Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Lata dziewięćdziesiąte. Para dzieciaków wyjeżdża do Stanów, żeby zarobić trochę pieniędzy. Może to będzie prawdziwy amerykański sen? Najpierw jest szczęście, miłość, wielka podróż, muzyka. Dwoje ludzi, którzy odnaleźli się przez przypadek i prawdziwe zakochanie, już na zawsze. Ameryka sprzyja miłości, nawet jeśli trudno o kasę, a skóra na dłoniach pęka od pracy. A jednak między bohaterami coś się wydarza. Pojawia się rysa. Narratorka wraca do Polski, a Drobny zostaje za oceanem. To rozstanie ma być tylko na chwilę, ale pewnego listopadowego dnia przychodzi wiadomość, po której czas zmienia się na bezpowrotnie zimowy. I jakoś będzie trzeba z tym żyć. Tylko czy to jest w ogóle możliwe? Po dwudziestu dwóch latach bohaterka wraca na West Farragut, by odnaleźć ślady Drobnego, które przecież mogą być wszędzie.
Agnieszka Jelonek napisała książkę tren, książkę miłość, książkę skórę pachnącą dotykiem, słońcem, potem, koleją żelazną i seksem, książkę żałobę, książkę umysł, książkę białą kartę, książkę powidok, książkę światło. To wielka piękna powieść o niewyczerpanej radości życia, nieprzeżytej do końca miłości. I o przeżywaniu śmierci. Powieść tak napisana, że kocha się, umiera i żyje razem z bohaterami. Po wielokroć.
Barbara Sadurska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 162
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Agnieszka Jelonek
Wydanie I
Warszawa 2024
I ten, kto kogoś przeżyje, zawsze pozostanie zdrajcą.
Przeżyć kogoś, kogo kochaliśmy tak bardzo, że nawet potrafilibyśmy dla niego zabić, przeżyć kogoś, z kim tyle nas łączyło, że omal nie umarliśmy, jest jedną z tajemniczych, niemożliwych do zakwalifikowania zbrodni życia.
Sándor Márai, Żar, przeł. Feliks Netz
I shut my eyes and all the world drops dead;
I lift my lids and all is born again.
Sylvia Plath, Mad Girl’s Love Song
Jak przetrwać świt, nie używając snu?
Po jego śmierci byliśmy non stop pijani. Nie to, że nie piliśmy wcześniej, ale po tym wszystkim to już naprawdę nie było sensu przestać.
Niedziela, szósta rano. Zaczynam remanent na barze po sobotniej nocy. Na szczęście klub jest pod ziemią i nie ma okien, przez które dzienne światło mogłoby wpaść do środka. Słońce, ludzie i ich niedziela wydają mi się przedstawieniem, na które chętnie oddam bilet. Barman wyciąga absynt. Polewa i podpala kieliszki. Trochę alkoholu wylewa się na bar. Pali się blat, zapalone serwetki unoszą się, a potem opadają wolno jak jakiś czarny śnieg. Palą się kartki, na których zapisujemy, ile czego ubyło w butelkach. Ten moment wydaje mi się adekwatny do rzeczywistości i przynosi trochę ulgi. Wypijam kieliszek, a potem jeszcze dwa. Najchętniej wróciłabym do domu kanałami, bez konieczności wychodzenia na zewnątrz.
Mówił, że chce rzucić papierosy. Czy można powiedzieć, że rzucił, skoro nie żyje?
Nigdzie nie „odszedł”. Umarł i tak to trzeba nazywać. Zostawił mnie totalnie zaskoczoną. Nie było człowieka bardziej żywego niż on. Gdyby przeprowadzić konkurs na najbardziej żywą osobę na świecie, wygrałby na bank.
Staliśmy z rowerami na stromej leśnej skarpie.
– Zjeżdżamy? – zapytał.
Kiedy to mówił, jeszcze chyba w to nie wierzył. Żartował. Potem nagle coś się zmieniło. Ustawił rower przednim kołem w dół, zacisnął palce na hamulcach, stanął na pedałach, rozluźnił dłonie i pojechał slalomem między drzewami, które rozpędziły się jak głupie w przeciwnym kierunku. Mijał je dosłownie o centymetry. Wydawało mi się, że nie utrzyma kierownicy, rower rzucał się na korzeniach.
Na dole zahamował, przednie koło zatrzymało się w miejscu, tylne narysowało wielki okrąg w ziemi. Nie bał się niczego i wtedy to pomyślałam. Że nic mu się nie może stać.
Może coś złego podsłuchiwało moje myśli. Wiosna to głupia suka, plotkara.
Nie mogłam się w nim nie zakochać. Kiedy się pojawił, to na serio wszystko działo się samo, ja tylko próbowałam jakoś to spowolnić. Pierwszy raz zobaczyłam go, kiedy zahaczył głową o lampę w mieszkaniu na imprezie klasowej. Siedziałyśmy w kuchni z dziewczynami kujonkami i moczyłyśmy dziobki w wódce, aż nagle abażur zatańczył i światło zaczęło skakać po ścianach. Wszedł, zahaczył głową o żyrandol, wziął z lodówki piwo i wyszedł. Dopiero kiedy zniknął, zapytałam:
– Co za jeden?
– Z osiedla taki.
– Wkurzający.
– No, to już sobie poszedł, to cię nie wkurza.
Wzruszyłam mocno ramionami.
Potem słyszałam, że koleguje się z różnymi takimi, że zna, że załatwia, że na serio bywa. Pisałam akurat olimpiadę z polskiego i naprawdę nic a nic mnie nie obchodziło podziemne życie mojego miasta, gdyż Bruno Schulz i Wisława Szymborska.
Potem powiedziałam mu „cześć” na ulicy.
Spotkałam go dwa lata później na imprezie studenckiej.
Zakochałam się tak, że wyrwało mnie z butów. Miałam stany lękowe, nie spałam, nie mogłam jeść ani czytać kolejnych rozdziałów z Ajdukiewicza na ćwiczenia z filozofii. Nie umiałam rozstać się ze swoim chłopakiem, który właśnie mnie cudownie rozdziewiczył. Nie wiedziałam, jak unikać spotkania z Drobnym i jak dotrwać do tego spotkania, jak nie umrzeć, kiedy podawał mi zapalniczkę, jak nie dotknąć jego palców i jak dotknąć jego palców. Jak oderwać wzrok od jego twarzy i pójść do domu, kiedy mówił: To może zrobię jeszcze jedną herbatę? Piłam te herbaty, piwa i coca-cole, paliłam i wariowałam. W stanie prawie agonalnym podniosłam z podłogi na uniwerku ulotkę, która obiecywała, że zabierze mnie na całe lato bardzo daleko. Wysłałam zgłoszenie, a kiedy tylko dostałam odpowiedź, że mnie przyjęli, spakowałam się i pojechałam na lotnisko.
Autobus wyjechał z tunelu i zobaczyłam wieżowce, które odcinały się na pomarańczowym niebie jak zawałowe EKG. Wyglądało to na prawdziwy Nowy Jork. Uciekłam ze swojego życia w Warszawie, żeby od wszystkiego odpocząć. „Odpocząć” już następnego dnia okazało się niezłym żartem, bardzo śmiesznym, serio – hilarious.
Z Nowego Jorku bardzo szybko przeniesiono mnie za siedem gór i rzek, w środek niczego, gdzie jako tania siła robocza fromEastern Europe zostałam zakwaterowana w stodole razem z innymi: Czechami, Czeszkami, Rumunami, Rumunkami i jednym Węgrem. Żadnych ludzi z byłej Jugosławii nie było, bo akurat mieli rzeźnię, z czego coś tam niby do mnie docierało, ale jakoś słabo. Mnie właśnie otworzyły się drzwi na raj, więc patrzyłam tylko na zachód, w stronę słońca, naćpana amerykanizmem po kokardy, jakbym wygrała lot w kosmos, a nie obóz pracy.
W ten sposób na drugim roku studiów bardzo humanistycznych, po trzech semestrach wykładów z filozofii średniowiecznej, logiki, epistemologii oraz wstępu do socjologii, zaczęłam karierę w zespole obsługującym bary sałatkowe. Przez trzy miesiące od rana do wieczora przygotowywałam posiłki dla ślicznych amerykańskich dzieci, które na letnim obozie miały basen, park linowy, stadion z prawdziwymi trybunami oraz wiele innych niezbędnych w lesie atrakcji. Tęsknota za moim nowym chłopakiem w tych warunkach okazała się całkiem nie do zniesienia. Siekałam warzywa, myłam podłogi i robiłam kilogramy tuna salad z sercem pękniętym i rozdartym odległością. Paliłam mentolowe papierosy przy kontenerach na śmieci, za kuchnią, i raz nawet zobaczyłam niedźwiedzia wyjadającego resztki ze śmietnika. Fakt, że nie mogę tego pokazać Drobnemu, po prostu mnie rozpierdalał.
W budynku przy wjeździe na teren obozu, tam, gdzie były też sala kinowa, siłownia i świetlica, wisiał telefon na monety. Wrzuciłam do niego sporą ilość ciężkich ćwierćdolarówek, żeby móc dzwonić do Polski. Zarabiałam śmiesznie mało, bo przecież opłacono mi już transport z Europy i wizę i to miało stanowić wystarczające wynagrodzenie za pracę czternaście godzin dziennie. Głos Drobnego w telefonie brzmiał jeszcze bardziej zajebiście, niż go zapamiętałam. Za mną już ustawiała się wschodnioeuropejska kolejka, ale wcale się nie przejmowałam i opowiadałam Drobnemu wszystko, co najważniejsze o Ameryce, którą oglądałam ze środka lasu. Mówiłam o majonezach i ziemniakach w proszku. Szeptałam mu składniki sałatki jajecznej, opowiadałam o tym, czym jest peanut butter jelly sandwich i że lodówki mogą być wielkie jak pokoje.
Potem wracałam do amerykańskiej stodoły, Rumunka pytała how are you, a ja mówiłam, że fine, i kładłam się na sienniku, który Ameryka dla mnie przygotowała. Myszy chodziły po ścianach, ale byłam tak zmęczona, że nawet mi to bardzo nie przeszkadzało. Jedyne, co mnie dręczyło, to brak miłości, zamierzałam umrzeć z tęsknoty w najbliższą sobotę jeszcze przed barbecue time.
W któryś piątek Drobny niepodziewanie ogłosił, że zdobędzie wizę i do mnie przyleci. Było to słodkie i całkiem niemożliwe, bo wtedy nie rozdawali wiz turystycznych, big problem, not possible. Student wnioskujący o wizę wywoływał głośny śmiech w ambasadzie przy Pięknej. Panie i panowie, ladies and gentelmen, ten młody człowiek, o ten, tu, ładny, biedny i wykształcony, na pewno marzy tylko o tym, żeby zostać kelnerem albo malarzem pokojowym w naszym wspaniałym kraju. On myśli, że my… buhaha, sorry, ale to strasznie funny… że my mu damy wizę.
Kiedy jednak Drobny coś mówił, to nie dlatego, że lubił gadać. Wykonałjeden dobrze przemyślany telefon do kogoś, komu kiedyś coś tam. Ten ktoś znał kogoś i miał z nim podobny układ z kiedyś. Są takie rejony społeczne, zwłaszcza w Radomiu, gdzie wykonaną przysługę zawsze można odebrać w walucie przysługowej, która jest bardzo stabilna i nie traci na wartości. Można ją wypłacać o dowolnej porze, w dowolnym miejscu. Być może przysługa to pierwsza kryptowaluta, taki prabitcoin.
I tak dzięki znajomemu znajomego, który przypadkiem mógł i chciał (ale przede wszystkim mógł), Drobny został wciągnięty na „listę młodego biznesu”. Powędrowała do ambasady przy Pięknej, którą Drobny odwiedził w garniturze ze studniówki jako początkujący przedsiębiorca, chociaż jedyna działalność gospodarcza, jaką do tej pory prowadził, to pomoc w upłynnieniu pewnej ilości haszyszu.
Kiedy telefon w świetlicy, ciepły od policzków Czechów, Rumunów i jednego Węgra, powiedział mi, że Drobny jest w drodze do Nowego Jorku, na boisku do koszykówki akurat wylądował helikopter z sobowtórem Toma Cruise’a. Sobowtór podróżował po Stanach i spotykał się z ludźmi jako prawie Tom Cruise. Dzieci wariowały ze szczęścia, mimo że doskonale wiedziały, że to nie jest prawdziwy Tom. Ja też wariowałam ze szczęścia, bo prawdziwy, najprawdziwszy Drobny leciał do mnie przez ocean.
Nie da się go opisać. Nie pomogą zdjęcia, opis, rysopis, akt urodzenia, świadectwo ukończenia. Nie pomogą audycja radiowa ani film dokumentalny, ani reportaż, ani nawet komiks. Piosenka na cześć również nie. Wszyscy, którzy nie zdążyli poznać Drobnego, mogą spokojnie żałować. Bo naprawdę to była petarda.
Metafory to jest niebezpieczna gra, ale powiedzmy, że ludzie dojrzewają jak, za przeproszeniem, owoce na, za przeproszeniem, drzewie. Odrywają się od gałęzi i spadają w trawę. Tam sobie leżą, aż zgniją na cukrzycę, raka albo nadciśnienie. Można złapać jakąś perspektywę. Czym się było, czym się jest. Bez niej jest się tylko niezrealizowanym potencjałem i niedokończonym snem.
Nie mogłam się ruszyć z obozu dla dzieci na dłużej niż jeden dzień, więc umówiliśmy się, że to Drobny przyjedzie do mnie, na mój day off, jeden na dwa tygodnie, i spotkamy się w najbliższej miejscowości, czyli w Woodstock. No, nazwa wróżyła dobrze.
W wieczór poprzedzający każdy wolny dzień autokar zwoził wszystkich pracowników obozu do pobliskiego pubu, w którym Eastern Europeans mogli się odstresować za pomocą alkoholu i tym samym zyskiwali jedyną okazję, żeby zaimponować Amerykanom. Takiego picia to oni jeszcze nie widzieli, chociaż sami byli dosyć zaawansowani. No ale, żeby wódkę bez coli, to nie widzieli. Tym razem nie weszłam jednak do pubu, żeby dawać popisy. Owinięta w nieprzemakalną kurtkę musiałam przejść w ulewie dwie mile do Woodstock. Tam, gdzie miał czekać Drobny, co było zupełnie niemożliwe, ale tak właśnie powiedział mi telefon w świetlicy. Szłam poboczem ciemnej szosy. Noc była ciemna, jakby las zeżarł całe światło. Przypomniał mi się niedźwiedź buszujący w śmieciach i dostałam lekkiej gorączki. Pieprzone dwie mile. Miałam dwadzieścia lat i nic nie wiedziałam na temat pamięci, ale że tego spaceru nigdy nie zapomnę, to akurat już podejrzewałam.
Był tam. Stał na przystanku, naprzeciwko 7-Eleven. Im mocniej padało, tym bardziej stał. Sam, w strugach deszczu, czekając. Dla mnie przyjechał zza oceanów i gór gruzów po żelaznych kurtynach. Przycisnął mnie do siebie tak mocno, że nasze kości dotknęły się przez skórę, bo byliśmy chudzi jak sztachety.
Spędziliśmy dziesięć godzin w motelu, w ogóle nie śpiąc. Rano zeszliśmy do baru na naleśniki z syropem klonowym i kawę apatycznie dolewaną przez kelnerkę w fartuszku. Było tak, jakbyśmy grali we wszystkich filmach Jarmuscha naraz, ale najbardziej w Kawie i papierosach. Zapaliliśmy w upale po mentolowym i musieliśmy się rozstać na miesiąc. Ja wracałam do nie swoich bogatych i pięknych dzieci, które tego dnia miały canoeing i narty wodne, a Drobny, który nie zamierzał dłużej udawać biznesmena, miał nagraną robotę jako najpiękniejszy maintenance guy na świecie.
Naprawdę był najpiękniejszy. Wyglądał, jakby urwał się z Olimpu, bo wolał jednak balety ze śmiertelnikami niż z bandą narcystycznych świrów. Miał wydatne kości policzkowe i piękną, kształtną głowę. Kiedy przesuwałam po niej dłonią, krótkie włosy szeleściły pod palcami. Niby sprawiał wrażenie trochę groźnego, ale kiedy się śmiał, śmiał się każdy, kto na niego spojrzał. Ramiona miał tak długie, że można się było w nie zaplątać, obwiązać węzłem ratowniczym albo holowniczym. Kiedy mówił, żebra trzęsły mi się od basów, a kiedy wchodził do pomieszczenia, wypełniał je sobą pod sufit. Był piękny, piękny, piękny. Najpiękniejszy. I mimo że obiektywnie wszyscy wyglądaliśmy przy nim gorzej, to tak naprawdę stawaliśmy się ładniejsi. Jakbyśmy dostali się pod lampę, która wyrównuje kolor skóry, eliminuje zaskórniki i dodaje oczom blasku, czyli zwykłej radości. Po jego śmierci straciliśmy cały urok, zrobiły nam się cellulit i podwójny podbródek, pojawiły się zakola i zwały tłuszczu. Nasze żarty przestały być śmieszne, mówiliśmy ciszej i chyba mniej wyraźnie. Ogólnie wszystkie kolory przygasły.
Gdyby nie przyleciał tego lata do Stanów, wszystko potoczyłoby się inaczej, przez co mam na myśli, że być może wciąż by żył.
Sierpień na obozie był dłuższy niż lipiec, chociaż miał tyle samo dni. Skóra na dłoniach pękała mi od pracy, od wody i detergentów, którymi codziennie myliśmy bary sałatkowe, blaty i podłogę w jadalni. Szefem kuchni był Al. Urodził się w Chicago i zarządzał zespołem podobnie jak Capone, w lekko mafijnym stylu, to znaczy traktował nas jak swoją patologiczną rodzinę, wymagał bezwzględnego posłuszeństwa i zawsze nas chronił. Był jedyną osobą, którą widziałam krzyczącą na właściciela obozu, szefa wszystkich szefów, żeby zabierał z kuchni swoją białą dupę. Wtedy Biała Dupa potulnie się wycofał, a my zbiliśmy węgiersko-rumuńsko-polskie piątki.
Ciekawe, że zatrudnianie Eastern Europeans za marne grosze i trzymanie ich w stodole, podczas gdy samemu mieszka się w dwupiętrowym domu, nie wywoływało u Białej Dupy cienia dyskomfortu. Byliśmy dla niego kategorią ludzi mówiących po angielsku z wyraźnym „r”, ogólnie prezentowaliśmy się w sposób obciachowy, nosiliśmy ubrania i fryzury z poprzedniego stulecia. Myśleliśmy, że Nike to bogini. Nie potrafiliśmy się sprzedać. Byliśmy zakompleksieni i patrzyliśmy w podłogę. Najważniejsze jednak, że ciężko pracowaliśmy. Wystarczyło dać nam szansę, wystarczyło nas wpuścić do swojego La La Landu. Dla Amerykanów byliśmy strasznymi ponurakami. Biała Dupa praktykował amerykański non stopsmile i przez to bardzo się go bałam. Potem przeczytałam gdzieś, że przez Europejczyka uśmiech trwający dłużej niż trzy sekundy jest odbierany jako sygnał choroby psychicznej lub morderczych zamiarów.
Bywało, że Al nie pojawiał się w pracy. Robota w kuchni czasem trochę przez to utykała, ale w końcu maszyna chodziła gładko nawet bez niego, tacy byliśmy już naoliwieni. Robiliśmy wszystko, jak trzeba, kryjąc naszego ojca chrzestnego zapadłego na międzynarodową chorobę alkoholową. Al mieszkał w baraku, tuż przy kuchni. Butelki z whisky chował w zasłonach, nieco zbyt fantazyjnie jak na ten rodzaj wnętrza zawiniętych w supły. Od czasu do czasu prosił, żeby natychmiast dostarczono mu jointa. Kiedyś bardzo elegancko upaliliśmy się z Alem po pracy i pamiętam, jak wygłosił wspaniały wykład o tym, że gdyby miał być zwierzęciem, to na pewno nie chciałby być kurczakiem wtym kraju. Pierwszy raz spaliłam się z kimś starszym niż moi rodzice i śmialiśmy się jak źli. W oparach jointów, ciężkiej pracy i monodiety mój mózg się amerykanizował i myśli wychodziły ze mnie już po angielsku.
Tymczasem słuchawka w świetlicy donosiła, że Drobny kosił trawę u rodziny, która dysponowała nie tylko trawnikami, ale również nastoletnią córką. Pisała do Drobnego listy miłosne i podrzucała mu czekoladowe muffiny pod drzwi pokoju. Gówniara mogłaby sama skosić zębami ten trawnik albo zająć się układaniem puzzli trzy tysiące elementów, mapa Europy. Na pewno położenie geograficzne Polski byłoby dla niej sporą niespodzianką. Przypuszczalnie wiedziała tylko, że to gdzieś w Rosji. Myłam naczynia i podłogi pełna niepokoju, a gdy wchodziłam do wielkich zamrażarek, zapominałam, po co przyszłam, i stałam w lodowatym zimnie, aż mnie oszroniło, a wieczorami w barze grywałam w bilard na shoty, aż przestawałam widzieć bile. Normalnie love was killing me softly.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Projekt okładki Justyna Frąckiewicz
Projekt typograficzny i skład Robert Oleś
Redakcja Ewa Saska
Korekta d2d.pl
ISBN 9788367121576
Wydanie I
Warszawa 2024
Wydawnictwo Cyranka
al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl
sprzedaż: [email protected]
redakcja: [email protected]