Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Co łączy zaginioną przyjaciółkę, demoniczne siły i martwą nauczycielkę matematyki?
Tosia, dla przyjaciół Ted, ma typowe nastoletnie problemy: klasówkę do poprawy, dziwnego nauczyciela od matmy, zaginioną przyjaciółkę i słowiańskie demony, które domagają się jej uwagi. Czekaj, co?!
Kiedy podczas pogrzebu lubianej nauczycielki z podstawówki widzi się, jak zmarła wstaje z grobu, ma się dwie opcje: albo przestać oglądać straszne filmy po nocach, albo wysłuchać ducha i spełnić jego ostatnią prośbę. Ted wybiera tę drugą możliwość – w końcu pani Martyna prosi tylko o chwilę rozmowy z wikarym, to nie powinno przynieść żadnych kłopotów… Prawda?
Otóż nie. Kłopoty w postaci słowiańskich demonów są w życiu Ted jak psy gończe – kiedy wyczuwają, że dziewczyna je słyszy i może im pomóc, nie potrafią odpuścić. Zaczynają dopominać się o jej uwagę, twierdząc, że jest jakąś Welesówną, a ona przecież na nic takiego się nie pisała. Zresztą, ma na głowie ważniejsze sprawy – jej przyjaciółka Zuzia nagle zniknęła, a w sprawę może być zamieszany nowy, młody nauczyciel, który wpadł zaginionej w oko…
Ted zaczyna prywatne śledztwo. Lawiruje między lekcjami, salonem kosmetycznym, gdzie pomaga mamie, i światem słowiańskich wierzeń, którego nie da się spławić solidnym ciosem w nos. Szuka swojej przyjaciółki, ale po drodze odkryje, co łączy ją z tajemniczym Welesem i jaką ten ma dla niej misję…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 319
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czteroletnia Tosia szła przez las, a las ją przerażał.
W domu nikt się nią nie interesował – mama pokazywała siostrom i koleżankom brzuch, w którym ukrywał się żądny czekolady i ogórków potwór, tata przyjeżdżał raz na długo i potem jeszcze dłużej go nie było. Tosia nie chciała się nudzić w pojedynkę, więc gdy do mamy przyszły koleżanki i ciocia Misia z makowcem, uznała, że jedynym stosownym pomysłem będzie opuścić towarzystwo.
Może wtedy się nauczą.
Łowiła patykiem w bagnie szczupaki, aż pochyliła się nad mętną wodą może trochę za mocno i już, już miała wpaść w błoto, gdy czyjeś szpony złapały ją w pasie i przytrzymały. Dziewczynka posłała swojemu wybawcy szeroki uśmiech.
Mężczyzna z pewnością nie był człowiekiem, Tosia zgadła to mimo skromnego doświadczenia. Wyższy od tatusia, o długich kościstych dłoniach i ogromnej głowie, w której zamiast zębów błyszczał rząd kłów jak u szczupaka. Nie miał nóg, a jego tułów znikał w czarnym obłoku.
Był trochę szpetny, ale to nie jego wina.
– Dzień dobry – powiedziała, bo mama uczyła ją, by zawsze grzecznie się witać.
– Zgubiłaś się, panienko?
Tego, jak naprawdę zmarła pani Martyna, nauczycielka matematyki z podstawówki, dowiedziałam się dopiero kilka dni po pogrzebie, rozmawiając z nią osobiście. O jej śmierci usłyszałam od mojej przyjaciółki Zuzi, a do niej z kolei napisała Patrycja, której powiedziała mama pani Kasi.
– Jak wracała z korków od Rusińskich, to poszła się wykąpać w jeziorze – opowiadała Zuzia. – Wieczorem. Sama.
– Obrzydliwe.
– Poślizgnęła się i rozbiła głowę na kamieniach. Śmierć na miejscu. Ale wiesz, co jest naprawdę straszne? Podobno ryby w jeziorze zdążyły ją częściowo… No wiesz. Wszamać. Ciekawe, czy pozwolą nam zajrzeć do trumny.
Wypadki na wsi nie były niczym nowym, ale ten długo nie schodził z ust mieszkańców. Pani Martyna nie była przecież znowu taka stara – uczyła dopiero od kilku lat – a umarła głupio jak warszawiak po siódmym piwie. Mieszkańcy Brzózki tygodniami roztrząsali, co nią kierowało.
Żeby tak wchodzić do jeziora?!
Jesień rozpieszczała nas tego roku wyjątkowo. Słońce jeszcze grzało, a nie tylko wisiało na niebie, astry w ogródkach szalały w czerwono-fioletowej euforii, a wiatr ledwie kołysał drzewami na cmentarzu.
Piękny dzień, by wyprawić zwłoki w ostatnią drogę.
Na pogrzebie pani Martyny, choć zaczynał się przed południem, stawiła się chyba cała Brzózka, włącznie z uczniami zachwyconymi dniem wolnym od szkoły. Nawet mama zamknęła zakład, żeby zdążyć na mszę – i prawie jej się to udało. Oskar, mój mądry młodszy brat, próbował uniknąć zamieszania, chowając kluczyki od samochodu. Spóźnieni wpadliśmy przez bramę cmentarza, gdzie nastąpiło taktyczne rozproszenie, żeby przypadkiem nikt nie pomyślał, że przyszliśmy z mamą. Przepchnęłam się do Zuzi, która stała z resztą uczniów w pierwszych rzędach.
Ksiądz skupiał się na ceremonii, ale Maciejewska i jej teściowa nie. Wpiły we mnie wzrok z zadowoleniem.
– Wieczne odpoczywanie… – zaintonował kapłan, a zgromadzeni odpowiedzieli zgodnym pomrukiem.
Trumna pani Martyny stała obok wykopanego dołu, prosta, biała, z małym krzyżykiem na wieku. Ciekawe, czy pozwolili im w kościele obejrzeć zwłoki.
Nasłuchiwałam z głębi ewentualnego stukotu.
Lubiłam panią Martynę. Dostała moją klasę w pierwszym roku pracy i włożyła w nas całą pasję świeżo upieczonego magistra, pełnego energii i wiary w młode pokolenie. Myślę, że do czerwca jej przeszło, ale była miła – czasem pozwalała nam nawet mówić do siebie po imieniu, co było w podstawówce rzeczą niesłychaną.
Gdy ostatnio widywałam ją na wiosce, wyglądała gorzej, jakby bledsza i osowiała, ale nie zastanawiałam się nad tym. Przecież była nauczycielką, a nauczycielom to się zdarza. Rzecz jasna zmianę zauważyli też inni mieszkańcy Brzózki, ale oni zawodowo szukali problemów tam, gdzie ich nie było. W końcu pani Martyna nie miała faceta, pewnie od tego jej odbiło. A z tym wchodzeniem do jeziora to oczywiste samobójstwo. Pani Marcysia, mama Agaty z mojej klasy, tak mówiła. Ja wiem, co w Brzózce piszczy – dwa razy w tygodniu pomagam mamie w jej zakładzie i słucham tylu plotek, że mogłabym książki pisać.
Zuzia szturchnęła mnie w bok.
– Widzisz tego tam nowego, Ted? – szepnęła. – Stoi przy świerku.
Odszukałam jedyne zielone drzewo na cmentarzu pełnym złotych dębów. Stał przy nim mężczyzna podejrzanie wysoki, o głowę wyższy od reszty nauczycieli i ubrany po miastowemu.
Chwila, stał w gronie nauczycieli?
– Takiego gówniarza zatrudniać – szeptała pani Halinka za moimi plecami. – Wygląda, jakby dopiero co szkołę skończył.
– Ale wiesz, Halina, do tej matematyki to jednak trzeba mieć łeb – zauważyła jej sąsiadka. – Może się zna.
– Pssst! – syknął stary Nowakowski.
Obcy mężczyzna rozglądał się z zakłopotaniem, świadom pełnych zaciekawienia spojrzeń. Postąpił krok w tył i zgarbił się, by wmieszać w tłum. Przeszkadzał mu w tym nie tylko dziwaczny wzrost, lecz także gęste, dłuższe niż wypadało włosy. Wśród brzózkowych chłopaków nadal panowała moda ścinania się na zapałkę i nikogo nie obchodziło, że jest to, jeśli wierzyć serialom na Netflixie, moda sprzed dekady.
– Ładny, nie? – szepnęła Zuza.
– Kto to?
– Witold Kościkiewicz. Jego babcia, pani Leonka, mieszka przy drodze na Dąbki, przeprowadził się do niej. Czy ty nie chodziłaś tam z ciocią Asią, jak byłaś mała? Kojarzysz go?
Czyli nie był taki całkiem nie stąd, choć prawie go nie pamiętałam.
Dzieci cioci Asi, wszystkie ode mnie parę lat starsze, świetnie dogadywały się z wnukiem pani Leonki, złotowłosym przywódcą bandy łobuzów. Ja tam byłam na doczepkę – beksa, którą z nakazu swojej matki musieli wszędzie zabierać.
– Chyba – mruknęłam niepewnie.
Pamiętałam obdarte kolana i to, że moi kuzyni słuchali go jak urzeczeni, bo był miastowy. I że odwiedzał panią Leonkę w wakacje.
I że w ogóle nie wyglądał jak ten drab stojący pod świerkiem.
– Będzie uczył matmy w podstawówce… No wiesz, za panią Martynę. Podobno jego babcia zmusiła dyrektora, by dał mu to stanowisko. Szantażem. Wiesz, ona ma chody, uczyła w tej szkole chyba jeszcze w epoce lodowcowej.
Oderwałam wzrok od nauczyciela. Ksiądz dalej nawijał i wymachiwał tymi swoimi różdżkami, a ja nie miałam pojęcia, co się dzieje.
– No, w każdym razie za komuny – ciągnęła szeptem Zuza. – Z drugiej strony, ona ma podejrzanie dużo energii jak na swój wiek. W zeszłym roku tak dała tacie do wiwatu w sklepie, że się cały dzień nie mógł pozbierać.
Wzruszyłam ramionami.
– Moja mama ją uwielbia.
– I właśnie o tym chciałam z tobą porozmawiać, Ted.
– O mojej mamie? – zdziwiłam się.
– Nie, o Kościkiewiczu. Ty odbierasz Nikę ze szkoły we wtorki? Nie potrzebujesz czasem pomocy?
– W czwartki – poprawiłam. – Że co, że on ci się podoba?
Odezwałam się może trochę za głośno, bo stary Nowakowski znowu na nas syknął. Zuza mrugnęła do mnie i zamilkłyśmy.
Spojrzałam na Kościkiewicza z niedowierzaniem. Przecież on nawet nie był… jakikolwiek. Zgoda, wyróżniał się na tle dostępnego materiału, ale dostępny materiał, głównie chłopcy z naszej klasy, był równie interesujący, co zadania z fizyki. Rywalizacja nie wydawała się uczciwa.
Zagrano marsz żałobny, nauczycielki się rozszlochały, a trumnę zaczęto powoli spuszczać do grobu. Pierwsze osoby podeszły i wrzuciły do środka grudkę ziemi, inni stali w kolejce, by dołożyć kolorowe wieńce z wstążkami na stos. Zapanował chaos.
Już miałam odetchnąć, gdy w głębi dołu zaskrzypiało i huknęło. Pan Tadek, jeden z mężczyzn zasypujących dół, zamarł na chwilę i przetarł czoło.
Zgadywałabym, że to wieko trumny się zsunęło.
Zgadywałabym, że pani Martyna nie była jeszcze gotowa umrzeć i zaraz swoją niegotowość zamanifestuje.
Pan Tadek wrócił do przerzucania ziemi. Nie zauważył. Oni nigdy nie zauważali. Czasem im się coś przywidziało, więc na chwilę odwracali wzrok, ale nie przywiązywali wagi do tego, co wydawało im się ułudą.
Martyna, od tygodnia martwa, wdrapała się po skarpie i wypełzła z własnego grobu. Klapnęła na ziemię przed księdzem jak gotowy do zabawy kot.
– Tylko nie rób sceny – wymamrotałam. – Nie tutaj.
Gdyby mieszkańcy Brzózki ją widzieli, uciekaliby teraz z krzykiem. Nauczycielka ociekała szlamem i wodą, włosy jej zzieleniały, a biała sukienka, w której złożono ciało do trumny, była zapaskudzona błotem. Pogłoski o mięsożernych szczupakach okazały się przesadzone.
Prawdę mówiąc, trzymała się nieźle jak na trupa.
Martyna wstała i rozejrzała się po twarzach zebranych, aż zauważyła mnie. Oczy jej rozbłysły, a sine, napuchnięte wargi wygięły się w uśmiechu. Natychmiast odwróciłam wzrok i utkwiłam spojrzenie w łysinie pana Nowakowskiego, jakbym w życiu nie miała zobaczyć nic ciekawszego. Zamarłam.
Ale Martyna nie dała się oszukać.
– Ted! – ryknęła. – Ted, nie udawaj!
Westchnęłam i spojrzałam w jej stronę. I tak wiedziała. Te paskudy zawsze wiedziały, jakby miały wbudowany kompas. Tu, o tutaj stoi ta licealistka, która chce tylko świętego spokoju. To ją można podręczyć do woli.
Spróbowałam się uśmiechnąć.
– Przyjdź dzisiaj do mnie – zażądała. – Nad jezioro. Potrzebuję twojej pomocy. Przyjdziesz, prawda? Przecież od tego jesteś.
Potrząsnęłam delikatnie głową, ale Martyna już tego nie zobaczyła. Czmychnęła w krzaki bez czekania na odpowiedź.
Oczywiście, im wszystkim zawsze się należy.
Martyna przemknęła bocznymi alejkami cmentarza, przeskoczyła przez płot i zniknęła w lesie. Zacisnęłam pięści, ale po chwili odetchnęłam głęboko i rozluźniłam dłonie. Nie będę się przecież złościć z takiego powodu. Po prostu zignoruję Martynę, tak jak ignorowałam inne nieprawdziwe stworzenia, które od zawsze domagały się ode mnie całego mnóstwa wszystkiego.
Poczułam na sobie czyjś wzrok i odwróciłam głowę, spodziewając się oburzonej Zuzi, która nigdy nie przerwała swojego wywodu. Ale to nie była ona.
Nowy nauczyciel gapił się na mnie z uniesionymi wysoko brwiami. Gdy ludzie się rozeszli, dostrzegłam odchyloną klapę marynarki. Mężczyzna zaciskał dłoń na pasku spodni.
Nie, na czymś innym.
Ciemny kształt błyszczał w słońcu. Co to było?
Przysięgam, że nie chciałam wiedzieć.
Pogrzeby pogrzebami, ale prędzej czy później trzeba było wrócić do rzeczywistości. Dla mnie i Zuzi prędzej, bo następnego dnia, a rzeczywistość równała się klasówce z biologii. Postanowiłyśmy się razem pouczyć, co oznaczało Zuzę zadającą pytania i odpowiadającą sobie, podczas gdy ja w panice wertowałam kolejne strony podręcznika. Zuza była mistrzynią rycia na pamięć, a ja byłam mistrzynią… Nie wiem, poprawiania sprawdzianów tak długo, aż oceny przestaną przyprawiać mamę o zawał?
W moim domu, w towarzystwie dwójki nieletnich, było za głośno, żeby się uczyć, a Zuzia miała remont i wszędzie śmierdziało schnącą emalią, więc postanowiłyśmy zabrać książki i się ewakuować.
– Chodźmy nad jezioro – zadecydowała Zuza. – Posiedzimy na pomoście.
Jezioro. Ze wszystkich miejsc na świecie – to jest: w Brzózce – wybrała jezioro. Dzisiaj od jeziora wolałabym młodsze rodzeństwo przeczesujące moją szafę.
– Zimno będzie – mruknęłam bez przekonania.
– W pogodzie podawali, że dziś ostatni ciepły dzień w tym roku, a od jutra ma padać. Tata mi powiedział. Idziemy.
Słońce stało wysoko na czystym, błękitnym niebie, ale nie było sensu spierać się z Zuzią. Zresztą, uznałam, że Martyna i tak pewnie się nie pojawi w ciągu dnia. Demony były stworzeniami nocy – a przynajmniej wtedy zwykle mnie gnębiły, w poważaniu mając mój sen dla urody i rozmaite sprawdziany, z którymi mierzyłam się następnego dnia, półprzytomna ze zmęczenia.
Rozłożyłyśmy się na pomoście. Krótka, zarośnięta i trochę zbutwiała kładka nie była godna tej nazwy, ale kim ja byłam, żeby walczyć z latami tradycji. Brzózka miała swój pomost. Musiała mieć, skoro leżała nad jeziorem. Było to kwestią nie tylko honoru, lecz także przewagi nad nieco mniejszym, znajdującym się nieopodal Turzynem, który tej atrakcji nie miał.
Ledwie otworzyłam podręcznik, zadrżały mi dłonie. Od jeziora ciągnął lekki wiatr, który marszczył szarą taflę wody i kołysał nadkruszonymi pałkami trzcin.
– Naprawdę zimno – zdziwiłam się.
Kto by pomyślał, że w październiku nad jeziorem może być zimno? Na przykład ja, ale chyba nie wystarczająco długo, żeby zabrać z domu szalik.
– Ty co, zamieniłaś się na ciało z Maciejewską, że tak jojczysz? – Zuzia nawet na mnie nie spojrzała. Otworzyła książkę i kartkowała ją w poszukiwaniu pierwszego tematu, od którego liczył się sprawdzian. – Euglena zielona. Dajesz, Ted.
Nic jednak nie zdążyłam dać, bo woda zafalowała, a nad jej powierzchnią pojawiła się głowa pani Martyny. Nauczycielka wsparła ramiona na pomoście i przyglądała mi się z zaciekawieniem. Po pobycie w jeziorze nie wyglądała już tak sucho i, co odkryłam z satysfakcją, naprawdę miała pogryzione palce.
Biedne szczupaki. Wątpię, czy smakował im czerwony lakier do paznokci.
– Dobra, to ja powiem. – Zuza się zniecierpliwiła i z zamkniętymi oczami wyrecytowała odpowiedź, ale nie mogłam się skoncentrować na biologii, widząc przed sobą byłą matematyczkę.
– Wiedziałam, że przyjdziesz – przywitała się pani Martyna.
Pokręciłam głową.
– Później – kaszlnęłam, chcąc dać jej do zrozumienia, że wybrała sobie kiepski moment na nawiązywanie relacji, ewentualnie demoniczne życzenia.
– Nie, to pilne. Nic nie szkodzi, nie musisz nic mówić. Ja będę mówić, a ty… Ty możesz wyglądać.
– Twoja kolej. Budowa pantofelka? – ciągnęła Zuzia, niezrażona brakiem zaangażowania z mojej strony.
Spojrzałam na nią bezmyślnie. Pantofelek. Chyba znałam odpowiedź na to pytanie, ale nie mogłam się skupić, bo martwa kobieta trajkotała mi do ucha.
Tak właściwie można było podsumować moją zawrotną karierę w szkole. I w całej reszcie życia też, bo demony straszyły mnie od piaskownicy, a gdy przybiegałam z płaczem do mamy, wynosiły się w krzaki bez słowa.
W szkole natomiast było o tyle trudniej, że ani płaczu, ani uciekania nie mogłam za bardzo uskuteczniać. Nie bez wyśmiewania i docinków kolegów z klasy.
– No, no, Ted – zacmokała pani Martyna. – W życiu bym nie pomyślała, że to ty otrzymasz pocałunek Welesa.
Odwróciłam się od Zuzi i ponownie utkwiłam wzrok w Martynie. To, że nazwała mnie zdrobnieniem, nie było zaskoczeniem. Nienawidziłam mojego imienia z całego serca i w akcie desperacji przestałam na nie reagować gdzieś w okolicach pierwszej klasy podstawówki. A matematyczka była kochaną i przemiłą osobą, która z uśmiechem spełniała prośby swoich podopiecznych.
Zawsze bardzo ją lubiłam.
– Nie jesteś przecież… no, żadna właściwie – ciągnęła nauczycielka. – Ani silna, ani szczególnie mądra, ani pomysłowa. Jak znalazłaś czas na łapanie demonów między nauką i pracą kosmetyczki?
Poprawka: do wczoraj bardzo ją lubiłam.
Zuza pstryknęła palcami.
– Ted, dobrze się czujesz? Co się tak gapisz w jezioro?
Potrząsnęłam głową. Co powiedziała Martyna? Pocałunek Welesa? Umierałam z ciekawości, by spytać ją o więcej.
– Budowa pantofelka – powtórzyła Zuzia.
Spojrzałam na nią nieprzytomnie. Lubiłam ją. Ogarniała za nas obie, ściągała mnie na ziemię i przeżywała sprawdziany tak, jak ja nocne wizyty demonów. A gdyby jej powiedzieć? Jak by zareagowała?
– Wodniczki, jądra A i B, cytoplazma… i rzęski – wyrecytowałam.
Nauczycielka parsknęła. Zauważyłam, że po jej sinym ramieniu przebiegł pająk. Długie, cienkie nóżki przebierały z werwą, aż zniknęły w wodzie.
– Gadali mi, że jeszcze nigdy nie było tu tak młodej Welesówny – ciągnęła Martyna. – Ale to nic dziwnego, biorąc pod uwagę, co się obecnie dzieje w zaświatach. Będziesz mieć niedługo ręce pełne roboty, Ted.
– Jakie wodniczki? – spytała Zuzia.
Powinnam wrócić później. Sama.
– Słyszałam, że część demonów wypowiedziała Welesowi posłuszeństwo – opowiadała dalej nauczycielka. – Wiedzą, że nic ich nie uchroni, więc korzystają z ostatnich chwil życia.
Zakręciło mi się w głowie. Za dużo nowych informacji, za mało biologii. Uznałam, że muszę powiedzieć Zuzi – może ona pomoże mi to jakoś poukładać, tak jak organizowała inne rzeczy w życiu.
– Nie mam pojęcia – przyznałam szczerze. – Ej, wiesz, co się stało z panią Martyną, nie?
Przyjaciółka spojrzała na mnie jak na idiotkę i nie mogłam jej za to winić.
– Trudno byłoby o tym zapomnieć przez ten cały jeden dzień, który upłynął od jej pogrzebu. Ty naprawdę się nie nauczyłaś, co? Ted, ten sprawdzian się liczy podwójnie. Zawalisz go jak poprzedni i nic ci nie pomoże.
– Nie zawaliłam!
– Dostałaś trójkę. Z dwoma minusami.
Nauczycielka zamilkła. Odrzuciła do tyłu włosy ciężkie od błota i cienkich, śliskich wodorostów. Raczej nie interesowały jej moje osiągnięcia w dziedzinie biologii, ale obserwowała nas z uwagą.
– Po prostu wydaje mi się, że ona… Pani Martyna potrzebuje pomocy. Pomogłabyś jej, gdybyś mogła?
Zuzia zmarszczyła brwi. Wiatr przekartkował podręcznik, więc spuściła wzrok i szybko odnalazła odpowiedni rozdział.
– No jasne, bez wahania – powiedziała z roztargnieniem. – Fajna była z niej babka, ale dlaczego myślisz, że potrzebuje pomocy? Co ty, chcesz wywołać jej ducha?
Martyna zakwiczała z uciechy.
– A gdybym ci powiedziała, że…
– O, Żaneta! – Zuzia zerwała się z miejsca na widok nadchodzących koleżanek. – Poczekaj, Ted, zaraz wracam. Pójdę się tylko przywitać.
No, i to by było na tyle, jeśli chodzi o wyjawianie największego sekretu mojego życia, pomyślałam.
Zuzia niemal biegła w stronę dziewczyn, ale ja nie miałam zamiaru do nich dołączyć. Nie rozmawiałam z Żanetą od piątej klasy podstawówki, odkąd kłótnia o obrazek na religię zakończyła się złamaniem nosa. Nasza znajomość nigdy nie była już taka sama. Gdy po podstawówce większość mojego rocznika wyjechała do Dąbek i Olsztyna, które oferowały technika i zawodówki, straciłam z nimi kontakt. W maleńkim liceum w Brzózce, liczącym niecałe dwadzieścia osób na klasę, zostali tylko nieliczni, tak jak ja i Zuzia.
I bardzo mi to odpowiadało.
– Ach, piękno nastoletnich przyjaźni – skwitowała nauczycielka, odprowadzając Zuzę wzrokiem. – Na śmierć i życie, ale tylko do chwili, gdy coś was nie rozproszy?
– O co pani chodzi?
– Mów mi na ty – przerwała. – Skoro jestem martwa, a ty jakimś cudem złapałaś pocałunek Welesa, stoimy na jednym poziomie. No, powiedzmy.
– Jaki pocałunek?
Topielica pokręciła głową w wyrazie rozczarowania. Woda z jej włosów kapała na pomost i ciekawa byłam, czy Zuza zauważy to po powrocie. Z drugiej strony, to nie był najlepszy dowód na to, że widzę umarłych.
– Welesa. Jesteś wyjątkowo młodą Welesówną, wiesz? Nie sądziłam, że to…
– Jak to młodą? Ja się z tym urodziłam. Chcesz powiedzieć, że niektórym to wychodzi później?
Jeśli to była prawda, to musiałam gdzieś się zgłosić po odszkodowanie za straty moralne, bo w wieku siedemnastu lat miałam już długą historię traum i uszczerbków pochodzenia demonicznego, począwszy od wyskakujących mi z szafy mokrych kur, które nazywały się kłobuki, a skończywszy na bannikach, próbujących utopić mi rodzeństwo w jeziorze.
Martyna wzruszyła ramionami, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że dwa do dwóch powinnam dodać sama.
– Ted, zrobisz coś dla mnie? – spytała przymilnie, zmieniając wątek.
Opuściłam wzrok na książkę do biologii. Zawsze się tak zaczyna. Miła pogawędka – no, w tych przypadkach, gdy nie rozbijam demonowi nosa – po której następuje prośba o maleńką, tycią przysługę.
– Nie mogę, uczę się.
Nie odrywałam oczu od akapitu o budowie eugleny zielonej, tak jakbym była w stanie się skupić w tych okolicznościach i nagle odkryła w sobie ogromną pasję do biologii.
– A jak skończysz się uczyć?
– To będę się dalej uczyć. Chodzę do liceum, nie pamiętasz?
– Ale twoim obowiązkiem jest mi pomagać! Jesteś Welesówną. Przecież dokładnie tak to działa.
Gwoli ścisłości, to ja nie wiedziałam, jak to działa. Nikt do mnie nie przyszedł z podręcznikiem Welesówny, czy jak tam Martyna mnie nazywała, i nie wyjaśnił zasad pomagania trupom. Wiedziałam jedynie, że te łobuzy przychodziły wtedy, gdy akurat najmniej tego potrzebowałam, i do tej pory cios w nos skutecznie zamykał temat.
– Nie mam pojęcia, jak TO działa ani czym właściwie jest to całe TO – rzuciłam z wyrzutem. Ale nie za dużym, w końcu topielica była kiedyś nauczycielką, a mama całe życie tłumaczyła mi, że do nich trzeba podchodzić z szacunkiem.
– To znaczy, że twoim obowiązkiem jest pomagać biednym, zagubionym rusałkom wodnym, które potrzebują pomocy.
Książka zsunęła mi się z kolan i spadła na wilgotny pomost.
– Więc jesteś rusałką, tak? – Zerknęłam na nią, nie kryjąc rozczarowania. Rusałki, z tego, co pamiętałam z lekcji polskiego, uwodziły podróżnych, by ich zabić. Wyobrażałam je sobie inaczej, sympatyczniej – bez tego szalonego pokwikiwania i pająków biegających po ramionach. Fakt, że Martyna nawet za życia nie była typem uwodzicielki, ale w tym zielonkawym, ubłoconym wcieleniu z oskubanymi paznokciami zdecydowanie nie wyglądała na kogoś, kto mógłby zbłąkanego wędrowca sprowadzić na złą drogę.
– No przecież zginęłam w jeziorze – powiedziała powoli, jak lata temu, gdy tłumaczyła mi tabliczkę mnożenia. – Ted, proszę. Jedna malutka przysługa i dam ci spokój. Obiecuję. Chcę tylko, żebyś przyprowadziła do mnie wikarego.
– Nie ma mowy.
Zerknęłam za siebie. Zuzia nadal rozmawiała z Żanetą. Podniosłam podręcznik, otworzyłam go na założonej stronie i przyjrzałam się znajomemu obrazkowi pantofelka.
Zuza by jej pomogła.
– Ted – ponagliła Martyna.
– Po co ci wikary?
– Potrzebuję ostatniego odpuszczenia grzechów. – Martyna dramatycznie przyłożyła dłoń do czoła. – Żeby moja dusza mogła, no wiesz, spać spokojnie. Przyprowadź go do mnie, dobra? Tylko wikarego, pamiętaj, nie proboszcza. Nigdy nie lubiłam Zielińskiego.
– Ty jesteś rusałką, nie masz przecież duszy.
– To nieistotne – naciskała. – Muszę się po raz ostatni wyspowiadać.
I właśnie dlatego unikałam demonów. Były natrętne, złośliwe i trudno się z nimi rozmawiało, bo ignorowały reguły ludzkiej logiki. Zazwyczaj starałam się nie zwracać na nie uwagi tak długo, aż odpuszczały. Od niesienia pomocy powstrzymywało mnie też to, że trudno było utrzymać całą sprawę w tajemnicy. Większość martwych stworzeń preferuje noc, rzecz jasna, a w nocy to ja lubię spać. Lubię też moich znajomych – wszystkich trzech – i wolałabym, żeby nie dowiedzieli się, że urządzam sobie nocne wędrówki po Brzózce. Nie mówiąc o tym, co by było, gdyby dowiedziała się o tym moja mama! Z Martyną sprawa wyglądała inaczej – nie umiałam się od niej zupełnie odciąć. Może ze względu na to, że wspominałam ją jako naprawdę fajną nauczycielkę?
– Ale przecież on cię nie zobaczy. – Pokręciłam głową, starając się znaleźć jakieś argumenty, które mogłyby przekonać Martynę, żeby dała mi spokój.
– Bogowie, co z ciebie za Welesówna? Przyprowadź go tu w czasie pełni, to przy odrobinie szczęścia zobaczy.
Żadna była ze mnie Welesówna, co też bezskutecznie próbowałam topielicy wyjaśnić od początku rozmowy. Nie podpisałam żadnej umowy na ściąganie wikarych nad jezioro przy pełni księżyca ani na inne usługi wątpliwego charakteru.
– Mówiłam ci już, że nie jestem żadną Welesówną – powiedziałam spokojnie. – I jeśli mnie nie zostawisz, zmuszę cię do tego.
– Jakbyś mogła, dzieciaku. – Martyna się roześmiała.
Wstałam. Podniosłam prawą nogę i zamachnęłam się, serwując pięknego kopniaka w sam środek twarzy nauczycielki. Cios odrzucił ją od pomostu, z chlupotem wpadła do wody. W ciszy przyglądałam się ciemnemu kształtowi, który pod powierzchnią oddalał się od brzegu, aż zniknął.
Uprzedzałam.
Nie byłam z siebie jakoś szczególnie dumna, w końcu mama zawsze mówiła, że do nauczycieli trzeba z szacunkiem. Ale czasem jeden kopniak wystarczy za tysiąc słów.
Usiadłam znów pośród rozłożonych książek. Świergotanie i chichot dziewczyn dobiegały z oddali, ale nad wodą panował spokój. Nareszcie.
– Widziałem cię na cmentarzu.
Zła godzina, co?
Odwróciłam się, a nieszczęsny podręcznik znów spadł mi z kolan. Na brzegu, może dwa metry od mnie, stał nowy nauczyciel matematyki. Trzymał na smyczy psa, dziwnie chudego i krótkowłosego olbrzyma, który miał w sobie coś z wyżła, tylko z brzydszym pyskiem.
W ogóle cały był mało piękny.
– Dziękuję – odezwał się uprzejmie pies. – Ty też nie zaszczekałaś w dziale urody.
Zamrugałam.
– On mówi?!
– Kto, pies? – zdziwił się matematyk.
Z bliska Kościkiewicz wyglądał młodziej niż na cmentarzu – dopiero teraz mogłam uwierzyć, że jest ode mnie tylko kilka lat starszy. Może pani Leonka naprawdę zmusiła dyrektora, by go zatrudnił.
– Oczywiście, że widział mnie pan na pogrzebie. Cała Brzózka przyszła.
Wyżłopodobny, groteskowy potwór patrzył niewinnie w stronę jeziora. Czy mi się wydawało, czy pokazał mi zęby? On się… uśmiechał?
– Parę lat się nie widzimy i już jestem dla ciebie „pan”?
Zmarszczyłam brwi. Parę lat to dość swobodna definicja większości mojego życia.
Odwróciłam się do niego plecami. Otworzyłam książkę i udawałam, że czytam ją z zapamiętaniem. Miałam nadzieję, że może sobie pójdzie, może wcale nie zauważył, że rozmawiałam z Martyną. Ja naprawdę chciałam dobrze zdać ten test – planowałam podejść do matury z biologii; co prawda jeszcze nie ustaliłam po co, ale byłam pewna, że martwi i żywi nauczyciele matematyki mi w tym nie pomogą.
Deski zatrzeszczały, gdy podszedł bliżej. Obejrzałam się przez ramię. Przysiadł na pomoście niedaleko mnie, a pies ułożył się przy jego nodze.
– Rozmawiałaś z tą nauczycielką, prawda? Prosiła cię o ostatnią przysługę?
Odwróciłam się do niego, zbyt oniemiała, by wydusić choćby słowo. Czy to możliwe? On ją widział?!
Nigdy nie spotkałam drugiej osoby, która cierpiałaby na tę samą dolegliwość.
– Nie wiem, o co panu chodzi – powiedziałam ostrożnie.
– Oboje otrzymaliśmy pocałunek Welesa – wyjaśnił i wyciągnął rękę. – Chyba pora przejść na ty. Czeka nas długa współpraca, Tosiu.
Spojrzałam na jego dłoń, ale zamiast ją uścisnąć, wzięłam książkę do biologii i położyłam ją sobie na kolanach, jakbym chciała się za nią schować. Biedna ta książka – rzucałam ją, podnosiłam i kartkowałam dzisiaj więcej razy niż przez ostatnie pół roku.
– Ted – mruknęłam.
– Co „Ted”?
– Mam na imię Ted.
Pies przechylił łeb, aż odgięło mu się poharatane ucho.
– Niech będzie Ted – zgodził się Witek i opuścił rękę. – A teraz przejdźmy do konkretów. Widzisz demony. Najwyraźniej czasem nawet je bijesz.
– Nie wiem, o czym mówisz, ale…
– Daj spokój – przerwał mi. – Widziałem cię na pogrzebie. Otrzymałaś pocałunek Welesa, co zobowiązuje cię do…
– Co wy wszyscy z tym macie? Pamiętałabym, gdybym się z kimś całowała w ostatnim czasie! – Nie dałam mu dokończyć.
Ech, czy właściwie jakimkolwiek innym, jeśli już o tym mowa. Bartek z ostatniej klasy wciąż nie zwracał na mnie uwagi, a całowałam się jak dotąd raz, na koloniach nad morzem w zeszłym roku. Pamiętam z tego głównie olbrzymie ilości śliny na moim podbródku. A że chciałam, żeby było tak jak na filmach, więc w ogóle nie liczyłam tego pseudopocałunku do statystyk.
– Jeśli zaś chodzi o to, jakich facetów ty całowałeś, to już nie moja sprawa – dokończyłam wyzywająco.
Wyżłopodobny stwór przysunął się tak, że siedział tuż przy mnie. Wyciągnęłam dłoń i pogłaskałam go niepewnie. Uśmiechnęłam się, gdy drgnął mu ogon. Tu cię mam, pomyślałam, i zaczęłam drapać go za uchem.
– Powinnaś zadbać o swoje demony – powiedział Witek. – Wiem, że w ogóle się nimi nie zajmujesz. Odkąd tu przyjechałem…
Nie wiem nawet, kiedy moja dłoń przestała miziać psie ucho i zacisnęła się na koszuli chłopaka. Pies podniósł chudy zadek i przysiadł nieco dalej, a ja dopiero teraz zauważyłam, jak blisko nauczyciela siedziałam. Czułam słodki zapach jego dezodorantu.
– To nie są moje demony i nie mam zamiaru za nimi biegać – syknęłam. – Im prędzej zostawią mnie w spokoju, tym lepiej dla nich.
Cofnęłam dłoń. Zacisnęłam palce prawej ręki na nadgarstku lewej i przycisnęłam ręce do siebie, żeby mi znowu nie wystrzeliły bez pozwolenia.
Całą podstawówkę rodzice wozili mnie od jednej poradni do drugiej, próbując zdiagnozować ADHD. Objawy pasowały jak ulał: brak skupienia, roztargnienie… ach, i zapomniałabym – absurdalna skłonność do przemocy fizycznej u dziecka wychowanego w szczęśliwym, bezpiecznym domu. Cóż mogę powiedzieć? Nie skończyłam nawet pierwszej klasy, gdy rozbiłam pierwszy demoniczny nos. Przypadkiem, ale zadziałało. A skoro zadziałało na demonie, to czemu nie miałoby zadziałać na koleżance z ławki, która bez pytania grzebała mi w piórniku?
Ponieważ diagnozowanie się nie udało, rodzice zapisali mnie na zajęcia ze sztuk walki w Dąbkach i teraz, jako prawie dojrzały członek społeczeństwa, nie biję już ludzi, którzy mnie denerwują.
Może poza tym nauczycielem.
Na wszelki wypadek odsunęłam się od niego na skraj pomostu. Pięknie, już od pierwszego naszego spotkania w dorosłym życiu będzie wiedział, że jestem szurnięta. Gdyby jakimś cudem jeszcze nie usłyszał o tym od… w sumie dowolnego mieszkańca Brzózki.
– Czemu ich unikasz? – Witek uniósł brew.
Tak, jedną. Jak na filmach. Też mi powód do popisywania się.
– Bo mogę – prychnęłam.
– Nie, nie możesz. To twój obowiązek.
Mówił tym samym tonem co Martyna. Świetnie, że to dla wszystkich było oczywiste. Ja bym wolała, żeby na przykład budowa pantofelka była dla mnie oczywista, ale nikt mnie nie pytał o zdanie.
– Skoro to takie ważne, to czemu sam się tym nie zajmiesz? Droga wolna, możesz robić z nimi, co chcesz. Nawet im pomagać.
– A myślisz, że co robię, odkąd się tu przeprowadziłem? – Nauczyciel przeczesał włosy palcami. Tak jak zauważyłam na cmentarzu, były trochę przydługie i ładnie opadały mu na czoło. – Sprzątam twój bałagan.
Wyżeł podniósł się i spróbował zejść z pomostu, ale nauczyciel pociągnął smycz.
– To nie jest mój bałagan!
Uświadomiłam sobie, że macham dłońmi. Opuściłam je i schowałam za plecami. Nie wiedziałam, co się ze mną działo. Traciłam kontrolę zarówno nad sobą, jak i tą rozmową – i nie lubiłam tego uczucia.
– Czemu się nimi nie zajmiesz? Nie jesteś przecież głupia. – Zamyślił się. – Myślę, że poradziłabyś sobie przynajmniej z prostszymi demonami.
– Oczywiście, że nie jestem głupia! I poradziłabym sobie ze wszystkimi, ale nie chcę. Bo wolę mieć normalne życie, wiesz? Przyjaciół. Maturę. Czas na oglądanie seriali.
– Ach, już rozumiem. – Jego usta rozciągnęły się w uśmiechu. Cudownym uśmiechu. – Boisz się, że nawalisz.
– Nie!
Czekaj, jakim uśmiechu? Potrząsnęłam głową. Chyba za długo byłam na słońcu.
– Nie ma sprawy. Na pewno załatwię ten problem z Martyną lepiej niż ty.
To, co powiedziałam później, absolutnie nie zostało sprowokowane przez tego okropnego, zarozumiałego nauczyciela, który przyjechał z miasta i myślał, że wszystko wie lepiej.
– Gdybym chciała, mogłabym to zrobić lepiej.
– Udowodnij.
Nie wiem, czemu tak łatwo ulegałam emocjom przy Witku, bo że dałam mu się podpuścić, było dla mnie równie jasne jak równanie rozpisywane właśnie przez Tomka na tablicy. Przeniosłam je do zeszytu, poprawiając wszystkie błędy. Nauczyciel ich nie zauważył, zajęty wypełnianiem dziennika. A Tomkowi za chwilę się oberwie.
Jak to zwykle bywało na matematyce, wytrzymałam kilka minut, nim odpłynęłam myślami daleko poza budynek szkoły. Przywykłam już do dziwnych, nieregularnych wizyt demonów proszących o najróżniejsze przysługi (sprowadzenie wikarego nad jezioro nie załapałoby się nawet do pierwszej trójki), ale sprzeczka z nauczycielem matematyki i całe to gadanie o pocałunku Welesa wytrąciło mnie z równowagi.
Zabawne, bo jeśli porównać wzbudzającą zaufanie twarz Witka i podejrzliwe spojrzenie stojącego przede mną Górskiego, to raczej spodziewałabym się kłótni z tym drugim. Nie żeby twarz Witka w ogóle mnie obchodziła. Póki nie miała mojej pięści wbitej w policzek, równie dobrze mogła nie istnieć.
Tyradę Górskiego, znudzonego równaniami na równi z nami, przerwało pukanie. Tomek rozpromienił się i pośpiesznie wrócił do ławki. W progu stanęła Zuzia, mizerna, jakby nie spała całą noc, z ciemnymi sińcami pod oczami. Tuż za nią do klasy wtoczyła się czarna, maziowata chmura, częściowo przyklejona do pleców mojej przyjaciółki.
Uniosłam brwi.
Maź wytrzeszczała na mnie wielkie, czarne ślepia. Serio, miała oczy, nie ściemniam. Jak ten wilk od Czerwonego Kapturka.
– Przepraszam za spóźnienie – wymamrotała Zuza, wlokąc się noga za nogą przez klasę i nie zaszczycając Górskiego spojrzeniem.
Usiadła obok mnie i przetarła oczy.
– Zuza. – Trąciłam ją, a stworzenie na jej plecach zakołysało się łagodnie. – Zuza?
Przyjaciółka ziewnęła, spojrzała na mnie półprzytomnie i otworzyła podręcznik do niemieckiego. Popatrzyła na tablicę, na książkę i znów na tablicę. Coś jej się nie spinało, ale jeszcze nie rozumiała co.
– Ted, zaraz połamiesz mój długopis – burknęła siedząca po drugiej stronie Oliwia, strażniczka klasowej praworządności.
Spuściłam wzrok akurat w chwili, gdy czerwony plastik pękł z trzaskiem.
– Odkupię ci.
Oliwia skrzywiła się i wróciła do lekcji, mamrocząc coś mściwie pod nosem.
Przyglądałam się Zuzi, która spisywała zadania z tablicy. Wyglądała markotnie. Gdybym nie widziała stworzenia na jej plecach, pomyślałabym, że jest po prostu niewyspana.
Ale ono tam było.
Uniosłam dłoń i spróbowałam go dotknąć, jednak moje palce przecięły ciemną chmurkę jak powietrze. No to opcja z rozbiciem nosa odpada.
Utkwiłam wzrok w tablicy. Być może nie byłam wcześniej całkiem szczera. Ignorowałam demony nie tylko dlatego, że były męczące i złośliwe, i przeszkadzały mi w normalnym życiu. One mnie przerażały. Przerażało mnie wszystko, co ich dotyczyło. Na przykład to, że mogły robić, co chciały, i nikt poza mną ich nie widział. Jak łatwo zabić kogoś, kto nie może cię zobaczyć?
Zerknęłam znów na czarny obłoczek.
Potrzebowałam pomocy.
Gdy wyszłyśmy ze szkoły, było już całkiem szaro. Na niebie kłębiły się ciemne chmury, dokładnie tak, jak przewidywała Zuza. Czy tam jej tata. Czy tam pogodynka.
Myślałam nad problemem czarnej chmurki przez cały niemiecki, polski i religię. Pod koniec ostatniej lekcji podjęłam decyzję – ja biłam demony. Demon, którego nie mogłam stłuc, wykraczał poza moje kompetencje.
Musiałam przekazać Zuzę komuś, kto się znał.
Lista osób, które się znały, zawierała tylko jedną pozycję.
– Odbieram dziś Nikę ze świetlicy – zagaiłam, gdy Zuza walczyła z zamkiem kurtki. – Chcesz iść ze mną?
Oczy jej rozbłysły.
– Jakaś szansa, że spotkamy pana Witka? – zachichotała, a chmura na jej plecach zakołysała się z niezadowoleniem. Od matematyki nie spuszczała ze mnie czarnych ślepiów.
– Mam nadzieję. On chyba był tobą zainteresowany – zmyśliłam na poczekaniu. – To znaczy nie wiem, w końcu on jest taki stary i w ogóle, ale pytał o ciebie wtedy, nad jeziorem.
Wiedziałam, że jeśli naprawdę chciałam pomóc Zuzi, to będę musiała porozmawiać z Witkiem. Nie znałam się na demonach, a jestem pewna, że w Internecie nie znalazłabym nic ciekawego, nawet gdybym próbowała.
No dobra, próbowałam.
I tak nie robiliśmy nic sensownego na religii.
Zuzia potknęła się na krzywej płycie chodnika, ale złapała równowagę.
– Żartujesz? – wydusiła. – I czekałaś aż do teraz, żeby mi o tym powiedzieć?
Wzruszyłam ramionami.
– Zapomniałam?
– Witek nie jest żaden znowu stary. Ma tylko dwadzieścia trzy lata. I w dodatku jest z grudnia, a ja ze stycznia, więc to jakby rok mniej.
– Skąd ty niby wiesz, kiedy ma urodziny? – spytałam podejrzliwie.
– Od Patrycji.
Westchnęłam. Mogłam się założyć, że Zuza już widzi siebie w białej sukni u boku Witka. Resztę drogi do podstawówki spędziła, wymieniając kolejne walory nauczyciela, a ja prawie uwierzyłam we własne kłamstwo. I nawet nie miałam z tego powodu wyrzutów sumienia. Czasem ludziom wystarczy słowo zachęty, by nabrali pewności i sięgnęli po swoje.
Świetlica nic się nie zmieniła, odkąd opuściłyśmy podstawówkę kilka lat temu. Nika na mój widok schowała się za regałem, a nad grzbietami książek podskakiwały jej złote loczki. Zakradłam się od drugiej strony. Złapałam ją w pasie i uniosłam, a ona zaczęła krzyczeć i wierzgać nogami. Pomogłam sobie drugim ramieniem i przetransportowałam wyjące, roześmiane dziecko przez całą świetlicę niczym łup wojenny.
Zatrzymałam się w progu.
– Powiedz pani „do widzenia”.
– Do widzenia, pani Teresko! – Nika pomachała opiekunce.
Postawiłam ją na podłodze, żeby mogła pobiec do szatni. Wróciła zapięta i okutana szalikiem po nos, przygotowana na siarczysty mróz, który zdecydowanie nie szalał tego dnia w Brzózce.
– Widziałaś dziś pana Kościkiewicza? – Zabrałam jej plecak.
– Pana Witusia? – Nika zrobiła wielkie oczy. – Tak. Rano.
Zuzia westchnęła z żałością i nawet czarna maź nieco oklapła. A może to stworzenie odzwierciedlało uczucia mojej przyjaciółki? Może było ponure tego ranka, bo Zuza naprawdę zarwała nockę?
– A po lekcjach? – drążyłam.
– Nie, nie widziałam.
– Na pewno?
– No, był tylko przed chwilą w świetlicy i powiedział pani Teresce, że musi dzisiaj zostać dłużej – zreferowała Nika bez zająknięcia.
Zuzia uniosła brwi z niedowierzaniem, ale ja nie. Logika dzieci, jak i demonów, krążyła zawiłymi drogami, zupełnie nie po dorosłemu.
– Super. Siedzi pewnie w pokoju nauczycielskim?
– Nie, w swojej klasie. Klasie z motylkami. Zawsze tam jest.
– Prowadź.
Nika puściła się przodem, przeskakując po schodach co drugi stopień, a my podążyłyśmy za nią w tempie dorosłych, poważnych nastolatek.
Czyli również skacząc co drugi stopień, tylko nieco wolniej.
– Nic mi nie mów. – Pochwyciłam pytające spojrzenie Zuzi. – Ja też nie rozumiem, jak działa jej mózg.
– Więc skąd wiedziałaś?
– No cóż, znam ją całe życie. Lata doświadczenia.
Klasa z motylkami była na trzecim piętrze i zanim do niej dotarłyśmy, głos Niki dobiegał już ze środka. Witek siedział za biurkiem i czytał. Pożółkła, krusząca się książka wyglądała nie jak przewodnik metodyczny do matematyki piątoklasistów, tylko bestseller z czasów, gdy byliśmy częścią Prus Wschodnich.
Niczego innego się po nim nie spodziewałam. W sobotnie wieczory studiował pewnie metody mordowania strzyg.
– Panie Witusiu, to moja siostra – przedstawiła mnie z dumą Nika, a złote pierścionki zadrżały na jej głowie. – Mówiła, że chce z panem porozmawiać.
Wstał zza biurka. Oczywiście zauważył czarną chmurkę siedzącą Zuzi na plecach i zagapił się na nią – cudowny zbieg okoliczności, bo wyglądał tak, jakby nie mógł oderwać wzroku od mojej przyjaciółki.
– A to jest właśnie Zuzia, o której mówiłeś, że ci się podoba, panie Witusiu – skłamałam bezczelnie i trochę się zdziwiłam, że tak gładko mi to przeszło przez gardło. – Pamiętasz, jak mówiłeś, prawda?
Nawet na mnie nie spojrzał.
– Mhm – mruknął.
Nie zabrzmiało to szczególnie entuzjastycznie.
Zuza niepewnie odwróciła wzrok w moją stronę, szukając pomocy. Witek gapił się na nią jak cielę. Widziałam tu dwie możliwości: albo padną sobie w ramiona z dźwiękiem marsza weselnego w tle, albo moja przyjaciółka wybiegnie z klasy i pójdzie prosto na policję. Musiałam interweniować.
– Pomyślałam, że was ze sobą zapoznam. Zuzia, to Witek. Witek, to Zuzia. Możecie teraz iść na kawę. Do pokoju nauczycielskiego, ma się rozumieć. Nika, my spadamy do domu.
– Ja też chcę iść z nimi na kawę! – Moja siostra stała w drzwiach.
– No jasne, chodź, spytamy mamę, co o tym myśli. Na pewno się zgodzi, kto by nie dał ośmiolatce kawy. Piwo i papierosy też chcesz?
Nika posłała mi spojrzenie pełne nienawiści, jakże urocze w wydaniu złotowłosego aniołka, i ruszyła w stronę drzwi.
Witek i Zuzia przyglądali nam się w osłupieniu.
– Ale jak to idziesz? – spanikowała Zuza. – Nie możesz iść!
– Naprawdę lepiej, żebyś została – dodał Witek. – Powinniśmy razem się tym zająć.
Moja przyjaciółka odwróciła się do niego.
– Razem się zająć czym?
Uśmiechnęłam się szeroko.
– Nie, nie wydaje mi się. Bawcie się grzecznie.
Na ploteczki musiałam poczekać, bo tego samego wieczoru Zuza paskudnie się pochorowała i nie przyszła następnego dnia do szkoły. Dramat, cały dzień siedziałam w ławce sama. O spotkaniu dowiedziałam się tyle, że rozmawiali kilka minut, Witek dał jej swój numer i wrócił do klasy. Ja natomiast chciałam szczegółów. Chciałam wiedzieć, czy dobrze im się gadało, czy jednak męczyła ich niezręczna cisza, czy Witek pięknie się uśmiechnął i czy Zuza nadal miała morderczą chmurę przyklejoną do pleców.
– Wróciłam! – zawołałam w progu.
Ściągnęłam buty i zajrzałam do kuchni, gdzie Oskar rozstawiał talerze, a Nika wykładała łyżki. Mama postawiła garnek z zupą na środku stołu. Zanim zdjęłam kurtkę i umyłam ręce, cała trójka dzwoniła już niecierpliwie sztućcami.
– Nie musicie na mnie czekać.
U moich stóp położyła się grzecznie Kropka, nasz mały, stary kundelek. Patrzyła na mnie błagalnie, choć nie zaczęłam nawet jeść. Mama rozlała rosół do misek, a Nika nagle poderwała się i wybiegła z kuchni, żeby wrócić po chwili z kartką w dłoni.
– Pan Wituś kazał ci przekazać swój numer. – Położyła świstek przede mną. – Powiedział, że go potrzebujesz.
– Jaki znów pan Wituś? – spytała podejrzliwie mama.
Podczas gdy moja siostra z zachwytem opowiadała o cudownym nowym nauczycielu, Oskar skwitował jadowicie:
– Zabujał się w Ted.
– W Tosi – poprawiła mama.
– A jak mamy jakieś trudne zadanie i ktoś je zrobi dobrze, dostaje plastikowy diamencik! – Nika nie przerywała, mimo że nikt jej nie słuchał.
– Tosia, po co pan Kościkiewicz dał ci swój numer? – zaniepokoiła się mama.
– Bo się w niej zabujał.
Oskar wsunął już całą miskę zupy i nalewał sobie dokładkę. Kopnęłam go pod stołem. Wrzasnął i rozlał rosół na obrus.
– Osioł. Nauczyciele z podstawówki chcą zorganizować specjalne pożegnanie dla pani Martyny, nie wiem dokładnie, o co chodzi. Poprosili kilka osób, by spisały jakieś wspomnienia czy coś – zmyśliłam na poczekaniu.
Mama się uspokoiła. Wróciła do obiadu, nie patrząc już na mnie z tą dziwną podejrzliwością, jakiej nabrała, odkąd zostałam nastolatką.
Na półmisku między nami leżało ostatnie skrzydełko z rosołu. Mój brat już na nie zerkał, a jego ręka powoli wędrowała w stronę naczynia.
– O, dzień dobry! – powiedziałam głośno, patrząc na drzwi.
Zadziałało. Oskar, który siedział tyłem do wejścia, odwrócił się w panice, a ja przechwyciłam kawałek mięsa.
– Mamooo, to niesprawiedliwe! – zawył, ale mama była obojętna na jego krzywdę.
– Jak ci poszło z angielskim, Oskar?
– Poszłoby lepiej, gdyby ktoś wyjaśnił mi wczoraj Prezent Sympel tak, jak obiecał – stwierdził wesoło.
Zatrzymałam łyżkę w połowie drogi do ust, podczas gdy w głowie aż mi się paliło. Ja obiecałam? Chyba kręcił. Ostatnio zrobił się naprawdę nieznośny, plótł głupoty, jakby za każdy niedopełniony obowiązek czekało go oskórowanie na palu.
– Tosia, zapomniałaś?
– Cały wieczór pisałam Zuzi, co było zadane. Jest chora – wyjaśniłam pośpiesznie, nie odrywając wzroku od brata. Jadł rosół, uśmiechając się do mnie złośliwie. Czyli albo był niewinny, albo ja traciłam magiczne zdolności starszej siostry.
– Zuzia jest chora dopiero od dzisiaj – wytknął Oskar. – Wczoraj widziałem was w szkole.
– Zuzia była wczoraj ze mną i z Ted u pana Witusia – wtrąciła Nika. – A potem Zuzia i pan Wituś poszli razem na randkę. Mogę dać Kropci skrzydełko?
– Nie! – zaprotestowaliśmy wszyscy troje jednocześnie.
Kawałek mięsa spadł na ziemię.
– Ojej – bąknęła moja młodsza siostra, a Kropka zaraz zajęła się prezentem, merdając ogonem z radości.
Mama spoglądała na mnie od czasu do czasu bez przekonania, ale chyba w końcu uznała, że nie chce wiedzieć. Wreszcie łyżki z brzdękiem uderzyły o dna talerzy, więc podniosła garnek i odstawiła go na kuchenkę.
– Kto dzisiaj zmywa?
– Ted – wytknął Oskar i ruszył w stronę drzwi.
A tak niedawno się mnie bał. Jak te dzieci szybko rosną.
– I tak wiem, że pan Wituś się w tobie zabujał, Ted – powiedział na odchodnym.
Łyżka minęła go o centymetry i z brzdękiem upadła na podłogę.
Za zamkniętymi drzwiami pokoju zadzwoniłam do Zuzi. Czekałam w nieskończoność, aż odbierze – zły znak, bo moja przyjaciółka żyła z telefonem przyklejonym do dłoni.
– Eee? – wymamrotała nieprzytomnie. – Co chcesz, Ted?
– Cześć. Pokaż mi się.
Ziewnęła do słuchawki.
– Po co? Boże, spałam tak pięknie. Pan Wituś mi się śnił. Jechaliśmy na białym koniu w stronę zachodzącego słońca.
– A potem przyszła paskudna wiedźma i cię porwała?
– Nie jesteś paskudna, Ted, tylko nietypowa.
Na maleńkim ekranie pojawiła się zaspana, zmęczona twarz Zuzi. Moja przyjaciółka leżała, zakopana po czubek nosa w pościeli w różowe kwiatki.
– Odsuń telefon od twarzy.
– Co ty sprawdzasz? – wymamrotała, ale spełniła moją prośbę. – Podziwiasz bałagan w moim pokoju? Wyobraź sobie, rodzice najpierw zabrali się za swoją sypialnię, bo miała pójść szybciej. I siedzą tam od tygodnia, bo tata próbował odkręcić półkę i naruszył jakieś kable. Teraz pół ściany to gruzy.
Czarna chmurka nadal siedziała jej na plecach, niewzruszona, z oczami utkwionymi w suficie. Obraz był rozpikselowany, więc wydawało mi się, że maź otacza Zuzę ściślej, jakby wnikała w jej ciało.
Tak to wygląda, jak się zostawia coś facetowi do zrobienia.
– Jak tam samopoczucie? – spytałam.
– Bez zmian – mruknęła. – Byłam dziś u Kwiatkowskiej i dostałam jakieś prochy, ale ona nie wiedziała, co mi jest. Bo nie mam gorączki ani kataru, ani nie kaszlę. Trochę jakbym była chora bezobjawowo. Ale sprawdziłam w Internecie i już wszystko wiem. Wcale nie ma aż tak dużo możliwości, jeśli się jest choć trochę mądrzejszym od Kwiatkowskiej. Potrzebuję jechać do Dąbek na rezonans, żeby potwierdzić, i wtedy ci powiem: a nie mówiłam.
– A co powiedziała Kwiatkowska? – Ułożyłam się wygodniej w łóżku.
Zuzia przewróciła oczami.
– Dopytywała, jak idzie w szkole. I czy nie mam niedługo jakiejś ważnej klasówki, której się boję. Słuchaj, net mi tnie. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby tata znów coś rozpie… Rozwalił. Wyłączę kamerę.
Zuzia zniknęła z ekranu.
– No, a nie boisz się matmy? – spytałam. – Bo ja tak.
– Nie wiem, jak leżenie w łóżku miałoby mi pomóc w zrozumieniu rachunku prawdopodobieństwa.
Nawet podczas choroby nie opuszczał jej rozsądek. Zuza mogłaby leżeć umierająca i dalej podpowiadałaby lekarzowi, jak ma ją leczyć. Byle tym lekarzem nie była Kwiatkowska, bo ona potrafiła tylko krzywo patrzeć i wiedział o tym każdy w Brzózce.
– A jak tam pan Wituś? – pytałam dalej. – Odezwał się?
– Jeszcze nie. Myślę, że tak tylko powiedział, żeby mnie spławić. Wiesz, on chyba nie był mną wcale zainteresowany. Cały czas wypytywał o ciebie.
– Szukał pewnie wspólnego tematu do rozmowy. Ale wiesz, jak zadzwoni, to możesz go poprosić, żeby wyjaśnił ci rachunek. Dwie pieczenie na jednym ogniu.
Zuzia westchnęła.
– Szkoda, że pani Martyna… no wiesz.
– Wiem, ty do niej zawsze jeździłaś z lekcjami.
– I nigdy mnie nie odprawiła, nawet gdy miała mało czasu – dodała Zuzia. – Dziwnie mi z tym, że już jej nie ma, wiesz? Że żyła, przyjaźniła się z nami, i nagle koniec, kaplica. Leży na cmentarzu przysypana piachem i nigdy więcej nie porozmawiamy. Strasznie za nią tęsknię.
No nie do końca zgadzała się ta kaplica i przyjaźń, ale nie chciałam przerywać Zuzi. Gdyby to od niej zależało, rzuciłaby się na pomoc, a ja przed końcem roku szkolnego usłyszałabym, że Martyna była najlepszą nauczycielką w Brzózce i ostoją uciśnionych.
– Czasem była złośliwa – powiedziałam w końcu.
– Co?
– No wiesz. Czasem była złośliwa – powtórzyłam. – Nie zawsze taka cudowna i idealna, i pomocna. Po co miałabym jej pomagać?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Podobno to ja jestem chora, Ted – mruknęła Zuzia. – Ale wydaje mi się, że to ty bredzisz. A może jednak mam gorączkę i nie rozumiem cię, co? O czym ty mówisz?
No to jej powiedziałam. Rzecz jasna, opuściłam całe to „widzę demony od urodzenia”, jak i „jestem Welesówną”, cokolwiek by to miało znaczyć, nie wspomniałam też o panu Witku i o czarnym stworzeniu, które siedziało na jej plecach. Szczególnie o tym ostatnim – dostałaby zawału, gdyby usłyszała, że coś się do niej przykleiło.
Wiem, nie jestem godna, by nazywać Zuzię przyjaciółką. Przyjaciele przecież powinni znać każdy zakamarek naszego serca i duszy. Zuzia tymczasem nie miała wstępu do pewnej malutkiej, naprawdę marginalnej i nieznaczącej, acz nieco nawiedzonej sfery mojego życia.
– Widziałam ducha Martyny nad jeziorem. Poprosiła, bym przyprowadziła tam wikarego, by mógł dać jej ostatnie namaszczenie.
– Rozgrzeszenie?
– No. Czekaj, serio? Mówię ci o duchach, a ty czepiasz się słówek? – zdziwiłam się.
– Odruch. – Z łatwością wyobraziłam sobie, jak przewraca oczami. – Słuchaj, ja ostatnio widziałam takie małe dinozaury, jak szłam w nocy do łazienki. Myślę, że szukały mamusi. Chcesz im pomóc?
– Wypchaj się.
– I parę razy widziałam człowieka ze skrzydłami nietoperza. Ale takiego malutkiego człowieka, może półmetrowego. Powinnyśmy go znaleźć i zaprowadzić do lekarza, żeby zrobił mu przeszczep rąk.
– Ja mówię poważnie!
Zuzia zachichotała.
– Naprawdę się nie zgrywasz? – spytała ze śmiechem. – Widziałaś ducha?
– Słowo honoru.
– No to gdy wyzdrowieję, pójdziemy po księdza i zaprowadzimy go nad jezioro – stwierdziła swobodnie. – Jesteśmy jej to winne.
– Chwila, chwila – wymamrotałam. – Nic jej nie jesteśmy winne. Jest martwa. Nie należy mieszać dwóch światów.
– Chyba żartujesz. To nasza nauczycielka, osoba, która za półdarmo wbijała do naszych nędznych głów tabliczkę mnożenia. Kiedy stałaś się taką… no, taką snobką? Martwym należy pomagać. Zresztą, Boże, o czym my w ogóle rozmawiamy. Powiedz, że się zgrywasz, Ted!
Milczałam.
– Jeśli jest choć odrobina prawdy w tym, co mówisz, to oczywiście, że musimy jej pomóc. To nasz obowiązek. A skoro właśnie ty zostałaś jej powierniczką… Nie żebym była zazdrosna, choć nie rozumiem, dlaczego miałaby się zwierzać tobie zamiast swojej ulubionej uczennicy, to oczywiste, że nie możesz zawieść jej zaufania.
– Jakie znów zaufanie! – zniecierpliwiłam się. – To był przypadek. Każdy może jej pomóc. A może ona wcale nie potrzebuje pomocy, tylko wymyśla głupoty, żeby mnie męczyć?
– Powaliło cię – skwitowała Zuzia uprzejmie. – Przecież to wyjątkowa sytuacja. Raz na całe życie masz okazję zrobić coś takiego.
No, niezupełnie, pomyślałam, ale nie zdążyłam odpowiedzieć, bo do pokoju wpadł Oskar. Bez pytania zaczął grzebać w leżącym na biurku piórniku, z którego wyciągnął ekierkę.
– Złodziejka – burknął, przytulając zagubiony przedmiot.
– To Nika! – zaprotestowałam.
Mój brat oczywiście zostawił niedomknięte drzwi. Zamknęłam je z hukiem.
– Nie trzaskajcie! – zawołała mama.
– To Ted!
Z salonu dobiegła znajoma melodyjka oznajmiająca, że zaraz rozpocznie się jego ukochany serial.
– Jesteś pewna, że ci się nie przyśniło? – ciągnęła Zuza. – Może to jakaś epidemia…
– Och, nie wiem, po co ci w ogóle o tym powiedziałam – zniecierpliwiłam się. – Wiedziałam, że rzucisz się jej pomagać. Chciałam być z tobą szczera, Zuza. Martwi ludzie czasem do mnie przychodzą i zawsze żulą o coś czego strasznie, ale to strasznie potrzebują, ale gdy ich ignoruję, w końcu znikają. I Martyna też za jakiś czas zniknie.
– Martyna?
– Kazała mi mówić sobie po imieniu.
– Żartujesz – odpowiedziała Zuza z niesmakiem. – Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Gdybyś naprawdę miała taki dar jak ten dzieciak z Szóstego zmysłu, to wykorzystałabyś go, by pomagać ludziom. Wiesz czemu? Bo to sprawiłoby, że twoja nudna egzystencja w Brzózce nabrałaby znaczenia. A ty nie byłabyś taka przeciętna.
Kiedy ja właśnie tego chciałam. Może był to ośli upór, występujący powszechnie w wieku nastoletnim (jeśli ktoś ma rodzeństwo, które wchodzi w ten wiek, ma szerszą perspektywę), ale ja miałam dość demonów. Miałam ich dość, jeszcze zanim poszłam do szkoły, a od tamtej pory było już tylko gorzej.
Ale tego Zuza by nie zrozumiała.
– Wypchaj się – powiedziałam jej wreszcie życzliwie.
– Ja ciebie też.
Rozłączyłyśmy się. Trudno, popełniłam błąd, próbując wtajemniczyć Zuzę w to, co powinnam była zachować dla siebie.
Usiadłam przy biurku i otworzyłam książkę od matmy. Co prawda do sprawdzianu miałam kilka dni, ale ogrom działu rachunku prawdopodobieństwa mnie przytłaczał, więc nie chciałam go zostawiać na ostatnią chwilę.
Po głowie krążyli mi po trochu martwi, a po trochu żywi nauczyciele matematyki, którzy kontaktowali się ze mną wbrew moim życzeniom. Zerknęłam na numer Witka, to jest pana Kościkiewicza, przyczepiony do tablicy korkowej. Cyfry były pochylone i z zawijasami.
Może mogłabym spytać go o Welesa.
W ogóle Weles, co za zabawne imię! Sięgnęłam po telefon i wyszukałam je tylko po to, by potwierdzić swoje podejrzenia. Weles był bogiem, w którego wierzyli dawni Słowianie. W dodatku przesuwając palcem, dowiedziałam się, że bogiem raczej nieciekawym, bo zajmującym się śmiercią i martwymi ludźmi.
I bydłem.
Skrzywiłam się. Mimo że jego specjalizacja to jedynie trupy (i bydło), ja od dziecka widziałam wszystkie rodzaje demonów. Widziałam stworzenia leśne, które płoszyła Kropka na spacerze, i rusałki pływające w jeziorze, z daleka wyglądające znacznie sympatyczniej niż Martyna i jej nadgryzione przez szczupaki czerwone paznokcie. Czasem wpadałam na zwierzęta, co do których byłam pewna, że nie są zwierzętami.
Czemu Witek nie pomógł Zuzi? Podobno się znał, więc czarne chmurki, które przywierają ludziom do pleców powinien mieć w małym palcu. Ściągnęłam karteczkę z absurdalnie eleganckim pismem i trzymając ją w jednej dłoni, drugą wstukałam numer do komórki.
Tu Ted Matejczyk. Czemu jeszcze nie pomogłeś Zuzce?
Nie, to brzmi niegrzecznie. Skasowałam.
Czy wiesz, co się dzieje z Zuzą?
Nie. Pomyśli, że interesuję się demonami i czekam na jego wykład o istotach nękających moją przyjaciółkę.
Jak pomóc Zuzi?
Tak, tak będzie najlepiej. Wysłałam wiadomość.
Oskar znów wszedł do pokoju i bez pytania wyciągnął dłoń po mój piórnik.
– Puka się – zwróciłam uwagę. – I paznokcie byś wyczyścił.
Zobaczył karteczkę od Witka w moich palcach i się roześmiał.
– Witek i Tosiara, zakochana para! – zafałszował.
Dałam mu kuksańca. Nie była fanką stosowania przemocy fizycznej wobec osób mi bliskich, ale musiałam im dać szkołę życia.
Oskar zabrał klej i wyszedł z pokoju.
– Drzwi! – wrzasnęłam.
Cofnął się i trzasnął, aż zadrżały w nich szklane szybki.
Dobrze, mogłam się uspokoić. Odłożyłam telefon. Rozciągnęłam ramiona, odetchnęłam głęboko i wygięłam szyję, aż kości chrupnęły. Matematyko, jestem na ciebie gotowa.
– Czego chcesssz, pani? – odezwał się głos za moimi plecami.
Podskoczyłam, a z moich ust wydobył się cichy pisk, który szybko stłumiłam. Nie wierzę, pomyślałam, przecierając oczy ze zdumienia. Nie pomogło. Zamrugałam, ale też bezskutecznie. Matematyka musiała mnie porządnie wynudzić, skoro już zdążyłam zasnąć. Bo że śniłam, to było pewne.
– Czego chcesssz, pani? – powtórzył potwór.
– Takiego brzydala to jeszcze nie widziałam – mruknęłam.
Większość demonów, które rzucały mi się czasem w oczy, przypominała bardziej lub mniej ludzi. Bywały mniejsze lub większe, brzydsze lub piękniejsze (jeden topielec niemal dorównywał Bartkowi z czwartej klasy), ale z daleka można je było uznać za wyrób człowiekopodobny.
Tego demona z Bartkiem bym nie pomyliła. Stwór miał olbrzymią głowę i pałąkowate, kościste kończyny o niebieskim odcieniu. Jego nogi rozpływały się w półmroku.
I wyglądał trochę znajomo. Gdzieś go już widziałam, tylko gdzie? Na pewno nie zapomniałabym kogoś, kto miał głowę wielkości dorodnej dyni.
– Czego chcesssz, pani?
Ocknęłam się.
– Chcę zdać klasówkę z rachunku prawdopodobieństwa, ale marne mam na to szanse, chyba że jesteś dżinem i przybyłeś spełnić moje trzy życzenia. Skąd się tu wziąłeś?
– Wezwałaś mnie, pani.
– Wcale nie – zaprotestowałam, ale dodałam dwa do dwóch. – Moment. Weles?
Dyniowata głowa się zakołysała.
– Weles, pan Nawii, krrrainy umarrrłych – przedstawił się i rozchylił wargi, odsłaniając wąskie jak szpilki kły. Uśmiechał się? Chyba się uśmiechał.
– Ten Weles, przez którego ani jednej pełni księżyca nie mogę przespać spokojnie, bo wilkołaki urządzają mi burdy pod oknem? – Mój głos ociekał słodyczą.
Patrzcie na tego demona, jak się uśmiecha z zadowoleniem!
– Żaden demon – poprawił. – Jestem bogiem.
– Czytasz mi w myślach?
– Tak, pani. To mnie zawdzięczasz swój darrr.
Prychnęłam. Nareszcie znalazłam stworzenie odpowiedzialne za wszystkie nieszczęścia mojego życia – a gdy ma się do czynienia z nastolatką, trzeba się naprawdę wysilić, by odebrać ten tytuł rodzicom.
Jemu się udało.
Weles zmaterializował się w moim pokoju, jak gdyby nigdy nic. Cóż, trzeba korzystać z okazji.
– Ty… ty… – Żadne ze znanych przekleństw mi nie wystarczało. – Ty durna dynio!
Uderzyłam pięściami w jego pierś. Nawet nie drgnął. Stanęłam naprzeciw niego i zadarłam brodę do góry. Weles przyglądał mi się z pełnym zakłopotania zainteresowaniem.
– Zabierz to ode mnie – rozkazałam. – Nie chcę tego twojego daru.
– Nie możesssz nie chcieć.
Pałąkowate ramię objęło mnie i przyciągnęło bliżej. Próbowałam go odepchnąć, ale palcami zagłębiłam się w niematerialną pierś, choć dopiero co okładałam ją pięściami. To nie miało sensu.
Otoczyła mnie gęsta, czarna ciecz. Dostrzegłam ramiona powstrzymujące mnie ciasnym uściskiem przed ucieczką, ale poza tym tonęłam w nim jak w zupie. Czy on… Czy on mnie przytulał?
– Puść mnie! – Próbowałam się oswobodzić.
Zupa zafalowała.
– Pani, złożyłaś mi obietnicę – powiedział Weles. – Obiecałaś trossszczyć się o moje dzieci, a ja ci zaufałem.
– Wcale nie! – zaprotestowałam. – Pomyliłeś mnie z kimś.
Jego słowa przywołały odległe wspomnienie. A może to przez ciemność, która mnie otoczyła? Zaraz powie, że jestem trzynogą świnką, a ja mu przytaknę.
– Ale nie spełniasssz tej obietnicy – pożalił się. – Jeśli nie zaczniesssz się nimi zajmować, zmussszę cię.
Ciemność mnie opatulała. Miękko. Miło. Co ten Weles mówił? Nie mogłam złapać tchu.
– Niby jak?
– Zabiję twoich bliskich – powiedział Weles. – Będę ich zabijał, jednego po drugim, aż nie zaczniesssz opiekować się moimi dziećmi.
– Nie możesz! – Szarpnęłam się w panice.
Znów mogłam oddychać. Łapałam powietrze gwałtownie, nadrabiając niedobory tlenu z ostatnich minut.
Weles wrócił do poprzedniej formy na środku pokoju.
– Zacccznę dzisiejssszej nocy. Do widzenia, pani Ted. – Pożegnał się ukłonem i zniknął.
Podręcznik od matematyki zszedł nawet nie na drugi, tylko na pięćsetny plan. Odetchnęłam głęboko. Nie mogłam poddać się strachowi. Wiedziałam, że panikowanie zawsze źle się kończy, z reguły czyimś rozbitym nosem.
Wyjrzałam przez okno. Księżyc rósł, by już niedługo wejść w pełnię.
Dobrze, niech im wszystkim będzie. Zajmę się Martyną i zajmę się Zuzą.
A na koniec zajmę się Welesem i skopię mu cztery litery.
Welesówna
Copyright © by Mika Modrzyńska 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2024
Redakcja – Ewa Cat Mędrzecka
Korekta – Kornelia Dąbrowska, Jagoda Kubiesza, Julia Młodzińska
Projekt typograficzny i skład – Kasia Kotynia
Okładka i ilustracja – Magdalena Babińska / Dedodesign.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2024
ISBN mobi: 9788383302409
ISBN mobi: 9788383302416
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska, Katarzyna Kotynia
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Julia Siuda, Zuzanna Pieczyńska
Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Barbara Chęcińska, Małgorzata Folwarska, Marta Ziębińska, Natalia Nowak, Kamila Piotrowska
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski, Jan Maślanka, Anna Rasiewicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Czekaj, Małgorzata Pokrywka
Finanse: Karolina Żak
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl