Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak mam WIERZYĆ, skoro NIE WIEM?
To książka dla każdego, kto chciałby się dowiedzieć, jak radzić sobie z kryzysami w wierze i jak przekonać własne serce, by chciało kochać Boga.
Jak wierzyć w Boga, którego nie widzimy? Nie umiemy nawet potwierdzić, czy On w ogóle istnieje. Jak się modlić, skoro nie mamy pewności, że Ktoś nas TAM w ogóle słyszy? Może wszystko to nieprawda i nie warto się tym zajmować?
Autor przyznaje, że wiara nie jest czymś łatwym. Nie tylko dlatego, bo dotyczy spraw, które nie mieszczą się nam w głowie, ale także dlatego, bo nie mieliśmy szansy się do niej przygotować – po prostu znaleźliśmy się w tej rzeczywistości. Przez to wiara często nas zaskakuje, ale – co ważniejsze – dzięki temu staje się jeszcze bardziej niesamowita.
Nota o autorze:
Ks. Jan Frąckowiak – urodzony w Poznaniu, wyświęcony na kapłana w roku 2009. Pracował jako wikariusz w Wolsztynie i w Komornikach. Studiował teologię dogmatyczną na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie, gdzie uzyskał doktorat. Jest rektorem Seminarium Duchownego w Poznaniu. Wykłada na Wydziale Teologicznym UAM w Poznaniu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 124
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSTĘP
Jak wierzyć? Jak mam wierzyć w Boga, którego nie widzę i nie umiem potwierdzić, czy On w ogóle istnieje? Jak się modlić, skoro nie mam pewności, że Ktoś mnie tam w ogóle słyszy? Może wszystko to nieprawda i wiarą nie warto się zajmować?
W głowie niejednego chrześcijanina pojawiają się co jakiś czas tego typu wątpliwości. Powiem szczerze: w mojej też. Ale to nie znaczy, że dzieje się coś złego. To znaczy tylko tyle, że potrafimy zadawać sobie mądre pytania. Potrafimy myśleć. A to już bardzo dużo. Bo – jak jeszcze na następnych stronach nieraz powtórzymy – myślenie w chrześcijaństwie jest ważne.
Rzeczywiście, wiara jest rzeczą niełatwą. Nie tylko dlatego, że dotyczy spraw, które nie mieszczą się nam w głowie. Także z jeszcze jednego, dość istotnego powodu. Otóż zazwyczaj w życiu do wszystkich trudnych spraw musimy się dobrze przygotować: nikt nie zostaje fachowcem w jakimś zawodzie zaraz po urodzeniu, podobnie też nikt nie będzie prezydentem, prezesem firmy, naukowcem, lekarzem czy nauczycielem bez porządnego, wieloletniego kształcenia się i nabierania doświadczenia. A z wiarą tak nie jest. Nie mamy kiedy się do niej przygotować. Nikt nas nie pytał o zdanie – czy rozumiemy, w co wierzymy, a nawet czy w ogóle chcemy chrześcijanami zostać. Po prostu: ochrzcili nas i tyle!
Tak było też w moim przypadku – nikt mnie nie pytał, co sądzę o własnym chrzcie. Jednak po latach doszedłem do wniosku, że to była najlepsza rzecz, jaka mogła mnie w życiu spotkać. Mam nadzieję, że między wierszami na kolejnych stronach uda mi się przekazać, dlaczego tak sądzę. Z czasem wiara stała się dla mnie niezwykłą przygodą. A ponieważ nie miałem kiedy się do niej przygotować, często mnie zaskakuje, sprawiając, że ta przygoda staje się jeszcze bardziej niesamowita.
Wiara jest piękna, dobrze jednak wiedzieć, czym ona właściwie jest i na czym polega. Nie jestem wielkim ekspertem w wierze – muszę o moją wiarę każdego dnia walczyć. Ale zdołałem już odkryć kilka ważnych rzeczy.
Nie oczekuję, że czytelnik we wszystkim się ze mną zgodzi. W różnych kwestiach może mieć zdanie zupełnie odmienne od mojego. Chciałbym jednak podzielić się tym, co na temat wiary zrodziło się w moim sercu i mojej głowie. I bardzo się ucieszę, jeśli myśli z tej książeczki na coś się komuś przydadzą…
I. SAME PROBLEMY!
KRYZYS I KRYZYSIKI
Każdy katolik z pewnością pamięta swoją Pierwszą Komunię Świętą. Jakie wszystko było piękne! Pomińmy tu liczne ciotki, które nas wtedy obściskiwały, dalekich kuzynów, z którymi wspólnie się tamtego dnia bawiliśmy, czy wspaniałe prezenty, których rozpakowania nie mogliśmy się już doczekać. Tym, co było jednak przede wszystkim urzekająco piękne, była nasza wiara. Każdy pewnie przypomina sobie to wierzące dziecko, którym wówczas byliśmy. Ono najpierw ze szczerym przejęciem się wyspowiadało, a potem z niekłamaną radością w sercu przyjęło po raz pierwszy Jezusa w Komunii Świętej. To było dobre dziecko, które chociaż nie wszystko rozumiało, to jednak miało w sobie żywą wiarę. Wszystko dla niego było czyste, proste i jasne.
A dzisiaj? Od tamtego dnia wiele się zmieniło i teraz może wcale nie jesteśmy już pewni, czy ta wiara jeszcze w sercu jest. Wtedy wydawało się nam, że wierzyć to nic trudnego – chcieliśmy po prostu zawsze być blisko Jezusa. Ale przez kolejne lata wiele się wydarzyło: dużo usłyszeliśmy, niejedno zobaczyliśmy, mnóstwo przeżyliśmy i… sporo narozrabialiśmy.
Miało być tak pięknie, a wiele rzeczy nam nie wyszło – i może wciąż nie wychodzi. Pojawiły się rozczarowania, frustracja samym sobą, innymi. Miało być inaczej. A nie jest. Może przychodzą nam do głowy myśli: „To chyba nie dla mnie; może lepiej dam sobie z wiarą spokój – tak jak wielu ludzi, których spotykam na co dzień”. Mówiono nam kiedyś, że wiara jest ważna, nawet bardzo ważna. A tymczasem nie mamy pojęcia, jak ją w sobie wskrzesić, kiedy przychodzą kryzysy i zaczyna ogarniać nas bezradność.
Mogą to być małe kryzysiki, które przelotnie nas zaniepokoją i szybko przeminą. Ale niekiedy nadciągają poważne zapaści, prawdziwe życiowe katastrofy: groźna choroba, śmierć kogoś bliskiego, inne nieszczęście. One rzeczywiście potrafią zachwiać fundamentami wiary i wówczas nie mamy pomysłu, jak się z nich wykaraskać. Nachodzą nas wątpliwości: „Nie wiem, czy Bóg istnieje. A jeśli istnieje, to czy obchodzi Go moje życie i czy interesuje się On moimi problemami. Nie czuję Jego obecności…”. Czasami te przeżycia są tak intensywne, że zaczynamy się zastanawiać, czy my w ogóle jeszcze jesteśmy wierzący. Wydaje się, że wiara zupełnie wymyka się nam z rąk.
Jeśli ktoś coś takiego właśnie przeżywa, to pierwsza rzecz: niech się zbytnio nie stresuje! Ksiądz Joseph Ratzinger, późniejszy papież Benedykt XVI, zauważył kiedyś, że każdy człowiek wierzący – nawet ten, kto ma wiarę najsilniejszą z możliwych – przeżywa chwile zwątpienia (podobnie jak i każdy niewierzący miewa chwile wiary):
Zarówno wierzący, jak i niewierzący, każdy na swój sposób, doświadczają zwątpienia i wiary, jeśli tylko nie ukrywają się sami przed sobą i przed prawdą swego istnienia. Nikt nie może uniknąć całkowicie wątpienia ani całkowicie wiary[1].
A więc kryzysy i zwątpienia nie są niczym niezwykłym! Tym bardziej że miewali je nawet wielcy święci. Wniosek? Dzisiejszy kryzys w niczym nie przeszkadza, żebyśmy kiedyś mogli zostać wielkimi świętymi!
Czy Pan Bóg nie mógłby czegoś zrobić, żeby kryzysy w naszym życiu się nie pojawiały? Łatwiej by się przecież wierzyło… Może by i mógł. Ale tak nie robi. Dlaczego? Bo kryzys jest wartościowy. I – o dziwo! – może nam w wierze bardzo pomóc.
I tutaj warto wyjaśnić sobie od razu jedną rzecz. Dlaczego wspomniane przed momentem pierwszokomunijne dziecko było kiedyś takie wierzące? Bo to, co miało w sercu, to nie była do końca jego wiara! To była wiara tych, którzy mu ją ofiarowali: rodziców, dziadków, siostry zakonnej czy pani katechetki albo księdza proboszcza. Oni wszyscy temu dziecku – dzień po dniu – wkładali do serca swoją wiarę. A teraz, kiedy przychodzi kryzys, sprawa staje się jasna: dzisiaj już tamta ich wiara nie wystarcza.
Każdy więc, kto coś takiego przeżywa – niezależnie od tego, ile ma lat – otrzymuje od swojego serca wyraźny sygnał, że najwyższy czas na prawdziwą wiarę – własną wiarę. A do tego potrzeba zaktualizowania systemu…
ZAKTUALIZUJ SYSTEM!
Kiedyś w pewnym biurze pracowała starsza pani. Posługiwała się komputerem, który na jej biurku stał już piętnaście lat. Obsługiwała głównie edytory tekstowe, więc za wiele od komputera nie wymagała. Ale pewnego dnia sprzęt odmówił posłuszeństwa: zawiesił się i nie reagował na żadne polecenia. Sprowadzony na miejsce informatyk zadał jedno pytanie: kiedy ostatnio system był aktualizowany? Padła odpowiedź: w ostatnich latach nigdy. Specjalista chwycił się za głowę: ten komputer już od dawna nie miał prawa działać!
Wszyscy nieustannie korzystamy ze sprzętu elektronicznego. Nie wyobrażamy sobie życia bez komputerów, tabletów, smartfonów i całej masy innych urządzeń, którymi bez przerwy się posługujemy. I dlatego dobrze wiemy, jak ważne jest aktualizowanie oprogramowania. Antywirus aktualizuje się praktycznie co chwilę, w przeciwnym wypadku stałby się zupełnie bezużyteczny. W smartfonach nieustannie pojawiają się komunikaty, że jakaś aplikacja wymaga aktualizacji (chwila nieuwagi i kolejka aplikacji do zaktualizowania niemiłosiernie się wydłuża) – inaczej nie będzie nam już przydatna. Także nasze komputery aktualizują co jakiś czas system. Nie zawsze jesteśmy z tego powodu zachwyceni, zwłaszcza wówczas, gdy pilnie potrzebujemy z komputera skorzystać, a na ekranie ku naszej rozpaczy pojawia się komunikat: „Trwa aktualizacja systemu… Proszę czekać…” – i nigdy nie wiadomo, jak długo to potrwa. Wiemy jednak, że tak musi być, aby wszystko było sprawne.
W wierze jest bardzo podobnie: trzeba stale aktualizować nasz wewnętrzny duchowy system, w przeciwnym razie stanie się on mało użyteczny. Bywa, że ludzie mają lat siedemdziesiąt i więcej, a ich system wiary jest niezaktualizowany. Wiele w życiu przeżyli, ale w sercu mają wiarę na poziomie dziecka pierwszokomunijnego. I myślą, że wszystko jest w porządku. Uważają się za ludzi wierzących, lecz nie zdają sobie sprawy z tego, że ich system od dawna jest niesprawny!
I tutaj okazuje się, że kryzys może być zjawiskiem bardzo użytecznym, ponieważ alarmuje, że dusza człowieka domaga się zaktualizowania systemu wiary! Kto przeżywa kryzys wiary i cisną mu się do głowy i serca różne wątpliwości, niekoniecznie właśnie staje się niewierzącym. To może oznaczać coś wręcz przeciwnego: on staje właśnie przed szansą, by jego wiara się pogłębiła. A to z kolei znaczy, że za chwilę może stać się wierzącym bardziej!
O tym, jak się pokonuje kryzysy, aktualizując w ten sposób wiarę, powiemy trochę później. Bo jest jeszcze kilka pilniejszych spraw, które wcześniej musimy sobie wyjaśnić.
WSZYSTKO PRZEZ BOGA
Kiedy nadchodzi kryzys, zazwyczaj równocześnie pojawia się niepokój: Co ze mną jest nie tak, skoro zaczynam wątpić? Może ogarnąć nas poczucie winy: Jestem winny, bo moi rodzice czy dziadkowie wierzą (albo, jeśli już nie żyją, wierzyli), a mnie jest trudno. Czasami rzeczywiście tak bywa, że ktoś utracił wiarę na własne życzenie: wiedział, jak należy żyć, ale to zlekceważył. W efekcie mocno się pogubił i nie wie, jak wszystko na nowo poukładać. O tym wspomnimy sobie w części poświęconej kryzysom „rewersu” wiary.
Jednak póki co ważne są dwie rzeczy. Po pierwsze: naszym rodzicom i dziadkom też nie zawsze z wiarą jest/było łatwo. Jeśli są/byli ludźmi wiary, to najprawdopodobniej z jednego powodu: oni też przeżyli w życiu niejeden kryzys. Dlatego nie musimy się martwić, że jesteśmy gorsi – bo to nieprawda. Jesteśmy jedynie na innym etapie życia. A to przecież nic złego.
A teraz druga rzecz: może to kogoś zdziwi, ale trzeba powiedzieć, że generalnie nasze trudności z wiarą powstają przez… samego Pana Boga, który skomplikował trochę sprawę (a przy okazji i nam utrudnił życie). Skoro bowiem chce, żebyśmy w Niego wierzyli, czy nie mógłby nam w tym jakoś wyraźniej pomóc? Bóg jest przecież absolutnie wszechmocny – tak mówi Biblia, tak wierzą chrześcijanie (i nie tylko oni), a nawet tak uznaje z niewzruszoną pewnością spore grono mądrych filozofów. A jeśli Bóg może wszystko, to czyż nie mógłby się On nam jakoś wyraźnie ukazać? Tak się przytrafiło na przykład Mojżeszowi – on rozmawiał z Bogiem „twarzą w twarz, jak się rozmawia z przyjacielem” (por. Wj 33,7–11). Bóg potrafiłby więc stanąć i przed nami! Dałby nam do zrozumienia, kim jest i jakie ma oczekiwania. Wszystkie nasze problemy z wiarą w jednym momencie wyparowałyby jak kamfora. Wszystko stałoby się proste, jasne i oczywiste. A jednak Bóg tak nie robi. Co więcej, nic nie wskazuje, żeby w najbliższym czasie coś się w tej kwestii miało zmienić. Bóg jest kimś, bez kogo nasze serce nie uderzyłoby ani razu, z naszych płuc nie wydobyłby się najlżejszy oddech, przez nasz umysł nie przemknęłaby ani jedna myśl. Święty Augustyn (zm. 430 r.) mówi wręcz, że On jest bliższy nam niż my sami sobie[2]. A równocześnie nie zobaczą Go najbardziej przenikliwe oczy, nie usłyszą najbardziej wyczulone uszy, wymyka się On najbardziej sprawnym dłoniom…
Skoro więc taki jest stan rzeczy, to wniosek może być tylko jeden: Bóg chce być skryty. I w tej swojej skrytości musi mieć jakiś ważny cel. Bo On niczego nie robi przecież bez powodu.
DLACZEGO BÓG SIĘ SKRYWA?
Co jest dla nas w życiu oczywiste? Wszystko, co widzimy, słyszymy i czego możemy dotknąć. Także twierdzenia, które można wyraźnie udowodnić, na przykład matematyczne wzory i prawa fizyki. Nie zawsze je postrzegamy zmysłami, ale kiedy przeprowadzimy stosowne obliczenia lub wykonamy odpowiednie doświadczenie, sprawa jest jasna. Możemy wówczas powiedzieć, że coś znamy lub wiemy na dany temat.
Jednak mimo to pojawiają się problemy, ponieważ często nie potrafimy pojąć dość prostych spraw. Mówimy: to przekracza moje zdolności, na tym się zupełnie nie znam i nie mam pojęcia, jak można to ogarnąć. Najczęściej można tego doświadczyć w szkole. Kiedy chodziłem do liceum, miałem z chemii niemal same piątki. Do czasu. Bo gdy skończyliśmy przerabiać chemię nieorganiczną i przeszliśmy do organicznej (wszystkie alkohole i fenole, polisacharydy i aminokwasy oraz wiele innych skomplikowanych spraw), moje funkcje poznawcze przygasły i pojąć nie mogłem, o co w tym wszystkim chodzi oraz skąd się biorą wszystkie te substancje. A to przecież nic wielkiego, tylko niemyśląca materia!
Czasami nie rozumiemy też drugiego człowieka. Zwłaszcza gdy nas zawiedzie lub bezmyślnie zrani. Pytamy: Dlaczego on się tak źle zachował? Przecież chyba wie, że tak nie powinien… Może wie, a może i nie. Drugi człowiek też często jest niepojęty!
Ale najbardziej przedziwne jest to, że my często nie rozumiemy nawet samych siebie. Gdy zrobimy coś strasznie głupiego, nie możemy pojąć, dlaczego tak właśnie, a nie inaczej w danej sytuacji się zachowaliśmy. Są więc chwile, kiedy widzimy, że sami dla siebie też bywamy tajemnicą!
A zatem jeśli nie pojmujemy świata, który nas otacza, nie rozumiemy innych ludzi oraz nie mamy pełnej wiedzy o nas samych, to już nie powinno zbytnio dziwić, że nie ogarniamy naszym rozumem Boga. Skoro rozum nie zawsze daje sobie radę ze stworzeniem, to nie ma szans – ze Stwórcą nie poradzi sobie tym bardziej! I chyba bardzo dobrze. Bo gdybyśmy mogli powiedzieć, że o Nim wiemy – byłoby to straszne! Oznaczałoby przecież, że Bóg jest bardzo mały, a nasz ograniczony rozum (który ma tyle problemów ze zwykłą chemią czy matematyką) jest w stanie sobie poradzić ze Stwórcą praw chemii i matematyki. Rozum obejmowałby wówczas Boga, tak jak stara się ogarnąć całą masę małych i większych spraw stworzonego przez Niego świata.
Dlaczego więc Bóg się skrywa? Bo nie chce być dla nas zwyczajną oczywistością! Jedną z wielu, które potrafimy sobie udowodnić. Nie można Go dostrzec zmysłami ani przekonać się przez obliczenia czy eksperymenty, bo On nie jest stworzeniem! On jest Stwórcą. I dlatego jest całkiem inny. Inny niż wszystko, co znamy. Na Jego temat człowiek na ziemi nie może najzwyczajniej w świecie czegoś „wiedzieć” – bo On przekracza wszystko, cokolwiek nasz rozum jest w stanie pojąć! Przewyższa wszelką wiedzę!
Bóg jednak nie zostawia nas na pastwę naszej niewiedzy. On nie chce, by Jego dzieci były na tym świecie zdezorientowane! Proponuje nam tylko inny kanał, na którym można odkryć prawdę o Nim. To jest właśnie kanał wiary. I trzeba ten kanał uruchomić, bo inaczej możemy nigdy nie spotkać Tego, który jest Inny.
CZY OCZY MOGŁYBY POMÓC?
Powiedzieliśmy już, że na własne oczy nie możemy zobaczyć Boga w Jego boskiej najświętszej istocie, bo On przerasta wszelkie nasze naturalne władze poznawcze. Czasami jednak może pojawić się w naszym sercu pewna inna święta tęsknota: gdybyśmy mogli chociaż przez moment zobaczyć na własne oczy Jezusa! Żebyśmy – jak apostołowie przed dwoma tysiącami lat – mogli przez chwilę z Nim porozmawiać! Wydawałoby się, że pierwsi uczniowie mieli lepiej: widzieli Jezusa, oglądali wiele cudów, które On uczynił, słuchali Jego nauk, a gdy czegoś nie rozumieli, mogli zawsze zadać Mu pytanie. Też byśmy tak chcieli! Widzenie na własne oczy musiałoby nam pomóc i ugruntować nas w wierze.
Otóż okazuje się, że wcale niekoniecznie! A dowodem tego są… sami apostołowie. W którym momencie stali się oni wierzącymi? Otóż w okresie ziemskiej działalności swojego Mistrza wierzyć za bardzo nie musieli – słuchali Jego poruszających nauk, podziwiali cuda i poszli za Nim, pociągnięci pięknem prawdy, którą głosił. W momencie śmierci Jezusa wszystko to jednak się zawaliło – przez kilka dni byli wewnętrznie rozbici. Dopiero po Zmartwychwstaniu, kiedy spotkali żyjącego Pana, stali się naprawdę wierzący. I dokładnie w tym właśnie momencie oczy zawiodły ich na całej linii. Okazały się zupełnie bezużyteczne. Jezus przekonał ich do siebie bez pomocy oczu.
Święty Jan opisuje nam w swojej Ewangelii jedno ze spotkań Piotra i jego towarzyszy z Chrystusem. Akcja miała miejsce nad jeziorem Genezaret, po Zmartwychwstaniu. Uczniowie całą noc usiłowali coś złowić, ale rano okazało się, że sieci są puste. Zmęczeni – i z pewnością mocno rozeźleni – przybili do brzegu. I wtedy ich oczom ukazał się On – Zmartwychwstały. W tym momencie jednak stało się coś kompletnie zaskakującego: nikt z uczniów Go nie poznał! Trzy lata chodzili z Nim po całej Galilei i Judei. Nawet pływali tą samą łodzią Piotra po tym samym jeziorze. Z pewnością przybijali do brzegu w tym samym miejscu. I nic. Oczy im nie pomogły. Nie mieli pojęcia, z kim rozmawiają!