Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prawdziwa historia uczucia, które zrodziło się w krakowskim getcie.
Oswald Bousko, wicekomendant Schutzpolizei, który odwraca się od faszyzmu, i Rebeka Steinert-Aspis, Polka żydowskiego pochodzenia, wdowa z dwójką dzieci.
W czasie pierwszej akcji wysiedlenia z getta w czerwcu 1942 roku Bousko, dokonując cudów, próbuje ratować Rebekę i jej dzieci. Na drodze staje mu przyjaciel, oficer SS, który za wszelką cenę stara się pokrzyżować mu plany.
Miłość pomiędzy Oswaldem i Rebeką jest niemożliwa, zakazana… Ale z drugiej strony, czy istnieje coś potężniejszego?
Wszystkie postacie powieści są prawdziwe lub inspirowane prawdziwymi.
Oswald Bousko pośmiertnie odznaczony został medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata Instytutu Yad Vashem. W powieść pojawia się również Tadeusz Pankiewicz, który ratował ludzi z getta i otrzymał to wyróżnienie za życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Z około 68 tysięcy Polaków pochodzenia żydowskiego, którzy mieszkali przed wojną w Krakowie, do końca 1940 roku w wyniku akcji deportacyjnych pozostało około 20 tysięcy. Tych ludzi zmuszono dekretem z 3 marca 1941 roku do zamieszkania w krakowskim getcie. Getto, ustanowione na terenie dzielnicy Podgórze jako miejsce oddzielania „sprawnych robotników” od tych, którzy byli uznani za niegodnych życia, zostało zlikwidowane w ciągu dziewięciu miesięcy, między czerwcem 1942 a marcem 1943 roku. W tym czasie niemal wszyscy mieszkańcy getta zostali wysłani na śmierć w obozach koncentracyjnych lub zamordowani.
Historia opowiedziana w tej książce wydarzyła się naprawdę, znamy ją z relacji wiarygodnych świadków. Prawdziwi są główni bohaterowie i zdecydowana większość postaci. Źródła nie pozwalają jednak w pełni zrekonstruować sekwencji zdarzeń czy treści rozmów, dlatego autor korzysta z konwencji literackiej fikcji, na którą pozwala powieść historyczna. Na końcu książki umieszczona została lista postaci prawdziwych i wzorowanych na prawdziwych.
Autor pragnie wyrazić głęboką wdzięczność Tadeuszowi Pankiewiczowi i dr. Aleksandrowi Biebersteinowi, odważnym i wspaniałym ludziom, którzy przekazali światu prawdę o tragicznej historii krakowskiego getta.
Dziękuję za ważną konsultację historykowi z Muzeum Polin, panu Piotrowi Kowalikowi.
Chcę też podziękować p. Magdalenie Szczęsny-Mrówczyńskiej za wielką wiedzę i serce, które włożyła w redakcję mojej powieści.
Książki niniejszej nie należy traktować jako źródła historycznego.
Nic nie jest wieczne, nic nie trwa tu i teraz, czas się cofa, napływają fale obrazów i uczuć. Rebeka idzie znowu środkiem rozświetlonej świecami Wysokiej Synagogi na Kazimierzu, prowadzona za rękę przez ojca Izaaka i matkę Deborę. Przed złotym aron ha-kodesz pod chupą czeka jej wybraniec, Aaron.
„Nie zapominaj, że świat pełen jest dobrych i złych sił. Dobre są anioły, które starają się nam pomagać, ale jesteśmy za głupi, aby słuchać i rozumieć, kiedy do nas mówią. Złe demony są zawistne o miejsce człowieka w sercu Stwórcy i chętnie nam szkodzą. Słyszą nasze myśli i wciąż czyhają, aby zniszczyć wszystko, co nam sprawia radość, a zwłaszcza to, co kochamy. Jeśli będziesz ostrożna, oszukasz je, ukryjesz miłość do ludzi i wszelkich stworzeń. To twój wyjątkowy dar i musisz być czujna, bo demony są podejrzliwe”.
Zbyt wielkie szczęście ją wypełnia. Dlaczego ma słuchać rad dziadka, rabina Natana Moskowicza z Dukli? A może jednak jest winna, za wszystko co potem się zdarzyło?
Przymyka oczy, poddaje się następnej fali. Aaron stoi na podwyższeniu, z iskrzącymi oczami przemawia o równości wszystkich ludzi i konieczności zespolenia Żydów. O odbudowie ojczyzny w przepowiedzianej przez proroków Ziemi Izraela.
‒ Podobało mi się, co mówiłeś. Chcę cię poznać – mówi Rebeka. ‒ Zgoda?
Aaron blednie na widok jej szarych oczu, pociągłej twarzy, spadających na ramiona brązowych włosów i smukłej sylwetki. Pokutująca Magdalena z obrazu El Greco. Pod koniec spaceru po krakowskich Plantach, kiedy o dachy Starego Miasta zaczepia księżyc, całują się namiętnie w cieniu kasztanowców. W małym pokoiku Aarona na poddaszu, tej samej nocy, z radością neofitów uczą się sztuki miłości.
Otwiera oczy. Aaron jest coraz bliżej, na wyciągnięcie ręki.
‒ Nie jestem szczęśliwa, nie miłuję! – powtarza w myślach Rebeka, zgodnie z ostrzeżeniem dziadka Natana. Puszcza ręce ojca i matki, chwyta spoconą dłoń Aarona.
Jak przez mgłę słyszy słowa rabina:
‒ Czy rozumiesz Aaronie Aspis, co znaczą słowa przysięgi, którą złożysz, zawierając związek małżeński z Rebeką Steinert?
‒ Rozumiem, będę ją kochał i otaczał opieką aż do śmierci – pada odpowiedź ukochanego. A potem, wkładając na jej palec pierścionek, szepcze z miłością: – Oto jesteś mi poślubiona zgodnie z wiarą Mojżesza i Izraela.
Przygasają nagle świece, w synagodze rozlega się szum wylęknionych głosów. Zdziwiona Rebeka odwraca głowę, w zapadającej ciemności widzi tłum wynędzniałych kobiet, mężczyzn i dzieci, siedzą obok mizernych tobołków. Z lękiem spogląda na Aarona, szuka w nim wsparcia, ale on oddala się i zapada pod posadzkę świątyni, z utkwionymi w dal oczami i cienką, czerwoną strużką krwi, wypływającą z dziurki w czole, nad okularami. Rebeka zaciska z całej siły powieki, szybko wypowiada zaklęcie dziadka Natana:
‒ Nie kocham! Przepadnij zły duchu, wracaj do Szoah!
Otwiera oczy, z ulgą widzi, że zaklęcie podziałało. Rozlega się skoczna muzyka, czas się cofa, przed wyjściem do synagogi dom wypełniony jest pięknie ubranymi, uśmiechniętymi gośćmi. Nawet Izaak i Debora sprawiają wrażenie zadowolonych ze szczęścia córki, choć odmawiali pobłogosławienia związku ze studentem filozofii i ateistą. Muzyka przycicha, Debora i matka Aarona unoszą wysoko nad głowami talerze, z rozmachem ciskają je na podłogę.
Razem z hukiem rozlatującej się porcelany rozlegają się okrzyki Mazeł tow! I znowu płynie skoczna melodia w wykonaniu dwóch skrzypków, pianisty i perkusisty, czterech kuzynów Rebeki, którzy występują w krakowskiej filharmonii.
Czas przyśpiesza, są już po ślubie, w domu weselnym. Aaron odwraca się, przyciska usta do jej ust. Chwyta obie ręce żony, kładzie je sobie na ramionach, obejmuje ją w pasie i ruszają do tańca na środku sali, otoczeni klaszczącym tłumem. Kręcą się w szybkich obrotach, patrzą na siebie rozmiłowanymi oczami, gotowi zapomnieć o całym świecie, kochać się do śmierci. Dołączają do nich następne pary, młodzi i starsi wirują w tańcu, nigdy nie spotka ich zły los. Ten, którego imienia nie wolno wymienić, wreszcie dotrzymał słowa danego Abrahamowi, zapewnia ukochanemu plemieniu wieczną wolność i szczęście.
Rebeka zamyka oczy, obraca się bez tchu w ramionach Aarona, słyszy, że muzyka przyśpiesza, w dźwięki skrzypiec wkradają się fałszywe tony, pianista myli takty i tylko bęben perkusisty coraz mocniej dudni, jak marszowy krok podkutych butów. Nie może już utrzymać ramion męża, dłonie w panice chwytają pustkę, przez półotwarte powieki widzi matkę Deborę i ojca Izaaka upadających pod murem kamienicy, razem z czterema kuzynami muzykami i ich rodzinami, w hałasie szczekającego i huczącego żelaza. Cała sala zapełnia się leżącymi bezwładnie ciałami, czerwona struga płynie szybko, zalewa jej stopy, ona cofa się zbyt wolno.
* * *
Rebeka z wysiłkiem otworzyła oczy, patrzyła przez mgłę na poplamioną ścianę, częścią umysłu nadal trwała przy padających na ulicy ciałach. Chwytała powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba, powoli przytomniała. Obok słyszała nierówne, płytkie oddechy małego Aarona i Sary. Wychudzone ciała gorączkowały, głodne, w ciągłym lęku, nawet we śnie nie znajdując wytchnienia. Dotknęła obu główek, ale nie umiała się przestraszyć rozpaloną skórą, jak powinna matka chorych dzieci. Zbyt długo to trwało, drugi rok strachu i głodu, znikało współczucie, do mózgu i serca wkradał się cień odrętwienia.
Wzdrygnęła się od lęku, który budził się wraz z nią, wspinał od podbrzusza do głowy, rozlewał po ciele, dusił i obezwładniał. Chwyciła róg postrzępionego koca i naciągnęła wyżej na Aarona.
Przemknęło jej po raz setny przez myśl, że źle zrobiła, nalegając, aby dać synowi imię ojca. A jeśli to oznaczało taki sam los? Nie pozwoli na to, przetrzyma całe zło świata, wywiezie dzieci tam, gdzie miały dotrzeć z ojcem, do Palestyny. Teraz musi przestać myśleć, oswoić strach, zdobyć coś do jedzenia, uniknąć aresztowania, pobicia, zastrzelenia. Przeżyć kolejny dzień, potem następny i następny. Nie ma innego sposobu, żydowskiego czasu nie tworzą już tygodnie, miesiące i lata. Dzieli się na dni, a nawet godziny, minuty zmagań o przetrwanie.
Podniosła się z wysiłkiem, jak co dzień zdziwiona, że jej ciało staje się stare i niedołężne. Mały, wąski pokój wypełniało szare światło świtu. Nie dochodziło tu nigdy słońce, tak jak do całej reszty oddzielonej od świata, zakazanej dzielnicy. Stwórca przecież sprzyjał zwycięzcom.
Zdjęła po cichu długą koszulę męża, w której zawsze spała, wciągnęła spodnie, włożyła przez głowę bluzkę. Podeszła do okna, ostrożnie uchyliła okiennice, wciągnęła w płuca chłodne powietrze. Nie przyniosło ulgi, było rzadkie, cuchnęło brakiem nadziei. Rozkazem władców nowe powietrze nie przedostawało się poza mur, aby ofiary szybciej przestały się męczyć. Ciekawe, pomyślała, że prześladowcy też musieli wdychać trującą mieszankę strachu i nieprawości.
Coś dotarło do jej uszu, przedostało się do mózgu. Skupiła się, czujna jak zwierzę, zanim zrozumiała sens dalekiego dźwięku w twardym języku. Znajomość tej mowy była powszechna u jej współplemieńców i przynosiła dumę. Stworzono w niej przecież największe dzieła ludzkiej myśli, z miłością i szacunkiem dla życia.
‒ Wszyscy mieszkańcy getta mają w ciągu godziny stawić się na placu Zgody! – dudnił metaliczny głos megafonu. ‒ Kto nie wykona zarządzenia komendanta, zostanie surowo ukarany!
Surowa kara nie była straszna, oznaczała tylko nagły rozbłysk w głowie, wyprawę bez bólu w nicość. A może do świata, w którym nikt nie znajduje powodu do zabijania innych istot. Od pierwszych chwil zamknięcia w tym skrawku miasta, po strasznej przeprawie przez Kazimierz, wypełnionej krzykiem pędzonych, bitych pięściami i kolbami wygnańców, Rebeka myślała o takim końcu.
‒ Twój mąż w ogóle nie cierpiał ‒ powiedział Szymon Weizer, przyjaciel Aarona, który też zaciągnął się we wrześniu do polskiego wojska, potem uciekł z jenieckiego obozu.
Podobno kiedy Aaron upadał obok rannego w nogę Szymona, na jego twarzy malowało się tylko zdziwienie, a nawet cień uśmiechu, jakby biegnąc, myślał o czymś zabawnym. Ciągle się przecież śmiali z Rebeką, przy byle okazji.
Chciała odejść w taki sam sposób, gdyby nie Sara i mały Aaron. Odwróciła się od okna i spojrzała na małe ciałka na łóżku, z nagłą niechęcią. Dwoje winowajców jej zniewolenia w złym czasie i miejscu. Odgoniła tę myśl, nie było chwili do stracenia. Każdy, kto nie posiadał w kenkarcie dowodu pracy w postaci pieczątki z dwoma literami S w kształcie błyskawic, miał dziś zostać wywieziony. Niedługo pojawią się samochody z mężczyznami w szarych i czarnych mundurach, policjanci zwani odemanami wbiegać będą do kamienic i wypędzać na ulicę wszystkich dorosłych bez pieczątek, wraz z dziećmi. Potem zagonią ich do ciężarówek, które ruszą w nieznane.
Ludzie spierali się na temat tej podróży, niektórzy twierdzili, że celem jest specjalne osiedle przy fabryce broni, w którym spokojnie pracując doczekają do końca wojny. Panowie życia i śmierci są mądrzy, nie zmarnują wykształconego i pracowitego plemienia. Inni powtarzali opowieści świadków, którzy uciekli z tej podróży, o zwłokach wyrzucanych z wagonów, seriach z karabinów maszynowych w lasach i płonących rowach pełnych ciał. Jak zawsze nic nie było pewne, fakty tonęły w mgłach metafizycznych sporów o tajne plany Stwórcy dla wybranego narodu. O winę i karę za bałwochwalstwo, za chciwość i brak wiary.
Rebeka nie miała pieczątki w kenkarcie, ona, Sara i mały Aaron jedną nogą byli już w podróży pociągiem. Od początku zamknięcia w tej dzielnicy starała się o zatrudnienie, ale jak mogła pogodzić opiekę nad wciąż chorymi dziećmi z dwunastoma godzinami pracy?
Muszą teraz uciekać, schować się, wtopić w ściany kamienic, najlepiej zawisnąć nad dachami w szarych chmurach, dopóki nie minie oddzielanie żywych od skazanych. Odganiała rozpacz na myśl o ukryciu ich trójki w zatłoczonym labiryncie kilku ulic, gdzie każdy kanał i piwnica były przeszukiwane, uciekinierzy wyciągani na światło dnia wśród szyderstw, bici i często zabijani na miejscu. Bo ośmielili się podważyć rozwiązanie swojego losu.
Podeszła do łóżka, delikatnie potrząsnęła wychudłymi ramionkami siedmioletniej Sary i pięcioletniego Aarona.
‒ Budzimy się – powiedziała łagodnie, całując kolejno dwa gorące czoła.
Dziewczynka i chłopiec otworzyli oczy. Nie tak, jak wszystkie dzieci na świecie, półprzytomne, rozespane, gotowe marudzić, że chcą dalej spać, żeby dać im spokój. Czujne, uważne spojrzenia pytały matkę, czy zbliża się niebezpieczeństwo, czy trzeba uciekać albo się chować.
Nie zapomniały dnia, kiedy do ich kamienicy przyszli mężczyźni w szarych i czarnych mundurach, krzykiem kazali spakować się i wynieść z mieszkań, w piętnaście minut! A kiedy zmarznięte i wylęknione przytulały się do matki na ulicy, rozbawieni mężczyźni krzyczeli: Jetzt!, a następni, z najwyższych okien kamienicy wyrzucali niemowlaki w powijakach. Mężczyźni w czarnych mundurach próbowali trafić do tych zrzutków z pistoletów, krzykami i oklaskami nagradzali celne strzały, po których z frunących pakunków tryskały czerwone fontanny, śmiechem zagłuszali wycie matek w tłumie.
Sara rozkaszlała się, suchym, ostrym kaszlem. Rebeka przytuliła ją, dziewczynka powoli się uspokoiła. Mały Aaron usiadł na łóżku, patrzył na siostrę z uwagę.
‒ Czy Sara umrze? – spytał, kiedy przestała kaszleć.
‒ Nie opowiadaj głupstw! – skarciła go Rebeka, myśląc ze skurczem w sercu, jak bardzo on jest oswojony ze śmiercią. ‒ Ubierzcie się szybko, zjemy po drodze.
Podała im sweterki, płaszczyki i buty. Ubranka były stare, pocerowane i połatane, ale wystarczająco ciepłe na podróż w złą pogodę.
‒ Mamo, będzie nam za gorąco! – zaprotestowała Sara.
‒ Nie wiadomo, czy tu zostaniemy – wyjaśniła Rebeka, wciągając przez głowę najgrubszy sweter. – I jak daleko pojedziemy.
‒ Tam będzie zimno? – spytał Aaron
‒ No właśnie – przytaknęła. ‒ I co wtedy? Nikt nam nie da ciepłych ubrań. No już, pośpieszcie się!
Sara i Aaron posłusznie włożyli swetry, buty i płaszczyki. Sara przykucnęła, żeby zawiązać bratu sznurowadła. Rebeka wyjęła z szafki pod oknem przykryty pokrywką garnek, wyciągnęła trzy zawinięte w gazetę, podwójne kromki z tłuszczem. Sprawdzony sposób, aby zapobiec wysuszeniu i pleśnieniu starego chleba. Włożyła po jednym pakunku do kieszeni płaszczyków dzieci, trzeci schowała w swoich spodniach.
‒ Idziemy – powiedziała, popychając dziewczynkę i chłopca do drzwi.
Spojrzała jeszcze na stojące na szafce zdjęcie w ramce. Zza popękanego szkła uśmiechał się do niej Aaron w wojskowej czapce i płaszczu. Nienawidziła tej fotografii, nie mogła się pogodzić, że właśnie ją chwyciła w ostatniej chwili, pod lufą karabinu młodego żołnierza, który patrzył na nią z fascynacją i lękiem, że może będzie musiał strzelić do tak pięknej kobiety. Nie wolno jej teraz zabrać przeklętego zdjęcia, bo mogła ją czekać rewizja, polski mundur Aarona oznaczałby wyrok dla niej i dzieci.
Drzwi się otworzyły, zanim zdążyła nacisnąć klamkę. W progu stał niski, prawie łysy, otyły mężczyzna w szerokich spodniach i brudnym podkoszulku pod rozpiętą tweedową marynarką. Blisko osadzone, małe oczka patrzyły na Rebekę z napięciem.
‒ No to się doigrałaś, kobieto – powiedział zachrypniętym głosem. – I co teraz zrobisz?
‒ To moja sprawa, panie Taubman – odparła, po czym wyszła z pokoju odsuwając go, żeby zrobić przejście dla dzieci.
Ignacy Taubman wykrzywił w uśmiechu cienkie usta, ukazał rzadkie, żółte zęby. Za nim widać było leżące na posłaniach sześcioro dzieci. Budziły się powoli, leniwie przeciągały. Nie musiały się ukrywać, nie czuło się w nich lęku, myślała z zawiścią Rebeka.
Pod oknem pani Taubman z obojętną miną mieszała w garnku na kuchence parującą zupę. Mąż i żona byli zaskakująco podobni, równie dobrze ona mogłaby być bezkształtnym, grubawym mężczyzną, a on pięćdziesięcioletnią kobietą.
‒ No chyba nie do końca twoja sprawa – powiedział Taubman, wskazując na Sarę i małego Aarona. – Maleństwa mają prawo wiedzieć, z czyjej winy trafią do ziemi. Albo kto je może uratować.
‒ Pan? – spytała odruchowo Rebeka i od razu pożałowała, że daje się wciągnąć w rozmowę.
Znała odpowiedź i nie miała ochoty znowu jej usłyszeć. Wzięła za ręce Sarę i Aarona, ale nie mogła przejść przez pokój, bo Taubman nie zamierzał ustąpić.
‒ Ano mogę – powiedział z naciskiem. – Mam u nich posłuchanie. Powiem, co trzeba i gdzie trzeba, dadzą jej spokój.
‒ Ma pan znowu na kogo donieść? – zapytała z pogardą. – Gratuluję, mogę już iść?
‒ Proszę bardzo – zgodził się Taubman. – Spodoba jej się, co zrobią z nią i bachorami.
Rebeka minęła go, trzymając dzieci za ręce. Taubman ruszył za nią, zatrzymał chwytem za ramię.
‒ Przecież nic nie musi. Dzieciaki tu zostaną, zamkniemy się u niej, pół godzinki i będzie spać spokojnie. Do następnego wysiedlenia. I jeszcze dołożę coś do żarcia. To jak będzie?
Poczuła z bliska płytki, zatęchły oddech podnieconego Taubmana. Przez okno i drzwi balkonowe wdarł się dudniący głos megafonu z przejeżdżającej ciężarówki.
‒ Punktualnie o godzinie siódmej mieszkańcy getta mają się stawić na placu Zgody! Kto nie wykona zarządzenia komendanta, zostanie surowo ukarany!
Opanowała nagłą falę mdłości i spojrzała na panią Taubman, która nie przestawała mieszać w garnku, zdawała się drzemać na stojąco. Leżący na posłaniach dziewczynki i chłopcy przyglądali się ojcu i sublokatorce z obojętną ciekawością.
‒ Jak pan może proponować coś takiego przy żonie i dzieciach?
Uwolniła ramię i ruszyła do wyjścia. Zadała to samo bezsensowne pytanie po raz setny od dnia, kiedy dostała przydział do dwupokojowego mieszkania z rodziną Taubmanów, rok temu.
Ignacy uśmiechnął się porozumiewawczo.
‒ Jeśli proponuję, to mogę, co nie? Już o tym gadaliśmy – przypomniał, zadowolony z logiki swego rozumowania. – To jak? Bo za niecałą godzinę będzie po was, z jej kenkartą.
Ostatnie zdanie Rebeka usłyszała, zamykając drzwi na klatkę schodową. Trzymając mocno dłonie Sary i Aarona, zeszła szybko wąskimi schodami z piętra na parter, wyszła z bramy kamienicy.
Ulica Krakusa zapełniona była zwykle tłumem przechodniów. Jakby wszyscy śpieszyli załatwić najważniejszą sprawę w życiu, za rogiem mieściło się biuro podróży, w którym można było dostać bilety do Ameryki, popłynąć czekającym w Gdyni transatlantykiem, w kajucie pierwszej klasy. Tak lubił żartować Ignacy Taubman, który nigdzie się nie wybierał i niczego mu nie brakowało.
Teraz ulica była pusta, jednopiętrowe, szare kamienice udawały, że nikt tam nigdy nie mieszkał. Brukowana jezdnia i chodniki z pokruszonych kamiennych płyt kurczyły się w oczekiwaniu ciężkich kół ciężarówek i podkutych butów. Wszyscy bez dwóch błyskawic „S” w kenkartach, którym brakowało odwagi, aby się ukryć, podążyli już na plac Zgody. Pozostali, z prawem do życia w małym, tekturowym kartoniku ze zdjęciem, zamknęli mocno drzwi i okna, przestali poruszać się i oddychać. I z pewnością byli tu śmiałkowie bez nadziei, wtopieni w ściany, zagrzebani w kamieniach, nie do znalezienia, zanim nie wypatrzą ich bystre oczy odemanów, granatowych policjantów i funkcjonariusz Sonderdienstu.
Rebeka szła szybko, ściskając ręce dzieci. Wciąż potykały się o nierówności chodnika i z trudem za nią nadążały.
‒ Gdzie idziemy, mamo? – spytał zdyszany Aaron.
‒ Do ulicy Józefińskiej, potem Targową do placu Zgody – odparła, jakby chodziło tylko o marszrutę, a nie o życie.
‒ Tam się schowamy – domyśliła się Sara i zaczęła znów kaszleć.
Rebeka stała bez ruchu, czekała, aż minie atak kaszlu. Apteka „Pod Orłem” skutecznie udzielała schronienia znajomym aptekarza. Kupowała tam lekarstwa dla dzieci, kiedy miała jeszcze pieniądze. Farmaceutki zaniżały dla niej ceny, dodawały za darmo syropy i witaminy. Ale nadzieja ukrycia się w miejscu, gdzie właśnie spędzani są wszyscy nielegalni mieszkańcy dzielnicy, wydała jej się nagle absurdalną. Nie miała jednak innego pomysłu, chowanie się w jakiejś piwnicy, albo na strychu, z kaszlącą Sarą było samobójstwem. Odemani i policjanci przede wszystkim właśnie tam szukali. Muszą iść dalej, byle tylko uniknąć po drodze oddziałów łapaczy.
Sara ucichła. Szerokie skrzyżowanie z Józefińską było coraz bliżej, Rebeka widziała już zamkniętą kawiarenkę na rogu. Świeżą farbą odcinała się od ciemnej ściany tablica z napisem „Krakus” hebrajskimi literami, jak wszystkie nazwy w zamkniętej dzielnicy, zgodnie z decyzją władzy. W innym czasie, na innej planecie przychodzili tu na kawę i maślane bułeczki z Aaronem. O świcie, po długiej nocy miłości, kiedy wypełnieni szczęściem nie umieli zasnąć i szli na spacer nad Wisłę.
Przechodziła tędy przypadkiem pod koniec marca zeszłego roku, w chwili gdy pod kawiarenkę Jachimowitzów podjechały dwa samochody. Wysiedli z nich mężczyźni w mundurach, wyciągnęli na ulicę starego Jachimowitza z całą rodziną, żoną, dwoma synami, córką i wnukami. Dookoła od razu zrobiło się pusto, Rebeka też uciekła w głąb Józefińskiej i razem z milczącym tłumem patrzyła z oddali na bicie kolbami, pięściami i kopanie.
Długo to trwało i odbywało się w zupełnej ciszy, jakby Jachimowitzowie zgadzali się na wymierzaną im karę. Ludzie w mundurach wreszcie się zmęczyli, albo znudzili biciem, wsiedli do swoich samochodów i odjechali. Tłum powoli otoczył Jachimowitzów, a oni odważyli się już płakać i jęczeć z bólu. Podniesiono ich i zaprowadzono do kawiarenki, zostali opatrzeni przez ściągniętą lekarkę, doktor Amelię Goldman. Trzy dni później Rebeka usłyszała od Taubmana, że stary Jachimowitz umarł.
‒ Tak to bywa, kiedy nie szanuje się władzy – skomentował Ignacy. – A wystarczy postępować, jak od nas oczekują i wszystko dobrze się skończy. Albo źle.
Rebeka, Sara i Aaron skręcili w ulicę Józefińską. Kilkadziesiąt metrów przed nimi z łomotem podkutych butów zbliżał się oddział odemanów i granatowych policjantów, toczyła się ciężarówka z brezentową budą. Rebeka zatrzymała się, rozejrzała zagubionym wzrokiem i powoli się cofnęła, ściskając mocno małe dłonie. Jej ruchy miały sprawić wrażenie osoby roztargnionej, umówiła się tu z kimś i szuka adresu. Przeszła z dziećmi przez skrzyżowanie, dalej w ulicę Krakusa. Dystans do skrzyżowania z Limanowskiego wydał się nieskończonością. Zanim tam dotrą, dogoni ich krzyk w twardym języku albo trzy suche wystrzały.
Krok za krokiem, nie oddychając, nie odważając się spojrzeć za siebie, mijała niskie kamienice oknami, z których wyzierał strach. Za nią rozlegały się wrzaski rozkazów, płacz i jęki, dudnienie butów, warkot silnika ciężarówki. Nie patrząc, widziała mężczyzn w mundurach wyciągających z bram skulone postacie w łachmanach, wpychane potem pod brezentową budę. Trzask kilku strzałów przetoczył się echem i poderwał stadko wróbli przed Rebeką i dziećmi.
‒ Ćśś to nic, idziemy – wyszeptała, czując, jak dłonie Sary i Aarona drżą konwulsyjnie po krzykach i wystrzałach
Skrzyżowanie z ulicą Limanowskiego zbliżało się jak dekoracja nudnego spektaklu. Rebeka uświadomiła sobie, że nikt ich nie zatrzymuje. W oczach myśliwych kobieta z dwójką dzieci posłusznie zmierzała tam, gdzie rozkazał komendant dzielnicy.
Gdyby im się udało przedostać ulicą Józefińską do Targowej, dotarliby do narożnej kamienicy na placu Zgody, do apteki „Pod Orłem”. Wychodząc z Limanowskiego będą musieli przejść wzdłuż boku placu, minąć stłoczone i otoczone zbrojnym kordonem tysiące ludzi. Niemożliwe, aby któryś z mężczyzn w mundurach nie zatrzymał kobiety z dziećmi, nie zażądał kenkarty z pieczątką, dwoma literami ‚S’. Schowa potem kartonik do kieszeni i wskaże im wolne miejsce w tłumie. Albo najpierw uderzy pięścią w twarz, karząc za spacer wzdłuż placu.
Róg ulic Limanowskiego i Czarnieckiego. Rebeka skręciła w szeroki, wymarły wąwóz z kilkunastoma nieruchomymi ciałami na jezdni i chodnikach. Stawka zabawy rosła im bliżej było się celu, zakład wygrywał ten, kto zabił ostatnich uciekinierów. Polowanie dobiegło tu końca i było bezpieczniej. Czuła w rękach pulsujące tętniczki małych dłoni. Przyśpieszyła, z zaciętą, nieruchomą twarzą mijała leżące ciała. Spokojne, wtopione już w czas przeszły, czekały na konne platformy, które zabiorą je na spalenie, w wykopanych w lesie rowach.
Dotarli wreszcie do placu Zgody. Hałas tysięcy głosów, wrzaski rozkazów, krzyki bitych kobiet i mężczyzn, jęki rannych i umierających, huk wystrzałów, wszystko zlało się w ogromną oszałamiającą rzekę. Zatrzymała się na moment, pochyliła głowę, aby nie złamać zakazu spojrzenia w oczy mężczyznom w mundurach, i pewnym krokiem ruszyła wzdłuż boku placu. Czuła się zadziwiająco lekka, niewidoczna, jak w jednym ze snów, w których było możliwe każde zło i każdy cud. Sara stłumiła kaszel, ona i Aaron szli drobiąc szybko, przyczepieni do bioder matki, z twarzami schowanymi w fałdach jej krótkiego płaszcza.
* * *
Godzinę wcześniej nic jeszcze nie zapowiadało wielkiego spektaklu na placu Zgody. Osiemnastowieczni budowniczowie, którzy z rozmachem i wyobraźnią rozstawili szeroko piętrowe kamieniczki, zostawili wolną przestrzeń na targowisko, nie mogli nawet marzyć o takim rozsławieniu swego dzieła.
Na ciemny i uśpiony plac, oświetlając bruk przysłoniętymi do połowy reflektorami powoli wjechał czarny, osobowy mercedes. Zatrzymał się, kierowca wyłączył silnik, po obu stronach otworzyły się drzwi. Z samochodu wysiedli dwaj mężczyźni, jeden w szarym mundurze, drugi w czarnym.
Byli rówieśnikami, mieli po trzydzieści pięć lat, obaj dość wysocy, szczupli, w półmroku mogli uchodzić za braci. Ten w czarnym mundurze wyciągnął z kieszeni złotą zapalniczkę, przesunął palcem po kółku, zapalając papierosa, oświetlił płomykiem ich twarze. Miał wystające ostro kości policzkowe, wąskie usta i blade oczy głęboko osadzone pod wysokim czołem, nad którym błysnęła srebrna trupia główka, na otoku czapki.
Drugi mężczyzna, z miękkim podbródkiem, pełnymi ustami i policzkami, z okrągłymi niebieskimi oczami, sprawiał wrażenie wyrośniętego dziecka, pomimo czarnego wąsa, który miał mu dodać powagi. Pokręcił przecząco głową, kiedy towarzysz wyciągnął w jego stronę płaską, metalową piersiówkę.
‒ Znam cię, niedługo sam poprosisz – stwierdził z kpiną SS-Hauptsturmführer Jakob Kunze, dowodzący stacjonującym w getcie oddziałem SS i wyłonioną spośród mieszkańców dzielnicy formacją Ordnungdienstu, zwaną odemanami. Odkręcił piersiówkę, przytknął ją do ust, pociągnął kilka łyków. Po jego szyi przesunęła się w górę i w dół wydatna grdyka. Pijąc, dojrzał coś w półmroku, opuścił butelkę i powiedział, pokazując ręką:
‒ Patrz, złażą się pasożyty.
Z wylotu ulicy, kilkadziesiąt metrów dalej, wysunęło się kilkanaście ciemnych sylwetek. Ugięte pod tobołami powoli zmierzały na środek placu. Zalegająca nad brukiem mgiełka odcinała im nogi od kolan w dół. Wyglądały, jakby brodziły w bagnie albo unosiły się lekko nad ziemią, zjawy w drodze do innego świata.
‒ Wolą uniknąć poganiania – powiedział cicho Oberleutnant Oswald Bousko, zastępca komendanta Schutzpolizei usadowionej przy bramie getta.
Kunze spojrzał na niego z ukosa, uśmiechnął się.
‒ Co za różnica, czy ich likwidujemy podczas zgarniania z nor czy potem? Nie wolałbyś szybkiej kuli od duszenia się w spalinach? Nie wspominając o innych metodach. ‒ Zawiesił głos i dokończył, udając poważny ton: – Wciąż opisujesz stan ich umysłów. Masz konszachty z jasnowidzącym rabinem? Uważaj, oni nas zwodzą od tysiąca lat, bezkarnie.
Oberleutnant nie odpowiedział. Wstrząsnął nim nagły dreszcz, ostatnio poranki były chłodniejsze, niż można było oczekiwać po początku czerwca. Zapomniał o tym, nie włożył płaszcza na mundur. Ubrany w długi, skórzany płaszcz Kunze pokręcił głową z ostrzegawczą miną.
‒ Wiesz, jak ostatnio cię przezywają?
Oswald Bousko spojrzał na niego pytająco.
‒ Jüdischer Geliebter ‒ ciągnął esesman i z grymasem rozbawienia przełożył z twardym akcentem na język polski: ‒ kochanek Żydów. Jak ci się podoba? – dokończył po niemiecku.
Oswald wzruszył ramionami.
‒ Niech gadają. Co robimy? – zapytał, spoglądając na fluoryzujące cyfry zegarka na przegubie.
Jakob Kunze pokręcił głową z dezaprobatą.
‒ Zaczyna się od gadania, a kończy wiesz na czym?
‒ Na froncie – rzucił Oswald i po raz pierwszy się uśmiechnął.
‒ Bawi cię to? – warknął Jakob. – A pamiętasz Humboldta? Zdychał dwa tygodnie w szpitalu, wyjąc z bólu, po powrocie z Rosji. Morfina już na niego nie działała.
Oswald spoważniał. Źle ostatnio sypiał, w czasie krótkich drzemek prześladował go widok zabijanych mieszkańców getta. I przyjaciela trafionego w brzuch odłamkiem granatu. Kilka lat wcześniej składali przysięgę z Humboldtem, Jakobem i całą grupą z gimnazjum, na zlocie nielegalnej organizacji SS, w lasach pod Wiedniem. Marzyli o połączeniu ich ojczyzny z wielką Rzeszą, z entuzjazmem uczyli się na pamięć całych stron Mein Kampf. Podnieceni swoją odwagą atakowali pałkami i kastetami manifestacje czerwonych robotników i niszczyli sklepy syjonistów.
Kunze czytał w jego myślach.
‒ „Bóg wie, że nigdy nie zawiedliśmy w dziedzinie wiedzy, ale zawiedliśmy jako naród najwięcej, jeżeli chodzi o siłę woli i determinację” – patrząc w oczy Oswalda, zacytował z powagą dzieło Führera. ‒ Obiecaj, że ciebie to nie dotyczy ‒ poprosił z naciskiem.
‒ Wykonuję moje obowiązki – stwierdził lakonicznie zastępca komendanta Schutzpolizei i odwrócił wzrok.
Na końcu placu ujrzeli wychodzące z ulicy Targowej cztery kolejne sylwetki. Po chodzie widać było, że to mężczyźni. Nieobciążeni tobołkami szli pośpiesznie, skręcili do narożnej kamienicy, ktoś otworzył im drzwi, weszli do środka. Kunze pokazał dłonią z papierosem.
‒ No proszę, są i nasi klienci – powiedział z zadowoleniem. – Apteka „Pod Orłem” mistrza Pankiewicza staje na wysokości zadania. Chodź, przyjrzymy się elicie spod znaku króla Dawida.
‒ Poczekajmy, aż wszyscy się zejdą – zaproponował Oswald.
Esesman pokręcił przecząco głową.
‒ Na tym zimnie? Dostaniesz zapalenia płuc, mój drogi. – Odrzucił niedopałek, otoczył ramiona Bousko opiekuńczym gestem. – No dobrze, znajdę dla ciebie ciepły płaszcz, zaczekamy, aż zbierze się cały cheder. Potem złożymy wizytę panu aptekarzowi. Poczęstuje nas nalewką i łgarstwami o izraelickich przyjaciołach, to jego specjalność.
‒ Nigdy nie mówisz o nich Żydzi – zauważył Oswald.
‒ Bo to wielki naród Izraelitów, z budzącą szacunek historią. I tak wiele im zawdzięczamy – odparł Kunze z udaną powagą.
Ze stukiem podkutych butów ruszyli obaj przez plac. Kunze wciągnął mocno powietrze do płuc, z rozszerzonymi nozdrzami i błyszczącymi oczami przypominał konia przed startem w wyścigu.
‒ Uwielbiam te akcje – powiedział, prostując plecy. – Nadają sens wszystkiemu, o czym marzyliśmy. Stary świat uwalniamy od zgnilizny. Stanowimy nowy porządek, zgodny z naturą. Pamiętasz, jak bardzo się baliśmy, że to są nierealne sny? A stały się faktem. Które germańskie pokolenie przeżyło coś porównywalnego? Od czasów Ottona Wielkiego, gdy zniszczył Hunów. Teraz my brudzimy sobie ręce, Oswaldzie Bousko. Zasłużymy na szacunek potomnych!
* * *
Mieszcząca się na parterze kamienicy, na rogu ulicy Targowej i placu Zgody apteka była oazą spokoju, pewnością godnego chorowania i umierania. Bez poniżania, bicia, strzelania. Przeszklone drzwi z widokiem na plac zapraszały klientów. Szeroki, dębowy kontuar z szafkami przykryty był białym, marmurowym blatem. Wysoka szafa z półkami i przeszklone szafki po bokach zastawione były budzącymi zaufanie słoiczkami z brązowego szkła i porcelanowymi pojemnikami z nazwami po polsku i łacinie. Pełne proszków i płynów, w nieskazitelnych rzędach zapraszały umysł i ciało do przedłużania pobytu na najlepszym ze światów.
Duży zegar nad szafą spokojnie odmierzał wieczność. Nad nim, z rozłożonymi opiekuńczo skrzydłami przyglądał się klientom dębowy orzeł. Dwie lampy pod sufitem, z mocnymi żarówkami w matowych kloszach, rozjaśniały wnętrze sterylnym, białym światłem bez tajemnic. Na końcu kontuaru, obok wyjścia stała brązowa kasa marki National, amerykański cud techniki sumujący liczby i drukujący paragony.
Dobry duch apteki i zamkniętej dzielnicy, magister farmacji Tadeusz Pankiewicz, ubrany jak zawsze w elegancki biały kitel, z dużą czarną muszką zdobiącą śnieżnobiałą koszulę, częstował gości herbatą, ciastkami i uspokajającą nalewką na ziołach. Pomagały mu trzy farmaceutki: dwudziestoletnia, ciemnowłosa Helena, poważnie wyglądająca pomimo dwudziestu sześciu lat Irena i młodsza o cztery lata, wesoła Aurelia. Farmaceutki kursowały tam i z powrotem pomiędzy kuchenką na zapleczu apteki a główną salą. Tu, dookoła okrągłego stołu zasiadło ciasno siedmiu mężczyzn i kobieta. Po rozlaniu nalewki do kryształowych kieliszków dosiadł się do nich Pankiewicz.
Porannymi gośćmi byli doktor prawa i filozofii Dawid Rappaport, prokurent banku Filip Schor, kupiec i szlifierz diamentów Mosze Izraeler, piękna dama z elity krakowskiego mieszczaństwa Gizela Fendler, farmaceuta Otto Herman, adwokat Natan Oberlender i dwaj doktorzy medycyny, Roman Glassner i Władysław Szencel.
Tadeusz Pankiewicz miał trzydzieści trzy lata, ale każdy rok okupacji liczył się potrójnie, wyglądał więc dużo poważniej. Poprzedniego dnia zdecydował z trzema pracującymi z nim farmaceutkami, że stawią się w aptece o szóstej rano, kiedy minie godzina policyjna. Jeśli policjanci Schutzpolizei przy bramie zezwolą na wejście do getta. Tamtego popołudnia rozlepione na ścianach kamienic rozporządzenie domagało się, aby zamknięci za murem mieszkańcy, którzy nie posiadają zaświadczenia o pracy, zjawili się o godzinie siódmej rano na placu Zgody, z całymi rodzinami i podręcznym bagażem.
W zakazanej dzielnicy wszyscy pracowali, żeby przeżyć, kobiety, mężczyźni i dzieci. W małych sklepikach, piekarniach, kafejkach, szwalniach. Szewcy, zegarmistrze, blacharze, szklarze i specjaliści od wszystkiego. Rodzinne firmy rosły jak grzyby po deszczu, kiedy rok wcześniej dwadzieścia tysięcy ludzi stłoczonych zostało w prostokącie kilku ulic. Nie na darmo to plemię przetrwało dwa tysiące lat prześladowań i wygnań, żadne inne tak szybko nie potrafiło się przystosować do niemożliwego. Zarządzający tym miniświatem nadludzie dobrze o tym wiedzieli. Ich rozporządzenie stanowiło, że odtąd prawo do życia należy się wyłącznie pracującym oficjalnie dla Rzeszy.
Pankiewicz był świadkiem okrutnego przesiedlenia ludzi z Kazimierza do dzielnicy Podgórze w marcu 1941 roku. Obawiał się, że ogłoszenie na murach oznaczało znów pędzenie tłumu bitych, ranionych kolbami, bagnetami i kulami ludzi, tym razem na plac Zgody, przed jego aptekę. Jak podczas tamtego przesiedlenia będą potrzebowali wody, lekarstw, opatrunków, środków uspokajających i uśmierzających ból. Minimalnej pomocy, na którą zezwolą oprawcy.
Od świtu do apteki ściągali zaprzyjaźnieni klienci, którzy potracili już bliskich, lękali się samotności w czas apokalipsy. Na ich zszarpane nerwy i tłumioną depresję Pankiewicz miał w pogotowiu nalewkę na melisie, zaprawioną kroplami laudanum. Ważne też było wsparcie, którego mógł udzielić tolerowany przez władzę aptekarz i aryjczyk, na wypadek złośliwości ludzi w mundurach. Dla żartu odbierali czasem człowiekowi kenkartę z pieczątką i traktowali go jak pasożyta do likwidacji. Goście siedzieli w milczeniu dookoła stołu, pili ziołową nalewkę, z napięciem i lękiem wsłuchiwali się w odgłosy z placu, drgali po każdym strzale i donośniejszych krzykach ofiar.
Akcja wysiedlenia rozwijała się, plac Zgody napełniał się szybko skazanymi na niebyt. Do apteki przychodziły pielęgniarki ze szpitala doktora Biebersteina, po jodynę, środki przeciwbólowe, leki na nerwy, nasercowe i opatrunki. Przerażone, z trudem nad sobą panujące, były drobinkami w morzu falującego nieszczęścia. Równie wystraszone Helena, Aurelia i Irena wydawały medykamenty bez zapłaty, jak zadecydował Pankiewicz.
Apteka udzielała wsparcia potrzebującym i trwała niewzruszenie, jak wypełniona współczuciem i lękiem kapsuła, zawieszona wysoko ponad zakazaną dzielnicą. Goście przy stole unikali swoich spojrzeń, z poczuciem winy, że nie dzielą losu współbraci. Pankiewicz rozumiał ich ból, nie wiedział, czy wolno mu było przerwać milczenie.
Od czasu zamknięcia zakazanej dzielnicy często przychodzili do jego apteki, duże wrażenie robiły na nim ich mądre i zabawne dyskusje. Poprzedniego wieczora pojawili się po zachodzie słońca, po przeczytaniu rozlepionego na ścianach kamienic rozporządzenia o wysiedleniu niezatrudnionych. Niespokojni, co czeka mieszkańców dzielnicy następnego dnia, dzielili się pogłoskami na temat losu wywożonych. Przekonującą myśl wygłosił w końcu sędziwy doktor Glassner:
‒ Ogłoszenie nie mówi słowa, dokąd pojadą. Rozum jednak podpowiada, że gorzej niż tu nigdzie być nie może.
Logika tego stwierdzenia trafiła do zebranych. Pokiwali głowami z uznaniem, wychylili zawartość napełnionych przez Pankiewicza kieliszków, z ulgą śledzili wędrówkę trunku przez wnętrzności.
‒ Jest pan cudotwórcą, panie Tadeuszu – westchnął Dawid Rappaport. – Pana nektar sprawia, że zwierzęce nerwy zamieniają się w anielskie.
‒ Co też pan opowiada, doktorze? – zaprotestował łagodnie szlifierz diamentów Mosze Izraeler i postawił pusty kieliszek blisko aptekarza. – Gdyby aniołowie odczuwali lęk, chaos by ogarnął oba światy, wieczną monarchię i nasz padół.
‒ A nie ogarnął? – zapytał ironicznie adwokat Natan Oberlender. – To jak pan nazwie to, co się z nami wyprawia?
‒ Ma pan na myśli monarchię Jahwe w ujęciu Filona z Aleksandrii? – spytał prowokacyjnie farmaceuta Otto Herman.
Pozostali goście skrzywili się, bowiem imienia Stwórcy nie wolno było wymawiać. Znana jednak była irytacja Hermana, który stracił w Krakowie całą rodzinę, po przesiedleniu zamieszkał w jednym pokoju z siedmioma współlokatorami. Celowo używał określeń, które w normalnych czasach uznano by za obraźliwe.
‒ Jakkolwiek pan woli, drogi Ottonie – uśmiechnął się pojednawczo Izraeler. – Może być boska monarchia w wydaniu Arystotelesa. Jeśli akceptuje pan wpływ hellenizmu na judaizm. ‒ Po czym zwrócił się do Oberlendera, zgodnie z niepisaną w tym gronie zasadą, iż każde pytanie zasługiwało na odpowiedź: ‒ Bez pokonania chaosu nie ma drogi do oświecenia i zbawienia.
‒ Pokonajmy zatem chaos, oświecając naszych prześladowców nauką Izaaka Israelego. Nie ma innej drogi dla człowieka, jak…? – doktor Roman Glassner zawiesił efektownie głos.
‒ Jak upodobnienie się do Stwórcy – dokończyła Gizela Fendler.
Mężczyźni zaklaskali i ukłonili się pięknej Gizeli, a ona dodała z uśmiechem:
‒ Esesmani ogarnięci boską emanacją i szałem ortodoksów, to byłby widok!
Wszyscy głośno się roześmiali, potem zawołał Filip Schor:
‒ Przeszliby na judaizm i sami siebie zlikwidowali, karnie wykonując rozkazy Führera!
Śmiechy przycichły, miny obecnych świadczyły, że wizja prokurenta Schora była co najmniej niedelikatna.
‒ Hamujmy, proszę, skłonność nazywania tych hominidów ludźmi – zaproponował pojednawczo doktor Władysław Szencel. – Krojąc ich, miałbym problem ze znalezieniem części mózgu odpowiadającej za ludzkie odruchy.
Rappaport pokiwał głową, uniósł w geście toastu kieliszek napełniony ponownie przez aptekarza.
‒ Za jak najwięcej tych pańskich anatomopatologii, doktorze.
Wszyscy wychylili z powagą nalewkę, odstawili kieliszki, sięgnęli po ciasteczka i parujące herbatą filiżanki.
Pankiewicz z podziwem przysłuchiwał się dyskusjom swoich gości. Spierali się, nie kłócąc, nigdy nie próbowali poniżyć adwersarza, nie chlubili się wiedzą. Łagodni mędrcy wyłonili się z mgieł przeszłości, ze starożytnej Jerozolimy lub Aleksandrii, przyjemnością rozmowy i poczuciem humoru unieważniali koszmar świata. Z wdziękiem i lekkością podróżowali przez odmęty czasu, do innej, szczęśliwszej galaktyki.
Dziś miał wrażenie, że od wczorajszego wieczoru upłynęła wieczność. Za szklanymi drzwiami apteki przelewała się ciemna fala nieszczęścia, plac Zgody wypełniał się tłumem nędzarzy, krzyki, płacz i jęki zlewały się z twardymi wrzaskami, szczekaniem psów, trzaskiem wystrzałów.
Drzwi otworzyły się nagle z wesołym brzękiem dzwoneczka, do środka weszły pośpiesznie dwie kobiety, za nimi pięciu mężczyzn. Dawid Rappaport spodziewał się ich, bo od razu nachylił się do Pankiewicza, coś mu po cichu wyjaśnił. Aptekarz skinął głową, podniósł się i odprowadził siódemkę przybyszy na zaplecze apteki.
Dobrze ich znał. Doktor medycyny Freud z żoną, oboje po pięćdziesiątce, w tym samym wieku fabrykant Edward Wachs, pięćdziesięciopięcioletni doktor Wolfgang Armer, trzydziestoletnia piękność Maryla Schenkerówna, czterdziestoletni skrzypek Chaim Rosner, aktor oraz poeta Mordechaj Gebirtig, liczący sobie sześćdziesiąt pięć wiosen.
Żadne z nich nie miało pieczątki w kenkarcie, z prawem do życia. Jakimś cudem udało im się przejść obok nadzorców i wejść do apteki, ale to było tylko odroczenie. Ukrycie tej siódemki skończyć się mogło aresztowaniem aptekarza, oskarżeniem o złamanie prawa, i egzekucją wraz z kolejną grupą zakładników w więzieniu Montelupich, po aryjskiej stronie Krakowa.
Pokój na zapleczu był niewielki, na środku stał duży, przykryty ceratą stół, na którym sortowane były i rozlewane medykamenty. Pankiewicz wszedł do małego korytarza za zapleczem, otworzył metalowe drzwi. Uciekinierzy bez słowa wsunęli się do ciemnego wnętrza magazynku. Aptekarz zamknął za nimi drzwi, z trudem panował nad rozdygotanymi nerwami. Wrócił do głównej sali, wyjął z szafy kolejną butelkę nalewki na melisie, z kroplami laudanum. Stojące za kontuarem Helena, Irena i Aurelia patrzyły na niego z lękiem.
‒ Są panie wolne, zakończyliśmy na dziś pracę – powiedział Pankiewicz stanowczym głosem.
Obowiązkiem każdego aryjczyka było powiadomienie o próbie ucieczki i ukrywania się osobników z gwiazdami Dawida. Niedopełnienie tego obowiązku karane było śmiercią, dotyczyło to wszystkich obecnych, bez wyjątku.
Helena, Irena i Aurelia, pobladłe i poważne, pokręciły przecząco głowami. Pankiewicz znał swoje farmaceutki, nie należało nalegać na ich posłuszeństwo, nie w tym przypadku. Westchnął z wdzięcznością, przysiadł się znowu do swoich gości, rozlał nalewkę z butelki i pierwszy wychylił kieliszek.
Nastrój przy stole był poważny, obecni znali wagę następnych minut. Patrzyli na Pankiewicza i farmaceutki z szacunkiem i miłością. Teraz oni grali o najwyższą stawkę, goście mieli pieczątki w kenkartach i nie odpowiadali za ukrywanie nielegalnej siódemki.
Dawid Rappaport położył pokrytą żyłkami i plamami dłoń na drżącej ręce aptekarza.
‒ Słyszał pan o filozofie Izaaku Lurii? W szesnastym wieku, w Galilei.
Pankiewicz pokręcił przecząco głową.
‒ Luria utrzymywał, że w snach jego dusza wędruje do nieba – ciągnął Rappaport. ‒ Spotykał tam proroka Eliasza, który opowiadał, jakie były i jakie będą losy ludzkości. Według Lurii każdy ma obowiązek wziąć udział w duchowej naprawie świata, która prowadzi do zbawienia. Czy pan wie, drogi Tadeuszu, że jest pilnym uczniem Izaaka Lurii? I kochane panie też jesteście – Rappaport zwrócił się do trzech farmaceutek.
Pozostali mężczyźni i Gizela Fendler pokiwali z powagą głowami. Poruszony aptekarz chciał odpowiedzieć, ale przerwał mu ponownie dzwonek nad drzwiami. Wszyscy obrócili się z niepokojem w stronę wejścia, zło musiało się wreszcie pojawić.
Zamiast ludzi w mundurach ujrzeli młodą, wychudzoną kobietę w krótkim płaszczu, która ściskała dłonie za ciepło ubranych dziewczynki i chłopczyka. Drzwi zamknęły się za nimi z wesołym brzękiem, przybysze zatrzymali się.
Rebeka rozejrzała się bezradnie, widok grupy ludzi z opaskami z gwiazdą Dawida pogłębił jej lęk. Nie ukrywali się, na pewno mieli pieczątki w kenkartach. Dlatego mówiło się, że znajomi aptekarza unikali prześladowań. Nie może usiąść z nimi, źle zrobiła przychodząc tu. Z nagłą determinacją ruszyła z dziećmi przez salę, skręciła za kontuar, weszła do pokoju na zapleczu.
Stało się to tak szybko, że zebrani ledwo zdążyli dostrzec rozpacz na twarzy matki i strach w rozpalonych gorączką oczach dziewczynki i chłopca. Zaskoczony Pankiewicz podniósł się i udał za przybyszami. Wchodząc na zaplecze ujrzał, że kobieta rozgląda się bezradnie po małym wnętrzu. Potem z nagłą determinacją podniosła brzeg ceraty, weszła z dziećmi pod stół i opuściła jego nakrycie. Rozegrało się to szybko, jakby matka, dziewczynka i chłopiec wiele razy bawili się tu w chowanego.
Aptekarz stał z sercem ściśniętym współczuciem, bez nadziei. Wystarczy, że oprawcy wejdą do apteki z policyjnym psem. Miał wrażenie, że spotkał wcześniej tę kobietę, ale nie miał pojęcia, dlaczego wybrała jego aptekę. Przemknęło mu przez głowę, aby ją o to zapytać, ale odgonił tę myśl.
‒ Proszę się nie ruszać, zachować pełną ciszę – powiedział spokojnym głosem. – Wszystko będzie dobrze.
Nad drzwiami apteki roztańczył się znowu srebrny dźwięk. Pankiewicz zdążył już go znienawidzić, wracając na salę, obiecał sobie, że pozbędzie się przeklętego dzwonka, jeśli przetrwa dzisiejszy dzień. Wyłonił się z zaplecza i zatrzymał przy kontuarze na widok gości. Jego serce wstrzymało rytm, potem nadmiernie przyśpieszyło.
Na środku sali stali dwaj wysocy oficerowie, jeden w czarnym mundurze SS, drugi w szarym Schutzpolizei, nazywanej przez mieszkańców zakazanej dzielnicy: Schupo. Towarzyszyli im trzej sturmmanni SS z pistoletami maszynowymi, wymierzonymi w siedzących przy stole. Obaj oficerowie znani byli aptekarzowi i jego gościom, a także wszystkim mieszkańcom dzielnicy. Byli to SS-Haupsturmführer Jakob Kunze i zastępca komendanta Schupo Oberleutnant Oswald Bousko. Przestraszone Irena, Aurelia i Helena odsunęły się pod ścianę. Ośmioro gości podniosło się powoli, zgodnie z prawem zakazującym siedzenia w obecności panów życia.
Jakob Kunze podniósł rękę powstrzymującym gestem.
‒ Nie trzeba, proszę zostać na swoich miejscach. – Odczekał, aż wszyscy usiądą, potem z przyjaznym uśmiechem spojrzał na aptekarza: ‒ Jak zwykle podejmuje pan swoich przyjaciół. Nas też poczęstuje pan nalewką? Czy została już skonsumowana?
Pankiewicz wszedł za kontuar, otworzył boczną szafę, wyciągnął dużą butelkę. Kunze i Bousko podeszli do niego. Trzej sturmmanni nadal celowali z pistoletów maszynowych w siedmiu mężczyzn i kobietę przy stole. Kunze wyciągnął portfel z wewnętrznej kieszeni płaszcza.
‒ Całą butelkę poprosimy. Ile to wyniesie? – zapytał do aptekarza.
‒ Na koszt firmy – odparł Pankiewicz.
Kunze pokręcił głową z udaną powagą.
‒ Próba przekupstwa?
‒ Trzy marki, dwadzieścia fenigów.
Pankiewicz podszedł do kasy, wcisnął kilka klawiszy, zakręcił korbą. Maszyna zabrzęczała i wypluła krótki paragon. Położył papier na ladzie, obok butelki. Kunze uśmiechnął się.
‒ Proszę sobie darować. Nie przedstawimy Himmlerowi kosztu tej akcji. – Odliczył dwa banknoty jednomarkowe i monetę, położył je na kontuarze i zwrócił się do Bousko: – Zajmiesz się butelką?
Pankiewicz podał zastępcy komendanta Schupo korkociąg, wyjął z szuflady pięć kieliszków, postawił je na ladzie. Oswald chwycił butelkę, wkręcił korkociąg, wydostał korek z dźwiękiem zassanego powietrza, napełnił kieliszki nalewką. Kunze podniósł swój kieliszek, przysunął pod nos, powąchał.
‒ Nie stwierdzam gorzkiego zapachu migdałów, cyjanku potasu. Nie posunąłby się pan tak daleko w miłości do nas, prawda? – mrugnął do Pankiewicza.
Nie czekając na odpowiedź, skinął głową do trzech sturmmannów. Esesmani zawiesili pistolety na ramionach, podeszli do lady, chwycili trzy kieliszki z nalewką. Kunze odwrócił się do nieruchomych gości przy stole.
‒ Napiją się państwo ze mną? Za zdrowie Führera. Za zwycięstwo Rzeszy w wojnie z barbarzyńcami ze wschodu.
‒ I z zachodu – powiedział Dawid Rappaport, wstał i podniósł swój kieliszek.
Pankiewicz, farmaceutki i pozostali przy stole zmartwieli. Kunze zmierzył wzrokiem wysokiego, siwego filozofa, skrzywił się rozbawiony.
‒ Szanowny panie Rappaport, zmagania wojenne toczą się jeszcze na południu, w Afryce. Na zachodzie Europy sytuacja jest opanowana. Pomimo że panu Churchillowi marzy się spółka z inwalidą Rooseveltem. Amerykańscy bankierzy z pańskiego plemienia nie kwapią się jednak do sfinansowania tej awantury, prawda? Wystarczy im interes na wojnie z samurajami. Jeśli ma pan inne wieści zza oceanu, chętnie posłuchamy.
Rappaport milczał, z kieliszkiem w ręku patrzył na błyszczące buty Kunzego. Esesman spojrzał w dół, jakby chciał sprawdzić, czy oponent zauważył brud na jego obuwiu. Podniósł znowu głowę.
‒ Proszę mi patrzeć w oczy. Dziś nie strzelę za to w pańską głowę – zapewnił dobrodusznym tonem.
Rappaport podniósł głowę, spotkał się z zimnym, badawczym wzrokiem bladoniebieskich oczu esesmana.
‒ Nieprzeniknione są wyroki Opatrzności – powiedział, przystawił swój kieliszek od ust i opróżnił go powoli.
‒ Filozofia! I jak zawsze w wydaniu mistycznym! – zawołał Kunze. Jednym haustem opróżnił swój kieliszek. – Niech panu będzie, nasz Nietzsche przeciw waszemu Baruchowi Spinozie. Przekonamy się, kto lepiej oddaje prawdę o życiu.
Oswald Bousko wypił swoją nalewkę, odstawił kieliszek na kontuar.
‒ Skończyłeś? – zapytał, patrząc w stronę przejścia na zaplecze.
Kunze odsłonił złoty zegarek na przegubie.
‒ Masz rację, jesteśmy tu całe cztery minuty. Ziemia przebyła pięć milionów kilometrów, a my tylko gadamy. Sprawdźmy, jak tam z zatrudnieniem obecnych. Z rozmownym panem Rappaportem na czele.
Skinął głową krępemu sturmmannowi z szeroką, prymitywną twarzą. Esesman odłożył pistolet maszynowy, podszedł do siwego filozofa, wyciągnął rękę. Rappaport wydobył z kieszeni marynarki kenkartę, podał esesmanowi, potem zdjął okrągłe okulary w drucianej oprawie.
Jakby odgrywali wypróbowane role – przemknęło przez głowę Pankiewiczowi.
Sturmmann z rozmachem uderzył Rappaporta wielką pięścią w twarz. Rozległ się trzask łamanej kości policzkowej i nosa, zakrwawiony filozof z jękiem bólu zwalił się na podłogę. Kunze odebrał kenkartę od esesmana, ostrzegawczym gestem zatrzymał aptekarza, który chciał pomóc powalonemu. Otworzył dokument i przeczytał na głos:
‒ No tak, zatrudniony w fabryce pana Schindlera. Dlaczego mnie to nie dziwi? – Pokręcił głową, podszedł do leżącego Rappaporta, upuścił na niego kenkartę. – Jest pan specjalistą od emaliowania naczyń dla armii, jak się domyślam. Przykro mi z powodu nieporozumienia. No, dość komedii!
Trącił Rappaporta czubkiem buta w twarz. Stary filozof poruszył się, wciągnął ze świstem powietrze w płuca, usiadł z wysiłkiem. Krew spływała z jego twarzy, zalewała szyję i pierś.
‒ Twarda sztuka – stwierdził z uznaniem Kunze i jak narrator spektaklu potoczył wzrokiem po twarzach widzów. ‒ Po takim ciosie Helmuta ja bym nie wstał. – Odwrócił się do esesmana, który uderzył Rappaporta. – Zbyt mało użyłeś germańskiego ducha.
Sturmmann zrozumiał to jako zachętę, zrobił krok w kierunku filozofa. Kunze powstrzymał go gestem ręki.
‒ Następne dokumenty poproszę – zwrócił się do pozostałych przy stole, gestem wysłał sturmmannów do działania. Przyglądał się uważnie pokazującym kenkarty gościom, zapalił papierosa, skinął do Oswalda. – Do roboty, komendancie.
Oswald spojrzał znacząco na Pankiewicza, wszedł za kontuar i skierował się na zaplecze apteki.
Przeszło godzinę obaj z Kunzem stali na placu Zgody w grupce esesmanów, palili papierosy, rozmawiali i dyskretnie obserwowali aptekę „Pod Orłem”. Liczyli wchodzących klientów, począwszy od czterech mężczyzn, których ujrzeli o świcie. Dwaj mężczyźni i kobieta pół godziny później, kiedy na placu zebrał się już spory tłum. Wreszcie, korzystając z zamieszania, przemknęło niezauważonych przez policjantów i odemanów pięciu mężczyzn i dwie kobiety. Młodsza z kobiet, elegancko ubrana, poruszała się z gracją na wysokich obcasach, sprawiała nierealne wrażenie na tle falującego zbiorowiska nędzy.
Ta siódemka to było źródło pewnego zarobku Kunzego i Bousko, ruszyli obaj do apteki. W ostatniej chwili wyprzedziła ich kobieta z dwójką małych dzieci, biegiem dotarła do przeszklonych drzwi i zniknęła we wnętrzu. Mignęła im tylko, ale oni byli zawodowcami w swoim fachu, dostrzegli, że kobieta nie należała do elity zakazanej dzielnicy. Na pewno nie miała pieczątki w kenkarcie. Ani środków, aby ratować siebie i dzieci.
Niepisanym zwyczajem było to ich polowanie, SS-Hauptsturmfürhera i zastępcy komendanta Schutzpolizei. Na aptekę nie zwracali uwagi uwijający się w tłumie mężczyźni w czarnych, szarych i granatowych mundurach. Dość mieli pracy z popędzaniem nowo przybyłych, karaniem opornych, za wolno reagujących albo przypadkowych pechowców.
W noc poprzedzającą akcję pili do świtu. Teraz, z czerwonymi oczami i oddechami przesączonymi alkoholem walili pięściami, kopali, strzałami z pistoletów uciszali wołania o ratunek kierowane do lekarzy i pielęgniarek, do pracowników Służby Pomocy. Pod odzieżą i w tobołkach mieszkańcy zakazanej dzielnicy ukrywali kosztowności i pieniądze, w nadziei, że uratują im kiedyś życie. To były łupy esesmanów, funkcjonariuszy Sonderdienstu i Baudienstu. Zmęczeni po nocnej libacji, podnieceni władzą potykali się, przeklinali, uwijali się w tłumie jak poszukiwacze skarbów. Wrzaskiem zmuszali kobiety, mężczyzn i dzieci do rozbierania się, biciem poganiali powolnych. Przetrząsali walizki, tobołki i odzież, rozkazywali ofiarom podskakiwać w samej bieliźnie, zaglądali im od ust.
Oswald Bousko patrzył na maltretowany tłum i przepitych mężczyzn w mundurach, zastanawiał się, czy alkohol był koniecznym wstępem, czy ułatwiał oprawcom unieść potworności, których się dopuszczali. Może odwrotnie, zalegająca w ich mózgach wódka dodawała ekscytacji, zwiększała przyjemność w zadawaniu cierpień.
Po wejściu do apteki Kunze i Bousko zorientowali się, że dobrze liczyli przybyszy, zarobek będzie znaczny. Ośmioro gości siedziało przy stole, poza nimi obecni byli aptekarz Pankiewicz i trzy farmaceutki. Gdzie się podziała następna siódemka? I kobieta z dwójką dzieci.
Na zapleczu było pusto. Zamknięte szafy pod ścianami nie były godne uwagi, ani przykryty ceratą stół. Oswald poczekał na aptekarza, po czym pokazał na wzmocnione metalową sztabą drzwi, w korytarzu za pokojem.
Pankiewicz nie próbował dyskutować. Wyjął z fartucha klucz, wszedł do korytarza, otworzył zamek drzwi magazynku. Mechaniczne, proste ruchy, które wykonywał tysiące razy, miały teraz wagę życia. Zastępca komendanta Schupo mógł przyjąć zapłatę lub zachować się jak służbista. Wówczas Pankiewicz i trzy farmaceutki byli skazani, kobieta i dwójka dzieci pod stołem też. Nie było szansy, żeby myśliwi nie policzyli zwierzyny przed wejściem do apteki.
W ciasnym wnętrzu magazynku Edward Wachs, Wolfgang Armer, Maryla Szenkerówna, Chaim Rosner, Mordechaj Gebirtig i małżeństwo Freudów mrużyli oczy przed rażącym światłem. Pankiewicz dopiero teraz uświadomił sobie, że nie zjawili się z dziećmi. Może zostały pacjentami szpitala doktora Biebersteina, albo udało się je przemycić i ukryć po aryjskiej stronie miasta. Brał udział w takich akcjach, ale nie mógł sobie przypomnieć, czy były to dzieci mężczyzn i kobiet w magazynku.
Oswald nie krzyczał, nie wyciągnął pistoletu, nie wezwał esesmanów z głównej sali, czekał w milczeniu. Pankiewicz odetchnął z ulgą. Stojący w magazynku sięgnęli do kieszeni, pod ubrania, za paski spodni, za biustonosze. W białym świetle błysnęły brylanty, złote pierścionki, bransoletki, kolorowe zwitki banknotów, kolejno znikały w kieszeniach munduru Oswalda.
‒ W porządku – powiedział wreszcie Bousko.
Pankiewicz zamknął drzwi magazynku, w zapadającej ciemności zgasły oczy siedmioro uciekinierów. W tym momencie spod stołu dobiegł cichy, stłumiony kaszel i zapadła znowu cisza.
Policjant odwrócił się, spojrzał na stół, potem przeniósł wzrok na aptekarza. Bez słów domagał się lojalności, jeśli nadal mieli współpracować. Pankiewicz milczał, nie poruszył się. Bousko skrzywił się niecierpliwie, chwycił brzeg ceraty, uniósł ją i zajrzał pod blat. Jego spojrzenie napotkało gorączkujące oczy dziewczynki, potem przestraszone oczy chłopca. Za nimi ujrzał kobietę otaczającą ramionami oboje dzieci. Półmrok zakrywał jej rysy, ale można było wyczuć nieruchomą rozpacz.
‒ Wychodzić – powiedział Oswald miękkim, wiedeńskim akcentem. – Papiery.
Rebeka wypuściła z objęć Sarę i Aarona, powolnym ruchem wypchnęła ich spod stołu. Poczuła opór, ciała dzieci były sztywne jak z drewna. Wyszła za nimi na czworakach, wyprostowała się, chwyciła małe dłonie i spojrzała w oczy mężczyźnie w mundurze, z dystynkcjami Oberleutnanta Schutzpolizei. Widywała go przy bramie zakazanej dzielnicy, kiedy miała jeszcze prawo wychodzenia do pracy w Krakowie, w fabryce czekolady Piaseckiego. Oswald Bousko był gwarancją, że nic złego nie spotka szmuglujących z aryjskiej części miasta żywność, pieniądze i kosztowności. Pod warunkiem, że częścią przemytu podzielą się z władcami życia i śmierci.
Sara zaniosła się kaszlem, Rebeka objęła jej ramiona, drugą ręką wyjęła z marynarki kenkartę, podała ją policjantowi. Nie miała nic do zaoferowania, stała nieruchoma, bez sił do walki. Posłusznie pójdzie z dziećmi tam, gdzie dawno powinni trafić. Z podniesioną głową, wbrew prawu nie opuściła oczu, domagała się wyroku. Niech policjant zacznie krzyczeć: Komm! Los! Schnell!, niech to się wreszcie skończy. Po kilku sekundach ciszy instynktownie wyczuła, że on się waha. Chwyciła się kurczowo ostatniej szansy, magii litości.
‒ Proszę – wyszeptała po niemiecku.
Oswald Bousko otworzył kenkartę.
‒ Rebeka Aspis, nie masz zatrudnienia.
Chciał mówić dalej, formułę o rozporządzeniu, wysiedleniu jej i dzieci, ale milczał, z pustką w głowie. Miał wrażenie, że czas się zatrzymał, dla niego i wyczekującej w udręce matki. Zdał sobie nagle sprawę, że gdyby zdjąć z twarzy tej kobiety zmęczenie, głód i lęk, nie byłby w stanie znieść jej urody. Za moment rozkaże jej przejść do głównej sali, esesmani wyprowadzą ją z dziećmi na plac, podzieli los zgromadzonych tam ludzi. A on zapomni, że ją spotkał.
Nie odezwał się i nie poruszył, z bezsensowną nadzieją, że kobieta i dzieci znikną, nigdy ich tu nie było. Co na to Jakob Kunze, z którym liczyli zbiegów? Matematyka była bezlitosna, apteka nie miała tylnego wyjścia, siedemnaście osób nie mogło się stać czternastoma. Trzy pierścionki, dwa brylanty, bransoletki i dwa zwitki banknotów w kieszeniach Oswalda Bousko to było za mało. Kunze wiedział, jakiego dochodu należało się spodziewać.
Sara nadal kaszlała. Pankiewicz patrzył z niepokojem na policjanta i wychudzoną kobietę. Milczenie Oberleutnanta mogło oznaczać, że obmyśla karę. W zakazanej dzielnicy nie słyszano, żeby Bousko torturował lub zabijał ludzi osadzonych w areszcie Schutzpolizei. Ale dochodziło tam do znęcania się nad aresztantami, nocami zabawiali się w ten sposób pijani esesmani.
Aptekarz przysunął się do Bousko, szepnął z napięciem:
‒ Zapłacę za kobietę i dzieci.
Oswald nie odpowiedział, wyciągnął pistolet z kabury, ruchem głowy pokazał przejście do głównej sali. Rebeka chwyciła dłonie Sary i Aarona. Pankiewicz powstrzymał ją.
‒ To nie jest konieczne, panie komendancie ‒ powiedział z naciskiem. Sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął portfel. – Trzysta marek?
Wzrok i ton głosu Oswalda były spokojne.
‒ Gdzie ją pan ukryje? – spytał, pokazał na magazynek. – Tam nie ma już miejsca.
Aptekarz spojrzał na stół.
‒ Mogą tu zostać.
‒ Jak długo? Nikt poza mną nie zajrzy?
‒ Co pan zamierza z nimi zrobić? – nie ustępował Pankiewicz.
‒ Nie pańska sprawa.
Oswald odsunął aptekarza ręką z pistoletem, ponownie skinął głową w stronę wyjścia. Rebeka patrzyła na Pankiewicza, jej wzrok pytał: To koniec, nic więcej pan nie może? Ostateczny koniec? Odwróciła się, ścisnęła mocniej dłonie Sary i Aarona, wyszła z zaplecza.
‒ No proszę, jakie znalezisko! – zawołał Kunze na widok matki z dziećmi. Zwrócił się do Bousko i Pankiewicza: – Pan aptekarz ukrywał zbiegów?
‒ Sam ich wydał – zaprzeczył Oswald i popchnął lekko Rebekę do wyjścia z apteki.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki