Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przełom tysiącleci. Na królewskich dworach i w biskupich pałacach toczy się brutalna walka o wpływy, a wszystkie ścieżki politycznych intryg zbiegają się w Rzymie. Rosnący w siłę książę Bolesław zapłaci każdą cenę, aby dołączyć do grona pomazańców. Nieprzebyte knieje północy skrywają pogańskie święte gaje, gdzie wciąż tli się ogień starej wiary.
Wtedy na dworze w Gnieźnie zjawia się on - uciekinier z Pragi, niemile widziany w Rzymie biskup o germańskim imieniu Adalbert. Wiara tego tajemniczego mnicha jest gorąca, serce szczere, a odwaga zadziwia najlepszych piastowskich wojów. Jego wielkie ewangeliczne dzieło okaże się samobójczą misją, która zapewni Chrobremu koronę.
Niezwykła panorama żarliwego, okrutnego i zmysłowego średniowiecza - epoki, w której władza nierozerwalnie wiązała się z religią. Tajemnicze początki imperium Piastów i polskiego Kościoła. Prawdziwa historia św. Wojciecha. Książka, która wciąga mocniej niż najlepsze kino akcji.
Wydarzenia, które przesądziły o losach Polski - historia, której naprawdę można dotknąć!
Kamil Janicki - historyk, autor książki Żelazne damy. Kobiety, które zbudowały Polskę
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
X
XI
XII
XIII
XIV
XV
XVI
XVII
XVIII
XIX
XX
XXI
XXII
XXIII
XXIV
XXV
XXVI
XXVII
XXVIII
XXIX
XXX
XXXI
XXXII
XXXIII
XXXIV
XXXV
XXXVI
XXXVII
XXXVIII
XXXIX
XL
XLI
XLII
XLIII
EPILOG
PRZYPISY
© Wydawnictwo WAM, 2016
© Dominik W. Rettinger, 2016
Opieka redakcyjna: Bartłomiej Sury
Redakcja: Zofia Palowska
Korekta: Zofia Smęda
Projekt okładki: Izabella Marcinowska
fot. © Stephen Mulcahey/Arcangel Images shutterstock/Patalakha Serg
Skład: Lucyna Sterczewska
ISBN 978-83-277-0544-0 (ePub)
ISBN 978-83-277-0545-7 (Mobi)
WYDAWNICTWO WAM
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwowam.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496
e-mail: [email protected]
KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA
tel. 12 62 93 260
e.wydawnictwowam.pl
Przygotowanie wydania elektronicznego: Michał Nakoneczny / 88em.eu
Barbarze i Ksaweremu
Zanim odejdę z ziemskiego padołu na sąd Pana, przed którym drżą moje dusza i ciało, Opatrzność nakazuje mi przekazać historię najlepszego człowieka, jakiego nosiła Ziemia za mojej przytomności. Człowieka, którego oszukałem i wysłałem na pewną śmierć, nie mogłem bowiem znieść jego wielkości. Grzech straszny ciąży nad całym moim życiem i nie zmażę go tą opowieścią ani nie spróbuję ukryć potwornej prawdy. Niech moja historia służy jako przestroga dla przyszłych pokoleń. Tym wszystkim, którzy odwracają się od świętości, bo nie potrafią znieść jej blasku i siły. I tym, którzy wybierają życie bez niesienia prawdy ani poświęcenia dla chwały Boga.
* * *
Kończyło się pierwsze tysiąclecie od narodzin Chrystusa i wszyscy żyjący na tym padole łez i wierzący w Stwórcę oczekiwaliśmy, że On zakończy istnienie świata i wezwie żywych i umarłych na Sąd Ostateczny. Zapowiadały to liczne znaki na niebie i ziemi.
W roku 992, pewnego ranka, gdy tylko pierwszy kur zapiał, w niemieckim kraju ukazała się na północnej stronie światłość jasna jak w dzień, która utrzymywała się całą godzinę na tle czerwieniejącego niezwykle nieba. Byli tacy, którzy rozpowiadali, że widzieli tego roku trzy słońca, trzy księżyce i gwiazdy ze sobą walczące. Wkrótce potem umarło trzech biskupów i na kraj spadła klęska głodu.
Wydać się mogło, że tak mocne dowody i przepowiednie końca sprawią, że ludzie odczują bojaźń w sercach, zwrócą się do Boga i zaprzestaną grzeszyć. Nic bardziej mylnego, niestety. Ogarnęło nas jeszcze większe szaleństwo, jakby Zły za pozwoleniem Jedynego poddawał swoje dzieło ostatniej próbie, aby oddzielić plewy od ziarna i ułatwić pracę Sędziego. Jak przewidział święty Jan Apostoł w Apokalipsie: „I ujrzałem Bestię wychodzącą z morza, mającą dziesięć rogów i siedem głów, a na rogach jej dziesięć diademów, a na jej głowach imiona bluźniercze… Zatem otworzyła swe usta dla bluźnierstw przeciw Bogu, by bluźnić Jego imieniu i Jego przybytkowi, i mieszkańcom nieba”.
Nieujarzmione barbarzyńskie instynkty utajone w głębi dusz wylewały się krwawą rzeką, znikały cnoty pokory i miłosierdzia. Nieprzerwane wojny toczone przez chrześcijańskich z nazwy tylko królów, baronów i książąt sprowadzały wielkie zniszczenia. Rzym i cała Italia rozrywane były przez walki rodów Krescencjuszów i Frascatich, którzy na zmianę zawłaszczali tron papieski, osadzając na nim małoletnich i do cna zepsutych krewniaków. Walczono na miecze i trucizny. Spowszedniały podstęp, zdrada i tortury. Piękne i zdeprawowane kobiety obu rodów uzyskały takie wpływy na losy Rzymu, że nazywano je papieżycami. Pycha i chciwość ustanawiały papieży o małych umysłach i sercach, którzy znikali w skrytobójczych spiskach.
W całej Europie podnosiły się głosy, aby oderwać się od stolicy Piotrowej. Tak mówił Arnul, biskup Orleanu, na synodzie w Saint-Basle de Verzy: „Gdzież są Leonowie i Grzegorzowie? Czy to nasza wina, że głowa Kościoła, niegdyś stojąca tak wysoko, ukoronowana sławą i zaszczytami, upadła dziś tak nisko, zbrukana hańbą i wstydem? Wydaje się, że jesteśmy świadkami nadejścia Antychrysta, ponieważ zbliża się upadek, o którym mówi apostoł, nie upadek narodów, ale Kościoła”.
I pomyśleć tylko, że nie minęły dwa wieki, odkąd w roku 814 w Akwizgranie zamknął oczy wielki cesarz Karol, który zjednoczył pod swoim berłem ziemie Franków, Niemców i Italię i rządził razem z mądrym papieżem Leonem III, zapewniając chrześcijaństwu pokój i dobrobyt. Zaledwie zabrakło Karola, a osłabłą sporami Europę zaczęli najeżdżać okrutni wikingowie. A kiedy oni ochrzcili się w końcu i ucywilizowali, spadła jeszcze gorsza plaga – pogańskich Węgrów. Przez trzydzieści lat bezkarnie pustoszyli ziemie Niemców i Franków, zapędzali się nawet do Hiszpanii i Italii, zapewne zniszczyliby w końcu Rzym, świętą stolicę Piotra. Przerażeni i niepewni jutra ludzie porzucali uprawne pola, które zarastały lasami i zamieniały się w bagna. Nastały wielkie klęski głodu, dochodziło do ludożerstwa, szerzyły się zarazy.
Wielkie było szczęście, że znalazł się w niemieckim kraju mąż charakterem dorównujący Karolowi, który zjednoczył skłóconych baronów i w 955 roku pokonał Węgrów na Lechowym Polu. A owego króla siedem lat później papież Jan XII ukoronował na cesarza rzymskiego jako Ottona I, zwanego słusznie Wielkim. I znów wydało się, że odetchnąć mogą ludzie miłujący Boga i pokój. Ale wystarczyło, że mądry cesarz Otto przeniósł się do lepszego świata, a szaleństwo i zbrodnia od razu podniosły głowy, opanowując nie tylko świeckie serca i umysły, ale – co gorsza – i duchowieństwo.
Godności kościelne sprzedawane były za pieniądze, siejący zgorszenie księża żenili się, żeby zdobyć większą władzę i zaszczyty. Biskupi prowadzili między sobą wojny, w których odznaczali się okrucieństwem nie gorszym od pogańskich plemion. Wiedli też wystawne życie, otaczali się zbrojnymi wasalami i rozpustnymi kobietami. Tak o tym mówił synod biskupów w Trosly: „Ci księża, którzy żyją w bagnie rozpusty, mogą skrzywdzić swoim postępowaniem tych, którzy pozostali czyści, ponieważ wierni słusznie mogą powiedzieć: – Oto jacy są kapłani Kościoła!”.
W tym ciemnym i smutnym wieku zaczęły się jednak zapalać i jaśnieć światełka. Z wielu miejsc dobiegały wołania o odnowę Kościoła, a mądrzy mnisi wprowadzali je w życie. Pierwsi stanęli do walki ze złem benedyktyni w opactwie Cluny, w kraju Franków. Wielcy przeorowie tego opactwa ustalili regułę, która nakazywała braciom zakonnym skupienie na modlitwie i nauce. Aby odciągnąć głowy od grzesznych myśli i czynów, benedyktyni od świtu do zmierzchu śpiewali dwieście piętnaście razy pobożne psalmy, a pozostały czas spędzali na studiowaniu ksiąg i wspomaganiu potrzebujących, zgodnie z przykazaniem Boga: ora et labora, módl się i pracuj.
Powstało grono uczonych mnichów, którzy światłe idee opactwa Cluny rozprzestrzenili na chrześcijańskie kraje. Pisał wówczas z nadzieją do opata Cluny jeden z niewielu szlachetnych papieży, Benedykt VII: „Zgromadzenie, któremu przewodzisz, nie ma bardziej oddanego protektora niż Kościół rzymski, który chciałby rozpowszechnić je na całym świecie i któremu zależy na tym, by je obronić przed wszystkimi jego nieprzyjaciółmi”.
I tak odnowa Cluny dotarła do Italii, do klasztorów benedyktyńskich na Monte Cassino oraz do świętego Benedykta i Bonifacego na Awentynie. W tym drugim opatem był słynny i uczony mnich Leon, powiernik papieży i cesarzy. W tym właśnie klasztorze, za zgodą opata Leona i ku radości wszystkich braci, mieszkał człowiek, który dwukrotnie zrzucił szaty biskupie i przywdział prosty, benedyktyński habit.
Rodzice nazwali go Wojciech, co znaczyło „pociecha wojsk”. Pochodził z kraju Czechów, był książęcego rodu, na bierzmowaniu otrzymał imię Adalbert. W roku 983 otrzymał w Moguncji pastorał z rąk arcybiskupa Willigisa, co potwierdził inwestyturą w Weronie sam cesarz Otto II, osadzając Adalberta na tronie biskupim w Pradze. Dzięki takim jak on ludziom światło i nadzieja zapalały się w chrześcijańskich sercach.
* * *
Opowieść moja zaczyna się sierpniowego poranka roku 996. Był to dzień Przemienienia Pańskiego, kiedy to Jezus wziął ze sobą Piotra, Jakuba i brata jego Jana, zaprowadził ich na górę wysoką, osobno, i tam przemienił się wobec nich. Twarz Zbawiciela zajaśniała jak słońce, szata była biała jak światło, ukazali się też Mojżesz i Eliasz. I dał się słyszeć głos Ojca: „To jest mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie, Jego słuchajcie!”, jak przekazał nam apostoł Mateusz.
Słońce wzniosło się już ponad otaczające klasztor Bonifacego i Aleksego grube mury z czerwonej cegły, kiedy brat furtian otworzył boczną bramę i mrucząc ze smutkiem błogosławieństwo, wypuścił Adalberta na ocienioną cyprysami i palmami uliczkę, która prowadziła na południowy stok, w dół awentyńskiego wzgórza, między murami męskiego klasztoru św. Saby i żeńskiego św. Balbiny.
Przechodząc między klasztorami, Adalbert pochylił przecięte długą blizną czoło i skromnie spuścił wzrok. Zdarzało się bowiem, że zza wąskich okien św. Balbiny do przechodzących benedyktynów nawoływały młode mniszki nowicjuszki i robiąc miny, drwiły z nich bez litości. Były to żarty, ale one dobrze wiedziały, że grzechem jest, kiedy ich głosy wywołują przyśpieszenie bicia serc i przypływ gorącej krwi. Śmiech nowicjuszek długo gonił potem uciekających, zawstydzonych zakonników.
Minąwszy bezpiecznie obie świątynie, Adalbert miał przed sobą via Santa Sabina, a potem plątaninę dobrze mu znanych małych uliczek, które zaprowadziłyby go do via Druso i Lateranu – celu jego wędrówki. Zawahał się jednak i zatrzymał. Miał jeszcze godzinę do wyznaczonej audiencji papieskiej, a całym sercem, wbrew rozumowi, pragnął, aby nigdy tam nie dotrzeć. Zawrócił, skręcił w via Marmorata i ruszył na północ. Przeżegnał się, mijając starożytny kościół św. Sabiny, zostawił za sobą mały klasztor Santa Maria in Avention, wreszcie zszedł ze stromej awentyńskiej skarpy na otoczone kamienicami emporium, plac miejski, na którym składowano zamorskie towary.
Od świtu kłębili się tu kupcy, przekrzykujący się we wszystkich językach świata. Stragany i bruk zastawione były balami sukien, dywanów, wonnościami, wyrobami ze srebra i złota, naczyniami, siodłami i bronią. Panował gwar i tłok, darły się kolorowe papugi i małpy, w klatkach leżały otępiałe inne dzikie zwierzęta. Z rzecznych barek wyładowywano bez przerwy nowe towary, wychudzeni tragarze dźwigali je do wielkich magazynów na tyłach emporium. Za nimi podążali niespuszczający wzroku ze swojej własności kupcy.
Zaraz za placem, nad brzegiem Tybru zaczynało się targowisko Portunusa. Stoły handlarzy uginały się tu od ryb, mięsa, owoców i serów. W dzbanach i amforach sprzedawano oliwę, wino i piwo, w jutowych workach stało ziarno rozmaitych zbóż. Przekupki kłóciły się z rzymskimi mieszczkami, kucharki z pałaców ładowały zakupy do wielkich koszy. Przez głosy ludzi przebijało się rżenie zaprzężonych do dwukołowych wozów koni, ryk osłów i beczenie kóz. Pełno było żebraków, dzieci i biegłych w opróżnianiu sakiewek złodziei. Kalecy bez nóg albo rąk i inni nieszczęśnicy błagali o wsparcie, wystawiając na widok publiczny okropne rany i wrzody. Ladacznice z jaskrawo pomalowanymi twarzami chwytały mężczyzn za poły tunik. Uzbrojeni strażnicy przepychali się z krzykiem, łokciami i kijami robiąc miejsce dla swoich panów. Między straganami popisywali się sztukmistrze i treserzy zwierząt. Ogłuszał hałas piszczałek i bębenków. Z dybów wystawały ogolone głowy złoczyńców.
Wypłowiały habit Adalberta odróżniał się skromnością wśród żywych błękitów, czerwieni i fioletów ubrań tłumu. Ale to przed szarym mnichem rozstępował się z szacunkiem tłum, bogaci i biedni pozdrawiali go i prosili o błogosławieństwo. Wiadomo było w całym Rzymie, że syn książęcego rodu Sławnikowiców i biskup, mnich z własnej woli, nie ustępuje nikomu w pobożności ani nauce, nawet wśród benedyktynów wyróżnia się skromnością i dobrocią.
Adalbert, odpowiadając z uśmiechem na pozdrowienia, żegnając wszystkich znakiem krzyża, wolno przeszedł przez tłum na placu. Zatrzymał się chwilę przed zbudowanym na podeście małym teatrzykiem. Widzowie z otwartymi ustami gapili się na łotrzykowską historyjkę Querolusa. Występy aktorów zakazane były od pięciu wieków, a oni obłożeni ekskomuniką, ale wesoły Rzym chronił swoich ulubieńców przed gniewem Kościoła, a przekupieni miejscy strażnicy odwracali oczy.
Słońce paliło coraz mocniej, w powietrzu unosił się kurz z zalegającej bruk słomy i końskiego nawozu. Odór ludzkiego i zwierzęcego potu mieszał się z wonią wyprawionych skór, ciężkim zapachem kwiatów ze zboczy Awentynu i wschodnich kadzideł. Za dwie godziny sierpniowy żar stanie się niemożliwy do zniesienia, emporium i targowisko nad brzegiem Tybru opustoszeją, ludzie i zwierzęta będą szukać ochłody w cieniu zbudowanego na ruinach pogańskich świątyń kościoła San Nicola in Carcere i w podcieniach rotundy San Teodoro. Niektórzy schowają się pod drzewami, a pilnujący towarów kupcy pod płóciennymi daszkami straganów. Kąpiel w Tybrze ani picie z niego wody nie były możliwe, rzeka pełna była bowiem gnijących odpadków i odchodów. Na szczęście władze Rzymu wciąż naprawiały antyczne akwedukty i wszyscy mogli korzystać z krystalicznie czystej, górskiej wody z fontann.
Adalbert ruszył dalej. W miarę jak oddalał się od kłębiącego się na targowisku tłumu, wracała do niego ciężka chmura smutku. Wciąż myślał o rozkazie, który wyciągnął go tego ranka z klasztoru i kazał ruszyć do papieskiego pałacu na Lateranie. W ostatnią niedzielę arcybiskup Willigis przyjął poselstwo władcy Pragi, księcia Bolesława z rodu Przemysła. Zaraz potem na synodzie przedstawił żądania prażan domagających się powrotu swojego biskupa. Adalbert wciąż miał w uszach gniewny głos Willigisa:
– Jest to grzech, kiedy każdy kościół jest poślubiony, a jedynie Praga jest jak wdowa, bez swojego pasterza!
Pierwszy raz uciekł z Pragi w roku 988. Na polecenie papieża wrócił tam po czterech latach spokojnego życia w klasztorze Benedykta i Aleksego. Miał wówczas nadzieję, że Czesi zrozumieli swoje błędy. Z gorzkim żalem przekonał się, jak płonne były jego marzenia o spokojnej służbie Bogu i ludziom. Czeskie duchowieństwo nadal pławiło się w bogactwie i rozpuście. Potężni komesi okradali słabszych i gardzili prawem. Powszechny był handel zdobytymi na wojnach chrześcijańskimi niewolnikami, których za zgodą księcia Bolesława sprzedawano w Pradze muzułmańskim kupcom.
Po trzech latach nieposłuszeństwa księży i zniewag świeckich panów po raz drugi opuścił Pragę. Przekroczył znów Alpy i wiosną 995 roku zapukał do bramy klasztoru na Awentynie. Opat Leon i wszyscy bracia powitali go z wielką radością. Wydawało się, że tym razem Opatrzność pozwoli mu spędzić resztę życia na modłach oraz pracy dla Kościoła. Oddał się też swojej pasji leczenia ziołami.
Im dalej od Awentynu, tym wolniejsze stawały się jego kroki. Starał się odsunąć chwilę, kiedy znajdzie się przed obliczem papieża i usłyszy nieodwracalny wyrok. Wciąż miał nadzieję, że Grzegorz V odwróci los, zwolni go od posłuszeństwa synodowi. Tylko papież miał władzę, żeby to uczynić. Żałował, że miesiąc wcześniej wyjechać musiał do Niemiec szesnastoletni cesarz, Otto III, syn nieszczęśliwego Ottona II i wielkiej Teofano. Wstawiennictwo matki cesarza i przyjaźń Adalberta z młodym Ottonem na pewno zamknęłyby usta nieustępliwemu Willigisowi i biskupom.
Ukończył już czterdzieści lat. Z każdym rokiem czuł, że coraz bliżej mu do żywego Boga, obecnego we wszelkim stworzeniu. Podziwiał duchowe drogi świętych Benedykta z Nursji, wielkiego twórcy ich zakonu, i ascety Aleksego. Czcił męczenników, którzy oddali życie za wiarę. Dawno temu, w 988 roku, złożył benedyktyńskie ślubowanie stałości, zachowania monastycznych obyczajów i posłuszeństwa. To oznaczało, że podda się decyzji Kościoła i wróci do Pragi. A jednak całe ciało i dusza opierały się niesprawiedliwości, a rozum podpowiadał, że żądanie prażan nie wynika z potrzeby poddania się jego pasterstwu, lecz z obrażonej dumy księcia Bolesława z rodu Przemyślidów. Wiedział, że czekają go daremne spory z duchowieństwem i możnymi. Przeczuwał, że tym razem nie będzie mógł porzucić Pragi. Czyżby czekała go zguba z rąk rodaków? Wzdrygnął się na tę myśl i pomimo wzrastającego upału poczuł zimny pot na plecach.
– Chociażbym szedł w dolinie śmierci, nie lękam się złego. Dla mnie życiem jest Chrystus, a śmierć zyskiem – wyszeptał żarliwie i przeżegnał się.
Szedł dalej wzdłuż brzegów Tybru. Zza gęstwiny cyprysów wyłoniła się przepyszna siedziba Krescencjuszów. Położenie ich pałacu nad Tybrem, obok portu i targowisk, pozwalało potężnemu rodowi senatorów panować nad rzymskim handlem. Znana była wrogość pomiędzy Krescencjuszem a cesarzem i papieżem. Senator wciąż mówił o wolności, lecz Rzymianie wdzięczni byli niemieckim władcom za spokój od wojen arystokratów, które pogrążały Wieczne Miasto w chaosie.
Skręcił na most Janusa Quadrifronsa, zwany też żydowskim. Po prawej stronie ujrzał Wyspę Tybrową, z ruinami świątyni Eskulapa, opiekuna lekarzy. Odwiedzając chorych, nieraz widywał stojące przy łożu pacjenta figurki pogańskiego bożka. Zatrzymał się na środku mostu i długo wpatrywał w leniwy, brązowy nurt Tybru. Pod nim przepływały pchane żerdziami pełne towarów barki. Mały zegar słoneczny na szczycie filaru wskazał godzinę dziewiątą.
Nie mógł dłużej zwlekać, z ciężkim sercem odwrócił się do słońca i ruszył na wschód. Po półgodzinie marszu, u wylotu via Druso zobaczył ocieniony palmami i cyprysami plac Laterański, z szeroką fasadą papieskiego pałacu, nad którym górowała bazylika świętego Salwatora.
Zbliżając się powoli do pałacu, zatopiony w myślach, ze wzruszeniem przywołał obraz koronacji piętnastoletniego zaledwie Ottona na cesarza rzymskiego i opiekuna Kościoła. Był piękny majowy dzień, w sali tronowej zebrały się wielkie rody Rzymu. Jakże wspaniale wyglądał młody cesarz w purpurowym, wyszywanym złotem i wysadzanym drogimi kamieniami płaszczu koronacyjnym. Jaka powaga i godność biły z oblicza tego młodzieńca.
– Divina fevente clementia Romanorum imperator semper Augustus! – zakrzyknął herold w sali tronowej, a następni powtórzyli to wołanie na wszystkich ulicach i placach Rzymu, po włosku, niemiecku, grecku i hebrajsku: – Z Bożej łaski cesarz rzymski, po wieki August!
Z rozrzewnieniem wspominał rozmowy z Ottonem. Niespełna szesnastoletni cesarz zaskoczył go wykształceniem i mądrością. Zadawał pytania, które niejednego uczonego wprawiłyby w zakłopotanie. Dlaczego Bóg wybrał właśnie naród żydowski, żeby się objawić? I czemu tak długo zwlekał z przysłaniem Chrystusa? Jak to możliwe, że człowiek tak światły, jak opisany przez Platona Sokrates, nie domyślił się istnienia Jedynego Boga? Skąd brała się wielka moralność obu tych filozofów, skoro byli poganami? A jeśli tak wiele Pitagoras wiedział o naturze rzeczy i biegu ciał niebieskich, dlaczego nie ujrzał w tych wzorach Boskiej ręki?
Adalbert pamiętał, że nauczycielem Ottona był słynny benedyktyn, Gerbert z Aurillac.
– Zapewne zadawałeś, panie, te same pytania mądremu Gerbertowi – odpowiedział wówczas. – Co on ci rzekł?
Młody cesarz odparł z wesołym błyskiem w oku:
– Nie próbuję wystawić cię na grzech podziwiania pogańskich nauk. Obaj pamiętamy debatę twojego nauczyciela Ortryka z Magdeburga z moim Gerbertem.
– O tym, czy antyczna filozofia może być przydatna w klasztornych studiach.
Otto kiwnął głową.
– Wygrał ją Gerbert, a Ortryk wyjechał upokorzony i wściekły.
– Poznałem jego skłonność do złości na własnym grzbiecie – zgodził się Adalbert. – Ale wdzięczny mu jestem za każdy raz, którym odwracał mnie od zabaw i przymuszał do ksiąg.
– Jak ja Gerbertowi. Choć on nie używał kija.
– Nie ośmieliłby się uderzyć wnuka Ottona Wielkiego, syna cesarza.
Roześmieli się obaj.
– Nie odpowiedziałeś na moje pytania – przypomniał cesarz.
Adalbert zastanowił się chwilę, po czym rzekł, powoli dobierając słowa.
– Jak ci zapewne wiadomo, miłościwy panie, Kościół nakazuje z wielką ostrożnością podchodzić do greckich filozofów. Wynika to z takiej samej troski, jaką ty przejawiasz, pytając o ślepotę Sokratesa, Platona czy Pitagorasa na istnienie Jedynego Stwórcy. Na usprawiedliwienie Platona mogę przytoczyć jego zdanie, że wszyscy ludzie przebywają w ciemnej jaskini, z której widzą zaledwie cienie prawdziwych idei.
– Myślisz, że wyjście z tej jaskini ukazał nam Chrystus?
Adalbert skłonił głowę z uznaniem.
– Jestem o tym przekonany, miłościwy panie.
Otto, jak zawsze gdy był zadowolony z wyniku rozmowy, klasnął z uśmiechem w ręce. Potem, udając powagę, z wesołym błyskiem w oczach przytoczył problem z Żywotów Plutarcha.
– Diogenes z Synopy pyta, dlaczego dajemy jałmużnę kalekom i ubogim, a nie filozofom.
Adalbert rozłożył ręce na znak, że nie zna odpowiedzi.
– Dlatego, że każdy z nas wyobraża sobie, że może stracić członki albo majątek. A nikt, że zostanie filozofem – dokończył zadowolony cesarz. – Być może dlatego twój Ortryk nie lubił filozofii.
Wiele razy podczas tych rozmów Otto wracał do wymarzonej wizji renovatio imperium. Na wzór Karola Wielkiego chciał oprzeć swoje państwo na trzech filarach: Italii, Galii i Germanii. Pragnął jeszcze dodać do niego Sclavonię, stworzoną z krain Czechów, Polan i Węgrów. We wszystkich tych stronach miał zapanować pokój i budowane miały być miasta, kościoły i klasztory. Chciał, by wiara i nauka zmieniły dzikich ludzi w światłych chrześcijan, a Imperium Romanum jak w czasach antycznych zaświeciło przykładem całemu światu.
Przypomniał sobie ich ostatnie spotkanie, przed wyjazdem Ottona do Niemiec. Młody cesarz zwierzył się, że bardzo trudno ocenić mu ludzi, których wybiera do najbliższego otoczenia. Spytał, czy może na to znaleźć radę w Piśmie Świętym lub u antycznych filozofów.
– Miłościwy panie, charaktery ludzkie można mierzyć śladami, które w nich zostają – powiedział wtedy cesarzowi. – Nieliczni są jak kamienie, trudno na nich zrobić rysę, ale kiedy to się uda, pozostaje tam na zawsze. Inni są jak piasek. Łatwo i szybko w nich się rzeźbi, lecz byle podmuch zatrze wysiłek. Jeszcze inni jak woda, nauki przyjmują miękko i z pokorą, ale wygładzają się od razu, kiedy odwróci się od nich wzrok. Ostatni są jak powietrze. Możesz próbować w nich rzeźbić, a twoje starania znikną niezauważone.
Cesarz chwilę zastanawiał się nad jego słowami, swoim zwyczajem pochylając smukłą twarz i podpierając się dłonią. Potem westchnął ze smutkiem.
– Chodzi ci o to, żebym unikał pochlebców. Mam wybierać ludzi jak szlachetne kamienie. Trudne jest ich towarzystwo. Ale masz rację, moje serce podpowiada mi to samo, co tak mądrze ująłeś słowami.
Bazylika zwrócona była na wschód, do Jerozolimy. O tej porze jej fasada zalana była słońcem. Laterański pałac rzucał krótki cień, siedzieli w nim na kamiennych ławach i spacerowali rzymscy arystokraci i duchowni, czekający na posłuchanie u Grzegorza. Na środku placu obok fontanny wznosił się konny posąg przeniesiony rozkazem wielkiego papieża Sergiusza z ruin Forum Romanum. Przedstawiał cesarza Konstantyna, którego dekretem wiara chrześcijańska uznana została za jedyną prawdziwą. Był symbolem władzy i dlatego stawiano przy nim szafot i wieszano za szyję zbrodniarzy. Z resztek starego złota pokrywającego pomnik przesądni wróżyli o trwaniu Rzymu i świata. Ponoć odczytano już, prorokowane w Apokalipsie, oznaki zbliżającego się nieubłaganie Sądu Ostatecznego: „I ujrzałem: oto koń trupi blady, a imię siedzącego na nim Śmierć, i Otchłań mu towarzyszyła. I dano im władzę nad czwartą częścią ziemi, by zabijali mieczem i głodem, i morem, i przez dzikie zwierzęta… Niebo zostało usunięte jak księga, którą się zwija… A królowie ziemscy, wielmoże i wodzowie, bogacze i możni, i każdy niewolnik i wolny ukryli się do jaskiń, i mówią do górskich skał: padnijcie na nas i zakryjcie nas przed obliczem Zasiadającego na tronie”.
Adalbert wzdrygnął się na tę wizję świętego Jana. Minął posąg, odpowiedział skinieniem głowy na pozdrowienia duchownych, którzy na jego widok przerwali rozmowę. Znali wyrok synodu w sprawie biskupa uciekiniera, mówił o tym ich zaciekawiony wzrok. Zbliżył się do szerokich wrót pałacu, przed którymi stali potężnie zbudowani germańscy strażnicy. Mimo posrebrzanych zbroi i hełmów z papieskim godłem wyglądali prymitywnie i nieprzyjaźnie. Uzbrojeni w długie miecze patrzyli z pogardą na czekających na placu Rzymian. Ich obecność i postawa wyrażały nieufność niemieckiego papieża do rzymskich intryg i podstępów. Wiadomo też było, że w kwaterach i stajniach pałacu czeka stu ciężkozbrojnych jeźdźców, w każdej chwili gotowych dosiąść koni i stanąć w obronie papieża. A gdyby to nie wystarczyło, z przylegających do Lateranu Aureliańskich murów widać było rozbite na polach namioty pułku germańskiej piechoty.
Dowódca straży wolnym krokiem podszedł do Adalberta. Jego miękkie, skórzane buty w zetknięciu z brukiem nie wydawały dźwięku, cicho chrzęściła kolczuga z żelaznych kółek, ocierająca się o pozłacaną blachę napierśnika.
– Brat Adalbert do jego świątobliwości – powiedział mnich, patrząc prosto w jego niebieskie oczy.
Wzrok Niemca złagodniał, kiwnął wielką głową i wskazując na wrota, odrzekł z twardym akcentem:
– Wiem, kim jesteś. Wchodź.
Młody ksiądz w wełnianej, obszytej purpurowym jedwabiem tunice poprowadził Adalberta długim korytarzem. Skośne smugi słonecznego światła wpadały przez wąskie okna, rysowały jasne plamy na kamiennej posadzce z płyt piaskowca. Za otwartymi drzwiami widać było wykładane wschodnimi dywanami komnaty, z dziedzińca dobiegał stuk kopyt, rżenie koni i donośne okrzyki. Za oknami galopowali jeźdźcy, którzy ścinali mieczami albo przebijali włóczniami słomiane kukły. Germański pułk papieskiej jazdy zajęty był porannymi ćwiczeniami.
Ksiądz miał jakieś siedemnaście lat, jego delikatne rysy świadczyły o pochodzeniu z wysokiego rodu. Przejęty był rolą przewodnika, szeptem objaśniał przeznaczenie mijanych komnat i nazwiska zamieszkujących je dostojników. Zatrzymał się na końcu korytarza i pokazując na wysokie schody, wyszeptał:
– Scala Santa, dwadzieścia osiem stopni. Po tych schodach szedł nasz Pan Jezus Chrystus na sąd w pałacu Poncjusza Piłata.
– Wiem – przytaknął Adalbert.
Ksiądz kiwnął głową z upartą miną dziecka, które nie pozwoli odebrać sobie przyjemności popisania się uczonością.
– Przywiozła je z Jerozolimy w trzysta dwudziestym szóstym roku cesarzowa Helena, matka cesarza Konstantyna. Każdy stopień jest błogosławiony i wielu chorych zostało cudownie uzdrowionych, kiedy po nich wchodzili.
Powiedziawszy to, czekał na podziw gościa. Adalbert uśmiechnął się wyrozumiale.
– Jak masz na imię?
– Na chrzcie nadano mi Jan, na cześć apostoła. Pochodzę z rodu Flawiuszy – oświadczył z dumą ksiądz.
– Prowadź, Janie Flawiuszu. Wchodźmy po tych schodach, myśląc o wszystkich chorych Rzymu, którym nie dane jest wypróbować ich mocy.
Ksiądz spojrzał na Adalberta z lekkim popłochem, jego młodzieńcza pewność siebie znikła.
– Jakby to było, gdyby hołota z ulic deptała święte schody – wyszeptał z niesmakiem.
– Ucieszyłby się Chrystus w niebiesiech – odparł Adalbert i delikatnie popchnął go w stronę schodów.
Powoli pokonali dwadzieścia osiem stopni. Ksiądz mruczał po cichu modlitwę, zmazując nią zuchwałość gościa. Na szczycie schodów zaczynał się krótki korytarz, który rozwidlał się przed podwójnymi drzwiami. Po bokach stali uzbrojeni w miecze i długie włócznie gwardziści. Zza drzwi dobiegały stłumione dźwięki muzyki.
Ksiądz wyszeptał coś do jednego z gwardzistów, potem ukłonił się Adalbertowi i bez słowa zawrócił na schody. Gwardzista otworzył jedno skrzydło drzwi. Stojący na progu majordomus w błękitnej tunice i płaskim kapeluszu odwrócił się z pytaniem w oczach. Gwardzista cichym głosem powtórzył wiadomość od księdza. Majordomus gestem ręki nakazał Adalbertowi zaczekać.
Wysoki sufit sali zdobiły kasetony z wyrzeźbionymi roślinnymi wzorami. Przez szerokie okna podzielone filarami wpadało dużo światła. Kamienna posadzka pokryta była wschodnimi dywanami. Pod ścianami stały długie stoły z krzesłami o rzeźbionych oparciach. W głębi, na pokrytym brokatem podwyższeniu, dominował nad wszystkim złocony tron. Strzegły go figury aniołów z mieczami, na ścianie z tyłu błyszczał wielki, złoty krzyż.
Pod jednym z okien czterej muzycy przygrywali na lutni, tamburynie i fujarkach. Pośrodku komnaty poruszały się z wdziękiem dwie kobiety przebrane w stroje wojowników. Z krótkimi sztyletami w dłoniach podchodziły do siebie tanecznym krokiem i udawały walkę. Po obu stronach sali, stojąc lub siedząc, przyglądali się tańcowi duchowni i świeccy dostojnicy. Rzymianie i Niemcy, starzy i młodzi kardynałowie, biskupi, prałaci, książęta i baronowie. Między nimi widać było strojne rzymskie arystokratki oraz skromne przełożone żeńskich klasztorów. Starsi widzowie sprawiali wrażenie zgorszonych występem, młodsi oglądali go z zaciekawieniem i rozbawieniem.
Blisko tancerek stał wysoki młodzieniec w długiej, białej szacie z jedwabiu i krótkiej, purpurowej pelerynie. Na jego piersi wisiał złoty, przyozdobiony szlachetnymi kamieniami łaciński krzyż z symbolizującym serce Chrystusa rubinem pośrodku. Jasne włosy papieża Grzegorza wysypywały się spod białej, obramowanej złotem czapeczki. Szeroka twarz z wydatnym nosem i mocną szczęką mówiła o władczym charakterze, głęboko osadzone oczy błyszczały z ciekawości. Patrząc na tańczące i wymierzające ciosy kobiety, uśmiechał się i klaskał w dłonie.
Nagle jedna z tancerek szybkim ruchem zbliżyła się do przeciwniczki i pchnęła ją sztyletem w serce. Trafiona chwyciła się oburącz za pierś i upadła na posadzkę. Z rany wypłynęła na dywan jasna krew. Papież cofnął się zaskoczony. Wśród zebranych rozległy się okrzyki przestrachu i zgorszenia. Spod ścian poderwali się czterej gwardziści, z groźnymi minami ruszając w stronę tancerek. Kapela przycichła. Jeden z młodych rzymskich książąt zbliżył się do papieża i szepnął mu coś na ucho.
Grzegorz przytaknął z uśmiechem, gestem ręki powstrzymał gwardzistów. Rozległa się znów muzyka. Kobieta, która zadała śmiertelny cios, zaczęła znów tańczyć. Powolnymi krokami obchodziła pokonaną przeciwniczkę, ukłonami i dwornymi gestami rąk wyrażała radość ze zwycięstwa. Potem zatrzymała się nad leżącą, przytknęła do swojego brzucha ostrze sztyletu i wbiła go. Trysnęła krew, tancerka zachwiała się z wyrazem boleści na twarzy i upadła na leżącą kobietę. Muzyka urwała się z przeciągłą skargą lutni.
Okrzyki protestów i oburzenia zabrzmiały jeszcze głośniej. Starsi duchowni mieli dość barbarzyńskiego pokazu, ich głosy podniosły się gniewnym gwarem. Papież uciszył wszystkich podniesioną ręką, potem pochylił się ze skupieniem nad kobietami. Przyjrzał się im z bliska, wyprostował się i roześmiał. W tym samym momencie obie tancerki poderwały się zgrabnie na nogi i wykonały głęboki ukłon w stronę Grzegorza, potem zaś pozostałych widzów. Młodsi duchowni i świeccy nagrodzili je śmiechem i oklaskami. Kobiety zwinęły poplamiony czerwonym barwnikiem dywanik i wybiegły z sali. Za nimi podążyli członkowie kapeli.
Papież odprowadził rozbawionym spojrzeniem tancerki i muzyków. Jego wzrok padł na czekającego zakonnika. Skinął do niego głową. Adalbert podszedł, ukląkł przed Grzegorzem, pocałował czerwony krzyż na jedwabnym bucie papieża, kolano, wreszcie pierścień Rybaka na palcu. Papież podniósł go, z młodzieńczą serdecznością przycisnął do piersi. Potem ujął jego dłoń i poprowadził przez salę, pomiędzy rzędami rozstępujących się dworzan i duchownych.
– Jak ci się podobał taniec pyrchichios? – zapytał z uśmiechem. – Trochę zaskakujący, musisz przyznać.
– Tak, wasza świątobliwość – odparł Adalbert. – Ale po stroju i uzbrojeniu tancerek domyśliłem się, że to starożytny rytuał Greków. Homer pisze, że tak tańczył Achilles wokół mar przyjaciela Patroklesa. W Grecji tańczyły go kobiety, udając prawdziwą walkę i budząc grozę widzów.
Grzegorz wykonał szeroki gest pod adresem zebranych.
– No proszę. Poza księciem Semproniuszem, któremu daliśmy się namówić na ten występ, tylko brat Adalbert jest dość wykształcony, aby nie dać się zaskoczyć.
Spomiędzy duchownych wysunął się stary mężczyzna w ciężkiej, wyszywanej złotem i purpurą kapie. Otworzył usta, ale Grzegorz gestem nakazał mu milczenie.
– Nie mamy ochoty słuchać twoich napomnień, arcybiskupie Willigisie. Dobrze wiemy, co się godzi, a co nie papieżowi. Nie praw nam kazań. Na dworach twoich księży widzieliśmy kobiety, które zabawiały się mniej przystojnie od tych tancerek. Weź przykład z Adalberta, zacznij studiować starożytne zwyczaje i filozofię. Więcej z nich wynika pożytecznych nauk niż z niejednego waszego kazania.
Willigis skłonił głowę z wyrazem wymuszonego posłuszeństwa, ale przez jego ascetyczną, pooraną zmarszczkami twarz przebiegł skurcz gniewu.
– Nie o tym chciałem mówić, wasza świątobliwość.
– A o czym to, arcybiskupie? – zapytał Grzegorz, siadając na tronie.
Ręką pokazał Adalbertowi miejsce na drewnianym zydlu obok. Tym gestem dawał do zrozumienia, że wyróżnia zakonnika i bierze pod swoją opiekę. Willigis spochmurniał jeszcze bardziej.
– Wiadomo nam, w jakim celu zjawił się tu biskup Adalbert. Zechce prosić waszą świątobliwość o pozostawienie go w klasztorze Bonifacego i Aleksego na Awentynie. Podoba mu się uchylać od obowiązków pasterza, nie dba o porzuconą trzodę. Grzeszy samowolą i pychą. Bardzo prosimy, Ojcze Święty, o niezmienianie wyroku synodu.
Grzegorz milczał chwilę, dając do zrozumienia Willigisowi, że jego przemowa nie była mile widziana. Potem odwrócił się do Adalberta.
– Co na to odpowiesz?
Adalbert zsunął się z zydla i uklęknął przed papieżem.
– Nie życzyli sobie prażanie mojego pasterstwa. Modlitwą i kontemplacją w klasztorze pragnę służyć Bogu i pracować nad zbawieniem swojej duszy.
Willigis podszedł bliżej.
– Co powinien wybrać dobry chrześcijanin? – zapytał surowym tonem. – Poświęcenie dla bliźnich, aby pomóc w ich zbawieniu, czy pracę nad sobą, życie kontemplacyjne, by przybliżyć swoje zbawienie?
Adalbert mówił dalej do Grzegorza.
– Poprzez pracę nad sobą należy osiągnąć taką doskonałość, aby być gotowym pomagać innym.
Papież ukrył uśmiech, pogroził mu palcem.
– Wydaje nam się, że uchylasz się od odpowiedzi.
– No właśnie, wasza świątobliwość – podchwycił Willigis. – A co jeśli nie można zbawić siebie i innych? Jeśli trzeba wybierać: ja albo inni?
– Wtedy najważniejsze jest życie w prawdzie i w zgodzie ze sobą – odparł Adalbert. – Bez własnej prawdy nie można głosić prawdy Chrystusa.
– A jeśli Chrystus nie pozwoli ci czekać? – pytał dalej napastliwym tonem arcybiskup. – Jeśli każe działać natychmiast, dziś?
– Moja dusza przyciągana jest do Boga, więc moja wola nie może zbłądzić.
Wśród książąt Kościoła rozległ się szmer zgorszonych głosów, ale Grzegorz klasnął zadowolony na znak, że spodobała mu się odpowiedź Adalberta. Rzymski kardynał Frascati zrobił krok do przodu. Miał pięćdziesiąt lat, miękkie rysy, spod jego kardynalskiej czapeczki wysuwały się ufryzowane loki, szata i pierścienie na palcach błyszczały drogimi kamieniami. Mówił wolno, z lekkim uśmiechem wyższości.
– Śmiało powiedziane, biskupie. Można by to uznać za bluźnierstwo. Wiemy, że przytoczyłeś słowa świętego Augustyna. Wszyscy tu obecni jesteśmy jego uczniami, znamy ideę predestynacji. Bóg wyznacza ludzi szlachetnych, odrzuca nikczemnych. Nikt z nas jednak nie odważyłby się stwierdzić, że zna jego wyrok co do swojej osoby.
Adalbert skinął w milczeniu głową. Frascati mówił dalej.
– Augustyn nauczał też o posłuszeństwie. I pokorze. Jeśli Ojciec Święty każe ci wracać, nie będziesz chyba protestował, prawda?
– Z pokorą przyjmę wyrok jego świątobliwości.
Kardynał otworzył znów usta, lecz Grzegorz powstrzymał go niecierpliwym gestem, po czym zwrócił się do zakonnika.
– Gotowi jesteśmy wysłuchać twojej woli – powiedział przychylnym tonem.
Adalbert nabrał głębiej powietrza, jego twarz pobladła.
– Pozwól mi, Ojcze Święty, pozostać w domu Bonifacego i Aleksego. Jako zwykły mnich służyć będę Bogu i ludziom.
Willigis podszedł jeszcze bliżej, jego głos był pokorny, ale nabrzmiały gniewem.
– Wasza świątobliwość… Praga jest lennem cesarskim, żąda jego powrotu. Cesarz przychyla się do prośby praskiego księcia Bolesława. Suweren musi spełnić słuszne żądanie lennika. Dura lex. Biskup Adalbert drugi raz już porzucił swoje owieczki. Za pierwszym pozwoliliśmy mu cztery lata pozostać w klasztorze. Wrócił w końcu do Pragi, ale nie wierzymy, że uczynił to z prawdziwą intencją służenia wiernym, bo po trzech latach znów uciekł. Święty synod postanowił położyć kres jego samowoli. Pokornie błagamy waszą świątobliwość o potwierdzenie tego wyroku.
Zapadła cisza. Grzegorz przesunął wzrokiem po zebranych. Twarze młodszych duchownych i świeckich mówiły o nudzie. Starsi kardynałowie i biskupi patrzyli na Adalberta z gniewem. Wielu z nich wzięło udział w synodzie, który nakazał uciekinierowi powrót do Pragi, stawką była więc ich władza sądzenia i decydowania o Kościele. Gdyby młody papież zmienił decyzję synodu, byłoby to wypowiedzeniem wojny rzymskiemu duchowieństwu. Zaledwie trzy miesiące minęły od dnia, w którym cesarz Otton zmusił cały Kościół do posłuszeństwa, osadzając na tronie papieskim dwudziestoczteroletniego Brunona, swojego kapelana i kuzyna, wnuka Ottona Wielkiego. Nikt w Rzymie nie ośmielił się sprzeciwić woli potężnego cesarza Niemca. Ale były granice, których wybrany w ten sposób Namiestnik Piotrowy nie powinien przekraczać. Zdawał sobie z tego sprawę Willigis, arcybiskup Moguncji. Wiedział też o tym sam Grzegorz V. Ciszę przerwał wreszcie jego spokojny głos.
– Wszyscy marzymy o życiu w ciszy i kontemplacji.
Willigis pojął, że słabnie wola papieża, by chronić Adalberta.
– Cesarz z pewnością przychyla się do powrotu biskupa – powiedział z naciskiem.
Grzegorz spojrzał na arcybiskupa z irytacją. Położył dłoń na głowie Adalberta. Jego głos był stanowczy, choć zaprawiony smutkiem.
– Servus servorum Dei1, my, z woli Boskiej Namiestnik Piotrowy, przyznajemy słuszność świętemu synodowi i nakazujemy ci powrót do twojej diecezji.
– Roma locuta, causa finita2 – rzucił z satysfakcją Willigis.
Grzegorz przeżegnał zakonnika znakiem krzyża, potem wyciągnął do niego dłoń. Adalbert ucałował pierścień i wstał. Przez chwilę patrzyli na siebie z bliska. Wzrok papieża mówił: wybacz i zrozum, nie mogę się sprzeciwić. Adalbert ze smutkiem skinął głową, zszedł tyłem z podwyższenia i zatrzymał się obok Willigisa.
– Oczekujemy, że niezwłocznie ruszysz w drogę – powiedział arcybiskup.
– Ojcze Święty, zezwól proszę, aby w drodze do Pragi wolno było mi odwiedzić przybytki świętego Marcina, świętego Dionizego, świętego Benedykta i świętego Maura – poprosił Adalbert cichym głosem.
– To bezczelne żądanie! I wykręt! – wykrzyknął, tracąc nad sobą panowanie, Willigis. Z poczerwieniałą z gniewu twarzą zwrócił się do papieża. – Wszyscy wiemy, wasza świątobliwość, że te przybytki znajdują się w kraju Franków! W Tours, w Saint Denis pod Paryżem, we Fleury i w Saint Maur. To nie jest droga do Pragi! Jak długo zamierza biskup Adalbert zwlekać z powrotem? Może cały rok! W jakim celu chce tak zwlekać?
Grzegorz zareagował na gniewną perorę arcybiskupa niecierpliwym westchnieniem, potem spojrzał pytająco na Adalberta. Pomimo poważnego wyrazu twarzy wyczuć można było, że papieża bawi upokorzenie Willigisa.
– Pragnę modlić się u grobów tych świętych o natchnienie i wsparcie mojej błądzącej duszy – rzekł spokojnym głosem Adalbert. – Mam nadzieję, że moje błagania skierowane ze świętych miejsc trafią do tronu Pana i zmiękczą serca prażan. Co do długości wędrówki… – zamilknął i zawahał się. – Godzi się, abym odbył ją pieszo. Myślę, że za trzy, najwyżej cztery miesiące dotrę do Pragi.
Twarz arcybiskupa pociemniała jeszcze bardziej. Grzegorz podniósł dłoń i ukrywając uśmiech, potarł górną wargę.
– Podoba nam się twoja pobożność, bracie Adalbercie. Zgadzamy się z wybraną przez ciebie drogą. Pomódl się i za nas, niech święci męczennicy zaniosą twoje słowa do Najwyższego.
Wszyscy zauważyli, że w przeciwieństwie do Willigisa papież nadal zwracał się do Adalberta jak do mnicha, nie biskupa. Zamilkł na chwilę, po czym zaczął znów mówić tonem suwerena, który oznajmia swoją wolę:
– A jeśli Praga nie przyjmie cię z pokorą i uznasz, że nie zechcą prażanie słuchać woli Chrystusa, zezwalam, abyś ponownie opuścił niewdzięczną owczarnię i wybrał miejsce, w którym zechcesz służyć naszemu Panu.
Zebrani zareagowali na to szmerem zaskoczenia. Papież podtrzymał wolę synodu i od razu zwalniał z niej Adalberta. Wystarczyło teraz, aby władca Pragi lub jego poddani sprzeciwili się biskupowi, a na zawsze zwolniliby go z pasterskiego obowiązku. Było to mistrzowskie posunięcie Grzegorza. Nikt z dostojników Kościoła nie mógł zarzucić papieżowi lekceważenia synodu.
Adalbert skłonił nisko głowę. On jeden wiedział w tej chwili, że nigdy nie skorzysta z drogi, którą otwierał przed nim papież. Nie byłoby godnym wyjściem szukać powodów do następnej ucieczki, skarżyć się na wiernych i unikać odpowiedzialności. Nie było dla niego powrotu, tylko śmierć mogła zwolnić go z tego zadania.
Wyczytał to z jego oczu wytrawny znawca ludzkich dusz arcybiskup Willigis i jego spojrzenie skierowane na Adalberta złagodniało.
– Błogosławimy cię, biskupie, na twoją drogę i służbę – powiedział i uczynił w powietrzu znak krzyża.
Adalbert ukłonił się nisko i zaczął się cofać w stronę wyjścia z sali. Zgodnie z protokołem mógł się odwrócić od papieża dopiero w progu. Kiedy tam dotarł, otworzyły się drzwi i majordomus donośnie zaanonsował:
– Benedykt, kapelan i wysłannik księcia Polan, Bolesława z Gniezna!
Do sali weszli dwaj służący, dźwigając z wysiłkiem okutą żelazem skrzynię. Za nimi stąpał trzydziestoparoletni ksiądz w bogatej szacie podbitej futrem i wyszywanej złotogłowiem. Jego okrągła twarz mówiła o zamiłowaniu do obfitego jedzenia i trunków, wąskie usta i inteligentne spojrzenie – o ambitnym charakterze. Pocił się obficie z upału i zdenerwowania, ale patrzył badawczo dookoła i starał się wyglądać na pewnego siebie. Majordomus zatrzymał go i powiedział cicho:
– Przed jego świątobliwością na kolana.
Służący postawili skrzynię pośrodku sali i czekali onieśmieleni widokiem papieża i tylu możnych. Ksiądz podszedł do skrzyni, otworzył ją i ze schyloną głową uklęknął obok. Promienie słońca odbiły się od złota i drogich kamieni, kolorowy blask rozjaśnił salę, a także twarze książąt Kościoła i arystokratów. Lekkie westchnienie przebiegło przez salę. Papież czekał w milczeniu, on jeden sprawiał wrażenie niezainteresowanego skarbem.
Kardynał Frascati zbliżył się do skrzyni, podniósł ciężki łańcuch ze złota, zważył go w ręku i wrzucił z powrotem do środka. Następnie chwycił wieko i zatrzasnął skrzynię. Blask na ścianach i suficie zgasł, zebrani poruszyli się jak obudzeni ze snu. Kardynał zwrócił się do klęczącego księdza.
– Ojciec Święty dziękuje polskiemu księciu za dary. To, co zrabowane zostało Sasom, oddane zostanie prawowitym właścicielom. Masz powiedzieć Bolesławowi, że jeśli nie przestanie zagrażać naszym braciom, zwróci się przeciw niemu cesarska i papieska potęga. Rozumiesz?
Ksiądz Benedykt był zdumiony i przestraszony, sprawiał wrażenie, jakby nie docierał do niego sens słów kardynała. Patrzył z niedowierzaniem na skrzynię, którą na znak Frascatiego chwycili i wynieśli służący. Z nadzieją przeniósł wzrok na papieża, od niego oczekując wybawienia.
– Wasza świątobliwość… – wymamrotał, szukając w panice słów. – Księcia Polan, wielkiego Bolesława, sam cesarz uważa za przyjaciela…
Grzegorz był znudzony, krótkim gestem ręki dał znać, że nie życzy sobie rozmowy z przybyszem. Frascati zatrzymał się przed Benedyktem, mówiąc z wzrastającą irytacją.
– Tej świętokradczej i bluźnierczej prośbie mówimy, że korony królewskie rozdaje Bóg w niebiosach. A kto jej żąda lub próbuje ją kupić, jak polski książę Bolesław, ten zasługuje na wieczny ogień. Tak jak i ten, kto tę bezczelność przynosi! Możemy też pomóc ci zbawić duszę ziemskim ogniem.
Benedykt z jękiem upadł na twarz, jego głowa znalazła się przy stopach kardynała. Przez chwilę wydawało się, że zacznie całować jego buty. Frascati odsunął się z obrzydzeniem.
– Patrycjusz Bolesław wie, że koronę może mu włożyć tylko Ojciec Święty albo arcybiskup. Jego świątobliwość właśnie ciężko się obraził. A Gniezno nie jest i nie będzie metropolią. Wasz pasterz i arcybiskup urzęduje w Magdeburgu, niech jego książę prosi o wstawiennictwo u Boga. Po tym jak mu morduje ludzi i wykrada skarby, na pewno znajdzie posłuchanie!
Benedykt nie ośmielił się ruszyć. Kardynał czekał chwilę, potem rozejrzał się z uśmiechem.
– Wymownego posłańca przysłał polski książę. Nie ma wśród Polan człowieka, który potrafiłby po ludzku mówić?
– Jestem Niemcem, panie – wyjęczał Benedykt. – Pochodzę z Magdeburga.
– No to sprzedałeś się na służbę barbarzyńcy – stwierdził spokojnie Frascati. – Wracaj do swojego pana, przekaż mu, co zostało powiedziane. Jeśli ze strachu wszystkiego nie pomieszasz.
Rozległy się śmiechy. Kardynał odszedł od leżącego Benedykta, spojrzał na gwardzistów stojących pod ścianami. Dwaj z nich podeszli, chwycili księdza pod ramiona i wyciągnęli z sali. Minęli Adalberta, który ze współczuciem patrzył na upokorzonego posłańca. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, po czym Benedykt zniknął w korytarzu za drzwiami.
Frascati zbliżył się do Grzegorza i wdał z nim w cichą rozmowę. Wszyscy obecni rozumieli, że ustalą teraz podział skarbu. Wiadomo też było, że potężny kardynał od wielu lat jest stronnikiem niemieckich panów, a jego fortuna rośnie wraz z ich władzą w Rzymie.
Adalbert wyszedł z sali, minął korytarz, zszedł po schodach Poncjusza Piłata i opuścił Lateran. Kończyło się życie, które wymodlił i kochał. Opuści klasztor, w którym czuł się jak w rodzinie, tak jak kiedyś musiał opuścić Libice. Widocznie dobry Bóg od dawna miał wobec niego niezrozumiały jeszcze plan. Spełni do końca Jego wolę i czyniąc to, będzie próbował zdjąć z serca ciężar smutku.
Nastał dzień świętego Michała. To on, Archanioł, jako pierwszy wystąpił przeciw Lucyferowi z okrzykiem na ustach: Któż jak Bóg! I powalił w wieczną noc Księcia Ciemności, który zbuntował jedną trzecią aniołów i chciał się wznieść jak gwiazda błyszcząca, jak syn jutrzenki.
Pokryte wiecznym śniegiem szczyty lśniły czerwienią w zachodzącym słońcu. Poniżej nagie skały rozrzucone hojnie ręką Stwórcy wyrastały z zielonych jeszcze zboczy, a niskie krzaki kosodrzewiny stawiały czoło porywom lodowatego wiatru i zbliżającej się nocy. W stronę wysokiej przełęczy San Bernardino jak wielki wąż wiła się zakrętami szeroka rzymska droga. Kamienne płyty od wieków nie były naprawiane, rozsadzały je woda i lód, w pęknięciach krzewiły się trawa i zielsko. Daleko w dole rozciągało się między górami błękitne jezioro Como, z maleńkimi domostwami i wieżą kościółka na brzegu.
Dwaj wędrowcy pięli się powoli w stronę przełęczy. Pierwszy szedł pieszo, drugi jechał na grzbiecie muła, na postronku prowadząc za sobą obładowanego jukami drugiego wierzchowca. Z przodu szedł Adalbert. Owinięty grubą opończą, z kapturem na głowie, nie odwracał twarzy od wiatru. Nie czuł zimna, choć nagie stopy w sandałach pulsowały boleśnie, domagając się postoju i ciepła ogniska. Patrzył z zachwytem na zniżającą się nad przełęczą tarczę słońca, które wyglądało jak czerwone wrota niebios. Za nim, ciasno zakutany w bobrowe futro, kiwał się na mule ksiądz Benedykt. Zanurzony był w ponurych rozmyślaniach. Fatalne posłanie u papieża mogło go kosztować głowę, przekonał się o tym niejeden poseł porywczego księcia Bolesława.
W ostatniej chwili przed powrotem przyszło Benedyktowi do głowy poprosić Adalberta o zgodę na towarzyszenie mu w pielgrzymce. Potem odprawił do księcia Polan zbrojną eskortę, która towarzyszyła mu w drodze ze skarbem. Dowódcy kazał powiedzieć, że zostaje w Rzymie i dopilnuje, aby złoto wpłynęło na decyzję papieża. U boku Adalberta w kraju Franków nie grozi mu, że odnajdą go wysłańcy Bolesława. Być może znajdzie schronienie w jakimś klasztorze, i choć nie w smak mu było życie mnicha – z dala od dworskich przyjemności – lepsze było to z pewnością od głowy zatkniętej na pal przy moście w Gnieźnie.
Ruszyli niecały miesiąc po audiencji u papieża, w połowie września. Tyle trwało pożegnanie Adalberta z braćmi zakonnymi i opatem Leonem, wspólne modlitwy i błagania Opatrzności o opiekę. Zajęłoby to jeszcze więcej czasu, ale Benedykt nalegał, żeby przekroczyć Alpy przed zbliżającą się zimą.
Od początku okazało się, że towarzystwo dziwnego biskupa Pragi było tyleż samo uciążliwe, co niepokojące. Nie dość, że uparty Adalbert podążał z szybkością żółwia, to jeszcze był nierozmowny. Benedykt miał wrażenie, jakby zakonnik toczył ze sobą nieustanny dialog. Mruczał, czasem nawet zatrzymywał się nagle, jakby ruch przeszkadzał mu w rozmowie, i bezwiednie gestykulował.
Ksiądz zaczął podejrzewać, że wybrał się w drogę z człowiekiem niespełna rozumu, co nie było przyjemnym stwierdzeniem na tym odludziu. Coś było nie tak z Adalbertem, kto bowiem odmawia bycia biskupem, księciem Kościoła? Dostojnikiem większym od komesów i baronów, nietykalnym dla świeckich władców, stojącym ponad ludzkimi prawami, odpowiadającym tylko przed papieżem, a raczej tylko przed samym Panem Bogiem? W Rzymie zasięgnął języka o Adalbercie. Dowiedział się, że pochodził z książęcego rodu i w przeszłości wiedział, jak korzystać z życia. Nazywano go nawet Księciem Rozkoszy. Jak większość dostojników Kościoła nie stronił od bogactwa, towarzystwa równych sobie. Kochał wino, polowanie i zabawę z kobietami. Ktoś taki nagle ucieka przed zaszczytami i władzą, by zaszyć się w klasztorze, cały dzień śpiewać psalmy i klepać modlitwy. Na myśl o takim życiu dreszcz przechodził Benedykta. Tak krótko przecież przebywa człowiek na ziemskim padole, w imię czego więc ma odmawiać sobie przyjemności, na które zezwala sam Bóg?
Ksiądz zawdzięczał swoje sławne imię rodzicom, ale nie chciał mieć nic do czynienia z surową regułą zakonu świętego Benedykta. Jeśli będzie musiał schronić się przed gniewem polskiego księcia w jakimś klasztorze, miał nadzieję znaleźć miejsce u ojców bazylianów. Wydawali się łagodniejsi w zapale służenia Panu i nieobce były im ziemskie przyjemności. Mógł też wrócić do rodzinnego Magdeburga, ale tam nie brakowało przekupionych przez Bolesława szpiegów. Zanim jednak gdziekolwiek dotrze, musi przeżyć wyprawę przez niebezpieczne Alpy, a w towarzystwie dziwaka Adalberta nie było to wcale pewne. Wrócił myślami do rzeczywistości, odsunął trochę futrzany kaptur, którym zasłaniał twarz, i zawołał, przekrzykując wyjący wiatr:
– Pora już, żebyś dał się namówić, bracie Adalbercie, i dosiadł muła! Słońce zachodzi, zaraz zacznie się mroźna noc. Nie ma tu ani kawałka drewna, z którego moglibyśmy rozpalić ogień. Nie ogrzejemy się ani nie odstraszymy dzikich zwierząt. O świcie słońce oświetli nasze kości ogryzane przez wilki.
Adalbert nie odwrócił się nawet. Wiatr przyniósł jego odpowiedź.
– Ślubowałem pieszą wędrówkę.
Benedykt zaklął pod nosem i od razu przeprosił Pana Boga. Nie było bezpiecznie zadzierać w takim miejscu z Duchem Świętym.
– Wybacz mi, Panie, grzeszne słowa i daj cierpliwość do tego człowieka! – wymruczał po cichu, a głośno zawołał: – Poza mną nie masz tu żadnych świadków. A ja umiem dochować sekretu. Dosiądź muła i przejedźmy szybko przez przełęcz, zanim zapadnie zmrok.
Nasłuchiwał odpowiedzi, ale nie nadeszła. Adalbert nadal wspinał się wolnym krokiem po stromej drodze, starannie przekraczając szczeliny w kamiennych płytach. W ciszy minęli rozbity granitowy znak z rzymskim orłem. Słońce coraz szybciej skrywało się za skałami na szczycie przełęczy. W szum wiatru wplotło się odległe wycie, jakby stado wilków przekazywało sobie wiadomość o dwóch śmiałkach, którzy zapuścili się w krainę ich łowów.
Benedykt zatrząsł się ze strachu i znów otworzył usta, żeby dobitniej dochodzić swojej racji. Zobaczył jednak, że jego towarzysz zatrzymuje się i spogląda w bok. Podążył wzrokiem w tym kierunku i zobaczył małą kamienną budowlę, służącą zapewne za schronienie pasterzom.
– Chwalmy Pana! Moje modły zostały wysłuchane! – zawołał raźnym głosem i nie czekając na Adalberta, pchnął muła w bok drogi.
Oba wierzchowce wyczuły, że czeka je odpoczynek. Parskając i unosząc głowy, żwawo pomaszerowały w stronę budowli; zadziwiające, z jaką pewnością stawiały kopyta między głazami. Benedykt zeskoczył z siodła przed domkiem, pochylił głowę i wszedł do ciemnego wnętrza. Po chwili znów się zjawił i zawołał w stronę czekającego na drodze zakonnika:
– Nie jest to książęcy pałac, ale ma porządne posłania ze słomy i dość drewna, żeby przetrzymać noc. Zapraszam, czcigodny biskupie Adalbercie!
* * *
Godzinę później było już zupełnie ciemno. Nad górami płonęły gwiazdy, dając świadectwo wielkości dzieła stworzenia, które obdarowuje nas nieustannie, dniem i nocą, aby był czas na pracę i odpoczynek. Adalbert i Benedykt leżeli na posłaniach przy wejściu do pasterskiego schronienia. Na palenisku żarzyły się grube polana. Obok dwa muły wolno przeżuwały owies.
Benedykt po posiłku z suszonego mięsa raczył się jeszcze posmarowanym miodem plackiem. Adalbert zadowolił się samym plackiem. Ksiądz przełknął ostatni kęs, popił winem ze skórzanego bukłaka, beknął głośno i wyciągnął się na wznak. Ciepło ogniska, strawa i wino przyjemnie wypełniały jego brzuch oraz żyły, oddalając ponure wizje zemsty Bolesława. Mając już półprzymknięte oczy, otłuszczonym palcem pokazał jeszcze na usiane gwiazdami niebo.
– Pięknie to Pan Bóg przyozdobił dla naszej przyjemności.
– Mhm – mruknął Adalbert. – Albo dla swojej.
– Co Bogu się podoba, to i nam.
Adalbert milczał. Benedykt spojrzał na niego z ukosa.
– Tak wysoko w górach musimy być bardzo blisko Niego.
– Być może.
– Na pewno – upierał się ksiądz. – Raj i tron Pański są w niebiesiech, to już niedaleko stąd. Po co miałby Bóg siedzieć wyżej, jeśli ma widzieć nasze uczynki.
– Bóg jest wszędzie – powiedział cicho Adalbert.
– Tak się mówi. Ale mnie się wydaje, że nie wypada Mu chodzić tymi samymi drogami co grzesznym ludziom.
Adalbert uśmiechnął się.
– Nie wypada?
– Właśnie to mam na myśli. Bóg mógłby jeszcze od biedy zjawić się w pałacu papieża albo nawet cesarza. Czy takiego pana, jak dajmy na to Krescencjusz. Ale w byle chacie, u nędzarzy? Jego wspaniałość zabiłaby ich blaskiem.
– Masz na myśli wspaniałość Boskiej szaty? Czy Bożej miłości?
Benedykt zbity trochę z tropu zastanowił się chwilę nad odpowiedzią.
– I tego, i tego – powiedział wreszcie ostrożnie. – Boska szata musi być wspaniała. A miłość tak wielka, że tylko wielki człowiek może ją znieść.
– Dobrze powiedziane – pochwalił go Adalbert. – Teraz prześpijmy się trochę.
Powiedziawszy to, odwrócił się i naciągnął na siebie opończę. Ksiądz westchnął rozczarowany. Wino sprawiło, że pragnął towarzystwa. Po raz pierwszy od wyruszenia z Rzymu udało mu się nakłonić Adalberta do rozmowy i paliła go ciekawość usłyszenia, co nim powodowało.
– Tak blisko Boga może zechciałbyś się wyspowiadać, czcigodny biskupie? Nie jestem prostym księdzem, lecz kapelanem potężnego księcia Polan, Bolesława z rodu Piastów. Przyjmę twoje wyznanie i udzielę ci rozgrzeszenia.
– Dziękuję – mruknął Adalbert, nie odwracając się. – Nie jestem gotów.
– Każdy chrześcijanin zawsze jest gotów. Nie wiadomo, co będzie jutro. Może jeszcze dzisiejszej nocy zeżrą nas wilki. Nie chciałbyś trafić przed tron Pana bez rozgrzeszenia, prawda? Potem ty mnie możesz wyspowiadać. Nie mam na sumieniu tylu grzechów co ty, ale zawsze coś się znajdzie.
Nie było odpowiedzi. Benedykt powiercił się chwilę w milczeniu. Nadal nie miał ochoty spać.
– Dwa razy uciekłeś z Pragi. Mówią, że za pierwszym razem książę praski kazał cię złapać i przyprowadzić na powrozie.
– Ale nie złapał.
– W Rzymie też cię nie chcą. Inaczej nie kazaliby ci wracać.
– Próśb twojego księcia też nie wysłuchali. Słabo przedstawiałeś jego sprawę.
Benedykt, oburzony, uniósł się na łokciu. Nie zważając, że Adalbert tego nie widzi, oskarżycielsko wyciągnął rękę nad jego głową i zawołał:
– Złoto wzięli, zawsze biorą! Tylko korony nie chcą dać!
– Roma locuta, causa finita – stwierdził Adalbert z uśmiechem w głosie. – Dobrej nocy, kapelanie. Niech ci się przyśni dobre przywitanie z twoim księciem.
Benedykt zamarł przestraszony. Mrucząc do siebie z oburzeniem, odwrócił się od Adalberta i naciągnął na głowę futrzany kaptur.
Noc otuliła ich spokojem i zapomnieniem. Po chwili obaj zasnęli głębokim snem, jakim góry obdarowują człowieka w nagrodę za wysiłek i odwagę.
* * *
Adalbert znów miał dwadzieścia siedem lat, jeszcze raz nieubłaganym prawem snu musiał porzucić rodzinę i ukochane Libice. Dzień był chmurny, jesienny, wiatr pędził po niebie zwały ciemnych chmur, przyciskał do ziemi dymy ognisk. Kilka kruków krążyło nisko, ponurym krakaniem protestując przeciw wypłoszeniu z gniazd. Wozy, konie, zbrojni i służba skupili się dookoła niewielkiego wzgórza. Ludzie i zwierzęta szukali schronienia przed zimnymi porywami wiatru za głazami i pniami drzew.
Dwa orszaki, biskupi i książęcy, rozbiły obóz przed rozstaniem. Nowo powołany biskup praski ruszał w stronę Czech. Jego matka, wdowa po księciu Sławniku, i brat Sobiesław wracali na Morawy. Adalbert odprawił mszę przed małym ołtarzem ustawionym na szczycie wzgórza. Potem pożegnał się z pozostałymi braćmi wędrującymi w rodzinne strony. Nie było między nimi Radzima, który pognał do lasu z łukiem.
Wreszcie został sam z matką, która wciąż klęczała przed ołtarzem. Oboje długo milczeli, zbyt wzruszeni i smutni, by znaleźć słowa rozstania. Brat Sobiesław czekał niecierpliwie w połowie zbocza, pomiędzy swoimi ludźmi. Był silnym władcą, który budził lęk, a jego wola była niepodważalna. Matka przeżegnała się, podniosła i zaczęła mówić, ważąc powoli słowa.
– Cesarz i arcybiskup magdeburski zdecydowali, że pora położyć kres wojnom między potomkami Przemysła i naszym rodem. Między Pragą i Libicami. Twój brat i książę praski zgodzili się zawrzeć pokój.
– Wiem, matko. Ja jestem ceną.
– Gwarantem pokoju. Być biskupem Pragi to wielkie wyróżnienie, kochany Wojciechu.
– Mogłem być pociechą wojsk, księciem Moraw.
Matka położyła mu rękę na ramieniu. Starała się powstrzymać płacz, mówiła przez ściśnięte gardło.
– Nie wiń mnie. Zaraz po urodzeniu zapadłeś na ciężką chorobę. Umierałeś. Wtedy ojciec i ja położyliśmy cię na ołtarzu naszej nowej bogini: Maryi, Matki Jezusa. I przysięgliśmy, że oddamy ciebie w Jej służbę, jeśli przywróci cię do życia. Matka wysłuchała matkę.
– Opowiadałaś mi to wiele razy.
Delikatnym ruchem wytarł łzy płynące po jej policzkach. Poruszało go, jak piękną nadal była kobietą, pomimo urodzenia sześciu synów. Owinięta w grubą opończę, z ciemnymi włosami wymykającymi się spod chusty, smukłą twarzą i wielkimi oczami przypominała fresk ze świątyni w Libicach, wizerunek Matki Jezusa.
– Miałam nadzieję, że miłosierny Bóg odwróci ode mnie tę próbę – mówiła dalej, dzielnie tłumiąc płacz. – Że zawsze będziesz z nami, ze mną.
Odwróciła się nagle, nie mogąc dłużej znieść żalu. Adalbert stał bezradnie, nie znajdował słów pocieszenia. Sobiesław uznał, że ich pożegnanie trwa zbyt długo. Wszedł na szczyt wzgórza i rzucił niecierpliwym głosem:
– Wystarczy. Odejdź już, matko.
Księżna bez słowa objęła Adalberta. Pocałowała go, odwróciła się i ruszyła w dół zbocza, w stronę obozu. Sobiesław patrzył chmurnie na brata, szukał w jego oczach oznak słabości. Odpowiedziało mu uparte, dumne spojrzenie.
– Będziesz między wrogami. Pamiętaj, jesteś biskupem. Masz nad sobą tylko arcybiskupa i papieża. Język ani ręka praskiego księcia nie śmie cię tknąć! – Sobiesław zacisnął w porywie gniewu pięść w żelaznej rękawicy. – Ale jeśli poczujesz, że dzieje ci się krzywda, albo jeśli ktoś ośmieli ci się grozić, daj mi znać. Przybędę i zrównam Pragę z ziemią!
– Po to mnie poświęcasz? – zapytał ze smutkiem Adalbert. – Żebym dał sygnał do wojny?
Sobiesław był zaskoczony. Po raz pierwszy ujrzał nie pokornego brata, lecz biskupa Czech i Moraw, władczego i spokojnego. Zacisnął wargi, hamując złość.
– Dawno trzeba było wydusić potomków Przemysła!
– Bóg zdecyduje, który z rodów ma przetrwać – odparł Adalbert – jeśli za mało dla was miejsca na ziemi. Może zachowa oba. A może wygubi głupszy! Żegnaj, bracie.
Uścisnął i ucałował Sobiesława, potem odwrócił się i poszedł w dół wzgórza, w stronę swojego orszaku. Niewidzialna siła otaczała młodego biskupa, stawiała go poza władzą książęcego brata.
– Wojciechu! – zawołał zduszonym głosem.
Adalbert zatrzymał się.
– Tak?
– Niech cię Bóg prowadzi!
– Który bóg, bracie?
– Twój – powiedział Sobiesław i od razu poprawił się: – Nasz Bóg.
– I Matka Boża, której mnie oddano. Bóg zapłać, bracie.
Adalbert zszedł między wozy i zwrócił się do woźniców.
– Gdzie jest mój brat Radzim?
Jeden z woźniców pokazał ręką w stronę lasu. Stał tam dwunastoletni chłopak w lekkiej kolczudze, przyrodni brat Adalberta. Mierzył z łuku w stronę korony dębu. Biskup podszedł do niego.
– Nie przeszkadzaj! – zawołał cicho Radzim i wystrzelił z łuku. Rozległ się przenikliwy pisk bólu, na ziemię spadła przebita strzałą wiewiórka. Chłopak podbiegł do ofiary, zręcznie skręcił kark zwierzątka i pokazał je tryumfalnie bratu. Jego zaróżowiona z wysiłku twarz jaśniała dumą. – Widziałeś? Nie ma ode mnie lepszego łucznika!
– To prawda, bracie – przyznał Adalbert. – Teraz musisz ją zjeść. Tylko w tym celu Bóg pozwala nam zabijać.
Radzim uśmiechnął się. Znał wstrzemięźliwość Adalberta, który odmawiał jedzenia mięsa.
– A ludzi? – zapytał przebiegle.
Adalbert objął go i uścisnął.
– Chrońcie naszą rodzinę. Skończcie wojny zaczęte przez ojca, bo wszyscy zginiemy. Kocham cię, bracie.
– Tak, już dobrze… puszczaj – wymruczał niewyraźnie zawstydzony Radzim, świadomy, że wszyscy na nich patrzą.
Adalbert spojrzał mu po raz ostatni w oczy, potem odwrócił się i ruszył do wozów.
– W drogę! – zawołał donośnie.
– W drogę! – powtórzył książę Sobiesław.
Konie i wozy ruszyły w dwie strony. Książęcy orszak na południe, biskupi na zachód.
Tysiąc rzymskich mil na północ i wschód od przełęczy San Bernardino stał nad rzeką Cidlinią warowny gród zwany Libice. Rządził nim możny ród Sławnika. Niegdyś Libice były stolicą Wielkiego Księstwa Morawskiego, ale zniszczone przez najazdy Węgrów, księstwo podupadło i musiało uznać wyższość rosnącej w siłę Pragi. Książę Sławnik zawarł pakt z księciem Bolesławem, bratem i zabójcą świętego Wacława. Czeski władca wziął w opiekę ród Sławnikowiców jako suweren, oni zaś przyrzekli płacić mu daninę i stawiać się w jego sprawach wojennych w trzystu konnych zbrojnych.
Niedługo potem umarli Sławnik i praski książę. Władzę po nich objęli synowie: w Libicach Sobiesław, a w Pradze Bolesław. Od razu okazało się, że młodzi książęta inaczej widzą swoje drogi i sojusze. Sobiesław rósł w siłę i zaczął się skłaniać w stronę saskich panów. Kazał bić monety ze swoją podobizną i orłem trzymającym węża w szponach, co oznaczało, że uznaje się za niezależnego księcia, równego królom. Zaprzestał też płacenia praskiemu księciu daniny. Wojna zawisła w powietrzu i po obu stronach ostrzono żądne krwi miecze.
Na próżno powstrzymywał prażan i swoich braci biskup Adalbert, przypominając, że Jezus Chrystus nakazał miłować bliźnich. W końcu, nie mogąc przekonać zwaśnionych książąt, opuścił Pragę i ruszył do Rzymu. Zaraz potem, w 990 roku, książę Bolesław zdobył Malinę, gród Sławnikowiców, i zabrał ich mennicę. Od tego czasu tliła się wojna, w której wielu niewinnych ludzi straciło życie. Adalbert wrócił na tron biskupi dwa lata później, z nadzieją pojednania wrogich rodów, ale po trzech latach ze smutkiem w sercu znów opuścił Pragę.
Wówczas książę Bolesław zaoferował władcy Libic rozejm, a na dowód swoich intencji wezwał Adalberta do powrotu. A kiedy on na rozkaz synodu biskupów ponownie ruszył z Rzymu w drogę, Bolesław zaprosił czterech młodszych Sławnikowiców i zawarł z nimi uroczysty rozejm. Ze szczerymi łzami niedawni wrogowie przyrzekli sobie miłować się, żyć w przyjaźni i pokoju, nie najeżdżać swoich ziem i nie gnębić poddanych. Zaraz potem Bolesław zdradziecko złamał przysięgę i potajemnie wyprawił do Libic ród Werszowców z pięciuset zbrojnymi w miecze i włócznie konnymi i setką łuczników.
* * *
Nastał poranek 27 dnia września roku 995. Libice wyłaniały się powoli z mgieł wstających nad szeroko rozlaną Cidlinią i fosami, które otaczały palisadę z głazów i drewnianych bali. Pobliska puszcza chwaliła się czerwieniami i brązami jesieni, zimne powietrze przesycone było dymem i zapachem ziół, od pól dobiegał ryk wypędzanego na pastwiska bydła i rżenie koni.
Od wielu lat ludzie zamieszkujący gród i rozsiane po lasach osady nie cieszyli się pokojem, tym radośniej go zatem witano. Chłopi ciągnęli bitymi traktami do bram Libic, aby pomodlić się za pomyślność do świętego Wacława, który był patronem Czech, w wigilię jego dnia. Przystrojone w jesienne kwiaty dziewczyny i kobiety śpiewały religijne pieśni, mężczyźni dumnie nieśli dary z plonów do bazyliki. Szeroko otwarta brama grodu powoli wchłaniała barwne korowody. Przybysze mieszali się z mieszkańcami Libic, wśród których pysznymi strojami wyróżniali się zbrojni z książęcej drużyny.
Wszystkie spojrzenia skupiły się na orszaku czterech braci Sławnikowiców, którzy z żonami i dziećmi wyjechali konno z książęcego dworu i zbliżali się do bazyliki pośród wiwatującego na ich cześć tłumu. Przed świątynią czekał prałat w otoczeniu księży i zakonników. Dookoła kłębił się tłum mieszkańców grodu i chłopów, na fujarkach i bębenkach grali muzycy, a żebracy i kalecy czekali na hojne datki możnych.
Czterej bracia zsiedli z koni przed bazyliką. Pod nieobecność najstarszego Sobiesława przypadło Sobieporowi ucałować krzyż podany przez prałata i pierwszemu wejść do świątyni. W tej samej chwili od palisady rozległy się okrzyki i od bram przybiegli strażnicy z wiadomością, że z puszczy wyłonił się wielki oddział konnych, który zbliża się szybko do grodu.
Zrazu myślano, że to wraca Sobiesław, aby zdążyć na święto Wacława. Wielka była pomyłka i złudna wiara braci Sławnikowiców w przysięgi księcia Bolesława. Pięciuset jeźdźców i stu łuczników, tratując uciekających chłopów, szybko dotarło do otwartych bram Libic. Nikt nie spodziewał się zdradzieckiej napaści, nikt nie bronił im wstępu do miasta. Niewielu zbrojnych i mieszczan było gotowych do walki.
Zabici zostali strażnicy przy bramie. Potem napastnicy jak jeźdźcy Apokalipsy przetoczyli się przez tłum. Ciosy mieczy i włóczni spadły na przerażonych ludzi przed bazyliką, zadając rany i niosąc śmierć. Nie oszczędzono kobiet ani duchownych, a kopyta ciężkich koni tratowały dzieci. Łucznicy obsiedli dachy domostw i jak do łownej zwierzyny szyli do bezbronnych ludzi z długich łuków.
Bracia Sławnikowice dobyli mieczy, ale prałat ubłagał ich, by schronili się w bazylice.
– Nawet poganie wahają się przed zbezczeszczeniem świętego przybytku Chrystusa! – wołał. – A co dopiero chrześcijańscy Czesi!
Posłuchali swojego pasterza Sobiepor, Spytimir, Dobrosław i Porzej, razem z żonami i dziećmi wbiegli do świątyni, przed wrotami zostawiając zbrojnych, gotowych zginąć za swoich panów. Zatrzymali się Werszowcy, nie ośmielili się dokonać zbrodni przed ołtarzem. Zaczęli przekonywać Sławnikowiców, aby wyszli i pogodzili się z nimi. Przysięgli, że dokonali już pomsty i nie zamierzają nikogo więcej krzywdzić. A jeśli bracia nie wyjdą, życiem zapłacą wszyscy pozostali libiczanie.