Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W marchii wybijającej się na niepodległość dochodzi do morderstwa. A po nim do następnego. Zbrodnie to tak niesłychane, że władca nie umie się do nich dobrać. Cuchną jakąś siłą nieczystą. Na szczęście pojawia się bohaterka, pokazuje na co ją stać, rozprawiając się z nieludzkim stworem zawłaszczającym gospodę na odludziu.
Bohaterka jest sprawna, ale nietypowa i zrozumieć ją trudno, ponadto gra, a tak, że dla ludzi jej muzyka co najmniej niebezpieczna. Po namowach zabiera się do roboty. Czas płynie, ona niby szuka, lecz efektów nie widać. W końcu znajduje sprawcę. Sama nie rozumie cóż to za persona, ale co miała zrobić, zrobiła, a później za to płaci. Konsekwencje znosi, jak umie, ratując, kogo może, by wreszcie wędrować na skraj świata w poszukiwaniu tego, czego znaleźć nie zdoła – spokoju.
Jednakże nic nie zostało domknięte. Zbrodnie się powtarzają, władca bardziej szaleje, bo wcześniej to one gminu dotyczyły, a teraz zło zagnieździło się w jego siedzibie. Nasza muzyczka znowu poszuka tego, czego szukać trzeba, a znajdując, zadziwia oszołomionych odkryciem zleceniodawców.
Pojawieniu się Taniki Mari Ki w marchii towarzyszy seria zatrważających zbrodni. Jednakże władca nie uznaje przybyłej za sprawczynię tychże uczynków. Przeciwnie, najmuje ją, by wykryła, czemu te mordy się zdarzyły. I niewiasta robi swoje, posługując się przedziwnym talentem, którym została obdarzona, a którego nie cierpi. Poznając także bliżej się z ludźmi, lecz takimi, że nie tęskni do nich, wszakże pomocy im nie odmówi. A tak zabierze się do sprawy, że niejeden pożałuje, iż miał z nią do czynienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nieustające piekło, szepty, powolnie obracające się kamienie młyńskie przy nich to pyłki tańczące na wietrze.
Tylko głowę urwać, byle się skończyło. Bez głupiego łba da się przeżyć, inaczej przyjdzie zginąć marnie. Najważniejsze to nie słuchać. Nie chciał, pięściami bił. Ale to nic nie dawało, bo tamto siedziało w samym środeczku, doskonale wpasowane, chytre i ukryte, i ni na chwilę nie zaprzestające piekielnego jazgotu.
Gadało ciągle, namawiało, szumem zewsząd dobiegającym. Zlewającym się i pomieszanym. W każdym sensie.
Jednak po samym tonie się rozpoznawało, a umiało zmuszać lub chociażby zadręczyć. Skoro uszy zatkasz, po kościach podąży.
– Zrób, zrób, nie zwlekaj dłużej! – natrętnie podpowiadało.
Gdyby choć wiedział, o co temu czemuś idzie. Nic nie rozumiał z tych wszystkich namów. Żądały czegoś, co słowom umykało.
Durne w istocie!
Zerwał się.
Ręce przyłożył do głowy. Bez powodzenia.
Brzęk, stukot, szarpanie żył i ucisk płuc. Ból nie do zniesienia. To już nie zapowiedź tortur piekielnych, a one same. Po schodach zbiegł na sam dół. Tupał ile sił i na chwilę, ten nieludzki klekot, nie wiadomo dokąd prowadzących podpowiedzi, zagłuszył, by przed innym nie umknąć.
– Mój panie! – wykrzyknęła gosposia.
– Muszę! – wydyszał patrząc na nią, a krwawa mgła zaćmiewała mu wzrok.
To już nie ustąpi. Ona również.
– Ale, panie…
– Muszę iść…
– Tak nieubrany?
Wcześniej tego nie spostrzegł, a zwykle dbał o podobne sprawy, niemal chorobliwie. Nagości nie cierpiał, bojaźliwie praktykując cnotę skromności, pochwalaną przez kapłanów. Ale nie odziewał się w byle co, nie cierpiał krzykliwości i gryzących oczy barw. Dbał o to jak go postrzegano, stąd na chwilę rozkrzyczany głos w środku przycichł, a co innego się obudziło.
Wytęsknione... Wreszcie cisza. Cud!
Wdział coś stosownego, nogawice i kaftan w jednej barwie. Tak wolał. Grzywę zmacał grzebieniem. Tylko na zaczerwienione oczy nie znalazł sposobu. Przypominały ślepia jurnego królika lub koguta na płocie. Zdradzały wszystko, obłąkańca z trudem samemu sobie nakładającego wędzidła umiaru, by galopem się nie puścić w dziki pęd, który zawsze zwieńczony jest rozbiciem łba.
Takie coś najpewniejszą ulgę by przyniosło. Myśli uciszyło i ten ponownie narastający szum pod sklepieniem czaszki. Kości trzeszczały.
– Panie…
Namolna dziewka nie dawała spokoju.
Cykuta mniej zatruje.
Machnął ręka, jakby odganiał się od natrętnej muchy. Tak, jak w przypadku tej prawdziwej, nic to nie dało. Nie miała zamiaru gęby zawrzeć i na pewno pytlowałaby bez końca, zabijając skuteczniej niż mistrz małodobry na szafocie.
Ale się nie dał. Pobiegł.
A na zewnątrz szum. W pierwszej chwili jak uderzenie. Mieszał się gwar ludzkich głosów, przechodniów spieszących tu i tam, by zdążyć buty podzelować lub płaszcz załatać napoczęty przez mole i myszy. Mieszkańcy grodu łazili tam i siam, szukając okazji do zdobycia grosza własną pracą lub z cudzej mając zamiar skorzystać.
Gwar piekielny. Własny skutecznie zagłuszył. Ulga.
Czas wyczyniał sztuczki godne cyrkowca. Biegacz, nie wiedzieć kiedy, znalazł się na placu. Ludzi wyrój, jakby nagle wszystkie królowe pszczół postanowiły wydać potomstwo. Szmer składający się z nadmiaru głosów. Niepojętych. Dla nich jednakże zrozumiałych. Przygniatający. I słyszalny stukot kowalskiego młota dzwoniącego cierpliwie i nieśpiesznie, stale powiększający ludzki dostatek. Mistrz, który pracował gdzieś w rogu, nie pędził przed siebie, świadom, że ze swoim kuciem zdąży. Przed jego pracą nic nie umknie. Towarzyszyła mu z innej strony niecierpliwa handlarka. Tłum obok przepływał.
Przeciągnęła procesja. Nabożne głosy skamlały o wstawiennictwo świętych. Rabowie padali na kolana i jak psy łasili się o łaskę nieba. Dziś bezchmurnego, słonecznego i nieodmiennie odległego. Zawarte jego bramy, tak szczelnie, że najlichszego błagania nie przepuszczały.
Znowu szum w głowie. Namolny głosik odnalazł zbiega. Ten szpicel zawsze wpadnie na trop.
Szarpnął. Uciekinier ze swojej strony też. Nogi zadrobiły jak biegunowi przed wyścigiem. Nie zerwał się. Był niby koń w zaprzęgu powstrzymywany lejcami, zaś tamto uporczywie wznowiło namowy. Nie wiadomo jakie; bolesne z pewnością. I coś wewnątrz przenicowujące, oczy już szalone.
Dobiegł go głos samozwańczego kaznodziei. Ten to nie męczył się nigdy. Nie brakowało mu słów na oddanie ludzkiej ułomności, choć ogniem potępienia nie groził. Przedziwnie litościwy, ale z gonitwy pouczeń nie rezygnował. Wygłaszał je łamiącym się, skrzekliwym tonem. Odrażającym, chrapliwym. Dla siebie litości nie miał i nad przekazem nie do końca panował. W istocie niedorzeczne uczucia górowały nad sensem. Co jednak przechodniom wcale nie przeszkadzało. Zdawali się nie zauważać dyrdymałów, podzielali pogląd o zbliżającym się bożym sądzie, a niektórzy widzieli go bezlitosnym i ostatecznym.
A chcieli więcej. Piekielnego ognia.
– Nie. Nie będzie zmiłowania, wszyscy spłoną – mruczeli.
W szamoczącym się nieszczęśniku z mętlikiem w głowie, kaznodzieja podobnych odczuć nie wywołał choć, o dziwo, przyniósł wytchnienie, nieco uciszył natrętne głosiki. Lecz kiedy usłyszał, że ład boży przemija, a chwilę później że jednak ustanowiony na zawsze, to złość go wzięła. Może sobie nie radził z tłumaczeniem zawiłości świata, ale sprzecznościami się brzydził, nie mówiąc już o tym, że szum wzmacniały.
– Dureń! – zamamrotał zapiekle.
I po chwili przytomniej popatrzył na zgromadzonych.
Oni wszystkie te niedorzeczności łykali, jawne głupstwa nie odróżniając od prawd. Co jednak mało pomogło. Z braku wewnętrznej ciszy, z zewnątrz zgiełk przybywał mocniejszy.
Ruszył. Byle dalej. Jakieś drzwi, a dalej zapomniana piwnica, w ostatnią porę odnaleziona. Zaszył się w niej jak szczur. Spokój. Szepty ślad zgubiły.
Przynajmniej na jakiś czas.
* * *
Do domu wrócił przed zmierzchem. Drżący, spotniały, z włosem potarganym i słomą za uszami. A choć w piwnicy przebywał, to wina nie łyknął ni kropli. Przez tę trzeźwość najpotworniej umęczony. Przytomność dręczy, mara łaskawsza.
Ledwie drzwi zawarł, równie cicho jak rybka skrzela lub myszka skradająca się do serka w pułapce, rozległ się jazgot. Sprężyna widać zadziałała. Matnia schwytała ofiarę.
– Przestań! – jęknął.
– Mój panie…
– Och, miej litość…
– Ależ, panie…
– Ledwie żyję. Nie widzisz, zmoro?
Naburmuszyła się, ale nie odpuściła. Co chwyci, jej. Bezlitosna.
– Nie było cię, panie, dzień cały. A dzieciątko stale się dopytywało, a gdzie tatuś, a czemu nie ma, a może co…
– Bogowie! – jęknął. – Udręczysz mnie.
– Przecież ja nie o sobie, tylko tego maleństwa żal, co tęskni i oczęta sobie wypłakuje, serce się kraje, takie niewinne. Smutek wtedy taki, taki…
– Tak, tak – wybąkał, skronie uciskając. – Ale wróciłem.
– Kiedy ja już sobie myślałam.
– A mogłabyś ciszej?
– Co?
– Myśleć przecież.
– Myśli są ciche z natury – nadęła się.
Ona ciszę wyznawała jedynie przez sen. Chociaż wtedy też nie, pochrapywała.
Za jakie grzechy jemu się to przytrafiło?
– Idź!
– Co?
– Nie potrzebuję cię dłużej.
– Jak to?
– Wracaj do siebie. Przyjdź jutro.
Służka miała coś rzec, ale wzruszyła ramionami.
– A co mi tam!
Zebrała się i poszła.
Cisza zabrzmiała słodko. Nagle wokoło nowy świat, w którym nic się nie odzywa.
Żeby tak zawsze. Ukojenie.
Bał się drgnąć, by nagłego szczęścia nie spłoszyć. Ono boi się byle czego, to płochliwa ptaszyna. Postąpił ostrożnie, malutki kroczek. Wiedział, że obok czyha bestia zgiełku. Dać jej okazję, to zaraz ruszy się ze swej dziury, w której przycupnęła jak trusia. Wylezie i pożre.
Stał jak posąg. W kamieniu więcej życia, ale ohydy nie zwiódł.
– Och, tatku! – zabrzmiał głosik słodki jak miód i rączki zostały wyciągnięte.
Zęby mu zadzwoniły, po skórze ciarki przeszły, a kości z głębi zakłuły i zaczęły się skręcać.
Potwór nie dał się zwieść.
* * *
Wytrzymał naprawę długo, nim dał się namówić. Zawsze z nim tak było. Opór, długie rozważania. Dzielenie włosa na czworo. Każde działanie musi zostać poprzedzone zbadaniem sprawy, lecz od samego początku wiedział, że pójście za namową przyniesie ulgę.
Głupio się dręczyć, odmawiając sobie wytchnienia. Dał się poprowadzić głosikom i nastąpiło to, co obiecane.
Choć ręka zaciśnięta na polanie rwała piekielnie. Trzonek młotka z porządnym obuchem sprawiłby się lepiej. Żelazo zresztą skuteczniejsze w działaniu, zaś po wszystkim nadgarstek nie piekłby jak diabli. Rwały mięśnie i lepkie polano ciążyło. Wreszcie jednak wypuścił je z dłoni. Pracował nim wytrwale i z powodzeniem.
Sprawdziło się jednakże.
Ostatni stuk.
I cisza prawdziwa, w niej nicość, wszechogarniająca, kojąca pustka...
Odkopnął niepotrzebne już narzędzie. Na tłumoczek zmasakrowanego ciałka nie spojrzał. Nie przeszkadzało więcej.
I nie obchodziło nic.
Zasnął, nie wiadomo kiedy. Ot, po prostu dziecię niewinne strudzone po całym dniu igraszek.
Karczmarzowi gość nie przypadł do gustu. Na to wystarczyło jednego spojrzenia. Służba z daleka popatrywała na gospodarza, blisko nie podchodząc. Bezpieczniej. Oberżysta w gniewnym nastroju złych słów nie szczędził, więc wtedy nawet robota taka z tych prostych i polegająca na podejmowaniu ludków przybywających zza miedzy i dali zamorskich, stawała się trudna niezmiernie. Odstęp utrzymywali jak gladiator na arenie. A sam gospodarz czemu zaraz miał się radować z jakiegoś odmieńca, którego bez wątpliwości nie nadał żaden bóg życzliwy? Prędzej co innego. To pewne, raz wystarczyło rzucić okiem.
Ani chybi, czarcie nasienie.
Najpaskudniejsze. Podobne możliwe tylko wtedy, kiedy uroda przemienia się w swoje przeciwieństwo.
W żeńskich krągłościach. Choć tu takich z pewnością nie dostawało.
Cienki nos, kościsty, choć nie haczykowaty jak u wiedźmy, za to długi i ostry. Dziób prawie. Gęba pokrzywiona, połówki do siebie nieprzystające. Jakby na dwie twarze się patrzyło. Całkiem niepobratanych ludzi. Na dodatek w gardło wrośnięty kawałek blaszki. Cała osobistość cieleśnie cienka. By nie powiedzieć chuda. Zapowiedź ubóstwa. Karczmarz nie przepadał. Śmierć bardziej mięsista. Za to obca wysoka, że głowę mus zadzierać, choć akurat nie teraz. Górowała do izby wchodząc. Obecnie za stołem siedziała.
I chociaż przybyła persona nie podobała się gospodarzowi wcale, to podjąć ją musiał. Dalibóg, nie chciał. Przez myśl przemknęło by wszelkim prawom gościnności uchybić, a na zarobek plunąć. I tak niepewny, patrząc po zamorzonej postaci. W całkiem innych gościach się lubował. Drugą pokusę, przez licho niewątpliwie zesłaną, by służkę do niej wyprawić, odrzucił.
Co prawda nie tak od razu.
No i z żalem. Kolejna myśl była taka, że on tu wszak u siebie, a przecież nie byle łachmyta, to znaczy, że tej łachmytki unikać nie lza! To jakby po latach we własnym obejściu za pachołka robić, kiedy posmakowało się pańskiego używania.
Tchórz nie ustąpi.
Podrapał się po łbie, warknął, pięści zacisnął.
– Ja ci pokażę, wywłoko – wymamrotał pod nosem.
Ruszył się ze swego miejsca, co na nie z trudem zapracował, nie szczędząc potu, a posługując się nieustannie bolesną, bo nieodpuszczającą ni na chwilę przemyślnością, całkiem jak diablę nie człek. Ludzie wszak z przyrodzenia chwiejni.
Stając przed obcą, chrząknął.
– No, jesteście – ona się odezwała.
Bezczelna nie do opisania! Gada jak u siebie na gumnie. I gapi się. Oddychać zapomniał z wrażenia.
– Jużem osądziła, że tu groszem się gardzi.
Zamamrotał, wciąż nie mogąc tchu złapać z oburzenia.
– Co gadacie? – ona spytała.
– Pyskata z was baba! – warknął. – Pewne, że jeszcze pożałujecie tej gęby niewyparzonej!
Zaśmiała się, a gospodarz stężał.
– I głodna – dodała. – Karmicie w tym przytułku?
– No wiecie?! – wzburzył się karczmarz. – Ja tu gości miewam prawych, którym ludzie z daleka się kłaniają. Żaden przytułek. Zacna oberża! Lepszej nie znajdziecie w okolicy.
– Nie wątpię, że miejscowi mopankowie przed takimi mocarzami karki chętnie zginają. Spotkałam paru, ale spraw do nich nie mam. Za to do was jak najbardziej.
– Diabli nadali.
Zaśmiała się.
– To karmicie tu, czy nie?
– A po co bym podchodził, jak nie spytać?
Wzruszyła ramionami.
Zagapił się, a nawet gębę otworzył.
Ona usta zacisnęła.
– No, nie – mruknął.
– Co?! – warknęła. Obrażać umiała, ale i sama nie pozostała niewrażliwa. Nie spodobało się jej wyraźnie popatrywanie gospodarza.
A on gapił się, jak młokos, nie przymierzając. Obca wysoka, chuda, to widoczne z dala, zaś z bliska, że ramiona nierówne, usta krzywe. Wszystko w niej było nieprzystające, jakby z różnych ludzi zszyte. Zwykli żywi jednakże prostsi.
– No to powiecie mi, czego chcecie, bo ja czasu nie mam, a tu darmo tracę. Zapytuję przecież po ludzku.
Pokręciła głową.
– Kto tam was wie, z ludźmi zawsze wszystko na opak.
Karczmarz prawie się zagotował. Nie szły mu w smak te nieustanne przymówki. Grzecznie gadał, zrozumiały opór pokonując, to i tego oczekiwał w zamian, a tu spotykały go nieustanne przekomarzanki i to ze strony wywłoki wyrzekającej na poczciwych kumotrów, jakby lepszą była. Gburowata jędza!
Ale tego już nie rzekł. Gadać mu się odechciało.
– To co chcecie?
– A co dacie?
Przestąpił z nogi na nogę. Drażnił go sposób gadania obcej.
– Polewka ujdzie?
– Czy ciepła?
– Może być chłodnik. Palce lizać.
– Wolę ciepłą strawę, o ile mogę wybierać. Brzuch szczęśliwszy.
Wzruszył ramionami.
– To chleba też – dodała obca. – Nie pożałujecie?
– Naprawdę musicie tak każdym słowem obrażać?
– Gorzka jestem. Sami widzicie.
– Ja tu nie znajomka przyszedłem wypytywać o stan jego ducha, bo my sobie obcy, ale gościa o jedzenie zagadnąć. Tego się trzymajmy.
– Słusznie – przystała. – Zatem jeszcze piwa. Warzycie tu takie?
– Czemu mam nie warzyć? Myślicie, że miejscowi wodą z rzeki wolą się truć, przez jej skłonność do lęgnięcia żabiego paskudztwa? My tu cnotliwie żyjemy i po ludzku, bogów chwalimy uczciwie, a z kałuży nie chłepczemy psim obyczajem, nawet jak kogo ostatnia bieda przyciśnie.
– Cieszę się. To dajcie popróbować owego specjału.
Bardzo chciał odparować ciętym słowem, a szczególny przymus brał, jak patrzył na gębę obcej, skrzywioną chyba bardziej niż to z paskudnej natury wynikało.
Ale się zmógł, czyli ręką machnął. Gadanie z ową niewiastą nie szło mu wcale. Stale jakieś złości. Wiedźma, ani chybi!
– Zaraz będzie – mruknął zatem i poszedł sprawami zarządzić.
Z polewką potrwało chwilkę, ale chłopaczek przystosowany do posług przyniósł wcześniej podróżnej piwko w garncu. Szynkarz już się z nią nagadał.
Przybyła zerknęła na podany kubek. Obtłuczony nieco, choć miewała z gorszymi do czynienia. A jednak nie skorzystała. Pociągnęła wprost z garnca. Ostrożnie, łyk niewielki. Obawa ją gryzła. Na szczęście napitek okazał się odmienny od karczmarza, przystępny bardziej. Może nie cud, godzien wysławiania po świecie szerokim, jednakże gardło pieszczący. A często miewa się do czynienia z podlejszymi wynalazkami. Niewiele później dostała polewkę. Zjadła ze smakiem, chlebem gęsto ją okraszając, choć sama w sobie okazała się niczego, ale nawyk pozostał. Po czym siedziała pewien czas nieruchomo, aż zerwała się nagle i wyszła.
Karczmarz wcale czegoś takiego nie oczekiwał.
– Ucieka bez płacenia – zamruczał do siebie.
W pierwszym odruchu to nawet chciał za obcą pobiec. Nikt nie lubi zostać wystrychnięty na dudka.
Lecz poniechał pochopnego postępku.
– Czy na pewno tracę? – zadał sobie pytanie.
Po gruntownym przemyśleniu doszedł do przekonania, że wcale. Przeciwnie, zyskuje.
– Tak nawet lepiej – ocenił.
Łatwo odkupił się lichu, czekającym tylko, by użyć niegodziwych sztuczek na głupim. Raptem tu dzbanek piwa i micha polewki. Gdyby tak zawsze tanio się wykpić. Szczęście. Ale po pewnym czasie zabrał się z izby na zewnątrz, by patrzeć radośnie, jak zło idzie sobie gdzieś dalej, poczciwym ludziom nie zaszkodziwszy.
I na obcą natknął się zaraz za progiem. Bynajmniej nie poszła sobie na kraj świata, własne niegodziwości łykać. Na ławeczce przycupnęła, plecami oparła o ścianę karczmy, a długie nogi wyciągnęła przed siebie, by wygody zażyć w chłodku. Cień wynalazła, woląc na słonku się nie smażyć. I faję ćmiła. Taką na łokieć długą i trzymaną w prawicy, druga ręka spoczywała pod płaszczem. Szynkarz uświadomił sobie, że dotychczas ni razu się nią nie posłużyła. Kaleka? Bynajmniej, coś tam zdawało się uwypuklać. Mało to jednak wszystko ludzkie, jak i cała reszta tej niecodziennej postaci. Gdyby nie to, że dzień jeszcze, za jakiegoś czarta by ją poczytał, ale słonko wciąż świeciło, a o biesach powszechnie wiadomo, że nockę wolą dla zgubnych ciemności. Ona gapiła się na zabudowania odległe o pół wiorsty, usytuowane na brzegu rzeki, skąd widok roztaczał się jedyny w swoim rodzaju, godzien zazdrości tak upojny, ale niedostępny. Stok tam stromo opadał do wody, bystrej, jak to na zakręcie. Nikt przytomny do owej nieczystej siedziby nie łaził. Chyba, że głupki, chętne biedy sobie napytać.
Co jakiś czas trafiali się durnie.
Karczmarz sapnął.
– A jesteście – odezwała się chuda niewiasta.
– Myślałem, żeście sobie poszli.
– A poszłam, by faję ćmić. Lubię czasem, jak co innego, natarczywego mnie nie goni.
– W środku gorzej?
– Wadzi co poniektórym. I kaszlą, a nie przepadam za charczeniem. Tu zaś nikt zezem nie kłuje.
– Za takie głupstwo miałby?
– Kłótni wolę unikać przed szkodą. Później za wiele zachodu z jej naprawianiem.
Karczmarz zachichotał. Umiarkowanie. Jednakże rozbawiony został. O podobne intencje nie podejrzewałby owej osóbki nigdy.
– Czyli na drugich zważacie?
– Czemu nie? Wrogów nie szukam.
– Tak, sami się znajdą – przytaknął gospodarz. – Co prawda was o to nie podejrzewałbym.
– Niesłusznie. Nikomu nie życzę zła. W zamian podobne się bierze.
– Czysta prawda. Niech każdy z własnym lichem się zmaga.
– To co, karczmarzu, nie zabolało serce, że bez płacenia odchodzę? Krzywda wasza.
Machnął ręką.
– Gdyby taka nikła zawsze.
Ona się zaśmiała.
– Rzadki z was ptaszek.
– Rozum mam. Mała strata to zawsze wielki zysk.
– Ludzie jednakże tak stoją o swoje, że źdźbła nie odpuszczą.
– A po policzeniu okazuje się, że miast garstki zboża, co im z miecha ubyła, cały worek diabli wzięli. Dzięki, na taki zysk to ja się nie piszę.
Pokiwała głową.
– Pospólstwo jednakże ze swego nie odpuści.
– Tak, co chwyci, trzyma i na dno razem idzie, bo na zabój pokochało kamień młyński.
– Chciwość – mruknęła obca, patrząc na zakręt rzeki.
– Każdy praktykuje takie zasady, jakie mu wygodne – odrzekł karczmarz. – Jak ktoś lubi rany lizać, rad że drugi swoje też, to ja do tego nie mam nic. Zgodny jestem, ludzi nie oceniam, niech sobie każdy żyje wedle siebie.
– Podziwiam.
Nie kpiła sobie wcale. Dziwne. To nawet bez urazy na nią spojrzał. Brzydka jak noc, nie da się ukryć, ale do użycia, byle na jej paskudne lico za wiele nie spoglądać, głos całkiem niczego.
– Tośmy się nagadali – uznał.
– Pytanie mam.
Westchnął ciężko. Kiedy zła dola się przyczepi, to od rzepa uporniejsza, przenigdy nie odpuści...
– Noclegu mi potrzeba – rzekła obca. – Wieczór zaraz. Zostałabym.
– Czemu nie.
– Cieszę się, czyli macie jakąś izbę?
– Nawet dwie i obie zajęte.
– A to pech.
– Przeciwnie – odparł gospodarz. – Szczęście. W takim czasie podróżnych niewielu. Jednakowoż dopisali.
– Może znajdzie się jakiś kąt? Wiele miejsca nie zajmuję.
Popatrzył.
Wielka.
I wyraźnie niedopasowana do ludzi.
Nie uwierzył.
– Po dwóch gości w każdej. Trzeciego nie ma jak pchać – odparł.
– Może długo nie zabawią?
– Moja pani, ja karczmarz jestem i tego się trzymam. Gości karmię, zapewniam kwaterę, jak któremu się zeckni w drodze, ale nagabywania to się wystrzegam. Mało kto w tym gustuje. Chyba, że sam ochotą do gadki się zapali. Zostaną, jak długo zechcą.
– I nic nie wiesz, ty, pan na tych włościach?
– Nawet gdybym wiedział i tak bym nie powiedział. Zdradzanie cudzych sekretów nie przyniosłoby mi korzyści, prędzej złą sławę, a taką, że odczepić się od niej trudno. Zatem o nich słowa ode mnie nie usłyszycie i proszę, byście nie podpytywali. Ale jakiś kąt do przenocowania się znajdzie. Łatwo nawet.
– Toż izby zajęte?
– Ale stodoła pomieści i kopę luda. Siana nie brak, rozmościsz się, aśćka, wygodnie.
– Łóżko wolę.
– Urodzę ci?
Prawie się uśmiechnęła.
– A tamte budowle? – Wskazała na odległe o pół wiorsty siedlisko.
– One puste, a tak całkowicie, że nikt w nich nie żyje, bo to zapowietrzone miejsce.
– Zaraza?
– Najgorsza. Złym cuchnąca.
– Złym? Czart we własnej postaci tylko w bajkach się po świecie tuła. I nic nie buduje. Ktoś przecież te budynki kiedyś wzniósł?
– I żył, ale dawno.
– Przecież położenie dogodne. I czyżby – popatrzyła uważnie – to nie ślady po dawnym trakcie widać?
– Stare dzieje.
– Nie korci nikogo, by tam zamieszkać? Korzyść pewna, bo obecnie droga biegnie po łuku.
Gospodarz wzruszył ramionami.
– Co pewien czas znajduje się jakiś głuptak, chętny połaszczyć się na to, co inni dla zdrowia omijają. No i zdarzają się obcy zwiedzeni nagrodą.
– Nagrodą?
Gospodarz wziął się pod boki.
– I co ciekawiście? Bierze was. A jużci, komes z Modrzyc ustanowił taką, co stoi w niej, że jak kto urok z tego diabelskiego siedliska zdejmie, to weźmie.
– Dużo?
– Niemało, ale najpierw łeb trzeba unieść.
– A na czym owa klątwa polega?
– Na tym, że nocy nikt tam nie przeżywa.
– Zagryziony? Zmiażdżony? Specjalnie paskudnie poharatany?
– Ii, nie. Martwy jednakowoż, bez śladów żadnych.
– Dziwne.
– Ano, za dnia tam nic. Tylko gadziny pełno, że trzeba uważać, gdzie się nogę stawia. Ale noc, to już całkiem co innego.
– Zbliża się właśnie.
– I cóż z tego?
– Może mnie się uda?
Karczmarz się zaśmiał.
– Wolna wola, choć w tym wypadku ograniczona.
Spojrzała pytająco.
– Najpierw do Modrzyc trzeba się udać po zezwolenie. Przykaz margrabiowski.
– Do nocy zejdzie.
– Nie mniej – przytaknął karczmarz. – A nawet więcej. Ale zakaz surowy, bo zwierzchność nie przepada jak jej praw nie przestrzegać.
– I ludkowie tacy zgodni?
– A wy, widzę, nie. Czekajcie, niech komes się dowie.
– Jakoś mi nie strach, jeśli do ranka nie przeżyję, to ludzkich gniewów nie mam powodu się lękać, czyż nie?
– Ale zakaz…
– Zmrok zaraz. Konia u was zostawię. Zadbajcie o niego?
– To się wie. Żywiny nie ukrzywdzę, co ona winna?
– Zgodna.
– Żeby ludzie podobni.
– Oni przewrotni.
– Ano. A wy tam?
– Przecież o mnie nie stoicie?
– Ale i zła nie życzę.
– Bo stracić nie chcecie. Ale nie bójcie się, zaraz wam zapłacę.
Karczmarz machnął ręką.
– Brać grosza, od takiego co na śmierć lezie, nie zamierzam.
– No, no – obca zamachała głową. – Niespotykana szczodrość. Co was na hojność tak wzięło?
Gospodarz ramionami wzruszył, a później patrzył, jak niewiasta sakwę bierze zawieszoną na końskim grzbiecie, wciąż lewą ręką się nie posługując, jakby ona tylko za zawadę robiła.
– Rano mnie czekajcie – oznajmiła.
– Nie omieszkam, już od świtu zacznę wypatrywać – zaburczał.
Zaśmiała się.
– Zapomnicie.
Poszła.
– Ani chybi wiedźma – karczmarz zamruczał do siebie.
Pewne, że jakaś dusza nieczysta, którą do złego ciągnie. Ale i podobne psiawiary do tamtych zatraconych budowli nocować łaziły, a rankiem nie wracały. Zostawały na zawsze. I tej podobnie się przytrafi. Więc zapłaty brać nie lza. Grosza najcieńszego i rżniętego. Pokraka po zgonie wróci niechybnie. Swego nie odpuści, a zmory lubią niewinnych dręczyć, byle za krzywdę doznaną odpłacić nienawiścią. Choćby rachunek urojony. Tak, z boku trzymać się, grunt. A że w podobnym doświadczeniu praktyki nabrał, to do karczmy poszedł. Rano przyjdzie do przeklętego siedliska leźć i kolejne zwłoki wyciągać, by niepogrzebane nie zostały, licho kusząc. Wiele nie trzeba by się zalęgło na ludzkie nieszczęście.
* * *
Przed chatą zdwoiła ostrożność.
Po ziemi pełzały niespiesznie długie kształty. Całkiem niestrachliwe i ze złoconymi plamami na płaskich łbach. Ostrzegały przed jadem. Bój się, człeku.
Choć zaskrońców oczywiście nie musiała.
Ale dostrzegła też żmije. Cała ta gadzina zwracała niewielką uwagę na przybyłą i to nie za sprawą zmierzchu. Nie pochłodło przecież, bo wieczór był ciepły, a wiosenna noc obiecywała nie straszyć zimnem. Po prostu wszystko to, co wokoło bardzo niespiesznie pełzało, nawet łbów nie podnosząc i sycząc bardzo mało, nie bało się ludzi. Wcale. Oni nie zapuszczali się w pobliże, bo tu niczego do życia znaleźć nie mogli. Dziwne. Ale życie nietrwałe i ulotne, nawet te pełzające, to go żal. Obca przestępowała ostrożnie. W gruncie rzeczy nikomu nie życzyła śmierci, choć grała z nią od dawna i dla niej.
Przeszła przez dziedziniec, rozglądając się wokoło, by odnaleźć przyczynę klątwy. Takiej nie zobaczyła, widziała za to wszechobecną gadzinę. Z rzadka jakiś łeb się poruszył, chociaż nie dlatego, że ospały. Ona za duża do zjedzenia, a nie gryzły dla samej śmierci, tej nie rozsiewały, choć kryły ją w sobie.
Nieustanna uwaga męczyła niewiastę, ale skończyła się wtedy, gdy wstąpiła do głównego budynku. Tu węży nie znalazła wcale. Ni jednego. Jakaś dziwna przyczyna musiała w tym się kryć, bo wnętrze zdawało się zwyczajne, choć brudne, zakurzone oraz pozbawione sprzętów. To niemożliwe by sam mrok gadzinę odstraszał, ni chłód. W środku nie panował specjalnie odmienny od typowego zacienionego pomieszczenia.
Ale nie tylko mrok się rozgościł. Wyczuwała i coś innego, choć odpowiednich słów nie znajdowała. Ona jednak nie w dziedzinie opisu mocna, uczone traktaty marnie jej się udawały, w czym innym zyskała biegłość.
Lecz najpierw wyjrzała na drugą stronę budynku.
Od razu przystanęła.
Widok okazał się oszałamiający. Stok do brzegu schodził stromo, choć jednostajnie pochylony, pewnie wyrównany ludzkimi rękoma, póki te czymś pożytecznym tu się zajmowały. Rzeka skręcała ostro i rozlewała szeroko na urzekające starorzecza pełne gwarnego ptactwa.
Życie.
Tam.
Tu panowała cisza. Otaczała zewsząd, gniotła. Podróżna musiała do niej wrócić, choć bynajmniej nie chciała, w gruncie rzeczy cieszył ją gwar.
Cisza, kiedy ją zaczęła poznawać, oczywiście nie okazała się całkowita. Niosły się szelesty, głuche stuki, a słuch jej dopisywał wyborny, więc żaden szmer nie uchodził uszom. Zaś przede wszystkim ten z podziemi.
Dziwny był. Odgłos taki, jakby pełzały tam niepoliczone hordy węży i żmij.
A na pewno nie.
Tam chłód, gadzina woli rozgrzać się.
Westchnęła.
– Pora – stwierdziła.
Wcale nie chciała.
Mijający czas jednakże niczego nie zmieniał, poza tym, że noc nadciągała, obiecując wieczne zimno, aż członki skostnieją.
Więc z sakwy wydobyła instrument i chwyciła go lewą ręką, przywierając doń tak, jakby tworzyła jedno z tym przedmiotem.
I w istocie tak było.
Wyciągnęła smyczek.
Posmakowała.
Gorzkie włosie.
Zapowiedź.
Zaczęła grać.
Tłok się rozpanoszył. Już igły nie wciśniesz, a gapiów wciąż przybywało. Ale, jakby nie było, głośne wydarzenie. Plotki obiegły okolicę szybciej niż ogniowa pożoga łąkę podczas suszy, poruszyły serca, wzmocniły naturalną dla gminu potrzebę odpłaty. Ziomkowie gorąco pragnęli wyrównać rachunki, choć przecież nie za własną krzywdę. To im jednak nie wadziło wcale. Kiedy krew przychodzi przelewać, oni wspólnota. Zatem na plac przybyli tłumnie, zarażając się niecierpliwością i nietajonymi oczekiwaniami.
Ale, jak zawsze przed rozpoczęciem widowiska, inne odczucia się uzewnętrzniły.
– Pchasz się, dobrodzika, jakby kwoczka młoda. Na wiek zważaj! – zaburczał dryblas, do napierającej nań zażywnej sąsiadki.
– Owa! – ona parsknęła. – Junak się znalazł.
Dryblas się nadął, wąs mu się sypał, ale rzadki, choć bynajmniej nie z powodu młodzieńczego wieku, a na gęstwie pryszczów raka spiekł.
– Junak, nie junak, drugich po palcach nie tratuję.
– A ja niby tak?
– A kto mi stopy miażdży? Na okłady mi aśćka groszem nie sypniesz. Sam będę musiał do sakiewki zajrzeć.
Ona się zaśmiała, popatrzyła po lichym odzieniu.
– Dziur bogactwo znajdując.
Zmieszał się. Złość go wzięła tym większa.
– Nie pchaj się, radzę! – warknął.
Ale właśnie wóz ze skazańcem zaczął przez ciżbę się przebijać, to ścisk wzrósł, a wraz z nim żywsze odczucia, to jest takie, co groziły śmiercią.
– Jakbym ja go w ręce dostała…
Dryblas wyszarpnął stopy spod ciężkich nóg sąsiadki. Odetchnął.
– To co, dobrodzika, to co?
– Już ja bym mu własnoręcznie sprawiedliwość wydzieliła.
– Toś litościwa.
– Ja?
– Tak, na mnie nóg używasz, a jemu rączki?
Pod boki się wzięła, choć nie przyszło łatwo przez ścisk, ale umiała łokci używać.
– Głupiś i gaduła, a najgorzej, że nieudały trefniś. A ten zbrodzień własnej niewinnej dziecinie rękoma tak…
– Wcale nie.
– Co, wcale nie?! – zaperzyła się niewiasta.
– No właśnie – wtrącił kumoter z boku, spotniały i zasapany, z trudem dech łapiący, bo pod żebra został kilkakroć łokciami zmacany przez napierających sąsiadów. – Toż zbrodzień dowiedziony.
– Zbrodzień owszem, bo świątek opętania nie znalazł, jednakowoż...
– A szukał?
– Sprawdzano.
– Byle jak. Znam takich!
– To acan posłuchaj. Do pręgierza przyłańcuchowano, kadzono, pieśni piano do bogów, skuteczne zawsze. Sam słyszysz, rzetelne badanie. Zły, jak wlezie, to używa do woli, ale jak przeganiany, wtedy wyje, szarpie się i pluje. I złorzeczy każdemu. Ze smrodem wreszcie uchodzi. Ten zaś nic. Wisiał i słabł, bo wody mu odmawiano. Lekką miałby wtedy śmierć.
– Zły zawsze za swoimi.
– Bóg prędzej. Ale margrabia nie zezwolił, odłańcuchowić kazał i podleczyć.
– A niechby spiekł się na śmierć! – warknęła zażywna jejmość.
– To teraz w wozie by go nie wieziono i aśćka rękoma sprawiedliwości byś mu nie obiecywała.
Zasapała.
Kraśna.
I pięści zacisnęła.
– No właśnie, a on rękoma – wydyszała.
– Toż godzinę wykładam jak komu mądremu, że nie rękoma – obruszył się dryblas. – Polanem, dobrodzika. Polanem tłukł na miazgę, że poznać nie dało się dzieciaczka, tak wszystkie kosteczki pogruchotał. Tak było.
– A ty niby skąd wiesz?
Chudziak się zaśmiał.
– Ma się te swoje dojścia.
Nie pociągnął o nich dalej, bo gadki się skończyły z tej przyczyny, że ceklarze pilniej zabrali się do roboty, przepchali tłum, dotarli do szafotu, skąd zaraz herold zaczął gromko ogłaszać wyrok.
Nikt go w zasadzie nie słuchał.
Nie dlatego, że gminu nie obchodziły ustalenia śledztwa, po prostu przy takim zgromadzeniu kilka osób tu, kilka ówdzie, to rój, a w nim wiadomo, szmer się niesie jak od rozdrażnionych pszczół w ulu. No i w zasadzie ludkowie wszystko wiedzieli. Gdyby nie wiedzieli, to nie przyszliby na widowisko. Bo i po co w dzień tak parny jak piekło?
– No, wreszcie – zamruczał dryblas. – Zaczyna się.
– Co? Nic nie widzę – kłótliwa niewiasta na darmo się miotała, a przepychanie nic nie dawało, bo tłum może czasem falował, ale miejsca nie zwalniał.
– Bo dobrodzice w szerokość, a nie w wysokość poszło – zaśmiał się mężczyzna.
– Cham! – ona prychnęła.
Chudziak zaśmiał się głośniej.
– No, już go ustawili – opowiadał.
– A ja nic nie widzę.
– Mogę opisać, ja mam ogląd na wszystko.
Niewiasta milczała zawzięcie, więc mężczyzna ucichł.
– No, mówcie – ona wydusiła z siebie.
– Chwieje się.
– Teraz mu strach, zbrodniowi? – zawyła jejmość z zawziętości, mocniej łokciami pracując.
– Nie, mistrz małodobry szarpnął, żeby w pętlę oblec.
– Tak od razu?
– Dobrodzika, my tu się podusimy. Słusznie, że nie zwleka. Ma nad nami miłosierdzie. A przynajmniej pan margrabia.
– Eee, wytrzymamy. Ludek więcej zniesie, kiedy zabawę sobie obiecuje.
– A na co czekać?
– Jak to?! – wykrzyknęła. – Oskórować, gnaty połamać na trzaski, a najlepiej konie zaprząc, by ręce i nogi urwać. Ale za jajca zabrać się najsamprzód. Odkroić przynajmniej albo obcęgami wyszarpnąć.
– On tak nie dokazywał.
– To co, miłosierdzie mu okazać?
– Z dobrodziki krwawa persona.
– Takiej bestii, co na dziecinę niewinną i jako miód słodką, a w życie dopiero wkraczającą, podniosła zwyrodniałe łapska, żadne rozkosze się nie przynależą.
– Jakbyś dobrodzika sama podobnych przyjemności doświadczyła, mniej byś na nie nastawała.
– A ja za co? Na wszelką niewinność chucham i dmucham, nad niedolą lituję. Ja prawa! A każden, któren na dziecinkę ręce zbrodnicze podniósł, to obciąć mu je trzeba, zwyrodnialcowi plugawemu, nie bawiąc się w jakieś nowomodne wynalazki. Pan margrabia zbyt łaskawy, nie to co jego rodzic nieodżałowany, ten nie zwlekałby z cnotliwymi karami.
– Aśćka niestosownych słów używasz.
– Bo tu pospolitych nie starczy. To przerasta wszystko, czego doświadczamy. Tego przedstawić nie sposób. Każdy mi rację przyzna – popatrzyła wokoło, ale akurat nikt na nią nie zważał, każdy kaźni był ciekaw.
Dryblas wzruszył ramionami.
– Darmo gadam. Margrabia nie przepada za darciem pasów ze skóry. Gardzi podobnymi przedstawieniami.
– Światowe wynalazki! – naburmuszyła się niewiasta. – Giną starożytne, od dziadów praktykowane, godne zwyczaje. My się ich wyrzekamy, a to ukarane zostanie. Bogowie wszystko zapisują.
– Aśćcka, to miłosierdzie nam nagrodzą. I ty miej litość.
– Nigdy! – zawyła.
Mężczyzna głową pokręcił.
– W każdym razie kat już pętelkę założył.
– Mam nadzieję, że jej nie nasmarował, a jeśli już to dziegciem lub cierni nawbijał. Niech parszywiec wisi i się męczy za ludzką krzywdę.
Nie ona jedna wyrażała podobne życzenie. Ludziskom nie podobała się niewczesna pańska litość, życzyli sobie krwawej i okrutnej rozprawy z dzikimi wrzaskami sprawianego, karą taką, która poranione sumienia by ugasiła. I choć nie oni krzywdy doznali, to żadnego znaczenia nie miało. Przeciwnie, nastawali tym zajadlej.
Ale poszło sprawnie. Szast prast, dzieło dokonane. Mistrz małodobry znał się na praktykowanym fachu. Ciało zawisło i to całkiem przystojnie, bo nie kopiąc nogami.
– I po wszystkim – mruknął dryblas. – Trupek dynda, nawet nie kołysze zanadto, a nie miotał się wcale. Kto wie, czy mu jakichś ziół nie doprawiono?
– No nie, nie może być! – wzburzyła się puszysta jejmość.
– A może, może, jak znam pana, to pewnie coś podobnego nakazał. Krwawymi praktykami to margrabia się nie karmi. Czyli można było z domu się nie ruszać. Następnym razem wołami nie dam się zaciągnąć. Już lepiej na teatrum się wybrać. Aktorowie z wielkim znawstwem i widocznym uczuciem kopią się po zadkach. Serce w to wkładają, że gawiedzi śmiech. Pyszne widowisko!
– Tfu! – splunęła niewiasta. – Sprośne wynalazki!
Przyplątał się jej synalek.
– A ty gdzieżeś bywał, psiajucho zatracona? – wrzasnęła jejmość i bardzo żywo chwyciła pędraka za ucho.
– Matko! – pisnął chmyz. – Miejcie litość.
– Ja ci pokażę litość w domu.
– Au! Urwiecie!
– Żeby tak urwać! – warknęła. – Łeb najlepiej, ale mocno przytwierdzony niecnocie do karku – zdzieliła na odlew. Ale nie najlepiej jej poszło, bo chmyz wezwyczajony do podobnych praktyk, odskoczył tymczasem. – Czekaj, doigrasz się, czarcie wcielony, tak gnaty porachuję, że ni jedna kosteczka cała nie zostanie!
Młokos jednakże znalazł się już tak daleko, że rodzicielka żadnej z tych obietnic w żaden sposób nie zdołałaby wprowadzić w życie i uśmiechał się pod nosem. Nic jego nogom nie brakowało, to się nie bał.
Niewiasta zasapała i potem w dwójnasób spłynęła. Grzało ją, wciąż tłok panował, a dzień, aż do nocki, zapowiadał się upalny. Na lato szło coraz rychlej.
* * *
Margrabia po to był panem, by nie cisnąć się wraz z motłochem na wygrzanym na podobieństwo pieca placu, lecz by użyć wygód stanowiska. Tłum falował, wiercił, szumiał, morze prawe i coraz gniewniejsze, powoli się rozlewał. Władca jako okręt na nim, przejście stworzono mu dogodne i prędkie jakby kanał wprost na zamek, po mostku i krużganku, z którego na swój lud jeszcze popatrzył. Podobnie wszyscy powinni sobie życie ułatwiać. Oczywiście pospolitakom rozum nie dopisał, oni nie umieli, zawsze trzeba ich wieść, jako woły na postronku.
Westchnął.
Jaryło spojrzał natychmiast.
Czujny.
– No, mów – mruknął władca. Zbyt doskonały ten pomocnik. Pan tak często mu po prostu nie dorównywał.
– Wasza miłość na pewno pozwala?
Jaryło był prawą ręką. Albo bardziej. Na pewno pewniejszą niż własna przytwierdzona do barku, a tak zaufaną, że powierzono mu zarząd nad komorą, z czego nie musiał się nikomu tłumaczyć, a wolno mu było polegać na swoim uznaniu. Samemu jednakże spraw rodzącego się państwa ogarnąć by się nie dało. Margrabia Nogren nigdy tego nie żałował, a niekiedy bogom dziękował za roztropność, jaka w swoim czasie kazała mu właśnie tak postąpić. Miał zatem dwa skarby, jeden złotem wypełniony i drugi, cenniejszy, tego powiernika, który komorę po opustoszeniu, znowu zapełniał. Co prawda zdarzało się panu wyrzekać na zdradliwy los, że tylko taki jeden zuch się trafił. Z tuzin trzeba. Nieco obiecywał sobie po narybku. Chowało się kilku młodzianków o sprawdzonej wierności i niejakich zdolnościach umysłowych, lecz co z nich miało wyrosnąć, jeden czas miał pokazać. Zwykle więcej obiecywał, niźli później dokazywał.
Margrabia zerknął na strażników. Trzymali się blisko, choć w miarę. Władca parę razy dał do zrozumienia, że ceni sobie swobodę, a za ściskiem nie przepada. Mogą pilnować, byle po piętach nie deptali.
Co i miało takie zalety, że gadać przy nich dawało się swobodnie. Nie podchodzili zanadto.
– Nikt nie podsłucha, mów śmiało.
– Lud krzyw. Więcej niż trochę. Nie warto mu czasem dać się wyszumieć?
– Cugli radzisz popuścić?
– Jeśli sprawa nieznaczna.
– A później popioły zamiatać, kiedy nadto się rozpali? Łatwo tu o pożar, a zarzewie wszędzie. Wszystkich nie dopilnujesz, a jakiś głupek znajdzie się by żar podsycić. Sam wiesz, że jak wolności dasz z miejsca za wiele, to zuchwalcy rozpuszczą się jak dziadowski bicz. Stopniowo trzeba. Umiar nade wszystko!
– Nic by się jednak nie stało, gdyby akurat tego Niesława wpierw by oskórowano. Pilnowalibyśmy, żeby tłuszcza nam się nie rozeszła, co o tyle łatwe, że zaplanowane, a zbrodnia była takiej miary, że każdemu zdałoby się to odpowiednią odpłatą. Przecież własne dziecko zmasakrował. A na koniec jakby na placu zaskwierczał, to wypaliłby co poniektóre nieludzkie zapędy.
– Tak, słyszę podobne rady nie tylko od ciebie. Że zbrodnia okrutna, to odpłata powinna nastąpić godziwa. Lecz ja wolę odwrotnie. Na żar lód, a nie podsycanie ognia. Rozumiesz, jak ja lud prowadzę, to nad nim panuję, kiedy rozbuchać się pozwolę, to mu nadskakiwać będę musiał. Albo kumotrowie zręczniejszego sprawcę znajdą dla własnych igraszek. Na pewno zaraz taki się wyłoni.
– Nie przesadzasz, aby?
Nogren się zamyślił.
– Może – przyznał. – Nie przepadam po prostu za jatką. Na rzeźnika się nie pisałem – mruknął. – Ty przecież też.
– Nie chodzi o to, by zaraz lubić.
– Motłoch uwielbia. Zaraz stateczni obywatele zmieniają się w dzikie stwory. Teraz tak gadasz, a w czasie wieszania oczy zamykałeś. Widziałem, bo patrzyłem na ciebie. Sameś miętki.
Jaryło prychnął.
– Mało to dało. Uszu nie zatkałem, to słyszałem, jak kręgosłup mu trzasł.
– No to się biedak przynajmniej na koniec nie męczył.
– A ja?
– Na niesłyszenie najpewniejszy środek to gorzałki się napić, a kiedy nie wolno, to pszczeli wosk w uszy wetkać. Tak zatka, że nożem później nie wydłubiesz.
– Nie lubię. Lepi się.
– To byś na wysiłku się skupił, co zysk, skoro tego, co usłyszałeś, w żaden sposób z pamięci nie wykarczujesz. Gadamy po próżnicy, bo już po tym całym teatrum i wracać do niego pamięcią nie zamierzam. Powiedz lepiej jak badania? Co skłoniło Niesława do tej zbrodni?
Zausznik machnął ręką.
– Strata czasu. Łaziłem, pytałem jak głupi. Nikomu nic w oczy nie wpadło, poza takimi, którzy jak zwykle wszystko widzieli. Oczywiście poniewczasie. Choć gadają, że przed. Gdyby nie to, że ich znam, to może w skromność bym uwierzył, ale poznałem od podszewki. Drażnią, a czas zabierają.
Władca się zaśmiał.
Ale prędko spoważniał.
– To nic nie wiesz?
– Zbrodnia bez przyczyny.
– Może jakaś klątwa?
– Świątek zapewnia, że nie.
– Zbyt świątobliwy. Naiwny przez to.
– A kto ją rzucił, wasza miłość? Uchowało się kilka zamawiaczek i bodajże jeden wiedzący. Tych nie wytrzebiłeś.
– Z rygorem nie należy przesadzać. Ja ludziom w piersi gołębich serc wtykać nie zamierzam. Przynajmniej nie z nagła. Pobuntują się. Przemoc rodzi pozorną siłę. Mus zostawić odrobinę swobody. Byle okiełznanej.
– Dlatego co do jednego wszyscy ci wieszczkowie – rzekł Jaryło – od rzeczy małych, jak piwa doprawianie, a na dodatek mający przykazane pod karą łamania kołem, by nie szkodzić. Nie zaryzykują, własne gnaty każdemu miłe, najbardziej całe. No i o wielkie zdolności nikt ich nie podejrzewa. Słusznie. Niemożliwe, by którekolwiek z nich dokonało podobnego cudu. O ile tu klątwa zadziałała, to za sprawą jakiegoś mistrza, a wtedy moich umiejętności za mało by takiego orła ujawnić. O ile ktoś taki istnieje, w co wątpię, bo czemu miałby w naszym kraiku się objawić?
– Bo tu łatwiej niż na widoku?
Doradca się zaśmiał.
– My na dorobku, nieustannie dajemy baczenie. Dlatego tu właśnie takie sprawy się nie ukryją. W Cesarstwie to teraz wszystko uchodzi. Rozpada się z trzaskiem. O różnorakich dziwnych upadkach obyczajów w nim odbywanych stale nam różni donoszą. Tam bardziej możliwe i łatwe. A po co sobie utrudniać?
– Prawda. Strach od tego, ohyda się rozpanoszyła. Czyli Niesław oszalał?
Jaryło wzruszył ramionami.
– Pierwszemu by się zdarzyło?
– Niby nie. Ale rzecz w tym, że to dziwne niepomiernie. Właśnie jak coś nieokiełznanego, co od nas trzymać powinno się z dala.
– Jak każda podobna zbrodnia.
Margrabia się zamyślił.
– Bardziej chodzi mi o to, co on powtarzał.
– Cisza.
– Brzmiąca jak grom.
– Przez straszny uczynek.
– A wiesz, że kiedy tak mówił, jakby przez piekło przeszedł, to nawet żal mi się go robiło.
– Czyli właśnie dlatego zabroniłeś go dręczyć?
Przekroczyli tymczasem bramę zamku. Tu tym bardziej nikt nie miał jak ich podsłuchiwać, swobodniej mogli gadać, szczególnie po tym, jak margrabia odprawił strażników, bo bać się nie miał czego, tu żaden przypadkowy morderca się nie przekradnie, by bezbożną ręką godzić w przyrodzony majestat. Co najwyżej mógłby dokonać zamachu jakiś dawno przekabacony zaprzaniec, ale taki po pierwsze nietani, a po drugie będąc wdrożonym w tajniki, liczy na stałe nawyki, nie przypadek.
Jaryło otarł pot z czoła.
– Ciepły dzień. Senny. Wszelką zajadłość diabli biorą, wcale dokazywać się nie chce.
– I ja to w ludziach widzę. I tego im życzę.
– By potem spływali?
– By to ciepło z dostatku się brało, strawy w czas podanej, mocnego trunku. Wygody. Znielubią wtedy krwawe widowiska.
– To znasz, panie, kmiotków od lepszej strony.
– Bo oni tacy, póki wygodnie żyją.
– Szkoda, że o tym nie wiedzą – z przekąsem zauważył doradca.
– Moja rola ich uświadomić. Dbać o dobrobyt i nakładanie praw nieuciążliwych, by je znosili bez buntowania. Wolę rządzić bogatymi niż biednymi. Zły to władca, co pławi się w rozkoszy, a jego poddani przymierają głodem.
– Stara śpiewka. Nie znudziła ci się?
– I ty nic nowego mi nie mówisz, a przecież pomagasz ze wszystkich sił, to powinieneś sobie przemyśleć to i owo.
Jaryło wzruszył ramionami.
– Ot, słabość taka.
Władca się zaśmiał.
– Przez nią takiś nieoceniony.
– Kiedy, ty panie, wcale mnie nie słuchasz.
– Słucham, ależ słucham. Po namyśle się nie zgadzam. A z ludzi wolę wydobyć to, co najlepsze, nie najgorsze.
– Nie zrozumieją, dobro wezmą za słabość.
– Oho! Czuję, że jakiś przykład podasz.
– Tak, pewnie wiesz jaki?
– No nie!
– Tego Cieciorkę przecież.
– A czym ci zawinił?
– Paszkwil napisał.
– Na mnie, nie na ciebie, to czemu tak o to stoisz? Jeszcze nie zostałem majestatem, a tylko margrabią. Namaszczonego króla łajać nie wolno, bo kara boska.
– Ale żeby tak odpuścić? – Jaryło zacisnął zęby.
Margrabia wziął się pod boki.
– A co miałem zrobić?
– Jest wiele stosownych sposobów.
Władca się zaśmiał.
– Podasz przykład?
– Plagi chociażby.
– Toż on tych swoich dumek nawet nigdzie nie rozgłaszał. Sam sobie czytał w cichości alkierza i gdyby nie ten jego niewydarzony wychowanek, co nos pchał tam, gdzie nikt go nie prosił, z przyrodzonej głupoty młodzieńczej niewdzięcznością się wykazując, u obcych szukając, tego, co w domu miał pewne, nikt by się nic o całej sprawie nie dowiedział.
– Obrażał cię! Ty go, panie, żałujesz?
– A wiesz, że tak. Takiego dzieciaka to tylko batem rozumu uczyć, bo inaczej nie trafisz. Wydać troskliwego opiekuna, rzecz nie do pojęcia!
– A jednak to pisanie…
Nogren wziął się pod boki.
– Po zeznaniach wiem, że siedział przy winku, racząc się obficie, w izbie zamkniętej na cztery spusty, śmiejąc się do rozpuku. Gdyby tylko tak ludzie sobie używali, szczęśliwy byłbym niepomiernie. Czy ja pan ludzkich sumień i grzeszków? Nie, takie drugim nie wadzą, o ile nie leźć w nie. Umiem bez tego się obyć. Ludzie mogą myśleć, co chcą, w swoim gronie gadać swobodnie, byle na rynek nie gnali, wrzeszcząc niedorzecznie. Jak się w otoczeniu kumotrów wypyszczą, wyżalą, po trzewia same spokojniejsi. Tak bezpieczniej. Jam pan nad ciałami, nie duchem. I każdemu majestatowi poradzę, by tego się trzymał. A Cieciorka własnych żartów w domowym zaciszu zażywał. Chcesz, bym go za to na rynku karał, tłuszczy radość przyprawiając? Ona podobnie myśli, każdego bym musiał.
– Bo z cudzej krzywdy radość ma.
– To się różnimy, bo ja odwrotnie.
Jaryło sapnął.
– Sam widzisz, panie, Cieciorka dobro wychowankowi wyświadczył, a co w zamian wziął?
– I mnie podobny los przepowiadasz?
– Ostrzegam.
– Ale on rzeczywiście mnie rozbawił. To jego pisanie naprawdę zacne, śmiech mnie brał szczery, kiedym to czytał. On mistrz!
– Łgarstw!
– Ot, słowa – margrabia się nie przejął. – Zgrabnie je tka.
– Tobie na szkodę.
Pan poklepał zaufanego doradcę po ramieniu.
– Wiesz, jak już w celi został zamknięty, skoro sprawa została niepotrzebnie ujawniona, to kazałem mu obmyślić poemat o Gorywładzie.
– O nim? – warknął Jaryło. – Judzi, z sąsiadami się zmawia, by nas najechać. O nim poemat?
– A o nim, o nim. Czemu nie? Cieciorki dar niepodrabiany. Urodzić się z podobnym trzeba. A jeśli dodać wrodzoną niechęć do panów i władzy wszelakiej, to bronić mu sztuki nie wolno. Przeciwnie, zachęcać ze wszystkich sił. Już kończy dzieło.
– Toż w celi siedzi?
– Od pewnego czasu nie. To głupie rozporządzenie. W domu karę odprawuje, ale kazałem sekretu nie wyjawiać.
Jaryło westchnął. Nie popierał łaskawego pana.
– Nie bocz się, to mała sprawa – rzekł Nogren.
– Ty się nią bawisz.
– Pozwól mi czasem. Przecież widowiskowo łbów nie urywam. Wolno mi chyba po swojemu? – władca przekrzywił głowę.
– Ja ci służę.
Margrabia sapnął.
– Tedy ci sekret wyjawię.
– Jaki?
– O pisaniu Cieciorki i co z tym zrobimy. Otóż, najmiemy teatr. A dokładniej dwa. Cichcem oczywiście i w tajemnicy, po czym puścimy w świat. Niech to dzieło ludziom zostanie okazane. Na rynkach i po karczmach najlepiej, gdzie narodek już cokolwiek przysposobiony. A sztuka się uda, bo nie dość, że zabawna, to jeszcze prawdziwa, a ludzi sumienie nie gryzie, jak w kurz i pył obalą pyszałka. Więc kiedy nasi sąsiedzi posłuchają o tym Gorywładzie, a na pewno go rozpoznają po samych opisach, to śmiać się zaczną. Rozumiesz?
Jaryło pojął.
– Kto wyśmiany, słaby. I sam. Nikt go nie poprze.
– Otóż to. Więc ty temu Cieciorce daruj. Setny chłop, jak go rozumnie użyć, oczywiście.
Zaufany pokiwał głową.
– No – władca trącił łokciem powiernika w bok. – Nie sumuj się, nie trzeba. Jakoś idzie nam to rządzenie.
– Zawsze pod górkę.
– Ale narodowi mało wadzimy, a lepiej, bo pomagamy. To chyba widzisz?
– Za rzadko.
– Odpocznij, świeżym okiem spojrzysz, przekonasz się rychło.
– A ty, panie?
– Do małżonki się udam, za rzadko ją nawiedzam. Jeszcze zapomni, że winna mi miłość, nie tylko posłuszeństwo. Od niej jednej wolno mi więcej wymagać. A ty do swojej ruszaj, by do mojej nie łaziła z płaczliwymi skargami. To rozkaz! Sprawa mordu na dziś zamknięta!
– Jednakże Niesław…
– Wiem, dzika, niewytłumaczalna zbrodnia. Ale już po wszystkim. Skoroś nic dotąd nie wysiedział, to i dłuższe mordowanie nie poradzi. Nie od razu.
– Zawiodłem.
– A ja?
– Mnie masz.
– Widać od innych spraw. No, daj temu spokój, bo gdzie indziej mnie zawiedziesz. A tamto skończone.
– Na rozkaz!
Jaryło obowiązkowo ruszył odpoczywać. Wywiązywał się z zadania, jak mógł. Chyba nie najgorzej, skoro małżonka śmiała się często i szczerze. Chociaż z pewnym zdziwieniem. Tym bardziej się starał. Służbista!
* * *
– Panie mój małżonku, panie mój małżonku...
Usłyszał ją, choć nie zrozumiał. Budzenie z mocnego i niosącego ukojenie snu zawsze niemiłe, bynajmniej nie chciał do świata. Spać o wiele lepiej. Pamięć nie dręczy, skoro jest się kimś innym.
Ale ona na to nie pozwalała.
Jak zawsze w takich przypadkach ogarnęła go czułość. Bo ślubna taka delikatna, cicha, ze swego wszystko by oddała, poświęcenie to jej natura. Więc jak się odwdzięczyć, skoro wiadomo, że nie zasługuje się na kogoś takiego?
Kim się jest?
W gruncie rzeczy nikim.
– Słucham, pani moja.
Świeca zapalona, więc jakiś czas już minął, kiedy ona sen porzuciła. W świetle widać, że w płaszczu, choć rozchylonym, pod nim nocne giezełko, wdziewane tylko na mężowskie odwiedziny, by margrabia cieszył się tym, co najlepsze, choć w takich wypadkach to jednak przystojnie nigdy światła nie zapalała. Przecież wstydliwa. Jakżeby tak cnotliwym obyczajom uchybiać? A nuż się obrażą?
– Jaryło czeka – wyjaśniła. – Pilna sprawa, powiada.
– Noc jeszcze? – upewnił się Nogren.
– Głęboka – odpowiedziała. – Taka, że chyba samego złego licho nosi. Nikogo więcej.
– A Jaryło przyszedł.