Miłość w czasie zagłady - Dominik W. Rettinger - ebook + audiobook

Miłość w czasie zagłady ebook

Dominik W. Rettinger

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Prawdziwa historia uczucia, które zrodziło się w krakowskim getcie.

Oswald Bousko, wicekomendant Schutzpolizei, który odwraca się od faszyzmu, i Rebeka Steinert-Aspis, Polka żydowskiego pochodzenia, wdowa z dwójką dzieci.

W czasie pierwszej akcji wysiedlenia z getta w czerwcu 1942 roku Bousko, dokonując cudów, próbuje ratować Rebekę i jej dzieci. Na drodze staje mu przyjaciel, oficer SS, który za wszelką cenę stara się pokrzyżować mu plany.

Miłość pomiędzy Oswaldem i Rebeką jest niemożliwa, zakazana… Ale z drugiej strony, czy istnieje coś potężniejszego?

Wszystkie postacie powieści są prawdziwe lub inspirowane prawdziwymi.

Oswald Bousko pośmiertnie odznaczony został medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata Instytutu Yad Vashem. W powieść pojawia się również Tadeusz Pankiewicz, który ratował ludzi z getta i otrzymał to wyróżnienie za życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 398

Oceny
4,6 (63 oceny)
47
10
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Iza407

Nie oderwiesz się od lektury

Trudna, emocjonująca historia miłości, obrazująca ludzkie dylematy moralne na tle wojny. Nie mogłam się oderwać, dopóki nie przeczytałam do końca. Po przeczytaniu jeszcze na długo pozostaje w myślach.
10
MalgorzataGlowacz

Dobrze spędzony czas

przejmujący obraz okrucieństwa, nigdy więcej wojny
10
edyta19701970

Nie oderwiesz się od lektury

Prawdziwa historia uczucia, które zrodziło się w krakowskim getcie. Oswald Bousko, wicekomendant Schutzpolizei, który odwraca się od faszyzmu, i Rebeka Steinert-Aspis, Polka żydowskiego pochodzenia, wdowa z dwójką dzieci. W czasie pierwszej akcji wysiedlenia z getta w czerwcu 1942 roku Bousko, dokonując cudów, próbuje ratować Rebekę i jej dzieci. Na drodze staje mu przyjaciel, oficer SS, który za wszelką cenę stara się pokrzyżować mu plany. Miłość pomiędzy Oswaldem i Rebeką jest niemożliwa, zakazana… Ale z drugiej strony, czy istnieje coś potężniejszego? Wszystkie postacie powieści są prawdziwe lub inspirowane prawdziwymi. Oswald Bousko pośmiertnie odznaczony został medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata Instytutu Yad Vashem. W powieść pojawia się również Tadeusz Pankiewicz, który ratował ludzi z getta i otrzymał to wyróżnienie za życia.
10
Arletamaciej

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka.
00
Antwerpen

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
00

Popularność




Wpro­wa­dze­nie

Z około 68 tysięcy Pola­ków pocho­dze­nia żydow­skiego, któ­rzy miesz­kali przed wojną w Kra­ko­wie, do końca 1940 roku w wyniku akcji depor­ta­cyj­nych pozo­stało około 20 tysięcy. Tych ludzi zmu­szono dekre­tem z 3 marca 1941 roku do zamiesz­ka­nia w kra­kow­skim get­cie. Getto, usta­no­wione na tere­nie dziel­nicy Pod­gó­rze jako miej­sce oddzie­la­nia „spraw­nych robot­ni­ków” od tych, któ­rzy byli uznani za nie­god­nych życia, zostało zli­kwi­do­wane w ciągu dzie­wię­ciu mie­sięcy, mię­dzy czerw­cem 1942 a mar­cem 1943 roku. W tym cza­sie nie­mal wszy­scy miesz­kańcy getta zostali wysłani na śmierć w obo­zach kon­cen­tra­cyj­nych lub zamor­do­wani.

Histo­ria opo­wie­dziana w tej książce wyda­rzyła się naprawdę, znamy ją z rela­cji wia­ry­god­nych świad­ków. Praw­dziwi są główni boha­te­ro­wie i zde­cy­do­wana więk­szość postaci. Źró­dła nie pozwa­lają jed­nak w pełni zre­kon­stru­ować sekwen­cji zda­rzeń czy tre­ści roz­mów, dla­tego autor korzy­sta z kon­wen­cji lite­rac­kiej fik­cji, na którą pozwala powieść histo­ryczna. Na końcu książki umiesz­czona została lista postaci praw­dzi­wych i wzo­ro­wa­nych na praw­dzi­wych.

Autor pra­gnie wyra­zić głę­boką wdzięcz­ność Tade­uszowi Pan­kie­wi­czowi i dr. Alek­san­drowi Bie­ber­ste­inowi, odważ­nym i wspa­nia­łym ludziom, któ­rzy prze­ka­zali światu prawdę o tra­gicz­nej histo­rii kra­kow­skiego getta.

Dzię­kuję za ważną kon­sul­ta­cję histo­ry­kowi z Muzeum Polin, panu Pio­trowi Kowa­li­kowi.

Chcę też podzię­ko­wać p. Mag­da­le­nie Szczę­sny-Mrów­czyń­skiej za wielką wie­dzę i serce, które wło­żyła w redak­cję mojej powie­ści.

Książki niniej­szej nie należy trak­to­wać jako źró­dła histo­rycz­nego.

Miłość w cza­sach zagłady

Nic nie jest wieczne, nic nie trwa tu i teraz, czas się cofa, napły­wają fale obra­zów i uczuć. Rebeka idzie znowu środ­kiem roz­świe­tlo­nej świe­cami Wyso­kiej Syna­gogi na Kazi­mie­rzu, pro­wa­dzona za rękę przez ojca Iza­aka i matkę Deborę. Przed zło­tym aron ha-kodesz pod chupą czeka jej wybra­niec, Aaron.

„Nie zapo­mi­naj, że świat pełen jest dobrych i złych sił. Dobre są anioły, które sta­rają się nam poma­gać, ale jeste­śmy za głupi, aby słu­chać i rozu­mieć, kiedy do nas mówią. Złe demony są zawistne o miej­sce czło­wieka w sercu Stwórcy i chęt­nie nam szko­dzą. Sły­szą nasze myśli i wciąż czy­hają, aby znisz­czyć wszystko, co nam spra­wia radość, a zwłasz­cza to, co kochamy. Jeśli będziesz ostrożna, oszu­kasz je, ukry­jesz miłość do ludzi i wszel­kich stwo­rzeń. To twój wyjąt­kowy dar i musisz być czujna, bo demony są podejrz­liwe”.

Zbyt wiel­kie szczę­ście ją wypeł­nia. Dla­czego ma słu­chać rad dziadka, rabina Natana Mosko­wi­cza z Dukli? A może jed­nak jest winna, za wszystko co potem się zda­rzyło?

Przy­myka oczy, pod­daje się następ­nej fali. Aaron stoi na pod­wyż­sze­niu, z iskrzą­cymi oczami prze­ma­wia o rów­no­ści wszyst­kich ludzi i koniecz­no­ści zespo­le­nia Żydów. O odbu­do­wie ojczy­zny w prze­po­wie­dzia­nej przez pro­ro­ków Ziemi Izra­ela.

‒ Podo­bało mi się, co mówi­łeś. Chcę cię poznać – mówi Rebeka. ‒ Zgoda?

Aaron bled­nie na widok jej sza­rych oczu, pocią­głej twa­rzy, spa­da­ją­cych na ramiona brą­zo­wych wło­sów i smu­kłej syl­wetki. Poku­tu­jąca Mag­da­lena z obrazu El Greco. Pod koniec spa­ceru po kra­kow­skich Plan­tach, kiedy o dachy Sta­rego Mia­sta zacze­pia księ­życ, całują się namięt­nie w cie­niu kasz­ta­now­ców. W małym poko­iku Aarona na pod­da­szu, tej samej nocy, z rado­ścią neo­fi­tów uczą się sztuki miło­ści.

Otwiera oczy. Aaron jest coraz bli­żej, na wycią­gnię­cie ręki.

‒ Nie jestem szczę­śliwa, nie miłuję! – powta­rza w myślach Rebeka, zgod­nie z ostrze­że­niem dziadka Natana. Pusz­cza ręce ojca i matki, chwyta spo­coną dłoń Aarona.

Jak przez mgłę sły­szy słowa rabina:

‒ Czy rozu­miesz Aaro­nie Aspis, co zna­czą słowa przy­sięgi, którą zło­żysz, zawie­ra­jąc zwią­zek mał­żeń­ski z Rebeką Ste­inert?

‒ Rozu­miem, będę ją kochał i ota­czał opieką aż do śmierci – pada odpo­wiedź uko­cha­nego. A potem, wkła­da­jąc na jej palec pier­ścio­nek, szep­cze z miło­ścią: – Oto jesteś mi poślu­biona zgod­nie z wiarą Moj­że­sza i Izra­ela.

Przy­ga­sają nagle świece, w syna­go­dze roz­lega się szum wylęk­nio­nych gło­sów. Zdzi­wiona Rebeka odwraca głowę, w zapa­da­ją­cej ciem­no­ści widzi tłum wynędz­nia­łych kobiet, męż­czyzn i dzieci, sie­dzą obok mizer­nych toboł­ków. Z lękiem spo­gląda na Aarona, szuka w nim wspar­cia, ale on oddala się i zapada pod posadzkę świą­tyni, z utkwio­nymi w dal oczami i cienką, czer­woną strużką krwi, wypły­wa­jącą z dziurki w czole, nad oku­la­rami. Rebeka zaci­ska z całej siły powieki, szybko wypo­wiada zaklę­cie dziadka Natana:

‒ Nie kocham! Prze­pad­nij zły duchu, wra­caj do Szoah!

Otwiera oczy, z ulgą widzi, że zaklę­cie podzia­łało. Roz­lega się skoczna muzyka, czas się cofa, przed wyj­ściem do syna­gogi dom wypeł­niony jest pięk­nie ubra­nymi, uśmiech­nię­tymi gośćmi. Nawet Izaak i Debora spra­wiają wra­że­nie zado­wo­lo­nych ze szczę­ścia córki, choć odma­wiali pobło­go­sła­wie­nia związku ze stu­den­tem filo­zo­fii i ate­istą. Muzyka przy­ci­cha, Debora i matka Aarona uno­szą wysoko nad gło­wami tale­rze, z roz­ma­chem ciskają je na pod­łogę.

Razem z hukiem roz­la­tu­ją­cej się por­ce­lany roz­le­gają się okrzyki Mazeł tow! I znowu pły­nie skoczna melo­dia w wyko­na­niu dwóch skrzyp­ków, pia­ni­sty i per­ku­si­sty, czte­rech kuzy­nów Rebeki, któ­rzy wystę­pują w kra­kow­skiej fil­har­mo­nii.

Czas przy­śpie­sza, są już po ślu­bie, w domu wesel­nym. Aaron odwraca się, przy­ci­ska usta do jej ust. Chwyta obie ręce żony, kła­dzie je sobie na ramio­nach, obej­muje ją w pasie i ruszają do tańca na środku sali, oto­czeni klasz­czą­cym tłu­mem. Kręcą się w szyb­kich obro­tach, patrzą na sie­bie roz­mi­ło­wa­nymi oczami, gotowi zapo­mnieć o całym świe­cie, kochać się do śmierci. Dołą­czają do nich następne pary, mło­dzi i starsi wirują w tańcu, ni­gdy nie spo­tka ich zły los. Ten, któ­rego imie­nia nie wolno wymie­nić, wresz­cie dotrzy­mał słowa danego Abra­ha­mowi, zapew­nia uko­cha­nemu ple­mie­niu wieczną wol­ność i szczę­ście.

Rebeka zamyka oczy, obraca się bez tchu w ramio­nach Aarona, sły­szy, że muzyka przy­śpie­sza, w dźwięki skrzy­piec wkra­dają się fał­szywe tony, pia­ni­sta myli takty i tylko bęben per­ku­si­sty coraz moc­niej dudni, jak mar­szowy krok pod­ku­tych butów. Nie może już utrzy­mać ramion męża, dło­nie w panice chwy­tają pustkę, przez pół­otwarte powieki widzi matkę Deborę i ojca Iza­aka upa­da­ją­cych pod murem kamie­nicy, razem z czte­rema kuzy­nami muzy­kami i ich rodzi­nami, w hała­sie szcze­ka­ją­cego i huczą­cego żelaza. Cała sala zapeł­nia się leżą­cymi bez­wład­nie cia­łami, czer­wona struga pły­nie szybko, zalewa jej stopy, ona cofa się zbyt wolno.

* * *

Rebeka z wysił­kiem otwo­rzyła oczy, patrzyła przez mgłę na popla­mioną ścianę, czę­ścią umy­słu na­dal trwała przy pada­ją­cych na ulicy cia­łach. Chwy­tała powie­trze jak wyrzu­cona na brzeg ryba, powoli przy­tom­niała. Obok sły­szała nie­równe, płyt­kie odde­chy małego Aarona i Sary. Wychu­dzone ciała gorącz­ko­wały, głodne, w cią­głym lęku, nawet we śnie nie znaj­du­jąc wytchnie­nia. Dotknęła obu głó­wek, ale nie umiała się prze­stra­szyć roz­pa­loną skórą, jak powinna matka cho­rych dzieci. Zbyt długo to trwało, drugi rok stra­chu i głodu, zni­kało współ­czu­cie, do mózgu i serca wkra­dał się cień odrę­twie­nia.

Wzdry­gnęła się od lęku, który budził się wraz z nią, wspi­nał od pod­brzu­sza do głowy, roz­le­wał po ciele, dusił i obez­wład­niał. Chwy­ciła róg postrzę­pio­nego koca i nacią­gnęła wyżej na Aarona.

Prze­mknęło jej po raz setny przez myśl, że źle zro­biła, nale­ga­jąc, aby dać synowi imię ojca. A jeśli to ozna­czało taki sam los? Nie pozwoli na to, prze­trzyma całe zło świata, wywie­zie dzieci tam, gdzie miały dotrzeć z ojcem, do Pale­styny. Teraz musi prze­stać myśleć, oswoić strach, zdo­być coś do jedze­nia, unik­nąć aresz­to­wa­nia, pobi­cia, zastrze­le­nia. Prze­żyć kolejny dzień, potem następny i następny. Nie ma innego spo­sobu, żydow­skiego czasu nie two­rzą już tygo­dnie, mie­siące i lata. Dzieli się na dni, a nawet godziny, minuty zma­gań o prze­trwa­nie.

Pod­nio­sła się z wysił­kiem, jak co dzień zdzi­wiona, że jej ciało staje się stare i nie­do­łężne. Mały, wąski pokój wypeł­niało szare świa­tło świtu. Nie docho­dziło tu ni­gdy słońce, tak jak do całej reszty oddzie­lo­nej od świata, zaka­za­nej dziel­nicy. Stwórca prze­cież sprzy­jał zwy­cięz­com.

Zdjęła po cichu długą koszulę męża, w któ­rej zawsze spała, wcią­gnęła spodnie, wło­żyła przez głowę bluzkę. Pode­szła do okna, ostroż­nie uchy­liła okien­nice, wcią­gnęła w płuca chłodne powie­trze. Nie przy­nio­sło ulgi, było rzad­kie, cuch­nęło bra­kiem nadziei. Roz­ka­zem wład­ców nowe powie­trze nie prze­do­sta­wało się poza mur, aby ofiary szyb­ciej prze­stały się męczyć. Cie­kawe, pomy­ślała, że prze­śla­dowcy też musieli wdy­chać tru­jącą mie­szankę stra­chu i nie­pra­wo­ści.

Coś dotarło do jej uszu, prze­do­stało się do mózgu. Sku­piła się, czujna jak zwie­rzę, zanim zro­zu­miała sens dale­kiego dźwięku w twar­dym języku. Zna­jo­mość tej mowy była powszechna u jej współ­ple­mień­ców i przy­no­siła dumę. Stwo­rzono w niej prze­cież naj­więk­sze dzieła ludz­kiej myśli, z miło­ścią i sza­cun­kiem dla życia.

‒ Wszy­scy miesz­kańcy getta mają w ciągu godziny sta­wić się na placu Zgody! – dud­nił meta­liczny głos mega­fonu. ‒ Kto nie wykona zarzą­dze­nia komen­danta, zosta­nie surowo uka­rany!

Surowa kara nie była straszna, ozna­czała tylko nagły roz­błysk w gło­wie, wyprawę bez bólu w nicość. A może do świata, w któ­rym nikt nie znaj­duje powodu do zabi­ja­nia innych istot. Od pierw­szych chwil zamknię­cia w tym skrawku mia­sta, po strasz­nej prze­pra­wie przez Kazi­mierz, wypeł­nio­nej krzy­kiem pędzo­nych, bitych pię­ściami i kol­bami wygnań­ców, Rebeka myślała o takim końcu.

‒ Twój mąż w ogóle nie cier­piał ‒ powie­dział Szy­mon Weizer, przy­ja­ciel Aarona, który też zacią­gnął się we wrze­śniu do pol­skiego woj­ska, potem uciekł z jeniec­kiego obozu.

Podobno kiedy Aaron upa­dał obok ran­nego w nogę Szy­mona, na jego twa­rzy malo­wało się tylko zdzi­wie­nie, a nawet cień uśmie­chu, jakby bie­gnąc, myślał o czymś zabaw­nym. Cią­gle się prze­cież śmiali z Rebeką, przy byle oka­zji.

Chciała odejść w taki sam spo­sób, gdyby nie Sara i mały Aaron. Odwró­ciła się od okna i spoj­rzała na małe ciałka na łóżku, z nagłą nie­chę­cią. Dwoje wino­waj­ców jej znie­wo­le­nia w złym cza­sie i miej­scu. Odgo­niła tę myśl, nie było chwili do stra­ce­nia. Każdy, kto nie posia­dał w ken­kar­cie dowodu pracy w postaci pie­czątki z dwoma lite­rami S w kształ­cie bły­ska­wic, miał dziś zostać wywie­ziony. Nie­długo poja­wią się samo­chody z męż­czy­znami w sza­rych i czar­nych mun­du­rach, poli­cjanci zwani ode­ma­nami wbie­gać będą do kamie­nic i wypę­dzać na ulicę wszyst­kich doro­słych bez pie­czą­tek, wraz z dziećmi. Potem zago­nią ich do cię­ża­ró­wek, które ruszą w nie­znane.

Ludzie spie­rali się na temat tej podróży, nie­któ­rzy twier­dzili, że celem jest spe­cjalne osie­dle przy fabryce broni, w któ­rym spo­koj­nie pra­cu­jąc docze­kają do końca wojny. Pano­wie życia i śmierci są mądrzy, nie zmar­nują wykształ­co­nego i pra­co­wi­tego ple­mie­nia. Inni powta­rzali opo­wie­ści świad­ków, któ­rzy ucie­kli z tej podróży, o zwło­kach wyrzu­ca­nych z wago­nów, seriach z kara­bi­nów maszy­no­wych w lasach i pło­ną­cych rowach peł­nych ciał. Jak zawsze nic nie było pewne, fakty tonęły w mgłach meta­fi­zycz­nych spo­rów o tajne plany Stwórcy dla wybra­nego narodu. O winę i karę za bał­wo­chwal­stwo, za chci­wość i brak wiary.

Rebeka nie miała pie­czątki w ken­kar­cie, ona, Sara i mały Aaron jedną nogą byli już w podróży pocią­giem. Od początku zamknię­cia w tej dziel­nicy sta­rała się o zatrud­nie­nie, ale jak mogła pogo­dzić opiekę nad wciąż cho­rymi dziećmi z dwu­na­stoma godzi­nami pracy?

Muszą teraz ucie­kać, scho­wać się, wto­pić w ściany kamie­nic, naj­le­piej zawi­snąć nad dachami w sza­rych chmu­rach, dopóki nie minie oddzie­la­nie żywych od ska­za­nych. Odga­niała roz­pacz na myśl o ukry­ciu ich trójki w zatło­czo­nym labi­ryn­cie kilku ulic, gdzie każdy kanał i piw­nica były prze­szu­ki­wane, ucie­ki­nie­rzy wycią­gani na świa­tło dnia wśród szy­derstw, bici i czę­sto zabi­jani na miej­scu. Bo ośmie­lili się pod­wa­żyć roz­wią­za­nie swo­jego losu.

Pode­szła do łóżka, deli­kat­nie potrzą­snęła wychu­dłymi ramion­kami sied­mio­let­niej Sary i pię­cio­let­niego Aarona.

‒ Budzimy się – powie­działa łagod­nie, cału­jąc kolejno dwa gorące czoła.

Dziew­czynka i chło­piec otwo­rzyli oczy. Nie tak, jak wszyst­kie dzieci na świe­cie, pół­przy­tomne, roze­spane, gotowe maru­dzić, że chcą dalej spać, żeby dać im spo­kój. Czujne, uważne spoj­rze­nia pytały matkę, czy zbliża się nie­bez­pie­czeń­stwo, czy trzeba ucie­kać albo się cho­wać.

Nie zapo­mniały dnia, kiedy do ich kamie­nicy przy­szli męż­czyźni w sza­rych i czar­nych mun­du­rach, krzy­kiem kazali spa­ko­wać się i wynieść z miesz­kań, w pięt­na­ście minut! A kiedy zmar­z­nięte i wylęk­nione przy­tu­lały się do matki na ulicy, roz­ba­wieni męż­czyźni krzy­czeli: Jetzt!, a następni, z naj­wyż­szych okien kamie­nicy wyrzu­cali nie­mow­laki w powi­ja­kach. Męż­czyźni w czar­nych mun­du­rach pró­bo­wali tra­fić do tych zrzut­ków z pisto­le­tów, krzy­kami i okla­skami nagra­dzali celne strzały, po któ­rych z fru­ną­cych pakun­ków try­skały czer­wone fon­tanny, śmie­chem zagłu­szali wycie matek w tłu­mie.

Sara roz­kasz­lała się, suchym, ostrym kasz­lem. Rebeka przy­tu­liła ją, dziew­czynka powoli się uspo­ko­iła. Mały Aaron usiadł na łóżku, patrzył na sio­strę z uwagę.

‒ Czy Sara umrze? – spy­tał, kiedy prze­stała kasz­leć.

‒ Nie opo­wia­daj głupstw! – skar­ciła go Rebeka, myśląc ze skur­czem w sercu, jak bar­dzo on jest oswo­jony ze śmier­cią. ‒ Ubierz­cie się szybko, zjemy po dro­dze.

Podała im swe­terki, płasz­czyki i buty. Ubranka były stare, poce­ro­wane i poła­tane, ale wystar­cza­jąco cie­płe na podróż w złą pogodę.

‒ Mamo, będzie nam za gorąco! – zapro­te­sto­wała Sara.

‒ Nie wia­domo, czy tu zosta­niemy – wyja­śniła Rebeka, wcią­ga­jąc przez głowę naj­grub­szy swe­ter. – I jak daleko poje­dziemy.

‒ Tam będzie zimno? – spy­tał Aaron

‒ No wła­śnie – przy­tak­nęła. ‒ I co wtedy? Nikt nam nie da cie­płych ubrań. No już, pośpiesz­cie się!

Sara i Aaron posłusz­nie wło­żyli swe­try, buty i płasz­czyki. Sara przy­kuc­nęła, żeby zawią­zać bratu sznu­ro­wa­dła. Rebeka wyjęła z szafki pod oknem przy­kryty pokrywką gar­nek, wycią­gnęła trzy zawi­nięte w gazetę, podwójne kromki z tłusz­czem. Spraw­dzony spo­sób, aby zapo­biec wysu­sze­niu i ple­śnie­niu sta­rego chleba. Wło­żyła po jed­nym pakunku do kie­szeni płasz­czy­ków dzieci, trzeci scho­wała w swo­ich spodniach.

‒ Idziemy – powie­działa, popy­cha­jąc dziew­czynkę i chłopca do drzwi.

Spoj­rzała jesz­cze na sto­jące na szafce zdję­cie w ramce. Zza popę­ka­nego szkła uśmie­chał się do niej Aaron w woj­sko­wej czapce i płasz­czu. Nie­na­wi­dziła tej foto­gra­fii, nie mogła się pogo­dzić, że wła­śnie ją chwy­ciła w ostat­niej chwili, pod lufą kara­binu mło­dego żoł­nie­rza, który patrzył na nią z fascy­na­cją i lękiem, że może będzie musiał strze­lić do tak pięk­nej kobiety. Nie wolno jej teraz zabrać prze­klę­tego zdję­cia, bo mogła ją cze­kać rewi­zja, pol­ski mun­dur Aarona ozna­czałby wyrok dla niej i dzieci.

Drzwi się otwo­rzyły, zanim zdą­żyła naci­snąć klamkę. W progu stał niski, pra­wie łysy, otyły męż­czy­zna w sze­ro­kich spodniach i brud­nym pod­ko­szulku pod roz­piętą twe­edową mary­narką. Bli­sko osa­dzone, małe oczka patrzyły na Rebekę z napię­ciem.

‒ No to się doigra­łaś, kobieto – powie­dział zachryp­nię­tym gło­sem. – I co teraz zro­bisz?

‒ To moja sprawa, panie Taub­man – odparła, po czym wyszła z pokoju odsu­wa­jąc go, żeby zro­bić przej­ście dla dzieci.

Ignacy Taub­man wykrzy­wił w uśmie­chu cien­kie usta, uka­zał rzad­kie, żółte zęby. Za nim widać było leżące na posła­niach sze­ścioro dzieci. Budziły się powoli, leni­wie prze­cią­gały. Nie musiały się ukry­wać, nie czuło się w nich lęku, myślała z zawi­ścią Rebeka.

Pod oknem pani Taub­man z obo­jętną miną mie­szała w garnku na kuchence paru­jącą zupę. Mąż i żona byli zaska­ku­jąco podobni, rów­nie dobrze ona mogłaby być bez­kształt­nym, gru­ba­wym męż­czy­zną, a on pięć­dzie­się­cio­let­nią kobietą.

‒ No chyba nie do końca twoja sprawa – powie­dział Taub­man, wska­zu­jąc na Sarę i małego Aarona. – Maleń­stwa mają prawo wie­dzieć, z czy­jej winy tra­fią do ziemi. Albo kto je może ura­to­wać.

‒ Pan? – spy­tała odru­chowo Rebeka i od razu poża­ło­wała, że daje się wcią­gnąć w roz­mowę.

Znała odpo­wiedź i nie miała ochoty znowu jej usły­szeć. Wzięła za ręce Sarę i Aarona, ale nie mogła przejść przez pokój, bo Taub­man nie zamie­rzał ustą­pić.

‒ Ano mogę – powie­dział z naci­skiem. – Mam u nich posłu­cha­nie. Powiem, co trzeba i gdzie trzeba, dadzą jej spo­kój.

‒ Ma pan znowu na kogo donieść? – zapy­tała z pogardą. – Gra­tu­luję, mogę już iść?

‒ Pro­szę bar­dzo – zgo­dził się Taub­man. – Spodoba jej się, co zro­bią z nią i bacho­rami.

Rebeka minęła go, trzy­ma­jąc dzieci za ręce. Taub­man ruszył za nią, zatrzy­mał chwy­tem za ramię.

‒ Prze­cież nic nie musi. Dzie­ciaki tu zostaną, zamkniemy się u niej, pół godzinki i będzie spać spo­koj­nie. Do następ­nego wysie­dle­nia. I jesz­cze dołożę coś do żar­cia. To jak będzie?

Poczuła z bli­ska płytki, zatę­chły oddech pod­nie­co­nego Taub­mana. Przez okno i drzwi bal­ko­nowe wdarł się dud­niący głos mega­fonu z prze­jeż­dża­ją­cej cię­ża­rówki.

‒ Punk­tu­al­nie o godzi­nie siód­mej miesz­kańcy getta mają się sta­wić na placu Zgody! Kto nie wykona zarzą­dze­nia komen­danta, zosta­nie surowo uka­rany!

Opa­no­wała nagłą falę mdło­ści i spoj­rzała na panią Taub­man, która nie prze­sta­wała mie­szać w garnku, zda­wała się drze­mać na sto­jąco. Leżący na posła­niach dziew­czynki i chłopcy przy­glą­dali się ojcu i sub­lo­ka­torce z obo­jętną cie­ka­wo­ścią.

‒ Jak pan może pro­po­no­wać coś takiego przy żonie i dzie­ciach?

Uwol­niła ramię i ruszyła do wyj­ścia. Zadała to samo bez­sen­sowne pyta­nie po raz setny od dnia, kiedy dostała przy­dział do dwu­po­ko­jo­wego miesz­ka­nia z rodziną Taub­ma­nów, rok temu.

Ignacy uśmiech­nął się poro­zu­mie­waw­czo.

‒ Jeśli pro­po­nuję, to mogę, co nie? Już o tym gada­li­śmy – przy­po­mniał, zado­wo­lony z logiki swego rozu­mo­wa­nia. – To jak? Bo za nie­całą godzinę będzie po was, z jej ken­kartą.

Ostat­nie zda­nie Rebeka usły­szała, zamy­ka­jąc drzwi na klatkę scho­dową. Trzy­ma­jąc mocno dło­nie Sary i Aarona, zeszła szybko wąskimi scho­dami z pię­tra na par­ter, wyszła z bramy kamie­nicy.

Ulica Kra­kusa zapeł­niona była zwy­kle tłu­mem prze­chod­niów. Jakby wszy­scy śpie­szyli zała­twić naj­waż­niej­szą sprawę w życiu, za rogiem mie­ściło się biuro podróży, w któ­rym można było dostać bilety do Ame­ryki, popły­nąć cze­ka­ją­cym w Gdyni trans­atlan­ty­kiem, w kaju­cie pierw­szej klasy. Tak lubił żar­to­wać Ignacy Taub­man, który ni­gdzie się nie wybie­rał i niczego mu nie bra­ko­wało.

Teraz ulica była pusta, jed­no­pię­trowe, szare kamie­nice uda­wały, że nikt tam ni­gdy nie miesz­kał. Bru­ko­wana jezd­nia i chod­niki z pokru­szo­nych kamien­nych płyt kur­czyły się w ocze­ki­wa­niu cięż­kich kół cię­ża­ró­wek i pod­ku­tych butów. Wszy­scy bez dwóch bły­ska­wic „S” w ken­kar­tach, któ­rym bra­ko­wało odwagi, aby się ukryć, podą­żyli już na plac Zgody. Pozo­stali, z pra­wem do życia w małym, tek­tu­ro­wym kar­to­niku ze zdję­ciem, zamknęli mocno drzwi i okna, prze­stali poru­szać się i oddy­chać. I z pew­no­ścią byli tu śmiał­ko­wie bez nadziei, wto­pieni w ściany, zagrze­bani w kamie­niach, nie do zna­le­zie­nia, zanim nie wypa­trzą ich bystre oczy ode­ma­nów, gra­na­to­wych poli­cjan­tów i funk­cjo­na­riusz Son­der­dien­stu.

Rebeka szła szybko, ści­ska­jąc ręce dzieci. Wciąż poty­kały się o nie­rów­no­ści chod­nika i z tru­dem za nią nadą­żały.

‒ Gdzie idziemy, mamo? – spy­tał zdy­szany Aaron.

‒ Do ulicy Józe­fiń­skiej, potem Tar­gową do placu Zgody – odparła, jakby cho­dziło tylko o mar­szrutę, a nie o życie.

‒ Tam się scho­wamy – domy­śliła się Sara i zaczęła znów kasz­leć.

Rebeka stała bez ruchu, cze­kała, aż minie atak kaszlu. Apteka „Pod Orłem” sku­tecz­nie udzie­lała schro­nie­nia zna­jo­mym apte­ka­rza. Kupo­wała tam lekar­stwa dla dzieci, kiedy miała jesz­cze pie­nią­dze. Far­ma­ceutki zani­żały dla niej ceny, doda­wały za darmo syropy i wita­miny. Ale nadzieja ukry­cia się w miej­scu, gdzie wła­śnie spę­dzani są wszy­scy nie­le­galni miesz­kańcy dziel­nicy, wydała jej się nagle absur­dalną. Nie miała jed­nak innego pomy­słu, cho­wa­nie się w jakiejś piw­nicy, albo na stry­chu, z kasz­lącą Sarą było samo­bój­stwem. Ode­mani i poli­cjanci przede wszyst­kim wła­śnie tam szu­kali. Muszą iść dalej, byle tylko unik­nąć po dro­dze oddzia­łów łapa­czy.

Sara uci­chła. Sze­ro­kie skrzy­żo­wa­nie z Józe­fiń­ską było coraz bli­żej, Rebeka widziała już zamkniętą kawia­renkę na rogu. Świeżą farbą odci­nała się od ciem­nej ściany tablica z napi­sem „Kra­kus” hebraj­skimi lite­rami, jak wszyst­kie nazwy w zamknię­tej dziel­nicy, zgod­nie z decy­zją wła­dzy. W innym cza­sie, na innej pla­ne­cie przy­cho­dzili tu na kawę i maślane bułeczki z Aaro­nem. O świ­cie, po dłu­giej nocy miło­ści, kiedy wypeł­nieni szczę­ściem nie umieli zasnąć i szli na spa­cer nad Wisłę.

Prze­cho­dziła tędy przy­pad­kiem pod koniec marca zeszłego roku, w chwili gdy pod kawia­renkę Jachi­mo­wit­zów pod­je­chały dwa samo­chody. Wysie­dli z nich męż­czyźni w mun­du­rach, wycią­gnęli na ulicę sta­rego Jachi­mo­witza z całą rodziną, żoną, dwoma synami, córką i wnu­kami. Dookoła od razu zro­biło się pusto, Rebeka też ucie­kła w głąb Józe­fiń­skiej i razem z mil­czą­cym tłu­mem patrzyła z oddali na bicie kol­bami, pię­ściami i kopa­nie.

Długo to trwało i odby­wało się w zupeł­nej ciszy, jakby Jachi­mo­wit­zo­wie zga­dzali się na wymie­rzaną im karę. Ludzie w mun­du­rach wresz­cie się zmę­czyli, albo znu­dzili biciem, wsie­dli do swo­ich samo­cho­dów i odje­chali. Tłum powoli oto­czył Jachi­mo­wit­zów, a oni odwa­żyli się już pła­kać i jęczeć z bólu. Pod­nie­siono ich i zapro­wa­dzono do kawia­renki, zostali opa­trzeni przez ścią­gniętą lekarkę, dok­tor Ame­lię Gold­man. Trzy dni póź­niej Rebeka usły­szała od Taub­mana, że stary Jachi­mo­witz umarł.

‒ Tak to bywa, kiedy nie sza­nuje się wła­dzy – sko­men­to­wał Ignacy. – A wystar­czy postę­po­wać, jak od nas ocze­kują i wszystko dobrze się skoń­czy. Albo źle.

Rebeka, Sara i Aaron skrę­cili w ulicę Józe­fiń­ską. Kil­ka­dzie­siąt metrów przed nimi z łomo­tem pod­ku­tych butów zbli­żał się oddział ode­ma­nów i gra­na­to­wych poli­cjan­tów, toczyła się cię­ża­rówka z bre­zen­tową budą. Rebeka zatrzy­mała się, rozej­rzała zagu­bio­nym wzro­kiem i powoli się cof­nęła, ści­ska­jąc mocno małe dło­nie. Jej ruchy miały spra­wić wra­że­nie osoby roz­tar­gnio­nej, umó­wiła się tu z kimś i szuka adresu. Prze­szła z dziećmi przez skrzy­żo­wa­nie, dalej w ulicę Kra­kusa. Dystans do skrzy­żo­wa­nia z Lima­now­skiego wydał się nie­skoń­czo­no­ścią. Zanim tam dotrą, dogoni ich krzyk w twar­dym języku albo trzy suche wystrzały.

Krok za kro­kiem, nie oddy­cha­jąc, nie odwa­ża­jąc się spoj­rzeć za sie­bie, mijała niskie kamie­nice oknami, z któ­rych wyzie­rał strach. Za nią roz­le­gały się wrza­ski roz­ka­zów, płacz i jęki, dud­nie­nie butów, war­kot sil­nika cię­ża­rówki. Nie patrząc, widziała męż­czyzn w mun­du­rach wycią­ga­ją­cych z bram sku­lone posta­cie w łach­ma­nach, wpy­chane potem pod bre­zen­tową budę. Trzask kilku strza­łów prze­to­czył się echem i pode­rwał stadko wró­bli przed Rebeką i dziećmi.

‒ Ćśś to nic, idziemy – wyszep­tała, czu­jąc, jak dło­nie Sary i Aarona drżą kon­wul­syj­nie po krzy­kach i wystrza­łach

Skrzy­żo­wa­nie z ulicą Lima­now­skiego zbli­żało się jak deko­ra­cja nud­nego spek­ta­klu. Rebeka uświa­do­miła sobie, że nikt ich nie zatrzy­muje. W oczach myśli­wych kobieta z dwójką dzieci posłusz­nie zmie­rzała tam, gdzie roz­ka­zał komen­dant dziel­nicy.

Gdyby im się udało prze­do­stać ulicą Józe­fiń­ską do Tar­go­wej, dotar­liby do naroż­nej kamie­nicy na placu Zgody, do apteki „Pod Orłem”. Wycho­dząc z Lima­now­skiego będą musieli przejść wzdłuż boku placu, minąć stło­czone i oto­czone zbroj­nym kor­do­nem tysiące ludzi. Nie­moż­liwe, aby któ­ryś z męż­czyzn w mun­du­rach nie zatrzy­mał kobiety z dziećmi, nie zażą­dał ken­karty z pie­czątką, dwoma lite­rami ‚S’. Schowa potem kar­to­nik do kie­szeni i wskaże im wolne miej­sce w tłu­mie. Albo naj­pierw ude­rzy pię­ścią w twarz, karząc za spa­cer wzdłuż placu.

Róg ulic Lima­now­skiego i Czar­niec­kiego. Rebeka skrę­ciła w sze­roki, wymarły wąwóz z kil­ku­na­stoma nie­ru­cho­mymi cia­łami na jezdni i chod­ni­kach. Stawka zabawy rosła im bli­żej było się celu, zakład wygry­wał ten, kto zabił ostat­nich ucie­ki­nie­rów. Polo­wa­nie dobie­gło tu końca i było bez­piecz­niej. Czuła w rękach pul­su­jące tęt­niczki małych dłoni. Przy­śpie­szyła, z zaciętą, nie­ru­chomą twa­rzą mijała leżące ciała. Spo­kojne, wto­pione już w czas prze­szły, cze­kały na konne plat­formy, które zabiorą je na spa­le­nie, w wyko­pa­nych w lesie rowach.

Dotarli wresz­cie do placu Zgody. Hałas tysięcy gło­sów, wrza­ski roz­ka­zów, krzyki bitych kobiet i męż­czyzn, jęki ran­nych i umie­ra­ją­cych, huk wystrza­łów, wszystko zlało się w ogromną osza­ła­mia­jącą rzekę. Zatrzy­mała się na moment, pochy­liła głowę, aby nie zła­mać zakazu spoj­rze­nia w oczy męż­czyznom w mun­du­rach, i pew­nym kro­kiem ruszyła wzdłuż boku placu. Czuła się zadzi­wia­jąco lekka, nie­wi­doczna, jak w jed­nym ze snów, w któ­rych było moż­liwe każde zło i każdy cud. Sara stłu­miła kaszel, ona i Aaron szli dro­biąc szybko, przy­cze­pieni do bio­der matki, z twa­rzami scho­wa­nymi w fał­dach jej krót­kiego płasz­cza.

* * *

Godzinę wcze­śniej nic jesz­cze nie zapo­wia­dało wiel­kiego spek­ta­klu na placu Zgody. Osiem­na­sto­wieczni budow­ni­czo­wie, któ­rzy z roz­ma­chem i wyobraź­nią roz­sta­wili sze­roko pię­trowe kamie­niczki, zosta­wili wolną prze­strzeń na tar­go­wi­sko, nie mogli nawet marzyć o takim roz­sła­wie­niu swego dzieła.

Na ciemny i uśpiony plac, oświe­tla­jąc bruk przy­sło­nię­tymi do połowy reflek­to­rami powoli wje­chał czarny, oso­bowy mer­ce­des. Zatrzy­mał się, kie­rowca wyłą­czył sil­nik, po obu stro­nach otwo­rzyły się drzwi. Z samo­chodu wysie­dli dwaj męż­czyźni, jeden w sza­rym mun­du­rze, drugi w czar­nym.

Byli rówie­śni­kami, mieli po trzy­dzie­ści pięć lat, obaj dość wysocy, szczu­pli, w pół­mroku mogli ucho­dzić za braci. Ten w czar­nym mun­du­rze wycią­gnął z kie­szeni złotą zapal­niczkę, prze­su­nął pal­cem po kółku, zapa­la­jąc papie­rosa, oświe­tlił pło­my­kiem ich twa­rze. Miał wysta­jące ostro kości policz­kowe, wąskie usta i blade oczy głę­boko osa­dzone pod wyso­kim czo­łem, nad któ­rym bły­snęła srebrna tru­pia główka, na otoku czapki.

Drugi męż­czy­zna, z mięk­kim pod­bród­kiem, peł­nymi ustami i policz­kami, z okrą­głymi nie­bie­skimi oczami, spra­wiał wra­że­nie wyro­śnię­tego dziecka, pomimo czar­nego wąsa, który miał mu dodać powagi. Pokrę­cił prze­cząco głową, kiedy towa­rzysz wycią­gnął w jego stronę pła­ską, meta­lową pier­siówkę.

‒ Znam cię, nie­długo sam popro­sisz – stwier­dził z kpiną SS-Hauptsturmführer Jakob Kunze, dowo­dzący sta­cjo­nu­ją­cym w get­cie oddzia­łem SS i wyło­nioną spo­śród miesz­kań­ców dziel­nicy for­ma­cją Ord­nung­dien­stu, zwaną ode­ma­nami. Odkrę­cił pier­siówkę, przy­tknął ją do ust, pocią­gnął kilka łyków. Po jego szyi prze­su­nęła się w górę i w dół wydatna grdyka. Pijąc, doj­rzał coś w pół­mroku, opu­ścił butelkę i powie­dział, poka­zu­jąc ręką:

‒ Patrz, złażą się paso­żyty.

Z wylotu ulicy, kil­ka­dzie­siąt metrów dalej, wysu­nęło się kil­ka­na­ście ciem­nych syl­we­tek. Ugięte pod tobo­łami powoli zmie­rzały na śro­dek placu. Zale­ga­jąca nad bru­kiem mgiełka odci­nała im nogi od kolan w dół. Wyglą­dały, jakby bro­dziły w bagnie albo uno­siły się lekko nad zie­mią, zjawy w dro­dze do innego świata.

‒ Wolą unik­nąć poga­nia­nia – powie­dział cicho Obe­rleut­nant Oswald Bousko, zastępca komen­danta Schutz­po­li­zei usa­do­wio­nej przy bra­mie getta.

Kunze spoj­rzał na niego z ukosa, uśmiech­nął się.

‒ Co za róż­nica, czy ich likwi­du­jemy pod­czas zgar­nia­nia z nor czy potem? Nie wolał­byś szyb­kiej kuli od dusze­nia się w spa­li­nach? Nie wspo­mi­na­jąc o innych meto­dach. ‒ Zawie­sił głos i dokoń­czył, uda­jąc poważny ton: – Wciąż opi­su­jesz stan ich umy­słów. Masz kon­szachty z jasno­wi­dzą­cym rabi­nem? Uwa­żaj, oni nas zwo­dzą od tysiąca lat, bez­kar­nie.

Obe­rleut­nant nie odpo­wie­dział. Wstrzą­snął nim nagły dreszcz, ostat­nio poranki były chłod­niej­sze, niż można było ocze­ki­wać po początku czerwca. Zapo­mniał o tym, nie wło­żył płasz­cza na mun­dur. Ubrany w długi, skó­rzany płaszcz Kunze pokrę­cił głową z ostrze­gaw­czą miną.

‒ Wiesz, jak ostat­nio cię prze­zy­wają?

Oswald Bousko spoj­rzał na niego pyta­jąco.

‒ Jüdischer Gelieb­ter ‒ cią­gnął eses­man i z gry­ma­sem roz­ba­wie­nia prze­ło­żył z twar­dym akcen­tem na język pol­ski: ‒ kocha­nek Żydów. Jak ci się podoba? – dokoń­czył po nie­miecku.

Oswald wzru­szył ramio­nami.

‒ Niech gadają. Co robimy? – zapy­tał, spo­glą­da­jąc na flu­ory­zu­jące cyfry zegarka na prze­gu­bie.

Jakob Kunze pokrę­cił głową z dez­apro­batą.

‒ Zaczyna się od gada­nia, a koń­czy wiesz na czym?

‒ Na fron­cie – rzu­cił Oswald i po raz pierw­szy się uśmiech­nął.

‒ Bawi cię to? – wark­nął Jakob. – A pamię­tasz Hum­boldta? Zdy­chał dwa tygo­dnie w szpi­talu, wyjąc z bólu, po powro­cie z Rosji. Mor­fina już na niego nie dzia­łała.

Oswald spo­waż­niał. Źle ostat­nio sypiał, w cza­sie krót­kich drze­mek prze­śla­do­wał go widok zabi­ja­nych miesz­kań­ców getta. I przy­ja­ciela tra­fio­nego w brzuch odłam­kiem gra­natu. Kilka lat wcze­śniej skła­dali przy­sięgę z Hum­bold­tem, Jako­bem i całą grupą z gim­na­zjum, na zlo­cie nie­le­gal­nej orga­ni­za­cji SS, w lasach pod Wied­niem. Marzyli o połą­cze­niu ich ojczy­zny z wielką Rze­szą, z entu­zja­zmem uczyli się na pamięć całych stron Mein Kampf. Pod­nie­ceni swoją odwagą ata­ko­wali pał­kami i kaste­tami mani­fe­sta­cje czer­wo­nych robot­ni­ków i nisz­czyli sklepy syjo­ni­stów.

Kunze czy­tał w jego myślach.

‒ „Bóg wie, że ni­gdy nie zawie­dli­śmy w dzie­dzi­nie wie­dzy, ale zawie­dli­śmy jako naród naj­wię­cej, jeżeli cho­dzi o siłę woli i deter­mi­na­cję” – patrząc w oczy Oswalda, zacy­to­wał z powagą dzieło Führera. ‒ Obie­caj, że cie­bie to nie doty­czy ‒ popro­sił z naci­skiem.

‒ Wyko­nuję moje obo­wiązki – stwier­dził lako­nicz­nie zastępca komen­danta Schutz­po­li­zei i odwró­cił wzrok.

Na końcu placu ujrzeli wycho­dzące z ulicy Tar­go­wej cztery kolejne syl­wetki. Po cho­dzie widać było, że to męż­czyźni. Nie­ob­cią­żeni toboł­kami szli pośpiesz­nie, skrę­cili do naroż­nej kamie­nicy, ktoś otwo­rzył im drzwi, weszli do środka. Kunze poka­zał dło­nią z papie­ro­sem.

‒ No pro­szę, są i nasi klienci – powie­dział z zado­wo­le­niem. – Apteka „Pod Orłem” mistrza Pan­kie­wi­cza staje na wyso­ko­ści zada­nia. Chodź, przyj­rzymy się eli­cie spod znaku króla Dawida.

‒ Pocze­kajmy, aż wszy­scy się zejdą – zapro­po­no­wał Oswald.

Eses­man pokrę­cił prze­cząco głową.

‒ Na tym zim­nie? Dosta­niesz zapa­le­nia płuc, mój drogi. – Odrzu­cił nie­do­pa­łek, oto­czył ramiona Bousko opie­kuń­czym gestem. – No dobrze, znajdę dla cie­bie cie­pły płaszcz, zacze­kamy, aż zbie­rze się cały che­der. Potem zło­żymy wizytę panu apte­ka­rzowi. Poczę­stuje nas nalewką i łgar­stwami o izra­elic­kich przy­ja­cio­łach, to jego spe­cjal­ność.

‒ Ni­gdy nie mówisz o nich Żydzi – zauwa­żył Oswald.

‒ Bo to wielki naród Izra­eli­tów, z budzącą sza­cu­nek histo­rią. I tak wiele im zawdzię­czamy – odparł Kunze z udaną powagą.

Ze stu­kiem pod­ku­tych butów ruszyli obaj przez plac. Kunze wcią­gnął mocno powie­trze do płuc, z roz­sze­rzo­nymi noz­drzami i błysz­czą­cymi oczami przy­po­mi­nał konia przed star­tem w wyścigu.

‒ Uwiel­biam te akcje – powie­dział, pro­stu­jąc plecy. – Nadają sens wszyst­kiemu, o czym marzy­li­śmy. Stary świat uwal­niamy od zgni­li­zny. Sta­no­wimy nowy porzą­dek, zgodny z naturą. Pamię­tasz, jak bar­dzo się bali­śmy, że to są nie­re­alne sny? A stały się fak­tem. Które ger­mań­skie poko­le­nie prze­żyło coś porów­ny­wal­nego? Od cza­sów Ottona Wiel­kiego, gdy znisz­czył Hunów. Teraz my bru­dzimy sobie ręce, Oswal­dzie Bousko. Zasłu­żymy na sza­cu­nek potom­nych!

* * *

Miesz­cząca się na par­te­rze kamie­nicy, na rogu ulicy Tar­go­wej i placu Zgody apteka była oazą spo­koju, pew­no­ścią god­nego cho­ro­wa­nia i umie­ra­nia. Bez poni­ża­nia, bicia, strze­la­nia. Prze­szklone drzwi z wido­kiem na plac zapra­szały klien­tów. Sze­roki, dębowy kon­tuar z szaf­kami przy­kryty był bia­łym, mar­mu­ro­wym bla­tem. Wysoka szafa z pół­kami i prze­szklone szafki po bokach zasta­wione były budzą­cymi zaufa­nie sło­icz­kami z brą­zo­wego szkła i por­ce­la­no­wymi pojem­ni­kami z nazwami po pol­sku i łaci­nie. Pełne prosz­ków i pły­nów, w nie­ska­zi­tel­nych rzę­dach zapra­szały umysł i ciało do prze­dłu­ża­nia pobytu na naj­lep­szym ze świa­tów.

Duży zegar nad szafą spo­koj­nie odmie­rzał wiecz­ność. Nad nim, z roz­ło­żo­nymi opie­kuń­czo skrzy­dłami przy­glą­dał się klien­tom dębowy orzeł. Dwie lampy pod sufi­tem, z moc­nymi żarów­kami w mato­wych klo­szach, roz­ja­śniały wnę­trze ste­ryl­nym, bia­łym świa­tłem bez tajem­nic. Na końcu kon­tu­aru, obok wyj­ścia stała brą­zowa kasa marki Natio­nal, ame­ry­kań­ski cud tech­niki sumu­jący liczby i dru­ku­jący para­gony.

Dobry duch apteki i zamknię­tej dziel­nicy, magi­ster far­ma­cji Tade­usz Pan­kie­wicz, ubrany jak zawsze w ele­gancki biały kitel, z dużą czarną muszką zdo­biącą śnież­no­białą koszulę, czę­sto­wał gości her­batą, ciast­kami i uspo­ka­ja­jącą nalewką na zio­łach. Poma­gały mu trzy far­ma­ceutki: dwu­dzie­sto­let­nia, ciem­no­włosa Helena, poważ­nie wyglą­da­jąca pomimo dwu­dzie­stu sze­ściu lat Irena i młod­sza o cztery lata, wesoła Aure­lia. Far­ma­ceutki kur­so­wały tam i z powro­tem pomię­dzy kuchenką na zaple­czu apteki a główną salą. Tu, dookoła okrą­głego stołu zasia­dło cia­sno sied­miu męż­czyzn i kobieta. Po roz­la­niu nalewki do krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków dosiadł się do nich Pan­kie­wicz.

Poran­nymi gośćmi byli dok­tor prawa i filo­zo­fii Dawid Rap­pa­port, pro­ku­rent banku Filip Schor, kupiec i szli­fierz dia­men­tów Mosze Izra­eler, piękna dama z elity kra­kow­skiego miesz­czań­stwa Gizela Fen­dler, far­ma­ceuta Otto Her­man, adwo­kat Natan Obe­rlen­der i dwaj dok­torzy medy­cyny, Roman Glas­sner i Wła­dy­sław Szen­cel.

Tade­usz Pan­kie­wicz miał trzy­dzie­ści trzy lata, ale każdy rok oku­pa­cji liczył się potrój­nie, wyglą­dał więc dużo poważ­niej. Poprzed­niego dnia zde­cy­do­wał z trzema pra­cu­ją­cymi z nim far­ma­ceut­kami, że sta­wią się w aptece o szó­stej rano, kiedy minie godzina poli­cyjna. Jeśli poli­cjanci Schutz­po­li­zei przy bra­mie zezwolą na wej­ście do getta. Tam­tego popo­łu­dnia roz­le­pione na ścia­nach kamie­nic roz­po­rzą­dze­nie doma­gało się, aby zamknięci za murem miesz­kańcy, któ­rzy nie posia­dają zaświad­cze­nia o pracy, zja­wili się o godzi­nie siód­mej rano na placu Zgody, z całymi rodzi­nami i pod­ręcz­nym baga­żem.

W zaka­za­nej dziel­nicy wszy­scy pra­co­wali, żeby prze­żyć, kobiety, męż­czyźni i dzieci. W małych skle­pi­kach, pie­kar­niach, kafej­kach, szwal­niach. Szewcy, zegar­mi­strze, bla­cha­rze, szkla­rze i spe­cja­li­ści od wszyst­kiego. Rodzinne firmy rosły jak grzyby po desz­czu, kiedy rok wcze­śniej dwa­dzie­ścia tysięcy ludzi stło­czo­nych zostało w pro­sto­ką­cie kilku ulic. Nie na darmo to ple­mię prze­trwało dwa tysiące lat prze­śla­do­wań i wygnań, żadne inne tak szybko nie potra­fiło się przy­sto­so­wać do nie­moż­li­wego. Zarzą­dza­jący tym mini­świa­tem nad­lu­dzie dobrze o tym wie­dzieli. Ich roz­po­rzą­dze­nie sta­no­wiło, że odtąd prawo do życia należy się wyłącz­nie pra­cu­ją­cym ofi­cjal­nie dla Rze­szy.

Pan­kie­wicz był świad­kiem okrut­nego prze­sie­dle­nia ludzi z Kazi­mie­rza do dziel­nicy Pod­gó­rze w marcu 1941 roku. Oba­wiał się, że ogło­sze­nie na murach ozna­czało znów pędze­nie tłumu bitych, ranio­nych kol­bami, bagne­tami i kulami ludzi, tym razem na plac Zgody, przed jego aptekę. Jak pod­czas tam­tego prze­sie­dle­nia będą potrze­bo­wali wody, lekarstw, opa­trun­ków, środ­ków uspo­ka­ja­ją­cych i uśmie­rza­ją­cych ból. Mini­mal­nej pomocy, na którą zezwolą oprawcy.

Od świtu do apteki ścią­gali zaprzy­jaź­nieni klienci, któ­rzy potra­cili już bli­skich, lękali się samot­no­ści w czas apo­ka­lipsy. Na ich zszar­pane nerwy i tłu­mioną depre­sję Pan­kie­wicz miał w pogo­to­wiu nalewkę na meli­sie, zapra­wioną kro­plami lau­da­num. Ważne też było wspar­cie, któ­rego mógł udzie­lić tole­ro­wany przez wła­dzę apte­karz i aryj­czyk, na wypa­dek zło­śli­wo­ści ludzi w mun­du­rach. Dla żartu odbie­rali cza­sem czło­wie­kowi ken­kartę z pie­czątką i trak­to­wali go jak paso­żyta do likwi­da­cji. Goście sie­dzieli w mil­cze­niu dookoła stołu, pili zio­łową nalewkę, z napię­ciem i lękiem wsłu­chi­wali się w odgłosy z placu, drgali po każ­dym strzale i dono­śniej­szych krzy­kach ofiar.

Akcja wysie­dle­nia roz­wi­jała się, plac Zgody napeł­niał się szybko ska­za­nymi na nie­byt. Do apteki przy­cho­dziły pie­lę­gniarki ze szpi­tala dok­tora Bie­ber­ste­ina, po jodynę, środki prze­ciw­bó­lowe, leki na nerwy, naser­cowe i opa­trunki. Prze­ra­żone, z tru­dem nad sobą panu­jące, były dro­bin­kami w morzu falu­ją­cego nie­szczę­ścia. Rów­nie wystra­szone Helena, Aure­lia i Irena wyda­wały medy­ka­menty bez zapłaty, jak zade­cy­do­wał Pan­kie­wicz.

Apteka udzie­lała wspar­cia potrze­bu­ją­cym i trwała nie­wzru­sze­nie, jak wypeł­niona współ­czu­ciem i lękiem kap­suła, zawie­szona wysoko ponad zaka­zaną dziel­nicą. Goście przy stole uni­kali swo­ich spoj­rzeń, z poczu­ciem winy, że nie dzielą losu współ­braci. Pan­kie­wicz rozu­miał ich ból, nie wie­dział, czy wolno mu było prze­rwać mil­cze­nie.

Od czasu zamknię­cia zaka­za­nej dziel­nicy czę­sto przy­cho­dzili do jego apteki, duże wra­że­nie robiły na nim ich mądre i zabawne dys­ku­sje. Poprzed­niego wie­czora poja­wili się po zacho­dzie słońca, po prze­czy­ta­niu roz­le­pio­nego na ścia­nach kamie­nic roz­po­rzą­dze­nia o wysie­dle­niu nie­za­trud­nio­nych. Nie­spo­kojni, co czeka miesz­kań­ców dziel­nicy następ­nego dnia, dzie­lili się pogło­skami na temat losu wywo­żo­nych. Prze­ko­nu­jącą myśl wygło­sił w końcu sędziwy dok­tor Glas­sner:

‒ Ogło­sze­nie nie mówi słowa, dokąd pojadą. Rozum jed­nak pod­po­wiada, że gorzej niż tu ni­gdzie być nie może.

Logika tego stwier­dze­nia tra­fiła do zebra­nych. Poki­wali gło­wami z uzna­niem, wychy­lili zawar­tość napeł­nio­nych przez Pan­kie­wi­cza kie­lisz­ków, z ulgą śle­dzili wędrówkę trunku przez wnętrz­no­ści.

‒ Jest pan cudo­twórcą, panie Tade­uszu – wes­tchnął Dawid Rap­pa­port. – Pana nek­tar spra­wia, że zwie­rzęce nerwy zamie­niają się w aniel­skie.

‒ Co też pan opo­wiada, dok­to­rze? – zapro­te­sto­wał łagod­nie szli­fierz dia­men­tów Mosze Izra­eler i posta­wił pusty kie­li­szek bli­sko apte­ka­rza. – Gdyby anio­ło­wie odczu­wali lęk, chaos by ogar­nął oba światy, wieczną monar­chię i nasz padół.

‒ A nie ogar­nął? – zapy­tał iro­nicz­nie adwo­kat Natan Obe­rlen­der. – To jak pan nazwie to, co się z nami wypra­wia?

‒ Ma pan na myśli monar­chię Jahwe w uję­ciu Filona z Alek­san­drii? – spy­tał pro­wo­ka­cyj­nie far­ma­ceuta Otto Her­man.

Pozo­stali goście skrzy­wili się, bowiem imie­nia Stwórcy nie wolno było wyma­wiać. Znana jed­nak była iry­ta­cja Her­mana, który stra­cił w Kra­ko­wie całą rodzinę, po prze­sie­dle­niu zamiesz­kał w jed­nym pokoju z sied­mioma współ­lo­ka­to­rami. Celowo uży­wał okre­śleń, które w nor­mal­nych cza­sach uznano by za obraź­liwe.

‒ Jak­kol­wiek pan woli, drogi Otto­nie – uśmiech­nął się pojed­naw­czo Izra­eler. – Może być boska monar­chia w wyda­niu Ary­sto­te­lesa. Jeśli akcep­tuje pan wpływ hel­le­ni­zmu na juda­izm. ‒ Po czym zwró­cił się do Obe­rlen­dera, zgod­nie z nie­pi­saną w tym gro­nie zasadą, iż każde pyta­nie zasłu­gi­wało na odpo­wiedź: ‒ Bez poko­na­nia cha­osu nie ma drogi do oświe­ce­nia i zba­wie­nia.

‒ Poko­najmy zatem chaos, oświe­ca­jąc naszych prze­śla­dow­ców nauką Iza­aka Isra­elego. Nie ma innej drogi dla czło­wieka, jak…? – dok­tor Roman Glas­sner zawie­sił efek­tow­nie głos.

‒ Jak upodob­nie­nie się do Stwórcy – dokoń­czyła Gizela Fen­dler.

Męż­czyźni zakla­skali i ukło­nili się pięk­nej Gizeli, a ona dodała z uśmie­chem:

‒ Eses­mani ogar­nięci boską ema­na­cją i sza­łem orto­dok­sów, to byłby widok!

Wszy­scy gło­śno się roze­śmiali, potem zawo­łał Filip Schor:

‒ Prze­szliby na juda­izm i sami sie­bie zli­kwi­do­wali, kar­nie wyko­nu­jąc roz­kazy Führera!

Śmie­chy przy­ci­chły, miny obec­nych świad­czyły, że wizja pro­ku­renta Schora była co naj­mniej nie­de­li­katna.

‒ Hamujmy, pro­szę, skłon­ność nazy­wa­nia tych homi­ni­dów ludźmi – zapro­po­no­wał pojed­naw­czo dok­tor Wła­dy­sław Szen­cel. – Kro­jąc ich, miał­bym pro­blem ze zna­le­zie­niem czę­ści mózgu odpo­wia­da­ją­cej za ludz­kie odru­chy.

Rap­pa­port poki­wał głową, uniósł w geście toa­stu kie­li­szek napeł­niony ponow­nie przez apte­ka­rza.

‒ Za jak naj­wię­cej tych pań­skich ana­to­mo­pa­to­lo­gii, dok­to­rze.

Wszy­scy wychy­lili z powagą nalewkę, odsta­wili kie­liszki, się­gnęli po cia­steczka i paru­jące her­batą fili­żanki.

Pan­kie­wicz z podzi­wem przy­słu­chi­wał się dys­ku­sjom swo­ich gości. Spie­rali się, nie kłó­cąc, ni­gdy nie pró­bo­wali poni­żyć adwer­sa­rza, nie chlu­bili się wie­dzą. Łagodni mędrcy wyło­nili się z mgieł prze­szło­ści, ze sta­ro­żyt­nej Jero­zo­limy lub Alek­san­drii, przy­jem­no­ścią roz­mowy i poczu­ciem humoru unie­waż­niali kosz­mar świata. Z wdzię­kiem i lek­ko­ścią podró­żo­wali przez odmęty czasu, do innej, szczę­śliw­szej galak­tyki.

Dziś miał wra­że­nie, że od wczo­raj­szego wie­czoru upły­nęła wiecz­ność. Za szkla­nymi drzwiami apteki prze­le­wała się ciemna fala nie­szczę­ścia, plac Zgody wypeł­niał się tłu­mem nędza­rzy, krzyki, płacz i jęki zle­wały się z twar­dymi wrza­skami, szcze­ka­niem psów, trza­skiem wystrza­łów.

Drzwi otwo­rzyły się nagle z weso­łym brzę­kiem dzwo­neczka, do środka weszły pośpiesz­nie dwie kobiety, za nimi pię­ciu męż­czyzn. Dawid Rap­pa­port spo­dzie­wał się ich, bo od razu nachy­lił się do Pan­kie­wi­cza, coś mu po cichu wyja­śnił. Apte­karz ski­nął głową, pod­niósł się i odpro­wa­dził sió­demkę przy­by­szy na zaple­cze apteki.

Dobrze ich znał. Dok­tor medy­cyny Freud z żoną, oboje po pięć­dzie­siątce, w tym samym wieku fabry­kant Edward Wachs, pięć­dzie­się­cio­pię­cio­letni dok­tor Wol­fgang Armer, trzy­dzie­sto­let­nia pięk­ność Maryla Schen­ke­równa, czter­dzie­sto­letni skrzy­pek Chaim Rosner, aktor oraz poeta Mor­de­chaj Gebir­tig, liczący sobie sześć­dzie­siąt pięć wio­sen.

Żadne z nich nie miało pie­czątki w ken­kar­cie, z pra­wem do życia. Jakimś cudem udało im się przejść obok nad­zor­ców i wejść do apteki, ale to było tylko odro­cze­nie. Ukry­cie tej sió­demki skoń­czyć się mogło aresz­to­wa­niem apte­ka­rza, oskar­że­niem o zła­ma­nie prawa, i egze­ku­cją wraz z kolejną grupą zakład­ni­ków w wię­zie­niu Mon­te­lu­pich, po aryj­skiej stro­nie Kra­kowa.

Pokój na zaple­czu był nie­wielki, na środku stał duży, przy­kryty ceratą stół, na któ­rym sor­to­wane były i roz­le­wane medy­ka­menty. Pan­kie­wicz wszedł do małego kory­ta­rza za zaple­czem, otwo­rzył meta­lowe drzwi. Ucie­ki­nie­rzy bez słowa wsu­nęli się do ciem­nego wnę­trza maga­zynku. Apte­karz zamknął za nimi drzwi, z tru­dem pano­wał nad roz­dy­go­ta­nymi ner­wami. Wró­cił do głów­nej sali, wyjął z szafy kolejną butelkę nalewki na meli­sie, z kro­plami lau­da­num. Sto­jące za kon­tu­arem Helena, Irena i Aure­lia patrzyły na niego z lękiem.

‒ Są panie wolne, zakoń­czy­li­śmy na dziś pracę – powie­dział Pan­kie­wicz sta­now­czym gło­sem.

Obo­wiąz­kiem każ­dego aryj­czyka było powia­do­mie­nie o pró­bie ucieczki i ukry­wa­nia się osob­ni­ków z gwiaz­dami Dawida. Nie­do­peł­nie­nie tego obo­wiązku karane było śmier­cią, doty­czyło to wszyst­kich obec­nych, bez wyjątku.

Helena, Irena i Aure­lia, pobla­dłe i poważne, pokrę­ciły prze­cząco gło­wami. Pan­kie­wicz znał swoje far­ma­ceutki, nie nale­żało nale­gać na ich posłu­szeń­stwo, nie w tym przy­padku. Wes­tchnął z wdzięcz­no­ścią, przy­siadł się znowu do swo­ich gości, roz­lał nalewkę z butelki i pierw­szy wychy­lił kie­li­szek.

Nastrój przy stole był poważny, obecni znali wagę następ­nych minut. Patrzyli na Pan­kie­wi­cza i far­ma­ceutki z sza­cun­kiem i miło­ścią. Teraz oni grali o naj­wyż­szą stawkę, goście mieli pie­czątki w ken­kar­tach i nie odpo­wia­dali za ukry­wa­nie nie­le­gal­nej sió­demki.

Dawid Rap­pa­port poło­żył pokrytą żył­kami i pla­mami dłoń na drżą­cej ręce apte­ka­rza.

‒ Sły­szał pan o filo­zo­fie Iza­aku Lurii? W szes­na­stym wieku, w Gali­lei.

Pan­kie­wicz pokrę­cił prze­cząco głową.

‒ Luria utrzy­my­wał, że w snach jego dusza wędruje do nieba – cią­gnął Rap­pa­port. ‒ Spo­ty­kał tam pro­roka Elia­sza, który opo­wia­dał, jakie były i jakie będą losy ludz­ko­ści. Według Lurii każdy ma obo­wią­zek wziąć udział w ducho­wej napra­wie świata, która pro­wa­dzi do zba­wie­nia. Czy pan wie, drogi Tade­uszu, że jest pil­nym uczniem Iza­aka Lurii? I kochane panie też jeste­ście – Rap­pa­port zwró­cił się do trzech far­ma­ceu­tek.

Pozo­stali męż­czyźni i Gizela Fen­dler poki­wali z powagą gło­wami. Poru­szony apte­karz chciał odpo­wie­dzieć, ale prze­rwał mu ponow­nie dzwo­nek nad drzwiami. Wszy­scy obró­cili się z nie­po­ko­jem w stronę wej­ścia, zło musiało się wresz­cie poja­wić.

Zamiast ludzi w mun­du­rach ujrzeli młodą, wychu­dzoną kobietę w krót­kim płasz­czu, która ści­skała dło­nie za cie­pło ubra­nych dziew­czynki i chłop­czyka. Drzwi zamknęły się za nimi z weso­łym brzę­kiem, przy­by­sze zatrzy­mali się.

Rebeka rozej­rzała się bez­rad­nie, widok grupy ludzi z opa­skami z gwiazdą Dawida pogłę­bił jej lęk. Nie ukry­wali się, na pewno mieli pie­czątki w ken­kar­tach. Dla­tego mówiło się, że zna­jomi apte­ka­rza uni­kali prze­śla­do­wań. Nie może usiąść z nimi, źle zro­biła przy­cho­dząc tu. Z nagłą deter­mi­na­cją ruszyła z dziećmi przez salę, skrę­ciła za kon­tuar, weszła do pokoju na zaple­czu.

Stało się to tak szybko, że zebrani ledwo zdą­żyli dostrzec roz­pacz na twa­rzy matki i strach w roz­pa­lo­nych gorączką oczach dziew­czynki i chłopca. Zasko­czony Pan­kie­wicz pod­niósł się i udał za przy­by­szami. Wcho­dząc na zaple­cze ujrzał, że kobieta roz­gląda się bez­rad­nie po małym wnę­trzu. Potem z nagłą deter­mi­na­cją pod­nio­sła brzeg ceraty, weszła z dziećmi pod stół i opu­ściła jego nakry­cie. Roze­grało się to szybko, jakby matka, dziew­czynka i chło­piec wiele razy bawili się tu w cho­wa­nego.

Apte­karz stał z ser­cem ści­śnię­tym współ­czu­ciem, bez nadziei. Wystar­czy, że oprawcy wejdą do apteki z poli­cyj­nym psem. Miał wra­że­nie, że spo­tkał wcze­śniej tę kobietę, ale nie miał poję­cia, dla­czego wybrała jego aptekę. Prze­mknęło mu przez głowę, aby ją o to zapy­tać, ale odgo­nił tę myśl.

‒ Pro­szę się nie ruszać, zacho­wać pełną ciszę – powie­dział spo­koj­nym gło­sem. – Wszystko będzie dobrze.

Nad drzwiami apteki roz­tań­czył się znowu srebrny dźwięk. Pan­kie­wicz zdą­żył już go znie­na­wi­dzić, wra­ca­jąc na salę, obie­cał sobie, że pozbę­dzie się prze­klę­tego dzwonka, jeśli prze­trwa dzi­siej­szy dzień. Wyło­nił się z zaple­cza i zatrzy­mał przy kon­tu­arze na widok gości. Jego serce wstrzy­mało rytm, potem nad­mier­nie przy­śpie­szyło.

Na środku sali stali dwaj wysocy ofi­ce­ro­wie, jeden w czar­nym mun­du­rze SS, drugi w sza­rym Schutz­po­li­zei, nazy­wa­nej przez miesz­kań­ców zaka­za­nej dziel­nicy: Schupo. Towa­rzy­szyli im trzej sturm­manni SS z pisto­le­tami maszy­no­wymi, wymie­rzo­nymi w sie­dzą­cych przy stole. Obaj ofi­ce­ro­wie znani byli apte­ka­rzowi i jego gościom, a także wszyst­kim miesz­kań­com dziel­nicy. Byli to SS-Haupsturmführer Jakob Kunze i zastępca komen­danta Schupo Obe­rleut­nant Oswald Bousko. Prze­stra­szone Irena, Aure­lia i Helena odsu­nęły się pod ścianę. Ośmioro gości pod­nio­sło się powoli, zgod­nie z pra­wem zaka­zu­ją­cym sie­dze­nia w obec­no­ści panów życia.

Jakob Kunze pod­niósł rękę powstrzy­mu­ją­cym gestem.

‒ Nie trzeba, pro­szę zostać na swo­ich miej­scach. – Odcze­kał, aż wszy­scy usiądą, potem z przy­ja­znym uśmie­chem spoj­rzał na apte­ka­rza: ‒ Jak zwy­kle podej­muje pan swo­ich przy­ja­ciół. Nas też poczę­stuje pan nalewką? Czy została już skon­su­mo­wana?

Pan­kie­wicz wszedł za kon­tuar, otwo­rzył boczną szafę, wycią­gnął dużą butelkę. Kunze i Bousko pode­szli do niego. Trzej sturm­manni na­dal celo­wali z pisto­le­tów maszy­no­wych w sied­miu męż­czyzn i kobietę przy stole. Kunze wycią­gnął port­fel z wewnętrz­nej kie­szeni płasz­cza.

‒ Całą butelkę popro­simy. Ile to wynie­sie? – zapy­tał do apte­ka­rza.

‒ Na koszt firmy – odparł Pan­kie­wicz.

Kunze pokrę­cił głową z udaną powagą.

‒ Próba prze­kup­stwa?

‒ Trzy marki, dwa­dzie­ścia feni­gów.

Pan­kie­wicz pod­szedł do kasy, wci­snął kilka kla­wi­szy, zakrę­cił korbą. Maszyna zabrzę­czała i wypluła krótki para­gon. Poło­żył papier na ladzie, obok butelki. Kunze uśmiech­nął się.

‒ Pro­szę sobie daro­wać. Nie przed­sta­wimy Him­m­le­rowi kosztu tej akcji. – Odli­czył dwa bank­noty jed­no­mar­kowe i monetę, poło­żył je na kon­tu­arze i zwró­cił się do Bousko: – Zaj­miesz się butelką?

Pan­kie­wicz podał zastępcy komen­danta Schupo kor­ko­ciąg, wyjął z szu­flady pięć kie­lisz­ków, posta­wił je na ladzie. Oswald chwy­cił butelkę, wkrę­cił kor­ko­ciąg, wydo­stał korek z dźwię­kiem zassa­nego powie­trza, napeł­nił kie­liszki nalewką. Kunze pod­niósł swój kie­li­szek, przy­su­nął pod nos, pową­chał.

‒ Nie stwier­dzam gorz­kiego zapa­chu mig­da­łów, cyjanku potasu. Nie posu­nąłby się pan tak daleko w miło­ści do nas, prawda? – mru­gnął do Pan­kie­wi­cza.

Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, ski­nął głową do trzech sturm­man­nów. Eses­mani zawie­sili pisto­lety na ramio­nach, pode­szli do lady, chwy­cili trzy kie­liszki z nalewką. Kunze odwró­cił się do nie­ru­cho­mych gości przy stole.

‒ Napiją się pań­stwo ze mną? Za zdro­wie Führera. Za zwy­cię­stwo Rze­szy w woj­nie z bar­ba­rzyń­cami ze wschodu.

‒ I z zachodu – powie­dział Dawid Rap­pa­port, wstał i pod­niósł swój kie­li­szek.

Pan­kie­wicz, far­ma­ceutki i pozo­stali przy stole zmar­twieli. Kunze zmie­rzył wzro­kiem wyso­kiego, siwego filo­zofa, skrzy­wił się roz­ba­wiony.

‒ Sza­nowny panie Rap­pa­port, zma­ga­nia wojenne toczą się jesz­cze na połu­dniu, w Afryce. Na zacho­dzie Europy sytu­acja jest opa­no­wana. Pomimo że panu Chur­chil­lowi marzy się spółka z inwa­lidą Roose­vel­tem. Ame­ry­kań­scy ban­kie­rzy z pań­skiego ple­mie­nia nie kwa­pią się jed­nak do sfi­nan­so­wa­nia tej awan­tury, prawda? Wystar­czy im inte­res na woj­nie z samu­ra­jami. Jeśli ma pan inne wie­ści zza oce­anu, chęt­nie posłu­chamy.

Rap­pa­port mil­czał, z kie­lisz­kiem w ręku patrzył na błysz­czące buty Kun­zego. Eses­man spoj­rzał w dół, jakby chciał spraw­dzić, czy opo­nent zauwa­żył brud na jego obu­wiu. Pod­niósł znowu głowę.

‒ Pro­szę mi patrzeć w oczy. Dziś nie strzelę za to w pań­ską głowę – zapew­nił dobro­dusz­nym tonem.

Rap­pa­port pod­niósł głowę, spo­tkał się z zim­nym, badaw­czym wzro­kiem bla­do­nie­bie­skich oczu eses­mana.

‒ Nie­prze­nik­nione są wyroki Opatrz­no­ści – powie­dział, przy­sta­wił swój kie­li­szek od ust i opróż­nił go powoli.

‒ Filo­zo­fia! I jak zawsze w wyda­niu mistycz­nym! – zawo­łał Kunze. Jed­nym hau­stem opróż­nił swój kie­li­szek. – Niech panu będzie, nasz Nie­tz­sche prze­ciw waszemu Baru­chowi Spi­no­zie. Prze­ko­namy się, kto lepiej oddaje prawdę o życiu.

Oswald Bousko wypił swoją nalewkę, odsta­wił kie­li­szek na kon­tuar.

‒ Skoń­czy­łeś? – zapy­tał, patrząc w stronę przej­ścia na zaple­cze.

Kunze odsło­nił złoty zega­rek na prze­gu­bie.

‒ Masz rację, jeste­śmy tu całe cztery minuty. Zie­mia prze­była pięć milio­nów kilo­me­trów, a my tylko gadamy. Sprawdźmy, jak tam z zatrud­nie­niem obec­nych. Z roz­mow­nym panem Rap­pa­por­tem na czele.

Ski­nął głową krę­pemu sturm­man­nowi z sze­roką, pry­mi­tywną twa­rzą. Eses­man odło­żył pisto­let maszy­nowy, pod­szedł do siwego filo­zofa, wycią­gnął rękę. Rap­pa­port wydo­był z kie­szeni mary­narki ken­kartę, podał eses­ma­nowi, potem zdjął okrą­głe oku­lary w dru­cia­nej opra­wie.

Jakby odgry­wali wypró­bo­wane role – prze­mknęło przez głowę Pan­kie­wi­czowi.

Sturm­mann z roz­ma­chem ude­rzył Rap­pa­porta wielką pię­ścią w twarz. Roz­legł się trzask łama­nej kości policz­ko­wej i nosa, zakrwa­wiony filo­zof z jękiem bólu zwa­lił się na pod­łogę. Kunze ode­brał ken­kartę od eses­mana, ostrze­gaw­czym gestem zatrzy­mał apte­ka­rza, który chciał pomóc powa­lo­nemu. Otwo­rzył doku­ment i prze­czy­tał na głos:

‒ No tak, zatrud­niony w fabryce pana Schin­dlera. Dla­czego mnie to nie dziwi? – Pokrę­cił głową, pod­szedł do leżą­cego Rap­pa­porta, upu­ścił na niego ken­kartę. – Jest pan spe­cja­li­stą od ema­lio­wa­nia naczyń dla armii, jak się domy­ślam. Przy­kro mi z powodu nie­po­ro­zu­mie­nia. No, dość kome­dii!

Trą­cił Rap­pa­porta czub­kiem buta w twarz. Stary filo­zof poru­szył się, wcią­gnął ze świ­stem powie­trze w płuca, usiadł z wysił­kiem. Krew spły­wała z jego twa­rzy, zale­wała szyję i pierś.

‒ Twarda sztuka – stwier­dził z uzna­niem Kunze i jak nar­ra­tor spek­ta­klu poto­czył wzro­kiem po twa­rzach widzów. ‒ Po takim cio­sie Hel­muta ja bym nie wstał. – Odwró­cił się do eses­mana, który ude­rzył Rap­pa­porta. – Zbyt mało uży­łeś ger­mań­skiego ducha.

Sturm­mann zro­zu­miał to jako zachętę, zro­bił krok w kie­runku filo­zofa. Kunze powstrzy­mał go gestem ręki.

‒ Następne doku­menty popro­szę – zwró­cił się do pozo­sta­łych przy stole, gestem wysłał sturm­man­nów do dzia­ła­nia. Przy­glą­dał się uważ­nie poka­zu­ją­cym ken­karty gościom, zapa­lił papie­rosa, ski­nął do Oswalda. – Do roboty, komen­dan­cie.

Oswald spoj­rzał zna­cząco na Pan­kie­wi­cza, wszedł za kon­tuar i skie­ro­wał się na zaple­cze apteki.

Prze­szło godzinę obaj z Kun­zem stali na placu Zgody w grupce eses­ma­nów, palili papie­rosy, roz­ma­wiali i dys­kret­nie obser­wo­wali aptekę „Pod Orłem”. Liczyli wcho­dzą­cych klien­tów, począw­szy od czte­rech męż­czyzn, któ­rych ujrzeli o świ­cie. Dwaj męż­czyźni i kobieta pół godziny póź­niej, kiedy na placu zebrał się już spory tłum. Wresz­cie, korzy­sta­jąc z zamie­sza­nia, prze­mknęło nie­zau­wa­żo­nych przez poli­cjan­tów i ode­ma­nów pię­ciu męż­czyzn i dwie kobiety. Młod­sza z kobiet, ele­gancko ubrana, poru­szała się z gra­cją na wyso­kich obca­sach, spra­wiała nie­re­alne wra­że­nie na tle falu­ją­cego zbio­ro­wi­ska nędzy.

Ta sió­demka to było źró­dło pew­nego zarobku Kun­zego i Bousko, ruszyli obaj do apteki. W ostat­niej chwili wyprze­dziła ich kobieta z dwójką małych dzieci, bie­giem dotarła do prze­szklo­nych drzwi i znik­nęła we wnę­trzu. Mignęła im tylko, ale oni byli zawo­dow­cami w swoim fachu, dostrze­gli, że kobieta nie nale­żała do elity zaka­za­nej dziel­nicy. Na pewno nie miała pie­czątki w ken­kar­cie. Ani środ­ków, aby rato­wać sie­bie i dzieci.

Nie­pi­sa­nym zwy­cza­jem było to ich polo­wa­nie, SS-Hauptsturmfürhera i zastępcy komen­danta Schutz­po­li­zei. Na aptekę nie zwra­cali uwagi uwi­ja­jący się w tłu­mie męż­czyźni w czar­nych, sza­rych i gra­na­to­wych mun­du­rach. Dość mieli pracy z popę­dza­niem nowo przy­by­łych, kara­niem opor­nych, za wolno reagu­ją­cych albo przy­pad­ko­wych pechow­ców.

W noc poprze­dza­jącą akcję pili do świtu. Teraz, z czer­wo­nymi oczami i odde­chami prze­są­czo­nymi alko­ho­lem walili pię­ściami, kopali, strza­łami z pisto­le­tów uci­szali woła­nia o ratu­nek kie­ro­wane do leka­rzy i pie­lę­gnia­rek, do pra­cow­ni­ków Służby Pomocy. Pod odzieżą i w toboł­kach miesz­kańcy zaka­za­nej dziel­nicy ukry­wali kosz­tow­no­ści i pie­nią­dze, w nadziei, że ura­tują im kie­dyś życie. To były łupy eses­ma­nów, funk­cjo­na­riu­szy Son­der­dien­stu i Bau­dien­stu. Zmę­czeni po noc­nej liba­cji, pod­nie­ceni wła­dzą poty­kali się, prze­kli­nali, uwi­jali się w tłu­mie jak poszu­ki­wa­cze skar­bów. Wrza­skiem zmu­szali kobiety, męż­czyzn i dzieci do roz­bie­ra­nia się, biciem poga­niali powol­nych. Prze­trzą­sali walizki, tobołki i odzież, roz­ka­zy­wali ofia­rom pod­ska­ki­wać w samej bie­liź­nie, zaglą­dali im od ust.

Oswald Bousko patrzył na mal­tre­to­wany tłum i prze­pi­tych męż­czyzn w mun­du­rach, zasta­na­wiał się, czy alko­hol był koniecz­nym wstę­pem, czy uła­twiał opraw­com unieść potwor­no­ści, któ­rych się dopusz­czali. Może odwrot­nie, zale­ga­jąca w ich mózgach wódka doda­wała eks­cy­ta­cji, zwięk­szała przy­jem­ność w zada­wa­niu cier­pień.

Po wej­ściu do apteki Kunze i Bousko zorien­to­wali się, że dobrze liczyli przy­by­szy, zaro­bek będzie znaczny. Ośmioro gości sie­działo przy stole, poza nimi obecni byli apte­karz Pan­kie­wicz i trzy far­ma­ceutki. Gdzie się podziała następna sió­demka? I kobieta z dwójką dzieci.

Na zaple­czu było pusto. Zamknięte szafy pod ścia­nami nie były godne uwagi, ani przy­kryty ceratą stół. Oswald pocze­kał na apte­ka­rza, po czym poka­zał na wzmoc­nione meta­lową sztabą drzwi, w kory­ta­rzu za poko­jem.

Pan­kie­wicz nie pró­bo­wał dys­ku­to­wać. Wyjął z far­tu­cha klucz, wszedł do kory­ta­rza, otwo­rzył zamek drzwi maga­zynku. Mecha­niczne, pro­ste ruchy, które wyko­ny­wał tysiące razy, miały teraz wagę życia. Zastępca komen­danta Schupo mógł przy­jąć zapłatę lub zacho­wać się jak służ­bi­sta. Wów­czas Pan­kie­wicz i trzy far­ma­ceutki byli ska­zani, kobieta i dwójka dzieci pod sto­łem też. Nie było szansy, żeby myśliwi nie poli­czyli zwie­rzyny przed wej­ściem do apteki.

W cia­snym wnę­trzu maga­zynku Edward Wachs, Wol­fgang Armer, Maryla Szen­ke­równa, Chaim Rosner, Mor­de­chaj Gebir­tig i mał­żeń­stwo Freu­dów mru­żyli oczy przed rażą­cym świa­tłem. Pan­kie­wicz dopiero teraz uświa­do­mił sobie, że nie zja­wili się z dziećmi. Może zostały pacjen­tami szpi­tala dok­tora Bie­ber­ste­ina, albo udało się je prze­my­cić i ukryć po aryj­skiej stro­nie mia­sta. Brał udział w takich akcjach, ale nie mógł sobie przy­po­mnieć, czy były to dzieci męż­czyzn i kobiet w maga­zynku.

Oswald nie krzy­czał, nie wycią­gnął pisto­letu, nie wezwał eses­ma­nów z głów­nej sali, cze­kał w mil­cze­niu. Pan­kie­wicz ode­tchnął z ulgą. Sto­jący w maga­zynku się­gnęli do kie­szeni, pod ubra­nia, za paski spodni, za biu­sto­no­sze. W bia­łym świe­tle bły­snęły bry­lanty, złote pier­ścionki, bran­so­letki, kolo­rowe zwitki bank­no­tów, kolejno zni­kały w kie­szeniach mun­duru Oswalda.

‒ W porządku – powie­dział wresz­cie Bousko.

Pan­kie­wicz zamknął drzwi maga­zynku, w zapa­da­ją­cej ciem­no­ści zga­sły oczy sied­mioro ucie­ki­nie­rów. W tym momen­cie spod stołu dobiegł cichy, stłu­miony kaszel i zapa­dła znowu cisza.

Poli­cjant odwró­cił się, spoj­rzał na stół, potem prze­niósł wzrok na apte­ka­rza. Bez słów doma­gał się lojal­no­ści, jeśli na­dal mieli współ­pra­co­wać. Pan­kie­wicz mil­czał, nie poru­szył się. Bousko skrzy­wił się nie­cier­pli­wie, chwy­cił brzeg ceraty, uniósł ją i zaj­rzał pod blat. Jego spoj­rze­nie napo­tkało gorącz­ku­jące oczy dziew­czynki, potem prze­stra­szone oczy chłopca. Za nimi ujrzał kobietę ota­cza­jącą ramio­nami oboje dzieci. Pół­mrok zakry­wał jej rysy, ale można było wyczuć nie­ru­chomą roz­pacz.

‒ Wycho­dzić – powie­dział Oswald mięk­kim, wie­deń­skim akcen­tem. – Papiery.

Rebeka wypu­ściła z objęć Sarę i Aarona, powol­nym ruchem wypchnęła ich spod stołu. Poczuła opór, ciała dzieci były sztywne jak z drewna. Wyszła za nimi na czwo­ra­kach, wypro­sto­wała się, chwy­ciła małe dło­nie i spoj­rzała w oczy męż­czyź­nie w mun­du­rze, z dys­tynk­cjami Obe­rleut­nanta Schutz­po­li­zei. Widy­wała go przy bra­mie zaka­za­nej dziel­nicy, kiedy miała jesz­cze prawo wycho­dze­nia do pracy w Kra­ko­wie, w fabryce cze­ko­lady Pia­sec­kiego. Oswald Bousko był gwa­ran­cją, że nic złego nie spo­tka szmu­glu­ją­cych z aryj­skiej czę­ści mia­sta żyw­ność, pie­nią­dze i kosz­tow­no­ści. Pod warun­kiem, że czę­ścią prze­mytu podzielą się z wład­cami życia i śmierci.

Sara zanio­sła się kasz­lem, Rebeka objęła jej ramiona, drugą ręką wyjęła z mary­narki ken­kartę, podała ją poli­cjan­towi. Nie miała nic do zaofe­ro­wa­nia, stała nie­ru­choma, bez sił do walki. Posłusz­nie pój­dzie z dziećmi tam, gdzie dawno powinni tra­fić. Z pod­nie­sioną głową, wbrew prawu nie opu­ściła oczu, doma­gała się wyroku. Niech poli­cjant zacznie krzy­czeć: Komm! Los! Schnell!, niech to się wresz­cie skoń­czy. Po kilku sekun­dach ciszy instynk­tow­nie wyczuła, że on się waha. Chwy­ciła się kur­czowo ostat­niej szansy, magii lito­ści.

‒ Pro­szę – wyszep­tała po nie­miecku.

Oswald Bousko otwo­rzył ken­kartę.

‒ Rebeka Aspis, nie masz zatrud­nie­nia.

Chciał mówić dalej, for­mułę o roz­po­rzą­dze­niu, wysie­dle­niu jej i dzieci, ale mil­czał, z pustką w gło­wie. Miał wra­że­nie, że czas się zatrzy­mał, dla niego i wycze­ku­ją­cej w udręce matki. Zdał sobie nagle sprawę, że gdyby zdjąć z twa­rzy tej kobiety zmę­cze­nie, głód i lęk, nie byłby w sta­nie znieść jej urody. Za moment roz­każe jej przejść do głów­nej sali, eses­mani wypro­wa­dzą ją z dziećmi na plac, podzieli los zgro­ma­dzo­nych tam ludzi. A on zapo­mni, że ją spo­tkał.

Nie ode­zwał się i nie poru­szył, z bez­sen­sowną nadzieją, że kobieta i dzieci znikną, ni­gdy ich tu nie było. Co na to Jakob Kunze, z któ­rym liczyli zbie­gów? Mate­ma­tyka była bez­li­to­sna, apteka nie miała tyl­nego wyj­ścia, sie­dem­na­ście osób nie mogło się stać czter­na­stoma. Trzy pier­ścionki, dwa bry­lanty, bran­so­letki i dwa zwitki bank­no­tów w kie­sze­niach Oswalda Bousko to było za mało. Kunze wie­dział, jakiego dochodu nale­żało się spo­dzie­wać.

Sara na­dal kasz­lała. Pan­kie­wicz patrzył z nie­po­ko­jem na poli­cjanta i wychu­dzoną kobietę. Mil­cze­nie Obe­rleut­nanta mogło ozna­czać, że obmy­śla karę. W zaka­za­nej dziel­nicy nie sły­szano, żeby Bousko tor­tu­ro­wał lub zabi­jał ludzi osa­dzo­nych w aresz­cie Schutz­po­li­zei. Ale docho­dziło tam do znę­ca­nia się nad aresz­tan­tami, nocami zaba­wiali się w ten spo­sób pijani eses­mani.

Apte­karz przy­su­nął się do Bousko, szep­nął z napię­ciem:

‒ Zapłacę za kobietę i dzieci.

Oswald nie odpo­wie­dział, wycią­gnął pisto­let z kabury, ruchem głowy poka­zał przej­ście do głów­nej sali. Rebeka chwy­ciła dło­nie Sary i Aarona. Pan­kie­wicz powstrzy­mał ją.

‒ To nie jest konieczne, panie komen­dan­cie ‒ powie­dział z naci­skiem. Się­gnął do kie­szeni mary­narki, wyjął port­fel. – Trzy­sta marek?

Wzrok i ton głosu Oswalda były spo­kojne.

‒ Gdzie ją pan ukryje? – spy­tał, poka­zał na maga­zy­nek. – Tam nie ma już miej­sca.

Apte­karz spoj­rzał na stół.

‒ Mogą tu zostać.

‒ Jak długo? Nikt poza mną nie zaj­rzy?

‒ Co pan zamie­rza z nimi zro­bić? – nie ustę­po­wał Pan­kie­wicz.

‒ Nie pań­ska sprawa.

Oswald odsu­nął apte­ka­rza ręką z pisto­le­tem, ponow­nie ski­nął głową w stronę wyj­ścia. Rebeka patrzyła na Pan­kie­wi­cza, jej wzrok pytał: To koniec, nic wię­cej pan nie może? Osta­teczny koniec? Odwró­ciła się, ści­snęła moc­niej dło­nie Sary i Aarona, wyszła z zaple­cza.

‒ No pro­szę, jakie zna­le­zi­sko! – zawo­łał Kunze na widok matki z dziećmi. Zwró­cił się do Bousko i Pan­kie­wi­cza: – Pan apte­karz ukry­wał zbie­gów?

‒ Sam ich wydał – zaprze­czył Oswald i popchnął lekko Rebekę do wyj­ścia z apteki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki