Welesówna. Sekrety nieumarłych - Mika Modrzyńska - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Welesówna. Sekrety nieumarłych ebook i audiobook

Modrzyńska Mika

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

191 osób interesuje się tą książką

Opis

Słowiańskie demony nie czekają, a matura sama się nie zda!
 
 

Jeśli Ted nie zda matury z matmy, to wiadomo, czyja to będzie wina. Nie, na pewno nie jej – odpowiedzialność będzie spoczywać na Welesie i jego gromadzie słowiańskich stworów, które nie dają jej spokoju!

Tosia czuje się coraz lepiej w roli Welesówny. Może sama jej sobie nie wybrała i czasem wolałaby być ślepa i głucha na prośby istot, które dla większości ludzi istnieją tylko w sferze wyobraźni, ale trzeba przyznać, że radzi sobie z nimi nieźle. Mniej pięści, więcej słuchania – kto by pomyślał, że to będzie przepis na sukces! Nastolatka wolałaby jednak, żeby Witek trochę bardziej zaangażował się w swoją część zadań – w końcu ona ma na głowie szkołę, maturę, nowego kolegę z klasy, który desperacko potrzebuje jej opieki i pracę w salonie kosmetycznym, który stanowi niewyczerpane źródło  plote… Informacji o wszystkim, co w Brzózce ważne.

Witek tymczasem unika kontaktu z Ted i jest jakiś taki skryty. Nie pomagają prośby, groźby ani sprowadzenie na Mazury jego dawnej ukochanej – chłopak się zepsuł, a Tosia musi odkryć jego sekrety, najlepiej zanim dzieci Welesa zaczną się buntować. Lucynka jednak okazuje się dodatkowym ciężarem, Strzygomir zachowuje się tajemniczo, a do tego ktoś porwał rusałki z jeziora! Jak w takich warunkach można być zwykłą licealistką?!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 344

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 15 min

Lektor: Zuzanna Galia
Oceny
4,7 (28 ocen)
23
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Angelika4Sz

Nie oderwiesz się od lektury

lekka , śmieszna nie wymagająca
00
Odzinka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna
00
Julia_mistrz

Dobrze spędzony czas

Spoko.
00
SakeSake

Z braku laku…

Jestem rozczarowana, nastolatka która cały czas ma plan na własną śmierć chyba niż walkę z/o demony. Zmęczyłam książkę do końca, ale nie polecam, bo jest po prostu nudna i irytująca.
00
KachaMS
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Mam ogromną nadzieję na następny tom. Bardzo mi się podobało. Dzieje się dużo. Fabuła oryginalna, zakończenie niespodziewane. Polecam
00



Michałowi, za bycie niezastąpionym głosem rozsądku w życiu Tosi.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Łażenie po brzózkowym cmentarzu o jedenastej wieczorem w lutym jest z pewnością doświadczeniem – i tyle najlepszego można o nim powiedzieć. Czy zamieniłabym to doświadczenie na, nie wiem, cokolwiek, co odbywa się w ludzkich temperaturach?

Jak najbardziej.

Ale niedawno zostałam człowiekiem nocy. Mrok objął mnie mackami i przekupił ciasteczkami, zło upomniało się o moje wątpliwej jakości geny. Oto ja – Ted Matejczyk, królowa ciemności, w osiemnastej wiośnie swojego życia przemykająca cieniami, zakamarkami i zaułkami, by szerzyć…

– Masz tego kurczaka?

Demon, dla którego przyszłam na cmentarz, zaczął się niecierpliwić. Co za nieokrzesanie, już prawie przecież skończyłam tworzyć we własnej głowie obraz potężnej, mrocznej, niezwyciężonej mnie.

– No daj chwilę, już wyciągam. Głupie woreczki strunowe.

Przysiadłam na ławeczce, na której spotykaliśmy się w każdą niedzielną noc tuż pod obojętnym spojrzeniem pani Leokadii, której czarno-białe zdjęcie zdobiło granitowy nagrobek. Miałam nadzieję, że nie przeszkadzają jej te nocne wizyty. Mnie by nie przeszkadzały, o ile tylko nikt nie ruszałby symetrycznie ustawionych zniczy i bukietów sztucznych kwiatów.

Uniosłam wzrok znad plecaka i się zawahałam.

Symetryczny układ pstrokatego cyrku na jej nagrobku wymagał może niewielkiego remontu.

– Czekam – poganiał mnie Czaruś.

Wyżłopodobny, półmetrowy demon paskudnej urody i jeszcze gorszego charakteru próbował wsadzić mi nos do plecaka, najwyraźniej zirytowany jakością moich usług. Palce zdrętwiały mi z zimna, więc walka z woreczkiem strunowym zajęła chwilę, ale w końcu zapięcie puściło i wysypałam na ławkę kości kurczaka, podwędzone z wczorajszego rosołu ku rozczarowaniu Kropki. Czaruś rozpoczął ucztę z zachwytem wartym wysiłku, który włożyłam w zdobycie towaru na barter. Musiałam przekupić Oskara, mojego młodszego brata, żeby siedział cicho w temacie, a nastoletni chłopcy nie są łatwymi negocjatorami.

Kości znikały, pani Leokadia przyglądała się nam niewzruszenie, a ja nadal nie otrzymałam tego, po co przyszłam na cmentarz o tak nieludzkiej godzinie: meldunku mojego szpiega.

– No to co mi powiesz?

Czaruś oblizał się ze smakiem i przełknął ostatnią kosteczkę.

– Witkowi nadal się nie odmieniło, ignorował wszystkie demony, które do niego przychodziły, i nawet ze mną nie chciało mu się gadać. Dziwny jest, pani Ted. Markotny. Nie drapie za uszkiem. Weles wpadł do niego na ploteczki, ale pokłócili się o coś straszliwie.

– Pewnie o to, że Witek nie zajmuje się demonami.

– Nie, to nie było to.

Zamyśliłam się.

Witek Kościkiewicz, pan od matematyki w brzózkowej podstawówce, był głównym powodem tego, że zostałam najlepszą przyjaciółką wiejskich demonów. Przyjechał w październiku, pokazał, jak się bije demony, porwał moją najlepszą, a także jedyną przyjaciółkę, zamordował matematyczkę (ale wszystko w porządku, bo była już martwa), a potem prawie wykrwawił się na śmierć, nie pozostawiając mi innego wyboru, jak podpisać pakt z Welesem i przejąć obowiązki Welesówny w Brzózce. Miał też siedem złotych piegów na nosie i to chyba jedyny powód, dla którego wybaczyłam mu cokolwiek z tego zamieszania.

Naprawdę miło byłoby jednak, gdyby zabrał się do roboty. Oboje pracowaliśmy w rewirze, więc nie widziałam powodu, by jedno z nas mogło się lenić – nawet jeśli ta osoba przeżywała kryzys wiary, tożsamości oraz wieku średniego niedługo po dwudziestych trzecich urodzinach.

– To wszystko?

– Ostatnio zamówił kilka naprawdę grubych książek. Pani Ted, to nie jest normalne. Co z tym zrobisz?

– Z jego książkami? Musiałabym zobaczyć tytuły, żeby się rozeznać, jak poważny ma problem. Ale zgadzam się, to dziwna sprawa. Nikt dobrowolnie nie czyta naprawdę grubych książek.

Czaruś zignorował przejaw mojego wyrafinowanego poczucia humoru.

– Potrzebujemy jego opieki. Dzieci Welesa nigdy zbyt wiele.

Mnie to mówił! To nie jego przez ostatnich kilka nocy nachodził wieszyj, demon z kryzysem emocjonalnym, który potrzebował wykwalifikowanego terapeuty, by stać się lepszym bytem pozaziemskim i przestać zabijać.

Terapeuty potrzebował, zaznaczę, przeważnie o czwartej rano.

– Nic się nie martw, mam plan – zapewniłam Czarusia. – Naprawię Witka.

Byłam przecież starszą siostrą i drugą z kolei najlepszą kosmetyczką w Brzózce, zaraz po mojej mamie, a to czyniło ze mnie profesjonalistkę w kontaktach międzyludzkich. Zresztą co mogło być trudnego w naprawianiu ludzi? Po prostu kombinujesz, aż ci wyjdzie. Rzucasz pomysłami, dopóki któryś się nie przylepi. Prośba, groźba, szantaż, interwencja ludzka, interwencja boska… Możliwości zaciągnięcia Witka do roboty były nieograniczone.

– Masz plan? – spytał Czaruś.

Wyżłopodobny pysk nie był szczególnie ekspresywny, ale w głosie demona pobrzmiewała wątpliwość. Gdyby mógł, zapewne skrzyżowałby teraz łapy na piersi, by jeszcze podkreślić swoje niedowierzanie. Ale nie mógł – po pierwsze dlatego, że ode mnie zależały jego niedzielne dostawy kości kurczaka, po drugie dlatego, że był demonem.

– Mam plan – oświadczyłam.

– Jaki?

– Naprawdę dobry – powiedziałam z przekonaniem. – O nic się nie musisz martwić.

Nie chciałam wdawać się w szczegóły, bo faktycznie chodził mi po głowie pewien pomysł i nawet zamierzałam wcielić go w życie tej nocy, ale podejrzewałam, że nie znalazłby on aprobaty u Czarusia.

Był to pomysł – musiałam przyznać – moralnie wątpliwy.

– Jako demon nie mam empatii, która umożliwiłaby mi zamartwianie się – wytłumaczył Czaruś. – A jednak, gdy cię słucham, pani Ted, jestem bardzo blisko przypomnienia sobie, jak obrzydliwie było być człowiekiem.

– Do usług.

Czaruś westchnął.

– A ty, pani Ted, jak się czujesz?

– Ach, jest mi naprawdę zimno – przyznałam, mile zaskoczona troską demona.

Był luty, a zima tu, na Mazurach, wyglądała jak jesień, nawet gorzej – była jeszcze bardziej szara i jeszcze bardziej ponura. O jedenastej lampy uliczne w Brzózce gasły, więc było nie tylko zimno, lecz także trochę ciemno i straszno. Cieniutki rogalik księżyca rzucał akurat wystarczająco światła, by niepokojąco zniekształcać zapadające się i wykrzywione nagrobki w starej części cmentarza. To za nimi czaiły się demony, które od trzeciego roku życia przyprawiały mnie o rozstrój nerwowy. Na szczęście odkąd oficjalnie zostałam brzózkową Welesówną, zrobiły się ciut grzeczniejsze.

– Pytam o twój stan emocjonalny – doprecyzował Czaruś.

Zdziwiłam się jeszcze bardziej.

– Jak to miło z twojej strony, że pytasz, kochany potworze! No to generalnie jest okej, ale trochę się boję. Jutro wracamy do szkoły po feriach i będę siedzieć w ławce sama, po raz pierwszy od… Właściwie to odkąd zaczęłam szkołę. A wiesz, nie jest fajnie siedzieć w ławce samemu. Bo potem na przerwach też trzeba dołączać do ludzi i trzeba wiedzieć do kogo, i… Czekaj, chwileczkę…

Czaruś wyglądał, jakby w ciągu mojego krótkiego monologu trzy razy wyzionął ducha z nudów. Nabrałam pewnych podejrzeń. Przecież sam to powiedział – nie miał empatii, nigdy dotąd nie przejawiał też zainteresowania moim stanem emocjonalnym.

– Czaruś, o co ty konkretnie pytasz? – zastanowiłam się.

– Nic, nic. Wiem już wszystko. Szkoła. Ławka. Przerwa. Nic nie przegapiłem?

Zmrużyłam oczy i przyjrzałam się demonowi z groźną miną, która zazwyczaj dobrze działała na rodzeństwo. Demony nie ściemniają lepiej od dzieci i nie jest to poziom manipulacji, który umknąłby mojemu uważnemu spojrzeniu. Nieuważnemu też.

Nie umknąłby nikomu.

– Czaruś, mów mi zaraz, czemu…

Nie dokończyłam, bo ktoś szarpnął mnie za włosy z taką siłą, że zleciałam z ławki i obiłam cztery litery na udeptanej cmentarnej ścieżce. Za mną poleciał plecak, którego zawartość rozsypała się na wszystkie strony. Czaruś też poleciał, ale pod niebo, na pobliskie drzewo. Mądry demon, wiedział, kiedy się ewakuować.

Wrzasnęłam oczywiście tak głośno, że wszystkich umarłych zerwałabym na nogi, ale na napastniku nie zrobiło to wielkiego wrażenia. Ciągnął mnie dalej do tyłu, nie zwracając uwagi na drobne przeszkody w rodzaju nagrobków, więc już na początku rozwaliliśmy konfigurację zniczy i kwiatów dla pani Leokadii. Gdy znów spadłam na ścieżkę, wykręciłam się i złapałam kościste, lekko oślizgłe dłonie, które zaciskały mi się na włosach. Moje cebulki. Moje biedne, wymęczone cebulki. Powinnam dostawać jakąś rentę za to naprawianie świata, żeby mieć przynajmniej nominalną satysfakcję, gdy wyłysieję, pomyślałam, tłumiąc jęk i przekuwając ból w złość.

– Puść mnie!

– Puść panią Ted! – zawtórował mi Czaruś z pobliskiej gałęzi.

Demon ciągnął mnie dalej, więc musiałam użyć silniejszych argumentów, bo szorowaniem pośladkami po zmarzniętym błocie wiele bym nie osiągnęła. Odwróciłam się gwałtownym ruchem, złapałam za oślizgłe łydki i pociągnęłam do siebie. Demon stracił równowagę i puścił moje włosy.

Zerwałam się z ziemi i rzuciłam w stronę plecaka. Ledwo go dopadłam, gdy demon skoczył na mnie i sprowadził do parteru. Ale to już nie był problem. A przynajmniej za moment nie będzie – chciałam tylko zobaczyć, kto postanowił zaatakować Welesównę.

Prawie mi się to udało – ale tylko prawie, bo zanim zdążyłam się odwrócić, demon wsadził mi twarz w ziemię. A ta w lutową noc jest bardzo, bardzo twarda. Nie pytajcie, skąd wiem.

No dobrze, trafił mi się skomplikowany zawodnik.

Zacisnęłam dłoń na rączce noża z fulgurytu i zamachnęłam się nim od spodu, celując na oślep w powietrze za moimi plecami. Było to przedsięwzięcie trudne i raczej skazane na niepowodzenie, biorąc pod uwagę moją pozycję i prawa fizyki, ale co mi szkodziło spróbować? Niektórym demonom łeb by człowiek przebił na wylot i jeszcze by się nie zorientowały, że je morduje.

Niestety ten nie należał do tego grona.

Moja ręka napotkała opór, a następnie została wykręcona pod nieprzyzwoitym kątem na plecach. Wypuściłam nóż. Upadł niedaleko mojej twarzy, która nagle zrobiła się dziwnie ciepła. Trochę się zaniepokoiłam, bo ziemia w lutym rzadko miała dodatnią temperaturę… Ciepło i wilgoć na twarzy, połączone ze zbijaniem piątki czołem z ziemią, zwykle oznaczało tylko jedno.

– Nie ruszaj się, muszę cię jedynie zabić – wysyczał demon. – Nic nie poczujesz.

Znałam ten głos.

Zdenerwowałam się. No na litość boską, pomagasz tym demonom, nocki dla nich zarywasz i co dostajesz w zamian? Oczywiście. Usiłowanie morderstwa.

– Nie, dziękuję – odpowiedziałam uprzejmie, po czym wykręciłam się, wciąż przyciśnięta do ziemi demonicznym ciałem, i złapałam fulguryt akurat w tym momencie, gdy demon zamachnął się na mnie prawdziwym nożem. Pchnęłam rękojeść przed siebie i na wszelki wypadek zamknęłam oczy.

Ciężar zniknął.

Zaświszczało mi koło ucha.

Na twarzy nadal czułam ciepło, do którego doszedł jakby… delikatny podmuch wiatru? Rozkaszlałam się.

Proch, w który po śmierci zamienił się wieszyj, opadł mi na twarz i wlazł do nosa. Otworzyłam oczy i zaraz tego pożałowałam, bo pył wszedł mi też pod powieki, piekąc. Wciąż dziko kaszląc, podniosłam się na łokciach i otarłam nos wierzchem dłoni, żeby móc jednak trochę oddychać, bo zawsze ceniłam u siebie tę umiejętność. Wtedy poczułam coś lepkiego.

No tak, krwawiłam z nosa.

Właściwie było to do przewidzenia, biorąc pod uwagę piątki czołem z ziemią i tak dalej. Fajnie, że dzięki adrenalinie jeszcze nie czułam bólu, ale wiedziałam, że taki stan długo się nie utrzyma.

– Obrzydliwe – skwitowałam i parsknęłam popiołem.

Wciąż jeszcze leżałam pośród romantycznie rozsypanej zawartości plecaka, więc szybko odnalazłam chusteczki i spróbowałam wytrzeć twarz, wiedząc, że jeśli rozbabram sobie mieszankę prochu i krwi na kurtce, mama może zacząć zadawać kłopotliwe pytania, na które ja nie będę miała przyzwoitych odpowiedzi.

Czaruś w tym czasie zleciał z bezpiecznej gałęzi i wrócił na naszą ławeczkę.

– Dzięki za pomoc – powiedziałam, wlewając w te słowa cały sarkazm, na jaki było mnie stać.

– Nie ma za co.

Tak, powinnam była się już nauczyć, że demony nie łapią mojego wysublimowanego poczucia humoru.

– To był wieszyj – poinformował mnie Czaruś.

– Tak, wiem. Wieszyj, demon cmentarny podobny do strzygi, zrodzony z mężczyzny, który za życia nie dochował wierności swojej żonie i musi za to zapłacić, obserwując, jak szczęśliwa jest jego rodzina bez niego – wyrecytowałam. – Pan Marek chodził do mnie na terapię od tygodnia. Nie mógł pogodzić się z tym, że jego córki nadal żyją i w sumie dobrze się bez niego bawią. Co go napadło?

Zimno ciągnęło od ziemi, mobilizując mnie do zakończenia leżakowania. Przyklęknęłam i zaczęłam zbierać zawartość plecaka: ostatnią puszkę gazu pieprzowego, butelkę wody święconej, woreczek soli, medalik komunijny i nóż z fulgurytu. Wiecie, typowe rzeczy, które znajdują się w plecaku każdej nastolatki.

– Słyszałem plotkę, że krew Welesówny ujawnia ludziom obecność demonów – przyznał Czaruś.

– Podobny rezultat daje zabicie każdego innego człowieka – prychnęłam.

– Może uznał, że jesteś łatwiejszym celem niż inni ludzie.

Zapięłam zamek w plecaku i podniosłam się, nie dając po sobie poznać, jak uraziły mnie jego słowa. Na wszelki wypadek raz jeszcze obrzuciłam okolicę wzrokiem, ale pozostali mieszkańcy cmentarza czaili się grzecznie między nagrobkami i na szczęście nie przychodziły im do głowy żadne cudowne pomysły. Pozbierałam znicze należące do pani Leokadii i poustawiałam je razem z plastikowymi bukietami na nagrobku, odrobinę tylko zmieniając ich ułożenie – ale to była dobra zmiana. Jestem przekonana, że starsza pani doceniłaby moją aranżację.

– Bardzo mi miło, że tak we mnie wierzysz. Cieszy mnie twoje wotum zaufania wobec jedynej w okolicy Welesówny. Naprawdę, aż mi lepiej.

Powinnam się pośpieszyć. Było późno, ja miałam rano szkołę, a tej nocy pozostało mi jeszcze jedno miejsce do odwiedzenia. Pamiętacie, w związku z tym moim Planem, który był Naprawdę Dobry.

– A Witka byś naprawiła… – pożalił się demon.

– Pracuję nad tym!

– Jasne, że pracujesz – sapnął i odleciał w ciemną noc, trzepocząc przerośniętymi skrzydłami, które z trudem dźwigały jego pałąkowate cielsko.

Zostałam na cmentarzu sama, co nie martwiło mnie nawet w połowie tak, jak jeszcze pół roku temu, gdy na samą myśl o chodzeniu na groby dostawałam gęsiej skórki, a na Wszystkich Świętych przez ostatnich piętnaście lat musiałam pozorować przeziębienie i wszelkiej maści kreatywne umieranie.

Teraz było w porządku. To dlatego, że dorastam. Jestem już naprawdę dojrzałym człowiekiem, radzę sobie w swoim fachu i – ach, oczywiście – naprawię Witka, choćby miało to nastąpić po jego trupie.

Miejsce spoczynku Martina Schreibera odnalazłam bez problemu. Nie wyróżniało się, bo był to grób, jakich wiele, może tylko trochę starszy od sąsiedzkich mogił, ale bywałam tu na tyle często, że nogi niosły mnie same. Przekręciłam jeden ze zniczy, kopnęłam w płytę z nazwiskiem i czekałam, gdy przede mną rozstępowały się wrota piekielne. To znaczy: płyta nagrobna na szynach, która stanowiła wejście do mieszkania Strzygomira.

Poczekałam, aż granit się zatrzyma, i zeskoczyłam do środka. Korytarzyk w apartamencie mojego znajomego i współpracownika był dołem dwa metry na dwa, ze ścianami oszalowanymi deskami, by zapobiec osypywaniu się ziemi. W jednej ze ścian tkwiło wieko trumny.

Zapukałam. Za drzwiami usłyszałam szelesty, brzdęk upadającego metalu i nerwowe szepty. Zdziwiłam się – nie sądziłam, że można wystraszyć stworzenie nocy o życiu towarzyskim tak bujnym, że mnie, żywej nastolatce, prawie nie mieściło się to w głowie.

Strzygomir znał wszystkich. Nie wyolbrzymiam, dosłownie znał wszystkie demony w naszej okolicy – bo prowadził rejestr nieumarłych. I właśnie dlatego przybyłam do niego z wizytą, zamiast przewracać się na drugi bok i śnić koszmary o nadchodzącym poniedziałku.

– Chwileczkę! – odezwał się przytłumiony głos zza wieka trumny.

Zmarszczyłam brwi. Nie zdążyłam dojść do żadnych konkluzji ani nawet zastanowić się, czy chcę dochodzić do konkluzji, bo wieko otworzyło się szeroko, a w progu stanął Strzygomir. Zwykle trupioblady (z racji tego, że był trupem), dziś miał zaróżowione policzki i wielki uśmiech. W ustach błyszczały mu kły. Był szczelnie owinięty szlafrokiem, jakbym wyrwała go ze snu, ale wiem, że tak nie było. Strzygomira rozpierała energia, dostrzegłam też lekką zadyszkę – pierś demona unosiła się i opadała w przyspieszonym tempie. No i dochodziła północ. Dla krwiopijców to jak środek dnia.

– Pani Ted, jak miło! – przywitał się i usunął na bok, by umożliwić mi wejście. – Oj, czy coś się stało z pani twarzą?

– Nic zupełnie, tak po prostu wyglądam.

Uśmiechnął się z zakłopotaniem, ale nie zakwestionował moich słów.

– Zapraszam. Proszę mi wybaczyć lekki rozgardiasz, nie spodziewałem się tej nocy gości.

Przestąpiłam próg apartamentu i zatrzymałam się niepewnie. Mała kanapa pośrodku krypty Strzygomira była rozłożona, a czerwona pościel na niej – skłębiona. Obok mebla, na stoliku, stała butelka wina, którą upiór zaraz zasłonił swoim ciałem.

Najwyraźniej nie spodziewał się tej nocy więcej gości.

– Przeszkadzam ci – stwierdziłam.

– Nic z tych rzeczy, pani Ted – zapewnił mnie. – Miałem długą noc, więc zrobiłem sobie dziś… leniwy dzień.

Bawiłam się szelką od plecaka z zakłopotaniem, próbując odgadnąć, czy upiór żartuje, dramatyzuje, czy po prostu informuje o fakcie. Ostatecznie uznałam, że nic mnie to nie interesuje – tak długo, jak brzózkowy cmentarz nie palił się i nie walił, życie prywatne demona było wyłącznie jego sprawą. Jeśli Strzygomir chce do północy wylegiwać się w łóżku i pić wino na śniadanie, kimże ja jestem, by go osądzać?

– Czy mogę ci zająć kilka minut? – zapytałam w końcu niepewnie. – Jeśli nie masz nic przeciwko.

Rozpromienił się.

– Ależ oczywiście!

– Chodzi o Witka.

Rozważałam zajęcie jedynego krzesła, które stało w kącie, obok stosu trumien, pod wiszącymi na ścianie symbolami religijnymi, ale stwierdziłam, że dobrze mi zrobi, jak trochę postoję. Nie będzie mnie kusiło, żeby się zasiedzieć i oddać ploteczkom, jak przy ostatnich paru spotkaniach.

– Czy coś się dzieje z panem Witoldem? – zapytał Strzygomir.

On też nie siadał ani nie chodził. Sterczał niepewnie przed półeczką i zasłaniał ciałem butelkę wina. Zastanowiłam się przelotnie, czemu robi z tego taki sekret, no ale demony, prawda? Kto by je zrozumiał.

– Nic się nie dzieje i w tym cały problem. Chciał zrobić sobie urlop od pomagania demonom, proszę bardzo, też na jego miejscu strzeliłabym focha na Welesa, ale dałam mu spokój na trzy miesiące. Czy to nie wystarczająco?

– Nie widziała go pani całe trzy miesiące?

– A nie, no gdzie! Znaczy on by pewnie tak wolał, żeby móc mrocznie spacerować po lesie czy jakie tam rozrywki urządza sobie w tej babcinej chatce, ale źle mi szło z matmą, więc pani Leonka zmusiła go, żeby dawał mi korepetycje, bo przecież córce Beatki nie można pozwolić zawalić matury.

Strzygomir wydął białe usta i przechylił głowę z zakłopotaniem. Biedaczek nie miał pojęcia, o czym opowiadam.

– Widuję go co czwartek – przetłumaczyłam. – Na lekcjach matematyki. I przysięgam, prawie w ogóle nie poruszam tematu demonów.

Nie poruszam, bo przy pierwszych kilku próbach prawie doszło między nami do rękoczynów. I nie były to rękoczyny, na jakie miałabym nadzieję ze strony przystojnego mężczyzny, na którego łóżku spędzałam godzinę tygodniowo.

– No, w każdym razie nie dałam rady mu przemówić do rozumu, a jeśli chodzi o demony, to nie mam wsparcia pani Leonki, więc muszę szukać dalej. No i wymyśliłam.

Coś jakby stuknęło gdzieś w stosie trumien. Odwróciłam się gwałtownie w stronę źródła dźwięku, ale się nie powtórzył. Czy tylko mi się wydawało?

– No więc co wymyśliłaś? – zapytał pośpiesznie Strzygomir, ewidentnie chcąc odwrócić moją uwagę.

Zamrugałam, ale szybko wróciłam do tematu.

– Lucynka, ma na imię Lucynka – powiedziałam. – Jest południcą. Mieszka w okolicy Olsztyna. Tyle o niej wiem. Dałbyś radę ją znaleźć? Jak dalekie zasięgi ma ten twój rejestr nieumarłych?

Strzygomir rozchylił usta i zmrużył oczy, wyraźnie usiłując załapać, o czym mówię. Nie załapał. No cóż, była to moja wina – ja zwyczajowo błyskałam elokwencją głównie w myślach, a już nigdy w środku nocy.

– Kim jest Lucynka? – zadał kluczowe pytanie demon.

Skrzywiłam się. Ujawnienia właśnie tego szczegółu najbardziej się obawiałam.

– Koleżanką Witka – wyjaśniłam z oporami.

Strzygomir spojrzał na mnie uważnie i chyba odrobinę się zaniepokoił – a przynajmniej wystarczająco, by porzucić swoją wartę przy butelce wina. Wyciągnął do mnie zakończoną czerwonymi szponami dłoń, złapał za rękę i pociągnął na wolny kawałek kanapy, odsuwając kłęby czerwonej pościeli na bok. Usiedliśmy obok siebie, ale nie puścił mojej dłoni.

– Zacznij od początku.

Wzięłam głęboki oddech i podjęłam opowieść o moim Naprawdę Dobrym Planie.

– Wiesz, Witek się ze swoim życiem prywatnym szczególnie nie obnosił. Właściwie w ogóle się nie obnosił, wszystko trzeba było z niego wyduszać po kawałku – tłumaczyłam. – No więc zaczęłam się zastanawiać, kto mógłby go przekonać, że demony na Mazurach nie mogą bez niego żyć. Raczej nie ma bliskich przyjaciół, no nie? Miał wieloletnią dziewczynę, ale nie była chyba zachwycona życiem z łowcą demonów, więc jej nie namówię, żeby go przekonała do powrotu do roboty. I wtedy przypomniała mi się Lucynka. Południca. Witek wspomniał, że pocieszyła go po rozstaniu, no to chyba jest przyzwoitym demonem? Może jak ją zobaczy, to odezwą się w nim stare uczucia? Zapłonie iskierka miłości do stworzeń martwych? Przypomną mu się wszystkie fantastyczne przygody, jakie ubarwiały jego nudną egzystencję nauczyciela w podstawówce? A ja wreszcie będę mogła się wyspać…?

– Skromne oczekiwania.

– Jestem skromną dziewczyną – zapewniłam Strzygomira.

Upiór zrobił zakłopotaną minę, a zmarszczone brwi i zaciśnięte usta nie wskazywały na to, że rzuci się uściskać mnie z entuzjazmem, a następnie pobiegnie szukać południcy na podolsztyńskich polach.

– Mówisz, że go pocieszała?

– Tak słyszałam.

– Masz na myśli, że była jego kochanką?

Skrzywiłam się w duchu, a także poza duchem. Co za obrzydliwe słowo. Paskudne, staroświeckie, pozbawione gustu. Kto tak mówi? Nikt tak nie mówi. Nikt poza liczącymi sobie setki lat starszymi panami-demonami.

Naprawdę muszę znaleźć znajomych w moim wieku.

– Aha – potwierdziłam.

– I myślisz, że gdy pan Witold zobaczy Lucynkę, odżyją w nim dawne uczucia?

Podobno głębokie oddychanie pomaga na niedobory cierpliwości, więc bardzo powoli wypuściłam powietrze. Naprawdę powoli. Chodziło wyłącznie o słownictwo, jakiego używał upiór, nic innego. Zupełnie nic.

– Musimy ci tu załatwić Netflixa – stwierdziłam ze spokojem. – Najwyższa pora, żebyś zaczął mówić jak ludzie w dwudziestym pierwszym wieku.

Strzygomir obruszył się nieco. Wyprostował się i wypuścił nawet moją dłoń z uścisku.

– Niektórzy doceniają dojrzałość i doświadczenie starszego pokolenia, a i ty powinnaś, pani Ted – zbeształ mnie. – Ale czy się mylę? Czy chcesz ściągnąć Lucynkę do Brzózki, by Witold przypomniał sobie, jak miłe chwile z nią spędzał?

Może wspomniałam już, że dwa miesiące temu – tuż przed tym, jak Witek prawie umarł, a następnie złożył wypowiedzenie Welesowi – zdarzyło nam się pocałować. Zdarzyło się, bo nie był to pocałunek dobrowolny, tylko wymuszony klątwą boga śmierci, na którą żadne z nas nie miało wpływu. Ta sama klątwa sprawiła też, że samo wspomnienie pocałunku z każdym dniem coraz bardziej się rozmywało, aż nie pozostało po nim nic poza świadomością, że takie wydarzenie miało miejsce.

I że było całkiem fajnie.

No, tam w żołądku.

A przynajmniej mnie, bo Kościkiewicz nigdy nie poruszył tematu, czemu się nie dziwiłam. Pomijając rozmaite zewnętrzne przeszkody, typu różnica wieku, wykształcenia i stanu zatrudnienia, dzieliła nas również przepaść w zainteresowaniach.

Ja byłam zainteresowana Witkiem, on traktował mnie jak młodszą siostrę.

Żałowałam tego jakieś pięć minut, ale potem mi przeszło.

– Chcę, żeby Witek przypomniał sobie, że praca dla Welesa ma swoje korzyści, więc nie ma co się na niego obrażać – doprecyzowałam. – Bo przecież wszyscy chcemy, żeby Witek wrócił do opieki nad demonami, prawda?

– I w tym celu chcesz tu ściągnąć jego byłą kochankę.

Przewróciłam oczami.

– Słuchaj, przysięgam, próbowałam innych sposobów, Witek jest niezainteresowany. A potrzebujemy go wszyscy.

Ja zaś potrzebowałam go najbardziej.

Potrzebowałam go trochę już wcześniej, bo ogarniał demony i takie tam, ale odkąd Weles mnie opuścił, sprawa nabrała nowego priorytetu. Takiego naprawdę wysokiej rangi. Nie wiedziałam, co wymyślił sobie bóg bydła i śmierci, żeby porzucić mnie na pastwę losu akurat teraz, obstawiałabym jednak próbę szantażu Witka. „O, zobacz, Welesówna jest sama, musisz znów zacząć pomagać”.

Ale jeśli Witek dowiedziałby się, że jestem sama, i nadal nie chciałby pomagać demonom, moja duma mogłaby tego nie przeżyć. Mam osiemnaście lat, to wrażliwy czas w życiu kobiety – tak mówi moja mama.

Próbowałam ściągnąć Mokosz do pomocy, ale chyba się na mnie obraziła. Trudno się dziwić, skoro z ogromnym wysiłkiem zwolniła mnie z umowy z Welesem – pakty krwi są podobno prawie niemożliwe do odwołania – a ja ją pięć minut później podpisałam na nowo. Delikatnie mówiąc, nie była tym zachwycona. Boginie podobno nie lubią marnować czasu.

W każdym razie musiałam naprawić Witka Kościkiewicza bez informowania go, że niańczę brzózkowe demony samodzielnie.

– Pomożesz mi? – zapytałam.

Strzygomir uśmiechnął się wyrozumiale i zacisnął białą łapę na moim kolanie. Na materiale spodni poczułam jego szpony, choć było to niezamierzone zadrapanie.

– Oczywiście, zrobię, co w mojej mocy. Mój rejestr obejmuje wyłącznie demony żyjące w najbliższej okolicy, ale jestem przekonany, że gdy rozpytam w Związku Strzyg Mazurskich o południcę imieniem Lucynka, znajdzie się ktoś, kto szepnie jej ode mnie słówko.

– Warmińskich – poprawiłam go. – Lucynka jest z Olsztyna. Czy tam spod Olsztyna.

Strzygomir syknął i odsłonił kły, jakby wspomnienie Warmii osobiście go obrażało, a następnie zmarszczył biały nos.

– Pani Ted, czy aby na pewno potrzebujemy ludzi z Warmii w Brzózce? – spytał z niesmakiem.

Przewróciłam oczami.

– Witek jest z Warmii.

– Ale jego korzenie są nasze, mazurskie. Za jakąś południcę bym nie ręczył…

– Strzygomirze, czasy się zmieniają. Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Nie pora zakopać już wojenny topór?

Strzyga potrząsnął głową.

– Nie ten.

Odprowadził mnie do drzwi, znów stając tak dziwnie krzywo, trochę bokiem, by zasłonić mi widok na butelkę wina.

Zrozumiałam czemu, dopiero gdy wylewitował nas z grobu Schreibera na powierzchnię (do tej pory nie wiedziałam, czy istniała inna droga wyjścia z jego apartamentu niż lot ze strzygą), i rozzłościłam się na siebie za ten opóźniony zapłon. Dopiero tutaj, w nocnej ciszy i spokoju, spotkały się ostatnie dwie komórki mózgowe, jakie buszowały w mojej głowie o tej porze. Pierwsza przypomniała, że pusty kieliszek stał na podłodze. Druga, że pusty kieliszek od wina stał także na stoliku obok butelki.

Kieliszki do wina były dwa.

Dwie sztuki!

Zatrzymałam się w bramie cmentarnej i posłałam ostatnie spojrzenie nagrobkom, między którymi czaili się moi podopieczni – demony, którymi się opiekowałam i które okazjonalnie próbowały mnie zabić. Uśmiechnęłam się do siebie.

Strzygomir miał gościa.

ROZDZIAŁ DRUGI

Pewnego dnia zacznę spać tyle, ile powinna nastolatka z maturą na głowie, ale ten dzień jeszcze nie nadszedł. W poniedziałek wyszłyśmy do szkoły z moją dziewięcioletnią siostrą trochę tylko spóźnione. Kilka minut. Ścigałyśmy się więc do zakrętu przy domu pani Wiesi (nikt nie szedł, trzy razy sprawdziłam) i raz-dwa nadrobiłyśmy straty czasowe.

– Masz dłuższe nogi niż ja, to niesprawiedliwe – denerwowała się Nika.

– Przecież dałam ci wygrać. Nie ściągaj, bo mama się wkurzy.

Przytrzymałam różową czapkę na głowie dziewczynki. Ja to rozumiałam, naprawdę, też się zgrzałam, ale pewnych zasad trzeba przestrzegać – skoro ja cierpiałam z przylizanymi włosami przez całą podstawówkę, to moja siostra też będzie.

Po krótkiej szamotaninie Nika się poddała.

– Co robiłaś w nocy, Ted? – spytała, gdy się uspokoiłyśmy. – Obudziłaś mnie. Słyszałam, jak chodzisz po pokoju, kiedy wskazówki były na jedynce.

Pomachała wystającym jej spod kurtki zegarkiem na rękę z Hello Kitty, którego nie ściągała nawet do snu. Powinnam z tym coś zrobić, zanotowałam sobie w myślach. Zegarek z Hello Kitty był w dłoniach mojej siostry wyjątkowo niebezpiecznym narzędziem, bo miał fluorescencyjne wskazówki, dzięki czemu nawet w środku nocy wiedziała, która jest godzina. Taka wiedza mogła mi przynieść zgubę.

– Łapałam złe sny, żeby dobrze ci się spało. Nie mów nic mamie. Zadziałało? Żadnych koszmarów tym razem?

Skręciłyśmy w główną ulicę Brzózki, przy której stała szkoła. Rozejrzałam się ostrożnie po nadciągających ze wszystkich stron małoletnich i ich opiekunach, rozpoznając może połowę twarzy. Nigdzie jednak nie było tej, której obawiałam się najbardziej, więc w duchu odetchnęłam z ulgą.

– Śniło mi się, że byłam pająkiem i miałam marmoladkę w środku. Co taki sen może znaczyć, Ted, jak myślisz?

– To znaczy, że będziecie dziś mieć zajęcia sportowe i musisz być ostrożna, jeśli zagracie w piłkę, bo ktoś będzie próbował przywalić ci nią w brzuch – wyrecytowałam bez zawahania.

– Pewnie Łukasz… – westchnęła moja siostra z rezygnacją właściwą kobietom starszym i zmęczonym życiem. – Pani dużo na niego krzyczy, bo ma złe zachowanie.

Przekroczyłyśmy bramę szkoły i weszłyśmy do środka, korytarzem w stronę szatni. Tłum zgęstniał, a ja pilnowałam, by skinąć głową każdemu, komu skinąć głową wypadało – inaczej moja mama nasłuchałaby się na ten temat w salonie, co w efekcie doprowadziłoby do tego, że przy obiedzie nasłuchałabym się na ten temat ja.

Nie mogłam dać Oskarowi tej satysfakcji, jako najstarsza Matejczykówna musiałam zachowywać pozory godności.

– Wiesz, co robić, jakby cię zaczepiał?

Nika przytaknęła ze spokojem. W ogóle spokojne z niej było dziecko, na pewno nie dzieliła zbyt wielu genów ze swoją starszą siostrą. Łukasz zaczepiał wszystkie dzieci w ich klasie po równo, był pod tym względem prawdziwym zwolennikiem równouprawnienia. Wszystkie dzieci w klasie miały go też po równo dosyć.

– Powiedzieć pani – wyrecytowała Nika.

– A gdyby to nie działało?

– To wtedy w nos. – Zamachnęła się gestem, którego ją nauczyłam.

– Zuch dziewczyna. Leć.

Odwróciłam się akurat na czas, by na końcu korytarza mignęła mi jasna głowa i znajome okulary w czarnych oprawkach. Ale ja naprawdę nie zasłużyłam na to, by rozmawiać z Witkiem o siódmej czterdzieści pięć rano w poniedziałek. Może i nie zawsze byłam dobrym człowiekiem, ale dlaczego los skazywał mnie na takie tortury?

Odwróciłam się na pięcie i zaczęłam iść przed siebie na ślepo, nie mając pojęcia, czy podążę za Niką do szatni, czy też wejdę po schodach do pierwszych klas (jedno i drugie stanowiło pułapkę bez wyjścia), gdy głos Witka poniósł się echem i przeciął szkolny rozgardiasz.

– Tosiu!

Odwróciłam się znowu. Kościkiewicz pośpiesznie podszedł bliżej i przystanął gwałtownie dwa kroki ode mnie. Fajny był jak zwykle, wysoki pod sufit, z piegami i szerokim uśmiechem, z oczami szarymi i pełnymi troski, z szerokimi ramionami… i fulgurytem ukrytym w brązowej torbie na ramię.

Stary, dobry Witek. W pewien sposób trochę jakby mój kumpel.

No dobra, znajomy.

Uśmiechnęliśmy się do siebie z zakłopotaniem. To nawet nie chodziło o ten pocałunek ani o to, że Kościkiewicz porwał moją najlepszą, a także jedyną przyjaciółkę i zamknął ją w sypialni swojej babci. Chodziło o to, że nie widzieliśmy się od dwóch tygodni i potrzebowaliśmy chwili, by przypomnieć sobie, jak się zachowywać we własnym towarzystwie, ponad głowami nieletnich hobbitów wędrujących korytarzem.

Cisza między nami trwała mniej więcej trzy sekundy i były to najdłuższe trzy sekundy mojego życia.

– Chciałem cię zapytać… – zaczął Witek.

– Tak? – Uniosłam wzrok z nadzieją.

– Co w końcu wyszło z tym sprawdzianem z funkcji? Zdałaś? Miałaś dostać wyniki przed feriami, ale się nie odzywałaś. Jak ci poszło?

Zapadłam się w sobie, ale tylko odrobinę, nikt by nie zauważył. Naprawdę nie wiem, dlaczego spodziewałam się po Witku jakiejś przyjacielskiej interakcji. Jakiegoś „co tam, co słychać, jak życie”. Tyle przecież razem przeszliśmy.

Przynajmniej dla mnie było to aż tyle. Dla niego pozostawałam jednak wyłącznie uczennicą z korepetycji.

No, mówi się trudno, mogę z tym żyć.

– Być może dostałam – przyznałam niechętnie.

– I jak?

Westchnęłam.

– Zrobiłeś wszystko, co było w twojej mocy. Nie możesz się za to obwiniać. Takie rzeczy po prostu się zdarzają.

Parsknął śmiechem.

– Nie obwiniam siebie – powiedział, udając powagę.

– To bardzo dobrze.

– Tylko ciebie.

Mina mi zrzedła.

– A to już trochę mniej dobrze – stwierdziłam markotnie. – Mogę wpaść w czwartek?

Witek przeczesał włosy palcami. Zawsze tak robił, gdy nie wiedział, co począć z rękami. Oczywiście, musiał się denerwować, pierwszy dzień szkoły, pewnie miał na głowie tysiąc poważnych, dorosłych spraw, a tu jakaś małolata zatrzymuje go na korytarzu. Swoją drogą, czy mnie się nie śpieszyło? Przysięgłabym, że gdzieś mi się śpieszyło.

– Możesz wpadać kiedykolwiek chcesz, jeśli alternatywą jest napuszczenie na mnie babci Leonki. Naprawdę nie musisz uciekać się do szantażu. Pójdę ci na rękę, przedstaw tylko swoje żądania. Dogadamy się.

– Tak tylko mówisz, bo się jej boisz.

– Oczywiście, że się jej boję!

Żadne z nas nie zauważyło nadciągającej korytarzem pani Tereski, a pani Tereska nie zauważyła nas. Bibliotekarka wpadła na Witka, a książki wyleciały jej z rąk i rozsypały się po podłodze. Całą trójką rzuciliśmy się na kolana i zbieraliśmy je w popłochu, próbując uratować papier przed zabłoconymi raciczkami uczniów. Akcja ratunkowa była krótka i sprawnie przeprowadzona, i nim się obejrzałam, staliśmy już z tomami w rękach.

– Dziękuję, skarbie. – Pani Tereska odebrała ode mnie książkę i westchnęła głośno. – Wszystko słyszałam. Dbaj o siebie, dobrze?

Pogłaskała mnie po ramieniu, posyłając współczujący uśmiech, od którego ciarki przebiegły mi po plecach. Wytrzeszczyłam oczy ze zdziwienia, ale bibliotekarka oddaliła się, zanim zdążyłam o cokolwiek zapytać. A miałam pytania.

Miałam wiele pytań.

– O co jej chodziło? – zainteresował się Witek. – Umierasz czy coś?

Niepewnie wzruszyłam ramionami. Plotki w Brzózce wędrowały od domu do domu, za każdymi drzwiami zyskując trochę więcej koloru. To było jak z grą w głuchy telefon, gdzie zaczynasz od „kot”, a kończysz na „plaga chomików sterroryzowała pół Polski i wzięła zakładników”. Czasem coś się doda.

– Nie mam pojęcia – przyznałam.

Chciałam porozmawiać z Witkiem dłużej, naprawdę. Chciałam zapytać, jak minęły mu ostatnie tygodnie, co to za grube książki zamawiał pocztą, chciałam pochwalić się załatwieniem wieszyja w walce wręcz czy może nawet zasugerować, że zabrałam się za naprawę Witkowego ducha. Chciałam mu tyle powiedzieć, ale nie potrzebowałam zegarka mojej siostry z Hello Kitty, by zdawać sobie sprawę, że mam dziesięć minut na pokonanie górki, na szczycie której stało moje liceum, a więc musiałam się sprężać.

– Spóźnię się – stwierdziłam. – Do czwartku?

– Do czwartku.

Z każdym krokiem, który zbliżał mnie do liceum, bałam się coraz bardziej. To miał być mój pierwszy raz, jak usiądę sama w szkolnej ławce. Jak zostanę bez przyjaciółki. Nieparzysta. Nie wiedziałam, czy jestem na to gotowa.

Zabijanie demonów? Luz. Negocjowanie z bogami śmierci? Proszę bardzo.

Brak pary w szkolnej ławce?

To był dopiero horror.

Do budynku weszłam z lekkim opóźnieniem, ale czułam się usprawiedliwiona. Dzień zaczynaliśmy od matematyki, co samo w sobie było koszmarem. Kolejnym koszmarem był fakt, że mieliśmy zająć się poprawą tego sprawdzianu, co to Witkowi tak nie wyszedł.

No dobrze, mnie nie wyszedł.

Przede wszystkim jednak wszyscy w szkole wiedzieli, że Górski prawie nigdy nie zaczyna lekcji o czasie. Dla Górskiego dzwonek był znakiem, by nastawić wodę na kawę. Miałam więc jakieś siedemdziesiąt procent szans na to, że spóźnienie ujdzie mi na sucho.

Ktoś może powiedzieć, że skrócenie cierpienia o trzy czy pięć minut nie jest warte takiego ryzyka i w przypadku wielu innych przedmiotów zgodziłabym się z tym głosem rozsądku. Ale matematyka sprawiała, że mój rozsądek wylatywał przez okno.

Pierwszym znakiem, że się przeliczyłam, był pusty korytarz na trzecim piętrze. Przyśpieszyłam kroku, ale jeszcze nie panikowałam. Sprzątaczki czasem otwierały nam klasy, to jeszcze nie znaczyło, że nauczyciel nie parzy sobie kawki dwa piętra niżej.

Położyłam dłoń na klamce i zamarłam.

Cisza. Cisza w klasie była drugim znakiem.

Trzeci znak objawił się, gdy otworzyłam drzwi i zobaczyłam Górskiego za biurkiem. I wszystkich kolegów i koleżanki, grzecznie siedzących na swoich miejscach z… Nie wierzyłam własnym oczom, nawet zeszyty zdążyli otworzyć.

– Miło, że do nas dołączyłaś, Matejczyk – przywitał się nauczyciel.

– Przepraszamproszępanajużniebędę – wymamrotałam na bezdechu.

Górski otworzył usta i wyraźnie chciał kontynuować naszą uroczą pogawędkę, więc musiałam ratować się ucieczką. Przemknęłam pod ścianą w stronę ostatniej ławki pod oknem, ale zwolniłam, widząc, że jest już zajęta. W pierwszym odruchu pomyślałam, że to Zuzi się odwidziało i wróciła, by uratować mnie od samotnej egzystencji, ale nie, to był ktoś zupełnie nowy.

Chłopak.

Nowy chłopak.

Nowy chłopak w Brzózce.

Nie chciałabym zabrzmieć dramatycznie, ale nie wierzyłam własnym oczom. Zatrzymałam się akurat na czas, by uniknąć zahaczenia stopą o plecak Weroniki i elokwentnie wytrzeszczyłam gały.

Chłopak spojrzał na mnie niepewnie znad okularów. Był niski, na pewno niższy ode mnie, a teraz dodatkowo się garbił, jakby próbował zajmować jak najmniej miejsca w ławce.

Odwróciłam się w stronę Górskiego, ale ten akurat dopisywał coś w dzienniku, pewnie moją obecność. No i to Górski, nie chciałam z nim rozmawiać więcej, niż musiałam. Niestety nauczyciel zauważył moje wahanie, mimo że trwało zaledwie kilka sekund.

– Tak, Ted, masz nowego kolegę w ławce, wiedziałabyś o tym, gdybyś przyszła na lekcję o czasie – stwierdził z sarkazmem.

Zmarszczyłam nos.

– Ale to miejsce Zuzi.

Słowa wyleciały mi z ust bezwiednie, z pewnością bez porozumienia z mózgiem, co na pewno widać było po mojej minie. Przestąpiłam z nogi na nogę i rozejrzałam się po klasie. Niekoniecznie miałam alternatywę dla obcego chudzielca w okularach.

– Zuzia nie jest już uczennicą tej szkoły.

– Ale…

– Siadaj, Matejczyk. Wystarczy już twojego dezorganizowania lekcji na dziś. Zacznijmy od poprawy. Kto chce iść do kolejnego zadania?

Nie zgadzałam się z zarzutem o rozwalanie lekcji – gdy Łysemu odbijało, potrafiliśmy stracić cały kwadrans na szacowanie strat – ale posłusznie zajęłam swoje miejsce. Jeszcze przez moment zbierałam myśli, aż uznałam, że z niezaliczonym sprawdzianem z funkcji taktycznie opłaca mi się siedzieć cicho. Otworzyłam plecak i położyłam zeszyt na ławce.

Nowy chłopak nachylił się do mnie.

– Ta cała Zuza nie zginęła ani nic, co?

Posłałam mu spojrzenie z ukosa. Chłopak był, jakby to powiedziały panie z salonu mamy, chudy jak długi – szkielet obleczony skórą, z krótko obciętymi, niemal białymi włosami i twarzą schowaną za wielkimi, niedopasowanymi okularami. Gdybym miała strzelać, zakładałabym, że jego pasją życiową jest granie w gry na własnoręcznie złożonym komputerze. Strzelałabym po tym, że odcień skóry miał taki, jakby ostatni miesiąc spędził w piwnicy.

– Głupio byłoby, gdybym usiadł na miejscu trupa – dodał.

Zuza, moja najlepsza, a także jedyna przyjaciółka (muszę przestać to powtarzać), którą w październiku na chwilę porwał Witek, nie była już oficjalnie uczennicą tej szkoły. Po powrocie z porwania, to znaczy zaginięcia, wszystko się zmieniło. Zaległości w nauce, koszmary, lekki zespół stresu pourazowego… Życie dla Zuzy stało się naprawdę mało przyjemne, a gdy mieszka się na Mazurach, to życie z definicji jest mało przyjemne, więc każdą nieprzyjemność odczuwa się ze zwielokrotnioną siłą. W trakcie ferii Zuza poinformowała mnie, że przenosi się do liceum w Dąbkach i nawet widywać się nie będziemy, bo zamieszka w internacie.

Nie przyjęłam tego najlepiej, ale gdy ostatnim razem się pokłóciłyśmy, pięć minut później zniknęła na dwa tygodnie, więc nie chciałam ryzykować, że znowu coś odpalę. Życzyłam jej szczęścia i zapewniłam, że będę tęsknić.

Widzicie, wyciągam wnioski z konsekwencji własnych działań. Może nie zawsze trafne, chociaż próbuję.

Ale serio, co za koszmar. I to jeszcze w połowie roku szkolnego.

– Nie, nie zginęła – odpowiedziałam w końcu, bo nowy wciąż nachylał się do mnie z drugiego końca ławki.

Otworzyłam podręcznik i wyjęłam kartkę ze sprawdzianem z funkcji. Dostałam dwójkę. Mogło być gorzej, ale mogło być też o wiele lepiej, szczególnie biorąc pod uwagę, że półtora roku dzieliło mnie od napisania matury, której wyniki zaważą jedynie na całej mojej przyszłości. Drobiazg.

– Jestem Maurycy – zagaił.

Skinęłam głową.

– A ty jesteś Ted, słyszałem, jak cię wyczytywał – ciągnął szeptem, niewzruszony odbywającą się właśnie lekcją.

No dobra, nie musiał być wzruszony, w klasie panował harmider jak zwykle. Poprawianie zadań zostało chyba taktycznie zaplanowane przez Górskiego na pierwszą lekcję po feriach, by nie musiał się zbyt wiele odzywać, a przytłumione szepty w pomieszczeniu nie ustawały nawet na moment.

– Tak, to ja.

– Ciekawe imię. Od razu zwróciłem uwagę.

Mogłam mu tyle powiedzieć. Mogłam wytłumaczyć, jak nazywam się naprawdę i ile życia zmarnowałam na przekonywanie grona pedagogicznego, że nazywanie mnie Tosią to zły pomysł. Ale czy mi się chciało?

Na pewno nie w poniedziałek o ósmej rano.

– Chciałem tylko powiedzieć – kontynuował chłopak – że to rozumiem. Ja mam na imię Ambroży Maurycy, gorzej się chyba nie dało. Więc wiem, jak to jest mieć imię, którego się nie lubi.

Otworzyłam zeszyt i zaczęłam w pośpiechu spisywać odpowiedzi z tablicy. Moje notatki z matematyki musiały wyglądać wyjątkowo przyzwoicie, bo co czwartek czekała je inspekcja w domu pani Leonki.

Myślami uciekłam jednak daleko poza klasę Górskiego.

Nowy uczeń w Brzózce…

Nowi ludzie w wiosce tego rozmiaru nie pojawiają się znienacka pod osłoną nocy. Nikt nie przeprowadza się do Brzózki, jeśli nie ma innego wyboru. Więc co robił tu Maurycy?

– Nic dziwnego, że matma ci nie idzie – zauważył chłopak, zmuszony zaglądać do mojego sprawdzianu, żeby wiedzieć, co rozpisujemy na tablicy. – Co to za cyfra? Jeden? Siedem? Symbol przywołania Behemota?

Przewróciłam oczami.

– Wypraszam sobie. Behemoty przywołuję wyłącznie po szkole, bo zjadają ciekawskich chłopaków.

Poprawiłam cyfrę, którą wskazał Maurycy, i wróciłam do rozważań. Ostatnią sobotę spędziłam w salonie mamy i panie podczas zabiegów gawędziły o życiu tak jak zwykle, czyli z rozmachem i dogłębnie. Spisywałam kolejne równania z tablicy, a w myślach przewijałam zasłyszane opowieści, by wreszcie koło piątego zadania wypalić:

– Zamieszkaliście z ojcem u Chmielińskiej.

Maurycy wytrzeszczył oczy ze zgrozą.

– Skąd wiesz?

Odpowiedź na to pytanie była zbyt skomplikowana, by raczyć nią nowego ucznia. Mąż pani Wiesi, listonosz, zobaczył samochód Chmielińskiej na stacji w czasie, gdy Chmielińska na stacji nie miała powodu być – każdy to wiedział. Ale Chmielińska co rok wynajdowała sobie nowego faceta, podobno „po Internetach”, i jakiś Matuszewski spod Warszawy był jej najnowszym podbojem, a na stacji odbierała go z pociągu – ale nie samego. Stara Hubertowa widziała, że był z nimi jeszcze jakiś dzieciak. Syn Matuszewskiego spod Warszawy, opisywany przez panią Gabrysię jako chuderlawy dzieciak w wieku Oskara, musiał więc siedzieć w ławce obok mnie.

Nie planowałam informować Maurycego o poziomie brzózkowej inwigilacji. Niech się chłopaczyna nacieszy ostatnimi chwilami błogiej nieświadomości.

– To mała wieś – przyznałam wymijająco. – Ludzie się znają. Żadna tam Warszawa.

Maurycy zamrugał ze zdziwieniem. Za duże okulary zjechały mu z nosa, ale szybko je poprawił.

– Dużo wiecie.

– Chmielińska dużo gada – wykręciłam się.

Nie chciałam kontynuować tej rozmowy. Prawdę mówiąc, byłabym całkiem zadowolona, nie musząc rozmawiać z Maurycym nigdy więcej, co doprowadziło mnie do zaskakującej konkluzji, że można skończyć gorzej, niż siedząc samemu w ławce.

Można na przykład wylądować w ławce z jakimś dziwakiem.

Biedny Maurycy, co on ze mną pocznie?

Gdy lekcja się skończyła, wyszliśmy wężykiem z klasy. Planowałam zagadać Anetę, przysiąść się na przerwie do niej i do dziewczyn z pierwszej ławki, ale gdy dotarłam pod salę, już się pod nią kotłowało. Zatrzymałam się pod oknem, próbując dojrzeć ponad głowami źródło tego zamieszania.

Kilku chłopaków z naszej klasy przysiadło się do Maurycego, który w ich sąsiedztwie wyglądał, jakby urwał się z podstawówki. Patryk i Łysy szturchali go łokciami i raz po raz wybuchali śmiechem, a choć stałam zbyt daleko, by usłyszeć, o czym mówią, miałam pewne podejrzenia.

Zerknęłam w stronę Anety, która ze stoickim spokojem usiadła w kącie z koleżankami. Nikt w Brzózce nie zwracał uwagi na szczeniackie zaczepki. Przecież tak już miało być, to był obowiązkowy element szkolnej edukacji, potrzebny do budowania charakteru.

Podeszłam odrobinę bliżej.

– Ale co z nami nie pogadasz, co? Za bardzo miastowy na nas jesteś? – pytał uprzejmie Patryk.

– Nosa zadziera – uznał Łysy. – Ale my ci tego nosa zaraz utrzemy. My tu bardzo dbamy o naszych kolegów, co nie, Patryk?

– Zdecydowanie. Co tam masz, kanapki? Z czym masz?

Maurycy siedział ze spuszczonym wzrokiem, zakleszczony między dwójką kolegów z klasy. Nie wychylał się, nie odzywał w ogóle, ale to nie wystarczało, by chłopcy przestali interesować się świeżą krwią.

– Dobrzy koledzy dzielą się ze sobą śniadaniem – dodał Łysy. – Chcesz chyba być dobrym kolegą?

Maurycy westchnął i wyciągnął rękę z kanapką, co jego nowi koledzy nagrodzili szturchnięciem i wybuchem śmiechu.

– Nie chcemy twoich kanapek, debilu.

– Cześć, Łysy – zagadnęłam i podeszłam do całej trójki. – Wstaniesz na momencik? Chcę ci coś powiedzieć.

Chłopak łypnął na mnie podejrzliwie.

– Proszę, to nie zajmie zbyt wiele czasu – dodałam, gdy się nie ruszył.

Na całe szczęście Łysy nigdy nie był człowiekiem, który korzystał ze swoich szarych komórek, więc i teraz wszedł w moją zasadzkę bez protestów. Ledwie się podniósł, wykręciłam mu ramię na plecach i unieruchomiłam go w tej pozycji, zaciskając palce drugiej dłoni na karku. Złożyło go pod kątem prostym jak scyzoryk.

To był nowy numer w moim repertuarze; wypróbowałam go pierwszy raz parę dni temu, gdy baba jagodowa zaczepiła mnie w drodze powrotnej od babci. Nie miała złych intencji, ale zaskoczyła mnie, wynurzając się bez zapowiedzi z cienia, więc złapałam pierwsze, co wpadło mi w ręce: jej ramię. Przeprosiłam później i pomogłam jej zebrać chrust do koszyka, a ona wyjaśniła, że nie ma zimą dzieci do straszenia, a ja jedna ją widzę, więc akurat się nadałam. Demony…

– Puść mnie! – warknął Łysy.

– Zostaw nowego w spokoju.

– Wariatka!

– Obiecaj, że go zostawisz, bo cię nie wypuszczę.

– Proszę pani, proszę pani!

Nie poznałam, do kogo należały głosy w tle, ale wiedziałam, że dyżurna zaraz zostanie powiadomiona o moim zachowaniu.

– Obiecaj! – Przygięłam chłopaka jeszcze niżej do ziemi, żeby pośpieszył się z zastanawianiem.

– Obiecuję!

Puściłam Łysego, który odwrócił się i posłał mi wredne spojrzenie w tym samym momencie, w którym zza rogu wyłoniła się polonistka.

– Psychopatka – burknął.

– Znajdźcie sobie inne miejsce do siedzenia – poprosiłam ich ze słodkim uśmiechem.

Odczekałam, aż pójdą w diabły, i odwróciłam się do Anety. Ledwie jednak zrobiłam dwa kroki, odkryłam, że Maurycy ruszył za mną.

– Czy mogę się do ciebie przysiąść? – zagadnął cicho.

Większość osób na korytarzu nadal nam się przyglądała. Maurycy był nowy, właściwie był pierwszym nowym uczniem, jakiego większość z nas widziała na oczy w Brzózce – wiosce, w której widywaliśmy się codziennie w tym samym składzie, od zerówki aż do klasy maturalnej.

Nie chciałam tego, ale zrobiło mi się żal chłopaka.

– Możesz – odpowiedziałam krótko.

Usiedliśmy pod ścianą, tuż obok dziewczyn z naszej klasy. One trzymały się razem, nie wciągając nas w rozmowę ani nie próbując powitać nowego ucznia. Nie byłam pewna czemu. Co prawda Maurycy nie wyglądał na greckiego boga ani na potencjalny obiekt uczuć, ale chodziliśmy do szkoły w Brzózce, gdzie poprzeczka była zawieszona naprawdę nisko: w piwnicy, w piekle, może nawet w salonie u Hadesa.

– Tylko sobie nie myśl, że się kumplujemy – dodałam ostrzegawczo. – Ja już mam jedną przyjaciółkę i mi wystarczy.

– Tę całą Zuzę?

– Tak.

Wyciągnęłam podręcznik do fizyki, odnalazłam temat, z którego potencjalnie groziła nam kartkówka, i odkryłam z żalem, że przez dwa tygodnie ferii zapomniałam nie tylko ostatnich trzech lekcji, ale i całej wiedzy z fizyki, jaką kiedykolwiek w życiu posiadłam.

Wszystko wracało do normalności. Zwykłe szkolne życie, sprawdziany, podli nauczyciele, którzy próbowali nas uczyć, grupki dziewcząt plotkujących między sobą. Prawie mogłam zapomnieć o przygodach z poprzedniej nocy. Byliśmy przecież w liceum w Brzózce, gdzie jedyne, co nam groziło, to śmierć przez zanudzenie.

Wspominałam, że mam wielki talent do mówienia rzeczy w złą godzinę?

Gdy Agata wypadła z wrzaskiem z łazienki, a za nią wylały się na korytarz litry wody, pomyślałam sobie, że naprawdę powinnam ugryźć się czasem w język.

Nie mogłabym powiedzieć, że wszyscy rzucili się dziewczynie na ratunek, bo bym skłamała.

Woda lała się strumieniami, tworząc wokół stóp mojej koleżanki dramatyczną kałużę, która rozrastała się w zastraszającym tempie, płosząc uczniów siedzących pod ścianą. Agata rozglądała się desperacko wokół, szukając pomocy, ale uczniowie liceum zazwyczaj mają ciekawsze rzeczy do roboty niż ratowanie brodzących w kałuży blondynek. Pięć minut przerwy trzeba bowiem rozsądnie rozdysponować, tak, by starczyło i na naukę do sprawdzianu, i na odrobienie pracy domowej, i – jeśli szczęście dopisze – na co nieco ploteczek o nowym facecie Chmielińskiej i tym małym chuderlaku w za dużych okularach, który siedzi koło Matejczyk i przegląda jej zeszyty.

– Pomocy! Niech mi ktoś pomoże!

Dziewczyna brodziła w wodzie, trampki i nogawki spodni miała już przemoczone. Jak zwykle panikowała, gdy działo się coś dziwnego.

– Nie ma dyżurnej, idź po panią Helę – poradziły jej stojące niedaleko dziewczyny.

Przemoczona ofiara odbiegła pośpiesznie, ślizgając się w trampkach na posadzce, a ja obserwowałam rosnącą kałużę z niewielkim zainteresowaniem. Nie miałam zamiaru badać, co zaszło w łazience. Zastanawiałam się tylko, jak szybko kałuża rozlezie się po całym piętrze i kiedy przyjdzie nam się stąd wynosić. Szkoda byłoby się przesiadać, gdy już tak wygodnie rozłożyliśmy się w naszym forcie zbudowanym z podręczników, lektur z biblioteki i kanapek.

Wtedy jeszcze mi się głupio wydawało, że poszła jakaś rura czy zlew się urwał, ale to było trochę naiwne myślenie. Chyba udało mi się zapomnieć, że Ted Matejczyk profesjonalnie ściąga wszystkie kłopoty w okolicy od trzeciego roku życia. Powinni mnie za zasługi zamknąć gdzieś na pustkowiu, żebym nie szkodziła innym.

A nie, chwila, już to zrobili.

W otwartych na oścież drzwiach łazienki dostrzegłam jakiś ruch, cień, czyjąś postać. Czy naprawdę ktoś przesiedział tam całą tę katastrofę?

Nagle potężny mężczyzna wypełnił swoim cielskiem cały otwór drzwiowy.

– Pani Ted? – huknął. – Pani Ted!

Oczywiście, czego ja się spodziewałam?

Przyglądałam się gościowi z niedowierzaniem. Ze zgrozą. Z lekkim obrzydzeniem.

Brzezin, szef pobliskiego jeziora, ociekał wodą i wodorostami tak samo jak wtedy, gdy widywałam go w jego naturalnym środowisku. Długie włosy, których objętości mogłaby mu zazdrościć niejedna dziewczyna, splątały się, gdy odrzucił je za siebie. Był nagi, co zawsze wywoływało we mnie lekkie zakłopotanie, i pięknie umięśniony – jak przystało na dobrego pływaka. Rozglądał się po piętrze, po trochę zaspanych, a trochę rozbawionych twarzach moich szkolnych kolegów i koleżanek, którzy nadal czekali, aż sprzątaczki przybiegną z mopem, i nie zauważyli niczego dziwnego.

Nikt nigdy nie zauważał niczego dziwnego.

– Pani Ted!

Brzezin zrobił kilka kroków w moją stronę, a kałuża zaczęła układać się pod nim jak czerwony dywan pod stopami gwiazdy ekranu. Wystarczył jeden rzut oka na jego twarz, by zorientować się, że coś było nie tak – i nie tylko dlatego, że nie ucieszył się na mój widok. Miał zmarszczone brwi, rozchylone usta i błysk paniki w oczach. Nie sądziłam, że demony mogą się denerwować.

Oczywiście już sama jego wizyta w brzózkowym liceum powinna mi dać do myślenia, bo szef jeziora nie pokwapiłby się do ludzkiej szkoły bez powodu. Nie wędrowałby kanalizacją, czy jakkolwiek się tu dostał, tylko po to, by powiedzieć Welesównie „cześć”.

Podręcznik do fizyki spadł mi z kolan i plasnął o płytki. Maurycy drgnął na ten dźwięk i oderwał wzrok od damskiej łazienki, w którą wpatrywał się nieruchomo od momentu, gdy wypadła z niej Agata. Gdy nasze oczy się spotkały, odwrócił wzrok. Podniosłam książkę na wysokość twarzy i zerkałam trochę na hieroglify na jej stronach, a trochę na spanikowanego Brzezina.

Co znów mogło być nie tak z jeziorem? Kilka tysięcy lat żyli w spokoju, praktycznie nic się nie działo przez ostatnią dekadę, a teraz nagle mają trzeci kryzys w ciągu paru miesięcy? Pani Martyna, moja nauczycielka matematyki z podstawówki, nieźle im zaszła za skórę i przy okazji przetrzepała szeregi. Martyna-rusałka, w odróżnieniu od Martyny żywej, miała nie po kolei pod kopułą i rzadko szanowała normy społeczne istot nieumarłych.

A już najrzadziej, gdy próbowała zabić swojego byłego chłopaka, wikarego.

Doskonale rozumiałam wzywanie Welesówny w takich przypadkach. Ale kłótnia o szefowanie i zawiązywanie stronnictwa z nowym wodnikiem na czele, co wywołało wojnę, do której wezwali mnie dwa tygodnie temu? Nawrzeszczałam na nich za zawracanie mi gitary, tak, że mój głos niósł się echem przez całą Brzózkę. Nie mogłam przybiegać do nich za każdym razem, gdy jeden z topielców stwierdzi, że on może robić wszystko to samo co Brzezin, tylko lepiej, więc czemu by tak nie dokonać rotacji zatrudnienia. Mam szkołę.

Zmrużyłam oczy. Jeśli się dowiem, że znowu dwóch utopców pokłóciło się o południcę i z tego powodu wodnik rozwala rury kanalizacyjne w moim liceum…Wyraz twarzy Brzezina podpowiadał mi jednak, że sprawa była poważniejsza.

– Pani Ted, potrzebujemy twojej pomocy. Wydarzyło się coś strasznego.

Bardzo nieładnie było z jego strony rzucać w przestrzeń hasła, na które nie mogłam nic odpowiedzieć. Co się stało? Niemal wyłaziłam ze skóry, zastanawiając się, jak mogę go wypytać. Widzicie, demony potrafią nieźle dramatyzować.

Wyolbrzymiać. Przedstawiać sprawy tak, jakbyśmy byli o krok od końca świata.

Naprawdę nie różnią się za bardzo od starszych pań, które lądują na fotelu w salonie kosmetycznym mojej mamy.

– Przyjdź nad jezioro jak najszybciej. Proszę. Będę na ciebie czekać.

Westchnęłam ciężko i niemal niedostrzegalnie pokiwałam głową. Brzezin nie kontynuował dyskusji, za co byłam mu wdzięczna. Uzyskawszy potwierdzenie, odwrócił się i zniknął w łazience. Strumień wody ustał, kałuża znieruchomiała, uczniowie niewzruszenie kontynuowali rozmowy o sensie istnienia szkoły.

Opuściłam podręcznik i uświadomiłam sobie, że Maurycy się na mnie gapi. Ale wiecie, nie tak, jakby nagle zachwycił go mój urok osobisty.

Gapił się, jakby mózg przestał mu działać.

– Czego? – burknęłam znad książki.

Zamrugał i z zakłopotaniem opuścił wzrok na zeszyt. Nie oderwał się od moich hieroglifów do końca przerwy. Ani wtedy, gdy na korytarzu pojawił się dyrektor Rohde, ani nawet wtedy, gdy ten poślizgnął się na wodzie i zarył kością ogonową o płytki z takim hukiem, że połowa szkoły rzuciła mu się na pomoc.

I co z tego, że się gapił?

Pewnie zobaczył, jak kiwam do siebie głową. Wielkie mi rzeczy, pomyśli, że jestem stuknięta. Nie on pierwszy i nie ostatni.

ROZDZIAŁ TRZECI

Rozbrzmiał dzwonek na ostatnią lekcję. Agata zemdlała, Michalska musiała wrócić do pokoju nauczycielskiego po dziennik i najwyraźniej zagubioną gdzieś chęć do życia, a ja stwierdziłam, że tak się po prostu nie robi. I nie mówię tu o tym szczeniaku, który łaził za mną wszędzie cały dzień i na każdej lekcji dosiadał się do mnie bez pytania – choć tak też się nie robi, zwłaszcza, gdy czyjaś przyjaciółka ledwo uszła z życiem po dwutygodniowym zaginięciu, po czym spontanicznie zmieniła szkołę.

Jest to po prostu dość podłe, żeby tak z samego rana rzucać enigmatyczną uwagą i znikać w szkolnej kanalizacji.

Cały dzień przesiedziałam jak na szpilkach, zastanawiając się, co mogło wymagać mojej natychmiastowej interwencji nad jeziorem. Na drugiej lekcji rozważałam sprzeczki w lokalnej społeczności demonów wodnych (podobno topiki zawiązały frakcję oporu, gdy któraś z rusałek przesadziła z użyciem ich jako armii bojowej). Na czwartej stwierdziłam, że Brzezin albo któreś z jego podopiecznych zachorowało (ale czy nieumarli mogą chorować? Warto się dowiedzieć). Na ostatniej lekcji byłam już przekonana, że coś wybiło pół jeziora i nim tam dojdę, zostaną po nich tylko mokre zgliszcza.

No, kałuże.

Gdy po ostatnim dzwonku Michalska pozwoliła nam się rozejść, natychmiast wstałam. Wrzuciłam książki do plecaka i wypadłam z sali, zanim reszta uczniów zdążyła się podnieść. Maurycy dogonił mnie w drzwiach szatni. Pisnęłam zaskoczona, gdy dotknął mojego ramienia.

– Co się stało? – spytałam, walcząc z zamkiem kurtki.

Chłopak wykrzywił cienkie usta w zakłopotaniu.

– Chciałem spytać, czy mogę cię odprowadzić do domu. Albo czy chciałabyś iść na spacer. Moglibyśmy pogadać, no wiesz…

– Pogadać o czym? – zdziwiłam się.

Na to pytanie nie miał przemyślanej odpowiedzi – nie spodziewał się chyba, że dotrze tak daleko. Zagapił się na mnie, więc zmarszczyłam brwi i odczekałam chwilę, ale chłopak nie wykrztusił z siebie ani słowa, a mnie paliło się pod nogami.

– Porozmawiamy jutro w szkole, dobra? – obiecałam. – Śpieszę się, na razie!

Brzózka jest jedną z tych miejscowości na Mazurach, której uroku trzeba się naprawdę długo doszukiwać i czasem nawet lornetka nie wystarczy, by go dostrzec. W lutym na przykład, gdy niebo jest szare i błoto pod nogami jest szare, a budynki dla odmiany także są szare, trudno jest znaleźć w niej cokolwiek godnego zachwytu.

Buty zimowe ślizgały mi się na ścieżce, a okoliczne krzaki straszyły golizną i ostrymi gałęziami. W dni takie jak ten marzyłam, że gdy skończę szkołę, wyjadę sobie na trochę do Australii czy gdzieś, gdzie choćby czasem zza chmur wychodzi słońce, a ja będę mogła spróbować życia w świecie, który nie jest szary. Może to były tylko puste fantazje, może nigdy tak naprawdę nie odważę się, by opuścić tę szarość.

A może jednak mi się uda.

Do jeziora miałam kilka minut spacerem od szkoły, dogodniej by się nie dało. Podczas gdy wszyscy moi towarzysze niedoli po wyjściu ze szkoły skręcili w lewo, ja poszłam na tyły budynku, przecięłam boisko, kilka płotów, ze dwa podwórka i jeden ogródek przy domku letniskowym – i jezioro wyrosło tuż przede mną.

Ucieszyłam się trochę zbyt wcześnie, bo parę kroków za domkiem letniskowym, na podwyższeniu, wjechałam w rozmokłe bagienko pełnym poślizgiem buta, straciłam równowagę i resztę drogi z górki pokonałam, zjeżdżając na czterech literach.

Dobrze, że spodnie miałam ciemne, bo byłby przypał tak wracać przez wioskę.

Pozbierałam się, otrzepałam z ziemi i poprzeklinałam pod nosem, bo błoto było zimne, mokre i nieprzyjemnie lepkie. Na wszelki wypadek wyjęłam fulguryt z plecaka i wsunęłam go do kieszeni kurtki. Na trawie oczyściłam też buty – w końcu nie mogłam sobie pozwolić na brak przyczepności, gdyby przyszło mi stanąć teraz do walki.

Przed wizytą u Brzezina rozważałam jeszcze, czy nie zadzwonić do Witka – tak na wszelki wypadek, gdyby coś mu się odwidziało i postanowił zainteresować się życiem naszych podopiecznych – ale po namyśle stwierdziłam, że nie będę siać paniki, bo jeśli okaże się, że chodzi o kłótnię pająków czy honor utopców, to następnym razem Witek tym bardziej nie weźmie mnie na poważnie.

Weszłam na pomost, a gdy od strony jeziora dotarł lodowaty wiatr, przeszywający mnie na wskroś, raz jeszcze pożałowałam, że wybrałam drogę na skróty.

Chwilę później jednak przestałam o tym myśleć.

Brzezin nie kazał na siebie długo czekać. Dziesięć minut dla szefa jeziora to nie jest długo. Czy zdarzało mu się przychodzić szybciej? Owszem. Czy czas oczekiwania był w jakikolwiek sposób zależny od tego, jak pilna była sprawa? Zupełnie nie.

Pomarszczona od wiatru tafla wody zadrżała, rozstąpiła się jak przed Mojżeszem, a z głębin jeziora wymaszerował wodnik. Wyszedł z wody i stanął przede mną na pomoście. Na wszelki wypadek cofnęłam się o krok, bo ociekał wodą, a pod jego stopami szybko wykwitała kałuża.

– Pani Ted. – Skłonił mi się. – Dziękuję, że pani przybyła, choć na przyszłość nie chciałbym znowu tyle czekać. To ważne. Wie pani, że to ważne, bo inaczej nie pokwapiłbym się do kwater wieśniaków.

– Mam szkołę, musisz ustawić się w kolejce.

– Twoje obowiązki Welesówny powinny zawsze mieć pierwszeństwo.

Przechyliłam głowę. Nie miałam zamiaru angażować się w tę dyskusję. Jestem silna, jestem ponad to, jestem spokojnym płatkiem śniegu, który nie wdaje się w byle pyskówki, powtarzałam w myślach, zaciskając i rozluźniając dłonie. Tym, co tak naprawdę przekonało mnie do porzucenia myśli o wprawieniu pięści w ruch – co, chciałabym zaznaczyć, było postępem, bo zwykle pięści zaczynały robotę, a mózg dopiero odkrywał, co się dzieje – był rozmiar Brzezina i szerokość jego ramion. I wszystkie mięśnie, na których mogłabym się uczyć anatomii. Nie że w nieprzyzwoity sposób, wyłącznie ze względu na to, jak wyraźnie były zarysowane.

– No to co się stało?

– Moje podopieczne zaginęły.

Czekałam na ciąg dalszy, a Brzezin czekał na moją reakcję i pewnie czekalibyśmy sobie tak jeszcze długo, bo ja po siedmiu lekcjach nie miałam już siły na dalsze zdobywanie wiedzy.

– Rusałki – dodał w obliczu braku mojej aktywności. – Dwie rusałki. Adela i Sabina. Normalnie przebywają w północnym rejonie jeziora, w swoim lęgowisku, razem z jeszcze kilkoma dziewczętami. Tam jest świetne miejsce na polowanie latem, dużo młodych chłopaków chodzi się kąpać za gospodarstwo Bryskich. Ale zimą moje dziewczęta całymi dniami śpią.

Zmarszczyłam brwi. Od wody ciągnęło zimną wilgocią, pod stopami trzeszczał mi zbutwiały pomost i nawet wciskanie dłoni głęboko w kieszenie nie chroniło ich przed lutowym chłodem. I choć postronny turysta nie zauważyłby może różnicy między listopadem a lutym na Mazurach, bo było tu tak samo szaro, błotniście i ponuro, to ja tę różnicę czułam.

Czułam ją w potrzebie chowania dłoni w kieszenie i marzeniu o ciepłej herbacie.

W przemijającej woli do życia też ją czułam.

– Naprawdę nie musisz tłumaczyć mi, jak funkcjonują rusałki – powiedziałam, pociągając nosem.

Nie dlatego, że tak mnie wzruszył los morderczyń, po prostu miałam katar.

– Muszę. Rusałki spały przez wiele dni, więc nie wiemy, jak dawno temu zaginęły Adela i Sabina. To mogło być wczoraj, ale mogło być tydzień temu. Dlatego jest to tak ważne.

Potrząsnęłam głową.

– Nie rozumiem. Czy nie są dorosłe? Nie mogą… Nie wiem, wyskoczyć do znajomych do jeziora w Grabiszycach?

– Rozpytaliśmy. Nikt ich nie widział.

– Ale sam mówiłeś, że zimą wszyscy tylko śpią.

Nie byłam pewna, czy mogę brać to zaginięcie na poważnie. Gdy zaginęła moja przyjaciółka, okazało się, że to jedynie cwany plan Welesa, by zagonić mnie do roboty. Martynie pomogłam, ale w sumie dałam się jej zmanipulować i przyłożyłam rękę do usiłowania zabójstwa wikarego. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby zaginięcie Adeli i Sabiny było tą samą sztuczką, tylko w wersji uno reverse i miało na celu zagnanie do roboty Kościkiewicza.

– To poważna sprawa, pani Ted.

– Nie ściemniasz mi? – zapytałam ostrożnie.

Brzezin pokręcił głową.

– Nie.

– Nie próbujesz mnie wmanipulować w wojenkę, którą powinniście sami naprostować?

– Pani Ted!

Wodnik machnął dłonią. Poczułam kropelki wody na policzkach.

– Wiem o stronnictwie między utopcami i wiem, że kombinują, jak przeprowadzić wybory na nowego szefa jeziora – wyjaśniłam. – Po prostu muszę mieć pewność, że nie próbujecie mnie zrobić jak jakiejś naiwnej nastolatki. Znowu.

Wiatr szalał, jakby miał płacone za dręczenie mieszkańców Brzózki, więc przenieśliśmy się do stojącej nieopodal wiaty. Schowałam fulguryt do plecaka, w którym na dnie zauważyłam jedną rękawiczkę Oskara. Jak się tam znalazła? Nikt się tego nigdy nie dowiedział. Pary do tej rękawiczki szukaliśmy jeszcze potem wielokrotnie, ale nie została odnaleziona, co z perspektywy czasu można brać za symbol tego, jak dobrze idzie mi poszukiwanie zaginionych bytów. Na razie jednak skorzystałam z uprzejmości losu i założyłam rękawiczkę na zziębniętą dłoń.

– Sytuacja jest niekorzystna – przyznał Brzezin. – Słyszę szumy o buncie, które niosą się nad taflą wody. Prowadzę rozmowy, przekonuję do swoich racji, ale… Wszystko zmieniło się po sprawie z Martyną. Rusałki stały się bardziej czubate. Utopcy ostrożniejsi. Wczoraj pająki powiedziały mi, że jeden z demonów chce mnie wyzwać na pojedynek… Mówią, że nie potrafię zapewnić im opieki, i może mają rację? Sprawuję rządy na tych wodach od prawie dwustu lat. Jestem już stary. Pani Ted, co jeśli ja naprawdę nie powinienem już się tym zajmować?

Zaczęłam panikować.

Jest coś przerażającego w pocieszaniu dorosłych, jakiś prawie namacalny koniec dzieciństwa, kres niewinności. Przez pierwszych kilkanaście lat życia człowiek myśli, że dorośli wszystko potrafią, wszystko mają ogarnięte, i nagle odkrywa… że nie.

Że nikt nie ogarnia.

Za tym idzie konkluzja, że nieogarnięcie to nie jest stan przejściowy, a po niej traci się nadzieję, że pewnego dnia nareszcie człowiek wszystko zrozumie i nauczy się dobrze żyć. Że wszystko będzie pięknie.

Nie byłam na to gotowa w pierwszy poniedziałek po feriach.

– No, a emerytury jakiejś tam nie masz? – spytałam zachęcająco.

– Emerytury?

Zastanowiłam się.