Wiedźmy Kijowa: Miecz i krzyż - Łada Łuzina - ebook

Wiedźmy Kijowa: Miecz i krzyż ebook

Łuzina Łada

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Masza, nieśmiała i inteligentna studentka historii, mieszka z rodzicami i zaczytuje się w „Mistrzu i Małgorzacie”. Dasza, ekscentryczna piosenkarka z nocnego klubu, żywiołowa i nieco naiwna artystka: mało co ją dziwi, prawie wszystko cieszy. Katia, bizneswoman z sukcesami, samotna, zimna, lecz w głębi serca przepełniona pragnieniem miłości.

Trzy młode mieszkanki współczesnego Kijowa spotykają się po raz pierwszy niby przypadkiem… w chwili śmierci kijowskiej wiedźmy. Niespodziewanie przejmują jej moce, co całkowicie odmienia życie każdej z nich.

Zaczynają się czary i loty na miotłach nad kopułami kijowskich cerkwi. W żyłach buzuje gorąca krew. Jednak gdy w mieście dochodzi do rytualnych mordów, a podejrzenie pada na ojca Maszy, zabawa się kończy.

Do Kijowa powrócił demon. Trzy początkujące wiedźmy muszą stawić mu czoła: uchronić miasto przed jego klątwą i zapobiec kolejnemu morderstwu.

***

Szalona podróż przez historię, sztukę i magię Kijowa. List miłosny do stolicy Ukrainy i fantastyczna książkowa przygoda. Doskonale się bawiłem! – Wojciech Chmielarz

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 605

Oceny
3,6 (97 ocen)
29
24
26
14
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
cojaturobie00

Nie polecam

Ogromne rozczarowanie, książka z ogromnym potencjałem ale już niestety wykonanie daje wiele do życzenia.
00
Piosikmarta

Dobrze spędzony czas

Coz za fantastyczną powieść, aż chce się pojechać do Kijowa i zobaczyć te wszystkie freski :) Przez chwile czułam się jak w powieści Dana Browna goniącego Bułhakowa! Z przyjemnością czekam na następny tom! Wartka akcja, sporo opisów sztuki i historii, ciekawe podróże w czasie no i trzy prawie wiedźmy. Nie mogło być lepiej!
00
hydrozagadka

Dobrze spędzony czas

Początek książki chaotyczny, na siłę zabawny, cokolwiek zniechęcający. Ale gdzieś w 1\4 robi się bardziej interesująco i dużo lepiej się czyta.
00
Eosia

Całkiem niezła

Mam mieszane uczucia. Z jednej strony podobało mi się takie zwiedzanie Kijowa, z drugiej chwilami się nudziłam, a momentami irytowałam.
00
joannatomasiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

fascynującą
00

Popularność




Tytuł oryginału Киевские ведьмы. Меч и крест

Tekst © Лада Лузіна, 2005–2022

through Thomas Wiedling | Literary Agency wiedling-litag.com

Przekład Gabriela Sitkiewicz

Redakcja i korekta Marek Stankiewicz, Joanna Rozmus

Projekt wnętrza i skład Patrycja Wojkowska-Piłkowska

Okładka i grafika na stronie tytułowejPiotr Sokołowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Źródła cytatów s. 35: IV wydanie Biblii Tysiąclecia s. 65: Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata, tłum. Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski, Wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1993

Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2022Wszelkie prawa zastrzeżone.

ISBN pełnej wersji 978-83-67323-61-1

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Rozdział trzeci

w którym drogi trzech bohaterek niespodziewanie się krzyżują

…wewnątrz Białej gwardii też czai się jej własny diabeł – Woland z „powieści kijowskiej”.

~ Miron Pietrowski, Mistrz i miasto

Tocząc się po stromym bruku Zjazdu św. Andrzeja, motorower podskakiwał pod Daszą jak piłka. Kocie łby – ułożone tu jeszcze za czasów generała-gubernatora Iwana Iwanowicza Funduklejewa, który na własny koszt wybrukował ulubioną ulicę – wydawały się wznosić i przeskakiwać jeden przez drugiego, zupełnie ignorując zachowanie właściwej równowagi i jednolitości drogi. A wysoko nad nimi, na pogodnym lazurowym niebie, krążył czarny kruk i nie spuszczał wzroku z pędzącej jaskrawoczerwonej plamy.

Podobnie jak słynny moskiewski Arbat, Zjazd św. Andrzeja był kijowską mekką. W ostatni wolny od pracy dzień wiosny – podczas oficjalnego Dnia Miasta – ludzie wypełniali Zjazd po brzegi, więc niebezpiecznie było się tu pakować: popchną, zadepczą, zerwą z szyi złoty łańcuszek, przetną plecak… Ale nawet w dni powszednie na słonecznej drodze, wijącej się na wzgórze i łączącej niezliczonymi łukami zakrętów Górne i Dolne Miasto, roiło się od pełnych energii ludzi lustrujących obrazy rozwieszone na ścianach domów, gliniane dzwoneczki i świnki, ręcznie robione ozdoby oraz stare i zdezelowane książki, rozłożone wprost na chodniku.

Z wysoka spoglądała na nich niebiańska, szmaragdowoniebieska cerkiew św. Andrzeja, w której nieszczęsna Pronia nigdy nie wyszła za mąż za frywolnego Gołochwostowa; nieco niżej wznosił się dumny i piękny zamek Ryszarda Lwie Serce, zbudowany siedemset lat po śmierci króla Ryszarda w kraju, w którym ten władca nigdy nie był; a u podnóża Uzdychalnicy stał dom o zdumiewającej konstrukcji, dwupiętrowy od ulicy i jednopiętrowy od podwórza…

Jednak po bliższym przyjrzeniu się nagle uświadamiasz sobie, że wszystko to tylko kolorowe i wesołe dekoracje. Na niemal najsłynniejszej ulicy miasta połowa domów – krępych i smutnych, zbudowanych przed gorączką budowlaną lat osiemdziesiątych XIX wieku – stoi teraz pusta i niezamieszkana. Z urazą odwróciwszy się plecami do przeklętej góry, patrzą na świat przez swoje pozbawione życia czarne okna. Pusty jest drugi dom i dziewiąty, dwudziesty drugi, pokryty po sam dach zieloną siatką budowlaną, dwudziesty szósty, z przekrzywioną po wielu latach omdlenia fasadą, dwudziesty czwarty i trzydziesty czwarty… Wciąż remontowany zamek też jest pusty, podobnie nocą pustoszeje dom Turbinów i Muzeum Jednej Ulicy, mały teatr „Koło”, pustoszeją też restauracje i galerie sztuki, a handlarze, przycupnięci na wąskich i stromych chodnikach, rozchodzą się do swoich domów. Każdego, kto kiedykolwiek szedł o północy martwym Zjazdem św. Andrzeja, ogarniało nagle niecodzienne uczucie, że ta ulica jest nierealna – i to nawet nie ulica, ale jej widmo…

Zatrzymawszy się pod domem z obiecującym napisem „Centrum Czarów Starokijowskich na Padole…”, Dasza zeskoczyła z żelaznego kucyka i poklepała go z miłością po lakierowanym zadku. Zdjęła z ramion czerwoną skórzaną kurtkę i została w ledwie zauważalnym topie, który z trudem mieścił jej nader zauważalny biust, pokryty modną instalacją z drucików, paciorków, koralików i dżetów. Obfitość makijażu na dość dziecięcej twarzy Daszy mogłaby przerazić każdego estetę. Jednak esteci nigdy nie byli w jej typie – Dasza wolała mężczyzn, którzy byli niekonwencjonalni!

Czub z dumą wyjęła z kieszeni wielobarwną tiubietiejkę i założyła ją na dobrą setkę białych warkoczyków. Nie bez satysfakcji zauważyła sensację, jaką jej malowniczy wygląd wzbudził wśród ulicznych portrecistów i innych stałych bywalców letniego Zjazdu.

Podeszła do tabliczki przed domem i z ciekawością przestudiowała przyklejoną pod nią kartkę:

zaklęcia miłosne i przeciwmiłosnezdejmowanie złego oka zdejmowaniewieńca staropanieństwa

sprowadzanie nieszczęścia na wrogów itp., itp.

Chrząkając z zadowoleniem, Dasza weszła do środka, zbliżyła się do recepcji i dopytała o cenę „miłości”, by bez mrugnięcia okiem zapłacić pokaźną sumę.

– Prosto do końca korytarza, potem trzy razy w lewo – wyjaśniła jej flegmatyczna pani sekretarka.

Przybyszka ruszyła we wskazanym kierunku, podziwiając architektoniczne osobliwości starego budynku. Korytarz skręcał trzy razy i kończył się drzwiami z napisem „Kyłyna”, strzeżonymi przez grupę podrapanych krzeseł. Na jednym z nich siedział młodzieniec o ognistoczerwonych włosach, pogrążony w lekturze Mistrza i Małgorzaty – książki bardzo odpowiedniej dla tego miasta, ulicy i miejsca.

Dasza zachichotała wesoło:

– Niezłe jaja!

Mężczyzna był ubrany w białe spodnie z lnu i koszulkę w tym samym kolorze. Jego prawą dłoń zdobił masywny srebrny pierścień z dużym niebieskim kamieniem.

– Fajna błyskotka – pochwaliła Dasza Czub, od razu zaliczając chłopaka do kategorii „swój człowiek”. – Jesteś ostatni do Kyłyny?

Mężczyzna uniósł wzrok i z nieskrywanym zainteresowaniem obejrzał Wstrząsającą Daszę od stóp do głów.

– Tak, jestem ostatnim gościem – rzekł wymownie.

– W takim razie ja będę za tobą – poinformowała go radośnie Dasza.

– Do-brze – powiedział z powagą, sylaba po sylabie, jakby zatwierdzając jej kandydaturę. – A tak na marginesie, widzę, że znasz się trochę na tych rzeczach. Tak się składa, że jedną sprzedaję. Chcesz zobaczyć? To Uroboros. – Powoli wyjął z kieszeni złoty łańcuszek i podał jej go.

– Łał – zachwycała się szczerze.

Łańcuszek o drobnym, wzorzystym splocie spodobał się jej natychmiast, i to bardzo. Wystarczająco gruby pośrodku, zwężał się na jednym końcu, zaś drugi koniec stanowił głowę węża, którego pysk był zapięciem.

– Gryzie własny ogon – domyśliła się Dasza. – To jest złoto! Chyba antyk… Ile kosztuje? – Przy ostatnim zdaniu wysoki poziom zachwytu w jej głosie natychmiast spadł poniżej zera, do cichej rozpaczy. Dasza właśnie przekazała recepcjonistce swoje przedostatnie pieniądze. A za te ostatnie, które zostały jej do wypłaty, mogła pokryć jedynie koszty benzyny i papierosów. Za mieszkanie nie płaciła, bo go nie miała i nigdy nie myślała o tak przyziemnych sprawach jak jedzenie.

– Tylko dla ciebie sto hrywien – zaproponował śmiało chłopak. Natychmiast awansował ze „swojego człowieka” na „potencjalnego zalotnika”. Relacja z mężczyzną, który od razu daje podobającej się mu dziewczynie takie świąteczne rabaty, może być bardzo, bardzo owocna.

– Naprawdę? – zdziwiła się Dasza, by zachować pozory, i dodała kokieteryjnie: – Ale przecież to ty decydujesz. – Podawszy mu setkę pachnącą benzyną i nikotyną, natychmiast założyła nowy nabytek na szyję, pod rozległą, rozłożystą instalację naszyjników. (Zgodnie z głębokim przekonaniem Daszy Wstrząsającej, biżuterii nigdy za wiele!)

Przez kilka następnych sekund para patrzyła na siebie z zadowoleniem.

– Słuchaj, nie wiesz przypadkiem, czy ta Kyłyna może zaczarować geja? – ciągnęła rozmowę.

– Kyłyna jest w stanie zaczarować każdego – odparł „potencjalny zalotnik”, wciąż przyglądając się jej z podziwem. Ona zaś nawet w najmniejszym stopniu nie była tym faktem zakłopotana.

– To wspaniale! – wykrzyknęła. – Może powinnam się trochę zabawić i przygruchać sobie nie tylko Saniego, ale też Aleksa fryzjerki. – Wstrząsająca żartowała sama ze sobą. – Niech ta suka zjeżdża! Ha! Zadzwonię do niej i ją wkurzę…

Złapała czerwoną, dyndającą na szyi komórkę i próbowała wybrać znajomy numer, pamiętając o tym, by karmić „potencjalnego zalotnika” obiecującymi spojrzeniami.

– Nie odbiera! – Wzruszyła ramionami ze zniecierpliwieniem. – Prawdopodobnie energia Kyłyny jest zbyt silna i wszystko zakłóca – zażartowała.

Zawahała się, rozdarta między dwoma wykluczającymi się pragnieniami: kontynuować rozmowę z chłopakiem, czy natychmiast zaszokować fryzjerkę zabójczą informacją.

– W porządku – zdecydowała. – Jeśli ktoś jeszcze przyjdzie, powiedz, że jestem za tobą. Pójdę tylko zadzwonić i zaraz wracam. W każdym razie nie żegnam się. Dobrze?

– Jasne – uśmiechnął się rudowłosy.

Volvo Katii ruszyło spod hotelu „Andriejewski” i ostrożnie stoczyło się ze Zjazdu.

– Zatrzymaj się! – warknęła na kierowcę. – Znowu przejechałeś mój salon! Miałeś zatrzymać się dom wyżej, głupcze! Jeszcze jedno potknięcie i wylatujesz!

– Katerino Michajłowna… – Szofer najwyraźniej chciał się usprawiedliwić.

– Koniec tematu! – uciszyła go Katia. – Wysiadam tutaj, bo inaczej będziesz się kręcić w kółko przez kolejne trzy godziny.

– Niedługo dama będzie jeździć samochodem do sąsiedniego domu! – odmruknął złośliwie pod nosem.

Niepewnie stąpając w szpilkach po bruku Zjazdu św. Andrzeja, tak nieodpowiednim dla przechadzających się dam, Katia jak zawsze przeklinała samą siebie. Przez lata jej nerwy były napięte jak struny, a dzień po dniu bezlitośnie naciągała je coraz bardziej: wszystko kontrolowała, wszystko pamiętała, wszystkiego pilnowała. Natomiast jej szofer nie mógł nawet przyswoić, w którym domu znajduje się jej salon piękności! Dlaczego ludzie są takimi idiotami? Jak ta dziewczyna w kretyńskiej tiubietiejce, z kolczykami i tatuażami, zaciekle gestykulująca i krzycząca na pół ulicy do swojego czerwonego telefonu komórkowego.

Nie tak dawno Katia zauważyła, że otaczający ją świat wywołuje u niej permanentną, tępą irytację. I wiedziała, że nie jest to dobry objaw.

„Jeśli dzisiejszy wieczór pójdzie dobrze” – obiecała sobie stanowczo – „od razu lecę na wakacje. Bahamy, kąpiele perełkowe, masaże… Dwa tygodnie. Będzie lepiej. W przeciwnym razie oszaleję, czuję, że naprawdę oszaleję”.

– Cholera! – Potknęła się i prawie wylądowała na bruku. – O, jesteś mi przeznaczony!

Na ścianie domu, o którą podparła się Katia, by nie upaść, centymetr od jej dłoni była przyklejona niedorzeczna kartka: „Zaklęcia miłosne i przeciwmiłosne. Zdejmowanie złych oczu…”.

– „…Sprowadzanie nieszczęścia na wrogów” – przeczytała na głos z drwiną. – Co to ma być! Chociaż… – zawahała się. – A, co tam…

Spojrzała z powątpiewaniem na zegarek i nagle, nieoczekiwanie dla samej siebie, przeszła przez wysokie dwuskrzydłowe drzwi.

Hol, w którym się znalazła, był ciemny i całkowicie opustoszały. Przy okienku recepcyjnym, zatopiona w kryminale Doncowej, siedziała przeciętna „idiotka”.

– Chodzi mi o wrogów… – Katia nerwowo zabębniła palcami w blat. Fakt, że zboczyła tutaj z obranej drogi, nie pasował do jej idealnego obrazu siebie.

– Sprowadzenie nieszczęścia na wrogów? – upewniła się beznamiętnie panna i sięgnęła do stosu formularzy. – Trzysta jeden hrywien, trzynaście kopiejek.

Katerina wykrzywiła ironicznie usta – kwota była śmieszna. Zbyt mała, by rozwiązać wielotysięczny problem i zbyt duża jak na tę ruderę. Ale tak bardzo chciała zrobić jakieś świństwo, choćby najmniejsze, człowiekowi, który dziś rano rozmawiał z nią przez telefon w sposób tak niedopuszczalnie impulsywny.

Niech chociaż rozboli go głowa!

– Imię, nazwisko, adres.

– Larisa Kosacz. Wał Jarosława 32, mieszkanie numer 5 – odpowiedziała Katia.

– Kosacz przez „a”? – spytała tępo rejestratorka. – Proszę iść do Kyłyny, przyjmuje jeszcze przez godzinę. – Oschle wskazała kierunek i z powrotem sięgnęła po lekturę. – Korytarzem trzy razy w lewo.

– I co? – prychnęła pogardliwie Katia. – Są ludzie, którzy dają się nabierać na takie bzdury?

– Cóż, pani dała się nabrać… – powiedziała znudzona dziewczyna, nie podnosząc głowy znad książki.

Katia nie miała argumentów, więc znów się rozzłościła. „Dobra, miejmy to już za sobą” – zagryzła zęby i skierowała się do gabinetu Kyłyny.

Na szczęście nie było tłumów chętnych. Katerina jeszcze raz spojrzała na zegarek, a następnie skierowała swoje wymagające spojrzenie ku młodemu człowiekowi, który czekał na swoją kolej przy drzwiach.

Na miejscu żywiołowego rudego mężczyzny w pomiętym ubraniu siedział małomówny, schludny jak z obrazka blondyn o oczach koloru zimowego nieba.

Nie było w tym jednak nic dziwnego. I każdy z nas bez trudu może wytłumaczyć tę nagłą zmianę scenerii, zakładając na przykład, że rudzielec wszedł do gabinetu, a jasnowłosy przybył nieco później… Gdyby nie jeden dziwny zbieg okoliczności: na serdecznym palcu prawej ręki blondyna błyszczał ten sam pierścień, a w lewej ręce trzymał tę samą książkę, otwartą na tej samej stronie.

Generalnie warto było zastanowić się nad rachunkiem prawdopodobieństwa…

Gdyby Katia była Daszą, nie omieszkałaby się zainteresować, jak duża jest szansa na taki przypadek i czy nie równa się ona przypadkiem zeru?

Ale Katia nie była Daszą, dlatego po błyskawicznym zlustrowaniu mężczyzny w białym garniturze i oszacowaniu kosztu jego spodni i marynarki, a nawet prawdopodobnego butiku, w którym zostały zakupione jeszcze tego lata, pomyślała tylko, że ten przedstawiciel świata natury jest postacią relatywnie ludzką, a przynajmniej potrafiącą zrozumieć ludzką mowę. Chociaż książka Bułhakowa i podejrzanie duży kamień w jego pierścieniu wskazywały, że mężczyzna z pewnością nie może się z nią równać i że nie powinna się krępować.

– Pan do Kyłyny? – zapytała surowo Katerina.

Blondyn powoli podniósł wzrok i unosząc prawą brew, spojrzał na nią oceniająco.

– Może przepuści pan kobietę? – W ustach Katii to nie było pytanie, raczej rozkaz.

– Proszę się nie martwić – odparł leniwie blondyn, patrząc na nią bladoniebieskimi oczami. – To potrwa tylko minutę. Muszę zadać jej pytanie i nie będę nawet czekał na odpowiedź.

– Tylko minutę? – upewniła się autorytatywnie Dobrażańska, lekceważąco puszczając mimo uszu tajemnicze zakończenie frazy.

– Dokładnie trzydzieści jeden sekund. – Blondyn uśmiechnął się zimno, odsłaniając nieskazitelnie białe zęby.

– W porządku – zgodziła się Katia. – Proszę jej przekazać, że jestem za panem. – Odwróciła się na pięcie i skierowała do wyjścia.

– Chwileczkę – zawołał nagle bladooki, a Katia spojrzała za siebie i zobaczyła, jak mężczyzna podnosi coś z podłogi.

– Chyba pani coś zgubiła… – Trzymał w ręku złoty łańcuszek.

Po chwili zastanowienia Katia cofnęła się i przyjęła od niego biżuterię. Łańcuszek w kształcie złotego węża gryzącego własny ogon, najwyraźniej zgubiony przez jednego z odwiedzających to miejsce, to ekstraklasa – stary, złoty, prawdopodobnie wyrób autorski… Katia lubiła wartościowe rzeczy: były one jedynym dowodem na to, że w tym idiotycznym świecie panuje coś więcej niż tylko głupota i chaos.

– Dziękuję – odrzekła sucho, ostentacyjnie założyła łańcuszek na szyję i wyszła na zewnątrz, w pośpiechu chowając nowy nabytek pod nieskazitelną stójkę.

Chwalenie się nim byłoby szczytem idiotyzmu: poszkodowany mógł w każdej chwili wrócić do Centrum w poszukiwaniu zguby.

Ale co spadło, pardon, to przepadło!

Masza raz jeszcze sprawdziła adres domu, naskrobany pospiesznie przez matkę na kartce, w którą starannie zawinęła „duże pieniądze” wyrwane z rodzinnego budżetu w trosce o szczęście jurodiwej* córki, i jak na ścięcie weszła do Centrum Czarów Starokijowskich na Padole.

W drzwiach wpadła na wysoką, czarnooką kobietę w garniturze, która musnęła ją niewidzącym spojrzeniem.

„Jaka piękna!” – zdumiała się szczerze Masza, mimowolnie wykręcając za nią szyję.

Na twarzy kobiety górowała ostra oprawa okularów z nadzwyczaj wąskimi, jakby cynicznie zwężonym szkłami. A bezosobowa, krótka fryzura z dystansem umywała ręce od reszty, jakby nie chcąc spotkać się z rysami jej właścicielki, tak napiętymi i gniewnymi, że wydawało się, iż przez kości policzkowe przebiega prąd o wysokim napięciu.

W porównaniu z nią Rita, Lidia i Żenia wydawały się tylko parodiami piękna!

– Jeśli nawet taka tu przychodzi… – pocieszyła się Masza.

Katia nachyliła się do okna swojego szczęśliwie zawróconego samochodu i zastukała w szybę – kierowca natychmiast ją opuścił.

– Pojedziesz teraz do mojego salonu – zarządziła szefowa – weźmiesz moją kosmetyczkę Tanię i przywieziesz ją do mojego domu z całym potrzebnym szpejem. I przypomnij jej, żeby zabrała farbę do włosów. Ta idiotka ciągle zapomina, że muszę farbować siwiznę.

Kierowca spojrzał na Katerinę ze zdumieniem i natychmiast przyjął kolejną porcję krzyków.

– Na co się gapisz? Tak, mam siwe włosy od dziewiętnastego roku życia! I lepiej żebyś za dwadzieścia minut czekał na mnie w tym właśnie miejscu!

…Gniotąc w dłoniach kwit z rejestracji, Masza Kowalowa skręciła za trzecim rogiem korytarza.

Blondyn zniknął, jakby nigdy go tam nie było – na jego miejscu, z nogą założoną na nogę, siedział ubrany w jasny dżins brunet o tatarsko-mongolskich rysach i oczach czarnych jak wilcze jagody. Masza ostrożnie ominęła huśtający się w powietrzu but sportowy, usiadła na skrajnym krześle i grzecznie zapytała:

– Pan jest ostatni?

Brunet podniósł głowę znad książki, spojrzał na nią łagodnie i w odpowiedzi skinął milcząco głową. Na jego dłoni znajdował się duży, przyciągający wzrok pierścień z niebieskim kamieniem.

– W takim razie ja będę za panem – westchnęła Kowalowa i zaczęła intensywnie wygładzać zmiętą kartkę. Zauważyła, że kompan czyta jej ulubionego Mistrza i Małgorzatę. I poczuła zazdrość…

– Dlaczego pani usiadła tak daleko? – zainteresował się nieoczekiwanie brunet. – Nie lubi pani mężczyzn wschodniej narodowości?

– Nie, no co pan! – zarumieniła się zawstydzona Masza, bojąc się, że chłopak podejrzewa ją o nacjonalizm.

– Proszę się nie bać – ciągnął, przysuwając się do niej. – Jestem rodowitym Ukraińcem. Moi przodkowie mieszkali w Kijowie jeszcze przed powstaniem Rusi Kijowskiej, a później nastąpiła inwazja tatarsko-mongolska. Oczywiście odbiło się to nieco na naszym wyglądzie – zaśmiał się. Maszy podobało się, że kłamał jak człowiek wykształcony, a nie jak Abchaz na pchlim targu.

– Nie miałam nic złego na myśli… Po prostu nie chciałam panu… – usprawiedliwiała się, jąkając.

– Wręcz przeciwnie – przerwał jej stanowczo. – To przyjemność spotkać tu tak wspaniałą dziewczynę.

Przyglądała mu się uważnie, próbowała wyczuć ironię ukrytą w jego słowach. „Kpi sobie ze mnie” – oceniła bezwzględnie. „Jest zbyt przystojny. Choć nie tak bardzo jak Mir. A może po prostu nudzi się, gdy tu siedzi”.

– Nie spodziewałem się spotkać tu kogoś takiego jak pani – gruchał czule brunet, przysuwając się o szerokość następnego krzesła.

I ten sugestywny ruch sprawił, że brzuch Maszy histerycznie wcisnął się do środka, tak że poczuła wszystkie mięśnie naraz. Sytuacja stała się niebezpieczna! Dławiła się swoją upokarzającą bezsilnością, a kolejny przystojny mężczyzna postanowił pobawić się z nią jak kot z myszą, podczas gdy ona absolutnie nie wiedziała, jak się z takich zabaw wyplątać.

– Po co pani tu przyszła, jeśli to nie tajemnica?

Szybko opuściła głowę – była to jedyna technika samoobrony, jaką znała. Wyjątkowo słaba.

– Proszę się nie denerwować – pocieszał ją. – On będzie u pani stóp, obiecuję.

– Jaki on? – zapytała głucho.

– Przecież pani wie – uśmiechnął się brunet.

– Dziwne – powiedziała z opóźnieniem Masza, podnosząc wzrok na swojego towarzysza. – Wydaje mi się, że widziałam pana dzisiaj w telewizji. W reportażu o awarii. Pracuje pan z moim tatą?

Uf…

Odetchnęła z ulgą i natychmiast przestała doszukiwać się podstępu.

To proste: zna jej ojca, a więc zna też ją – jej tata uwielbiał pokazywać ich rodzinne zdjęcie, które trzyma w starym portfelu. I, co zrozumiałe, gdy mężczyzna poznał brzydką córkę współpracownika, spróbował się do niej przymilić.

– Uczy się pani gdzieś? – zapytał niespodziewanie, ale uprzejmie.

– W pedagogicznym, na historii.

– A czyta pani wyłącznie Bułhakowa? – (Łał, tata opowiedział mu też o tym!) – I pewnie tylko Mistrza i Małgorzatę? – zauważył żartobliwie współpracownik taty. – Biała gwardia zazwyczaj nie jest zbyt lubiana przez dziewczęta, przecież opisuje wojnę. – Zbliżył się do niej całkowicie i przełożył książkę do lewej ręki, pokazując jej okładkę. Był to stary i zniszczony zbiorek z listą innych dzieł, zapisanych pod tytułowym Mistrzem, które nie doczekały się dużego druku: Biała gwardia, Psie serce, Diaboliada.

– Przeczytać pani mój ulubiony fragment?

Jego palce zręcznie zanurzały się w kartkach. Między kciukiem a palcem wskazującym błysnęła jakaś biżuteria: ni to łańcuszek, ni złote paciorki – Masza nie zdołała tego dostrzec.

– Tutaj. Proszę posłuchać – oznajmił zadowolony z siebie miłośnik błyskotek. – „Nad Dnieprem, z grzesznej i krwawej ośnieżonej ziemi, wznosił się w czarne, mroczne przestworza północny krzyż Włodzimierza. Z daleka wydawało się, że…”

Ale Maszy nie było dane dowiedzieć się, co wydawało się z daleka wielce szanowanemu Michaiłowi Afanasjewiczowi.

Drzwi gabinetu z napisem „Kyłyna” skrzypnęły i ukazały światu właścicielkę tak rzadkiego imienia – młodą, o łagodnej twarzy, z ustami pulchnymi jak pąki kwiatów i jasnozłocistymi włosami, bez odrobiny czarnego odrostu. Trzymając za klamkę, niecierpliwie wypraszała wzrokiem kobietę o zmartwionej, zdezorientowanej twarzy.

– Więc mam iść na cmentarz, nie ma innego sposobu? – zapytała z nadzieją udręczona życiem kobieta, najwyraźniej dość już zmęczoną złotowłosą.

– Nie ma! – odparowała Kyłyna. – Proszę iść na cmentarz, sto metrów prosto od wejścia, potem trzynaście kroków na północ i proszę kopać. To, co pani znajdzie, pomoże pani!

– Ale…

– Ale chce pani pomóc swojej córce. – Głos złotowłosej ocieplił się. – Matka chroni matki. Proszę już iść. Następny! – Nie patrzyła na nikogo, wydała polecenie, po czym w mig zniknęła za drzwiami.

Klientka nadal stała i wpatrywała się beznamiętnie w drzwi. Brunet, nagle zapomniawszy o Maszy i Miszy Bułhakowie, odłożył książkę i ruszył w stronę gabinetu.

Masza widziała, jak przechodząc obok osłupiałej kobiety, szybko przyłożył dłoń do jej oczu i szepnął:

– Zapomnij o tym.

Kyłyna pochyliła się zmęczona nad biurkiem i zręcznie wpisała kilka słów do rejestru gości. Zaskrzypiały drzwi, gdy kolejny klient wszedł do gabinetu.

– Kwit z rejestracji – przypomniała rzeczowo, nie podnosząc głowy znad notatek i rutynowo wyciągając przed siebie dłoń.

Posłusznie spoczęła na niej zmięta kartka, podejrzanie błyszcząca i gruba – na takich drukowane są drogie książki i albumy o sztuce, a nie pokwitowania.

– Czy to nie twoja kolej na płacenie rachunków? – zapytał cicho męski głos.

Jej ręka głupio i trwożliwie zadrżała, a kawałek papieru wyślizgnął jej się z dłoni i miękko opadł na podłogę…

Matka Boża z reprodukcji, z noszącym brzemię zbawiciela dzieciątkiem na kolanach, patrzyła smutno w sufit rozszerzonymi oczami, jakby z góry współczując Kyłynie straszliwej męki.

– Ojcze nasz, niegodzien ja, stojący na lewicy, wzywam do osądzenia Jasnej Kijowicy, ale… – Głos strasznego gościa uderzył ją w pierś.

I to było bolesne.

Tak bolesne, że ból wyparł strach.

Masza odniosła wrażenie, że mężczyzna nie spędził w biurze nawet minuty; wyszedł tak szybko, jak wszedł, i nie patrząc na nią, zniknął za rogiem korytarza.

– Zapomniał pan! – krzyknęła i wyciągnęła dłonie w stronę książki, którą zostawił, ale było za późno.

Niedoczytana strona Diaboliady założona była złotymi paciorkami. Automatycznie zagiąwszy róg kartki, Masza podniosła błyskotkę pod nos i przyjrzała się wężowi podgryzającemu własny ogon. Odruchowo podważyła paznokciem płaski nos gada: szczęki się otworzyły, ogon wypadł. Zapięcie.

To nie jest sznur modlitewny – uświadomiła sobie, nie znając się ani na antykach, ani na szlachetności metali.

Brunet nie wrócił.

– Przekażę wieczorem przez tatę – zdecydowała rozsądnie Kowalowa i włożyła biżuterię na szyję pod ściągacz koszulki, zaś książkę do plecaka.

Wzdychając, podeszła do drzwi i z wahaniem chwyciła zabytkową klamkę pomalowaną farbą olejną.

„Dzień dobry, chcę zdjąć wieniec staropanieństwa”.

Przyznać się do czegoś takiego było trudno nawet przed samą sobą, a co dopiero przed młodą, złotowłosą Kyłyną.

– Proszę zaczekać, teraz moja kolej! – nakazał czyjś głos autorytatywnie.

Masza posłusznie zamarła. W jej stronę pospieszyły dwie kobiety. Jedną z nich była piękna brunetka, którą spotkała wcześniej w wejściu. Drugą – pulchna, mocno zbudowana dziewczyna z mnóstwem warkoczyków i błyszczącym kolczykiem w nosie.

– Dziewczyno, cofnij się! – rozkazała Katerina.

Wyciągnęła pewnie rękę do klamki, ale Dasza szybko zagrodziła jej drogę i uśmiechnęła się bezceremonialnie, wydymając pulchną dolną wargę:

– A niby czemu twoja? Moja kolej, cioteczko! – mruknęła z pogardą.

W czasie swojej pracy w „O-Yo-Yo!” Czub nabawiła się dzikiej alergii na wszystkie „królowe życia” podobne do Katii. Ale o ile tam musiała się z nimi liczyć, to tutaj – wybaczcie – nic nie musiała!

– Zajęłam kolejkę za mężczyzną! Gdzie on jest? – Katia skierowała to pytanie do Maszy.

– Właśnie wyszedł – wymamrotała Masza, próbując się oswobodzić. Chętnie ustąpiłaby im obu, ale plecy Daszy przyciśnięte do drzwi okazały się barierą nie do pokonania.

– Już wyszedł? – zdenerwowała się nie na żarty Dasza Czub.

– No właśnie. A ja zajęłam kolejkę za nim! – warknęła Katia, tracąc w końcu panowanie nad sobą.

Była zła na sam fakt, że musi wyjaśniać sytuację z jakąś głupią nastolatką.

Przeciskając mocno pięść pod pachą Daszy, Dobrażańska chwyciła palce Maszy, które kurczowo trzymały się klamki.

– To ja zająłem kolejkę za nim, a ciebie tu nawet nie było! – krzyknęła z oburzeniem Dasza, odpychając Katię brzuchem. – Jesteś taka twarda, prawda? Że wszyscy muszą ci się kłaniać? Idź dobrze wiesz, gdzie!

– Sama idź do diabła! – określiła kierunek Katia.

Dasza, otrzymawszy wreszcie jawną obelgę, z gniewem kopnęła nogę Katii i wykonała sprawne podcięcie, któremu towarzyszyły zgrabne piętrowe wulgaryzmy – tak wspaniałe i zręczne, że tylko amator nazwałby je łaciną podwórkową – pod względem liczby pięter mogły konkurować z nowojorskimi drapaczami chmur!

Dama, której nogi zostały podcięte, nie mogąc utrzymać równowagi, runęła na Daszę.

Dasza – na Maszę.

A Masza z przerażeniem poczuła, że tyłem głowy uderza w drzwi i leci na podłogę, pociągając za sobą ten mały cyrk.

– Choleeera! – krzyknęła przerażona Katia. Ale nagle wydała z siebie coś w rodzaju syczącego „haaaa” i zamarła.

Pokonawszy ciężki ból głowy, Masza z trudem otworzyła oczy i natychmiast zerwała się na równe nogi, nie zważając na obrażenia, ponieważ to, co zobaczyła, było w stanie przerazić każdego…

Wydawało się, że w gabinecie szaleje huragan.

Gwiżdżący wir porywał przedmioty i papiery z całego pokoju. Lodowaty podmuch uderzył Maszę w ucho i dziewczyna, jak to często bywało zimą, na chwilę ogłuchła, a jednocześnie nagle usłyszała wiele innych głosów, śmiejących się, szepczących, pohukujących, mieszających się z zawodzeniem wiatru.

A na wysokim suficie, jak wielki szalony pająk, miotała się postać wyjątkowo brzydkiej natury.

– Boli! – jęczała. – Jak to boli!!! – Wbijając swoje posiniałe paznokcie w gardło, skręcała się z bólu, jakby chciała rozerwać pomarszczoną skórę na strzępy.

– O mamo – szepnęła Masza, chwytając za rękę kogoś po swojej prawej stronie.

– Cholera. – Poniosło się echem z prawej.

– Psychoza! – wykrztusiła z siebie Dasza i struchlała, zapominając zamknąć usta. Kobieta ją usłyszała!

Zamarła, drżała i wpatrywała się w całą trójkę oszalałym, ciężkim wzrokiem. Ostry ból przeszył Maszę, aż zamknęła oczy. Czuła, jak spod rzęs płyną jej łzy.

– Wam?! – Kobieta opętana szaleńczym bólem wydała z siebie wściekły, bestialski ryk. – Mam oddać to wam? Trzem! Nie chcę go! Nie!!!

Mimowolnie powieki Maszy znów się rozwarły niczym u ptaka przestraszonego dudniącym dźwiękiem.

I zobaczyła, jak huragan bezlitośnie przerzuca ciało kobiety z boku na bok, uderzając nim o ściany i sufit, podczas gdy ona krzyczała, krzyczała, krzyczała…

– Nie! Nie! Nie!

Ale z każdym uderzeniem jej „nie” było coraz słabsze.

– Dobrze! – krzyknęła Kyłyna nieznośnie i strasznie. – Zgadzam się!

W tym samym momencie dziwna, nieznana siła rzuciła targane torturami ciało pod sufit, a kobieta, odwrócona do niego plecami, rozpaczliwie wyciągnęła ku nim ręce z rozczapierzonymi palcami. Masza poczuła się tak, jakby ktoś uderzył ją pięścią w splot słoneczny, przebił skórę i kości.

Palce wiły się w niej jak robaki w poszukiwaniu serca.

To było nieznośnie bolesne.

Zimno. Nieprawdopodobnie. Mrocznie.

Nie wiedziała, jak długo tak stała, zgięta w pół, oślepiona bólem, dusząca się od bezdźwięcznego płaczu. Ale nagle ból zniknął. Masza usłyszała, jak coś tytanicznego i ciężkiego spada na podłogę tuż przy jej stopach.

A jej oczy, znów widzące, ujrzały leżącą w gruzach zawalonego sufitu, wyszczerzonego drewnianymi stropami młodą kobietę o złotych włosach i spokojnej, jasnej twarzy śpiącego anioła.

Z dziennika N

Śmierć.

Piękna, młoda, z cerą tak słodką i tak spragnioną życia. Ale mój geniusz nie pozwala mi o tym myśleć…

Intelektualny mord powodowany umysłem, w stylu rozdartego Raskolnikowa, zawsze pachnie paranoją. Zabijanie dla zabawy jest chorobą. Pragnienie zabijania musi być naturalne, tak jak miłość i głód, i podyktowane tą samą palącą potrzebą.

Normalny człowiek zabija tak samo organicznie, jak wdycha powietrze, nie przejmując się myślą, że zamienia je w dwutlenek węgla.

Dobrze słyszeliście – normalny.

Ten bowiem, kto jest niezdolny do zabijania w razie potrzeby, jest wybrakowany. Zaciskasz właśnie usta? Ale powiesz tak, gdy twój mężczyzna – patrząc, jak gwałci cię trzech – będzie wył i trzymał ręce złożone na piersi. Będziesz wtedy krzyczeć: „Dlaczego ich nie zabiłeś?!”.

„Ale to zupełnie coś innego” – sprzeciwisz się.

I mam cię!

Ponieważ twój Bóg zabronił ci zabijać, nawet w obronie własnej. Pozwolił ci jedynie ulegle przyjąć śmierć.

*Jurodiwyj – asceta-obłąkaniec, święty szaleniec, w tradycji prawosławnej „szaleniec Chrystusowy”, który pod pozorami obłąkania skrywał mądrość i dar jasnowidzenia (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Rozdział czwarty

w którym Dasza traci pracę, Katia – świnię, a Masza zdrowy sen

Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze jest to, że bywa śmiertelny niespodziewanie […] i w ogóle nie może powiedzieć, co będzie robić dziś wieczorem.

~ Michaił Bułhakow, Mistrz i Małgorzata

Dziewczyny dłuższą chwilę stały w milczeniu, zwarte do kupy, wciąż trzymając się kurczowo za ręce i rękawy swoich ubrań. Wtedy Dasza, zdecydowanie strzepnąwszy dłonie Katii ze swoich ramion, opadła na czworaki, ostrożnie podczołgała się do nieruchomego ciała i przyłożyła dwa palce do jego szyi.

– Nie ma pulsu. Nie żyje – poinformowała szeptem Czub. – Co to było? Przedawkowała?

– Głupie! – wychrypiała Katia, ożywiając się na słowa „nie żyje”. – Cokolwiek to było, za chwilę przyjedzie tu policja. Musimy uciekać! – I zgodnie z własnym poleceniem pierwsza ruszyła do drzwi.

Dasza mądrze podążyła za nią, ale widząc, że Masza nadal stoi obok ciała jak słup soli, cofnęła się, chwyciła ją mocno za rękę i bezszelestnie pociągnęła za sobą zszokowaną dziewczynę.

Trzy dziewczyny przemierzały dudniące i puste korytarze Centrum i rozglądały się niespokojnie. Jednak zbliżając się do wejścia, co najmniej dwie z nich starały się wyglądać elegancko i z wyraźnym stukotem obcasów przemaszerowały obok diwy-rejestratorki. Neutralne dźwięki zostały pomyślnie zasymulowane: ta nawet nie oderwała wzroku od kryminału.

– Giena, jedź! – wybełkotała Katia, rzucając się bezwładnie na przednie siedzenie samochodu.

– Dokąd? – spytał nerwowo szofer.

– Jak najdalej! – huknęła Katia. – No dalej, szybciej! Szybciej!

Ciągnąc bezwładną Maszę za rękę, Dasza pospieszyła do swojego motoroweru.

– Zjeżdżamy stąd! – zagrzmiała zdezorientowanej wprost do ucha. – Hej, hej, opamiętaj się! Gdzie cię podrzucić?

– Do domu… – wycedziła ledwo słyszalnie Masza.

– Dokładny adres – mruknęła Dasza bez złości, ściągając z głowy tiubietiejkę i chowając ją do kieszeni czerwonej skórzanej kurtki. – Dobra, ruszamy. Siadaj z tyłu.

– A spódnica? – pisnęła Masza, wskazując z zakłopotaniem na materiał sięgający po pięty.

– Zaczep na biodrze i jedziemy! – zmobilizowała ją amazonka.

„Kucyk”, podskoczywszy, zerwał się z miejsca i nieustraszenie pomknął w dół Zjazdu św. Andrzeja. Masza histerycznie zaciskała oczy, bojąc się, że straci przytomność.

– Kra-a-a… – Czarny kruk zjawił się nie wiadomo skąd i leciał nad nimi, dumnie rozpościerając skrzydła.

Chyży żelazny konik przejechał obok Dworca Rzecznego i brzęcząc, zaczął się wspinać na Krieszczatik. Kierowcy drogich samochodów jak na zawołanie opuszczali przyciemniane szyby i wtórowali dwóm śmiałym jeźdźczyniom radosnymi, aprobującymi okrzykami. Jeden z nich z entuzjazmem uniósł kciuk, a krągła fizjonomia Daszy natychmiast rozbłysła tak naturalną dla niej radością życia, potęgowaną przez wiatr smagający jej buzię.

– Hej, hej! – krzyknęła do swojej towarzyszki. – To było niezłe! Jak w prawdziwym horrorze!

Masza z goryczą zacisnęła zęby. Była w szoku i, sądząc po jej bladej twarzy, nie zamierzała szybko wyjść z tego stanu.

– Zatrzymaj się przy metrze – wycedziła z trudem.

– Która stacja?

– Byle która.

– Okej!

Dasza zręcznie dojechała do stacji metra Teatralna i cierpliwie zaczekała, aż niezdarna autostopowiczka zejdzie z jej pojazdu.

Ta nerwowo opuściła spódnicę i rozejrzała się drżącym, zamglonym wzrokiem.

– Zaczekaj – zatrzymała ją Dasza. – Oddychaj. Czy na pewno doczołgasz się do domu? Jeśli nie, nie krępuj się, tylko powiedz, a ja cię podwiozę.

Masza w odpowiedzi tylko pokręciła głową.

– A jak ty myślisz, co to było? – zapytała jej wybawicielka. Głośno wyraziła swoją ciekawość, ale nie spodziewała się zrozumiałej odpowiedzi.

– Nie wiem. – Masza z niepokojem potrząsnęła głową. – Ale to było przerażające. Straszne. Nigdy wcześniej nie widziałam, jak ludzie umierają.

– Tak? – Zdziwiła się nonszalancko Dasza. – Wiesz, w klubie widu-ję różne rzeczy. Ale nigdy takich akrobacji po haju. Ciekawe, co wzię-ła… – Podrapała się po nosie, rozważając wszystkie znane jej opcje.

– Nie o to chodzi – zaprotestowała cicho oszołomiona Masza. – Myślę… – zniżyła głos do przerażającego szeptu – że Kyłyna…

– Łoł!

Triumfalny okrzyk Daszy splótł się z krzykiem przerażonej Maszy, kiedy czarny kruk usiadł na kierownicy motoroweru.

– Kra-a-a-a-a! – wygłosił dumnie, a Dasza pomyślała, że brzmi to jak grzeczne „Cześć!”.

– Aaaa! – Masza, zadrżawszy, rzuciła się do ucieczki, zataczając się bezradnie z boku na bok i wpadając na przechodniów.

– Jaka bojaźliwa młoda dama… Nerwuska. – Dasza ze współczuciem pokręciła głową i patrzyła, jak towarzyszka znika w podziemnym wejściu do metra.

Kruk przechylił swoją szmaragdowo-czarną głowę i wpatrywał się w uciekinierkę.

– A ty, ptaszku, czyj jesteś? – Dasza uśmiechnęła się do niego radośnie. – Jesteś oswojony? – Nieśmiało dotknęła palcem jego atramentowych pleców.

Ale kruk najwyraźniej nie lubił spoufalania się.

Prychnął z dezaprobatą i wzbił się w powietrze, by zniknąć za dachem domu.

– Co za dzień, wstrząsający… – mruknęła Wstrząsająca Czub i niecierpliwie chwyciła wiszącą na brzuchu komórkę, by wybrać znajomy numer.

Emocje ją dosłownie roznosiły.

– Zajadła? Opowiem ci taką historię! Zwariujesz! – krzyknęła do telefonu. – Co? Nasza kłótnia? Zapomniałam… – Twarz Daszy spochmurniała.

Z żalem odrzuciła telefon i wściekła wsiadła na motorower.

Wyciągnięta na sofie w salonie Katia wpatrywała się ponuro w sufit i bezskutecznie próbowała wypluć z siebie ten nieszczęsny dzień. Kosmetyczka Tania, posługując się porcelanową różową szpatułką, starannie rozprowadzała na jej twarzy płynną zielonkawą masę.

– Jesteśmy dzisiaj nie w humorze? – wyszeptała Tania z intonacją zatroskanej pielęgniarki. – Musimy się zrelaksować, żeby wieczorem być spokojną i piękną.

Katia westchnęła: Tanieczka była słodką idiotką. Kojąco słodką – i właśnie ta cecha sprawiała, że Katia trzymała ją przy sobie. Cokolwiek paplała Tanieczka, Katerina doskonale wiedziała, że gdy tylko jej zamszowy obcas przekroczy próg restauracji „Merlin”, przybierze właściwą minę i błyskotliwie poprowadzi pseudoromantyczne spotkanie z podłym Wasilijem Fiodorowiczem. I to nie dlatego, że się zrelaksuje. Wręcz przeciwnie, ponieważ dzięki Tanii będzie zdecydowanie kontrolować każdy milimetr swojego uśmiechu.

W salonie rytmicznie bzyczał telewizor, a małe, pozłacane wahadło stukało w zegarze z brązową pasterką w stroju wielkiej damy z wyższych sfer, który Katia kupiła w antykwariacie „Modern”. Przypomniała sobie złoty łańcuszek w kształcie węża i jej nastrój nieco się poprawił. Próbowała go rozpiąć, żeby lepiej przyjrzeć się ładnej, nowej biżuterii, ale wąż uparcie trzymał się za ogon – zapięcie musiało mieć tajne zabezpieczenie.

– Nie zapomnij pokryć siwizny – przypomniała Tanii, starając się zachować spokój. – Komu potrzebne są moje siwe włosy?

– O wszystkim pamiętam – odrzekła dźwięcznie kosmetyczka. – Tylko proszę nie marszczyć twarzy, to maska ściągająca. Proszę poleżeć spokojnie przez pięć minut, a będzie pani jak szesnastka. Już mieszam farbę, proszę się nie martwić.

– Łatwo powiedzieć, nie martwić się – mruknęła pojednawczo Katia. – Gdybyś tylko wiedziała, co ja dzisiaj przeżyłam.

– A co nas dzisiaj spotkało? – spytała służalczo Tanieczka, która z powodzeniem łączyła swój główny zawód z profesją „dzikiego” psychoanalityka, i natychmiast spokojnie pogodziła się z faktem, że nie udało się jej uciszyć swojej podopiecznej.

Jeśli Katerina Michajłowna miała atak szczerości właśnie teraz, gdy jej twarz cementowała maska, to trudno… Pragnienie klientki, by zniszczyć sobie skórę, jest takim samym prawem jak wszelkie inne jej pragnienia.

– Byłam dziś w ważnej sprawie w pewnej ważnej organizacji – rzekła z przejęciem Katerina. – I jedna z pracownic wpadła w histerię. Umarła na moich oczach!

– Koszmar – odparła profesjonalnie kosmetyczka. – Proszę usiąść przed telewizorem… Co za horror!

Katia posłusznie przesiadła się z kanapy na krzesło i wpatrywała bezmyślnie w ekran.

„…w Muzeum Narodowym «Kijowska Galeria Obrazów» otwarto długo oczekiwaną wystawę Wiktora Wasniecowa”. Telewizor próbował ją uspokoić, podając jedynie nieistotne codzienne informacje. „Artysta mieszkał w Kijowie w latach 1885-1896. Przez tych dziesięć kijowskich lat Wasniecow pracował nad swoim legendarnym obrazem Bohaterowie, których uznawał za prawdziwe postacie historyczne. Wystawa została zainicjowana przez…”

Ale Katerina spokojnie puściła mimo uszu nazwisko, odznaczenia i wszelkie symbole władzy przedsiębiorczego miłośnika sztuki i mimowolnie spojrzała na ekran telewizora dopiero wtedy, gdy w kadrze pojawiła się apatyczna twarz zimnookiego blondyna, za którym zaledwie kilka godzin temu stała w kolejce do gabinetu nieszczęsnej Kyłyny.

Nie, Kijów to jednak jedna wielka wioska!

– Wyobrażasz sobie? – Katia ciągnęła podjęty wątek. – W ogóle nie dbają o zasoby ludzkie. Jak można pozwolić, aby chorzy i nędzarze pracowali z ludźmi?

– Właśnie – odparła Tanieczka, choć w tej chwili wyraźnie zajmowała się czymś innym.

Trzymając w grzebieniu kosmyk włosów Katii, kosmetyczka dokładnie zlustrowała go spojrzeniem. Potem wzięła kolejny i następny…

– Nic nie rozumiem! – powiedziała z zakłopotaniem. – Katerino Michajłowna, pani nie ma ani jednego siwego włosa!

– Jak to nie mam? – zapytała zdumiona Katia. – Myślisz, że jestem ślepa? Dziś rano widziałam je na mojej głowie!

Tanieczka, przyzwyczajona do omijania wszelkich ostrych krawędzi charakteru swoich klientów, natychmiast podsunęła jej ręczne lusterko i uśmiechnęła się, zerkając przez ramię Katii:

– Jeśli mi pani nie wierzy, to proszę sprawdzić.

Zirytowana Katia rozczochrała swoje krótkie włosy, pokręciła energicznie szyją i przyjrzała się każdemu kosmykowi.

– Cholera – wydusiła w końcu z zakłopotaniem. – Do diabła!

– Czarne jak skrzydła kruka – odparowała Tanieczka. – Widzi pani, co może wyczarować mój magiczny zestaw?

Masza powiedziała „metro”, ponieważ było to krótkie słowo i nie wymagało dalszych wyjaśnień.

Zjeżdżając ruchomymi schodami, beznamiętnie liczyła lampy (było ich dokładnie dziewiętnaście) oświetlające wejście do podziemnego tunelu w kształcie mydelniczki, z reklamami w środku. Następnie usiadła na drewnianej ławce i dzielnie próbowała się pozbierać. Nieznajomi ją przerażali. A znajomych, poza własnymi krewnymi i rodziną starszego brata, po prostu nie miała. Zwykle jednak Masza dość szybko dochodziła do siebie, gdy była sama ze sobą.

Kruk!

Dokładnie taki siedział dziś rano na parapecie w kuchni.

„Mam oddać to wam? Trzem! Nie chcę go! Nie!!!”

„To było niezłe! Jak w prawdziwym horrorze!”

A jeśli to nie jest „jak w horrorze”?

Jeśli…

Kiedy wreszcie wyszła z podziemnej stacji metra i zbliżyła się do pętli na placu Tołstoja, gdzie czekał już jej wierny busik, w mieście nagle zrobiło się ciemno. Burzowo czerwony zachód słońca zaplątał się w gałęzie uniwersyteckiego ogrodu botanicznego. Marszrutka, ściśnięta przez stado innych samochodów, powoli zjeżdżała z góry. Bo Kijów to góry i wzgórza – duże, małe i bezwymiarowe, mieszczące w sobie liczne ulice, kwartały, a nawet całe miasta.

Krieszczatik zaliczał się do Górnego Miasta, pod którym znajdował się Dolny Padół. Ale raczej należałoby go uznać Średnim, ponieważ on sam był ściśnięty między dwiema wyższymi górami. Na jednej z nich wznosił się stromy Kijowsko-Peczerski Kapitol – budynek administracji prezydenta Ukrainy na ulicy Bankowej – a na drugiej Kijowski Akropol: plac św. Michała i plac Sofijski, cerkiew św. Andrzeja, Złota Brama i Wał Jarosława…

A teraz, zjeżdżając chyba po raz milionowy w swoim życiu dawnym bulwarem Bibikowskim, Masza jak zawsze dziwiła się, jak ostrym zakrętem droga kierowała się w dół, żeby zwolniwszy na chwilę w zagłębieniu placu Zwycięstwa, znów wystrzelić w niebo aleją Zwycięstwa.

Iluminacje alei Zwycięstwa na dalekiej górze, w połowie czerwone od niezliczonych tylnych świateł samochodów, w połowie zielonkawobiałe, stopniowo zbiegały się w jednym wysokim punkcie, tak blisko gwiazd, że stąd – z daleka – wydawało się: ta droga prowadzi wprost do nieba…

Masza po raz kolejny złapała się na tym, że próbuje przypomnieć sobie obecną nazwę bulwaru, która na początku jej życia brzmiała po prostu „bulwar”. Ale nie mogła.

Zwykle lojalna i posłuszna pamięć historyczna wykazywała cudowny upór, przewrotnie wyrzucając do kosza wszystko, co dotyczyło współczesności. I Kowalowa jechała bulwarem bezrękiego Bibikowa, obok czerwono-czarnego Uniwersytetu św. Włodzi-mierza, gdzie jej Michaił Bułhakow studiował medycynę…

Mijała aleję Gimnazjalistów, która dzieliła bulwar na dwie części, I Gimnazjum Cesarskie pod numerem 14 i II Gimnazjum pod numerem 18, do których uczęszczał gimnazjalista Misza…

I tylko czasami mrużyła oczy na zdobiące je tabliczki, zapominając natychmiast o ich treści.

„Jeśli już, to powinniśmy go nazywać bulwarem Bułhakowa! Przemierzył go wzdłuż i wszerz!”

„On…”

Nagle jakby się ocknęła, poczuła, że znów jest w stanie rozsądnie myśleć i rozumować.

I patrząc na odbicie ascetycznej twarzy Maszy Kowalowej w ciemnej, delikatnie drgającej szybie, przewijała w głowie w szczegółach film z godziny na Zjeździe św. Andrzeja, której nigdy w życiu nie zapomni.

Jej ciało z podniecenia pulsowało adrenaliną, a sceny, żywe i piękne, następowały po sobie. Czuła się tak, jakby dotarła do najbardziej ekscytującej części książki, więc pochłaniała ją łapczywie i jednocześnie powoli, dwukrotnie czytając te fragmenty, które szczególnie przypadły jej do gustu.

Teraz wróci do domu i dokładnie przypomni sobie wszystko, każdy szczegół, złoży je w całość i będzie ostatecznie przekonana, że…

– Zawsze wiedziałam, że to możliwe! Wiedziałam, że napisał prawdę! Wiedziałam!

– To kopacze. – Usłyszała zmęczony głos ojca, gdy otworzyła drzwi. (Jak zwykle oburzał się na coś: na rząd, mera, ceny transportu). – Kola mi o tym mówił, a ja mu nie wierzyłem! A te jaskinie muszą mieć tysiąc lat, jak krzykniesz, to wszystko się zawali… Więc pewnie zawaliła się jakaś ściana, a rury pękły od naporu. Dobrze, że nie zasypało tych głupców. Durne dzieciaki!

– A co ty się tak nakręcasz? – Matka próbowała go wyciszyć.

Córka bezszelestnie zamknęła za sobą drzwi z nadzieją, że uda jej się przemknąć na palcach do swojego pokoju. Nie spuszczała wzroku ze złotego prostokąta kuchni, z którego wyłaniał się tupiący kapeć ojca, podskakujący na rozdrażnionej stopie. Zrobiła kilka zgrabnych kroków i z łoskotem wpadła na leżący rower.

– Dlaczego ciągle o nim zapominam?! – szlochała żałośnie sama do siebie, choć już dawno dostrzegła w sobie tę dziwną zdolność: odsuwania od siebie nudnych realiów życia i bycia szczerze zaskoczoną za każdym razem, gdy je znowu widziała.

Trzymając się kurczowo za zaatakowane przez rower kolano, Masza pospiesznie wbiegła do pokoju i błyskawicznie zatrzasnęła zamek od środka. Natychmiast rozległo się pukanie do drzwi.

– Córciu, jak tam? – poniósł się głos matki, pochlebny i jednocześnie wymagający. – Byłaś?

– Tak – odpowiedziała córka.

– I co, zdjęli ci wieniec?

– Nie wiem.

Odkąd pamiętała, nigdy nie okłamywała starszych. Ale teraz Masza nagle zdała sobie sprawę, że po raz pierwszy w życiu nie była w stanie powiedzieć matce NAJPRAWDZIWSZEJ prawdy.

– A nieszczęście? Złe oko? Wszystko zdjęli? Nic nie zostawili? – Matka nie dawała za wygraną.

– Mamo, później… Jestem zmęczona – jęknęła Masza, dobrze wiedząc, jaką reakcję wywoła u rodzicielki ten argument.

I nie pomyliła się.

– A czym niby się tak zmęczyłaś?! – Matka wybuchła natychmiast. – Gdybyś pracowała tak ciężko jak ojciec, to byś dopiero wiedziała. Uważasz, że nauka to praca? Córka Tatiany Pietrowny już utrzymuje całą rodzinę: matkę, ojca, babcię i swojego syna, ale nie… Ona jest zmęczona, trzymajcie mnie! – Irytacja zawsze brała górę nad ciekawością, a wybuchając, mama natychmiast zapominała, że jeszcze trzy sekundy temu zamierzała być miła i cierpliwa.

Kobieta odeszła oburzona.

Masza odetchnęła z ulgą – w innych okolicznościach nigdy nie ściągnęłaby na siebie tego ognia, ale teraz przyjęła wyrzuty matki jak niebiańską mannę.

Kowalowa podskoczyła do swojej przepełnionej książkami biblioteczki, niecierpliwie wyciągnęła trzy różne wydania i zaczęła pośpiesznie wertować strony.

– Aha… – Palcem wskazała pożądany akapit.

„We wszystkich źródłach słowiańskich, w tym w dziele słynnego Włodzimierza Iwanowicza Dala O wierzeniach, przesądach i uprzedzeniach ludu, znajdują się wzmianki o tym, że czarownice rodziły się właśnie w Ukrainie”… – rzekł jej patriotycznie mało znany pisarz A. A. Czub.

– Racja – zgodziła się z nim Masza, która miała w zwyczaju głośno rozmawiać ze swoimi książkami, nie zastanawiając się nad tym, jak dziwnie to wygląda z boku.

Zagięła właściwą stronę, zwyczajowo rzuciła zatwierdzoną książkę na łóżko i wyciągnąwszy spod pachy czekającego już na swoją kolej W. I. Dala, otworzyła sekcję „Wiedźma”:

„Wiedźma jest znana wszystkim, choć tak naprawdę żyje w Ukrainie, a Łysa Góra pod Kijowem jest miejscem spotkań wszystkich czarownic, które udają się tam nocą na sabat”… – zaczął rzeczowo członek-korespondent Carskiej Akademii Nauk i szef specjalnego biura Ministra Spraw Wewnętrznych.

– Niezmierne merci, najmilejszy. – Włodzimierz Iwanowicz pofrunął w ślad za Czubem. – A co ty powiesz, kolego? – Masza niezgrabnie otworzyła Małą encyklopedię dawnych dziejów kijowskich A. Makarowa i przeczesała palcami strony.

„Łysa Góra jest miejscem spotkań wiedźm. W krajach europejskich było już kilka takich gór. Niemal wszystkie słowiańskie Łyse Góry znajdują się w Kijowie”. – Encyklopedia była lakoniczna.

– Tak!

Masza z uwielbieniem przycisnęła książkę do ust, jakby właśnie wyznała jej miłość.

W jej oczach błyszczała namiętna radość.

– Co dalej? – zapytała dźwięczącym od zachwytu szeptem swojego platonicznego kolegę historyka. – To wszystko nie może być przypadkiem!

– Wszystko tak jak ćwiczyliśmy – przypomniała tancerzom Wstrząsająca. – Tańczycie energicznie do końca zwrotki, nagle gwałtownie padacie, a potem, jakby po trupach, wychodzę ja.

Stali w wąskim korytarzu, pomalowanym szarą farbą olejną, na którego końcu, za czarną kotarą, widać było fragment sceny. Twarz Daszy zdobił wyrazisty makijaż sceniczny, a na jej ramionach zawisła zabójcza kreacja własnego projektu: patchworkowa suknia żakietowa z wielobarwnych, gęsto haftowanych kawałków materiału, z mieniącymi się cekinami. Choć można by się spierać o brak gustu, to trzeba przyznać, że prawie nie dało się oderwać od niej wzroku.

– A później schodzisz na salę… – zaczął błękitnooki Sani.

– Nie! – Piosenkarka i dyrektor artystyczny klubu krzyknęła, stanowczo machając dłońmi przed nosem Saniego.

– Dziś nie schodzę. Dyrektor powiedział, że jeszcze jeden spacer po sali, a wywali mnie na zbity pysk!

– A co z naszym numerem? – zaniepokoił się kierownik zespołu baletowego. – Przecież kiedy wchodzisz na salę, my…

– Będziecie tańczyć za moimi plecami.

– Ale ty będziesz nas zasłaniać – jęczała gorzko któraś tancerka.

– Okej, usiądę z boku, jak „głos autora”. Jak w Notre Dame de Paris. Stańmy tam dalej, musimy porozmawiać. – Dasza chwyciła Saniego za kołnierz koszuli i cofnęła się, pociągając go ku sobie.

Tancerz posłusznie podążył za nią, uśmiechał się miło i czekał, co powie – Dasza Wstrząsająca zajmowała drugie miejsce na jego osobistej skali wartości, zaraz za Madonną.

– Sani – powiedziała znacząco i stanowczo – tylko od razu się nie ekscytuj. Chodzi o to, że założyłam się z Zajadłą, że cię uwiodę.

Tancerz mimowolnie cofnął się o krok, patrząc na nią oczami przestraszonego pisklęcia. Nie spodziewał się po niej tak nieczystego zagrania!

– Jeśli to nie będzie dla ciebie zbyt duży kłopot, udawajmy namiętność. Jesteś artystą, potrafisz wiele? A mnie, wiesz, nie ubędzie.

– W porządku – mruknął z powątpiewaniem artysta. – Spróbuję. Tylko wyjaśnij mi to lepiej…

– Czyli zgoda? – ożywiła się Wstrząsająca.

I w tym samym momencie usłyszała szydercze oklaski za plecami.

Zajadła stała w drzwiach garderoby z twarzą wykrzywioną uśmiechem, choć zwykle po skończonym balecie wybiegała na korytarz, by pogawędzić z Aleksem, ochroniarzem. A żeby poprawić makijaż, który spływał od energicznego śpiewu, Dasza często musiała wyciągać swoją pracownicę z toalety, gdzie rozwijał się jej burzliwy romans.

Dasza z irytacją tupnęła nogą: pułapka! Kto by się spodziewał, że dziś tu się zasadzi?!

– Myślisz, że jestem frajerką, prawda? – Fryzjerka uśmiechnęła się złośliwie. – Co i komu chcesz udowodnić? Pocałuj swój motorower na pożegnanie!

Dasza nagle uświadomiła sobie dziwny fakt. Ta dziewczyna jej nienawidzi.

Oczywiście, nie były ani przyjaciółkami, ani koleżankami, tylko współpracownicami. I ta cyrulica w spódnicy uwielbiała ją pouczać, ale Dasza zawsze zwalała winę za wszystkie „fuu” i „blee” na standardową sukowatą naturę. Ich sprzeczki, podobnie jak dzisiejsza kłótnia, były dla Daszy tylko dziecięcą grą w wojnę, w której ryzykowało się co najwyżej zadrapanie.

– Za co tak bardzo mnie nie lubisz? – zapytała, próbując zrozumieć fryzjerkę.

– Za co?! – Zajadła eksplodowała nienawiścią. – Czy normalny człowiek zadzwoniłby do mnie z jakiegoś debilnego Centrum, krzycząc, że rzuci urok na mojego chłopaka? Czy kiedykolwiek zastanowiłaś się dwa razy, zanim coś zrobiłaś?! Hm?

– Czas na nas – pisnął nieśmiało Sani, dotykając ramienia Daszy.

Muzyka już wzywała ich na scenę.

Wyciągnąwszy dumnie plecy, by podkreślić biust i wyniośle zadartą głowę, Dobrażańska z mroźnym i nonszalanckim uśmiechem wpatrywała się w spoconą łysinę wieprza śliniącego jej dłoń. Gdy podniósł głowę przypominającą kulę bilardową, łapczywie pożarł Katię wzrokiem.

„Tylko się nie udław…” – uśmiechnęła się do siebie.

Tłusty naczelnik wydawał się jej żałosny, jak głodne dziecko, które w oczekiwaniu na wezwanie do świątecznego stołu pożera wzrokiem talerze, nie wiedząc, czego skosztować najpierw.

Właśnie tak przez cały wieczór Wasilij Fiodorowicz zażarcie obmacywał spojrzeniem jej piersi, szyję, twarz, kolana, wiedząc, ale wciąż jeszcze nie wierząc, że ta kobieta należy do niego.

Kiedy Katia przyjęła jego zaproszenie do restauracji, bez zbędnych ceregieli przedstawiła „Wesołemu naczelnikowi Urzędu Skarbowego” swoją prośbę – tak kłopotliwą i trudną do spełnienia, że było jasne: nikt nie prosiłby o podobną przysługę za darmo. Musiał tylko ostrożnie wspomnieć, jaka jest cena.

Nie miał jednak nadziei, że ona się zgodzi. Zaczął w to wierzyć dopiero wtedy, gdy stojąc na podjeździe, Katia wypowiedziała klasyczne zdanie: „Może pan wejdzie i napije się czegoś jeszcze?”.

– Zatem czy mogę liczyć, że nie porzuci pan bezbronnej kobiety w potrzebie? – zapytała zalotnie Katerina.

– Oczywiście – wybełkotał podekscytowany Wasilij Fiodorowicz. – To mój obowiązek jako mężczyzny. Zawsze pani powtarzałem, że powinniśmy się częściej spotykać. I proszę mi uwierzyć, Kateńko, nie będzie pani miała żadnych, absolutnie żadnych problemów.

Spojrzał mętnie na jej biust, otoczony głębokim dekoltem sukni.

Wiedziała, że teraz próbował teraz pojąć swoim przesiąkniętym żądzą umysłem, czy wszystkie towarzyskie uprzejmości mają już za sobą i czy może wreszcie zacząć rozpakowywać długo oczekiwany prezent od losu.

„Pominiemy pocałunki” – postanowiła twardo, nagle uświadamiając sobie prawdziwy, pragmatyczny powód zagmatwanej etykiety prostytutek: „Wszystko, tylko nie pocałunek w usta!”.

Swoje ciało można kontrolować. Ale jak sprawić, by organizm powstrzymał proces perystaltyki zwrotnej podczas całowania takiego wieprza?

Musi jednak dostać to, o czym marzył w swoich obrzydliwych snach.

– Zaraz przyjdę – mruknęła Katerina, dotykając palcem jego mięsistego nosa. – Proszę tu na mnie zaczekać.

– Kateńka – zasapał ciężko.

„Poczekaj, poczekaj…”

Miłość na sprzedaż to sprawa delikatna: jeśli będziesz się spieszyć, mężczyzna pomyśli, że jesteś prostytutką; jeśli będziesz zwlekać rozgniewa się ze strachu, że mieszasz mu w głowie. Wszystko musi być dokładnie jak w aptece.

– A oto ja!

Katia – w jedwabnym peniuarze, bieliźnie i pończochach – modelowo zastygła w drzwiach sypialni, doskonale zdając sobie sprawę, że wygląda teraz jak banalna dziwka z Playboya. I ze zgrozą zauważyła żałosny grymas na jego twarzy.

„Może to nie tyle pończochy podniecają mężczyzn, co niewolnicza uległość, z jaką kobieta potulnie zakłada na siebie tę wulgarność? Idiota, kompletny idiota… Ciekawe, ile czasu mu to zajmie?” – pomyślała, gdy on, zdając sobie sprawę, że dostał długo wyczekiwane pozwolenie, rzucił się na nią i chciwie przylgnął do jej torsu.

Wskazówka na zegarze z pastereczką zbliżała się do wpół do jedenastej.

– La… – Zegar zaczął bić.

Nagle Katia wygięła się w łuk i zaczęła łapczywie wciągać ustami powietrze.

– Och, Kateńka, jesteś napalona! – Pobudził się Wasilij.

Czuła, że nie wytrzyma ani sekundy dłużej i jeśli nie wyrwie się z jego obrzydliwych łap, będzie krzyczeć na cały głos. Z piskiem przekręciła się tak mocno, że prawie upadła, i bezradnie chwyciła się oparcia sofy.

– Co się stało? – mruknął kawaler.

Miotała się po pokoju, jak ptak, który przypadkowo wleciał do ludzkiego mieszkania i histerycznie szukał wyjścia. Chciała się wymknąć, wyrwać, uwolnić, uciec…

A w jej głowie pojawiła się dziwna myśl: „Muszę iść tam!”.

– Kateńko! – stęknął nerwowo Wasilij Fiodorowicz.

Katia rozpaczliwie wbiegła do przedpokoju, potykając się i chwytając ścian niewidzącymi rękami.

– Katerino Michajłowna, nic nie rozumiem! – Próbował ją powstrzymać i otrzymał wspaniały, mistrzowski i bolesny cios w szczękę, po czym upadł zhańbiony na podłogę.

Drżącymi, niepewnymi palcami Katia otworzyła zamek w drzwiach wejściowych i pospiesznie wyszła na zewnątrz.

„Szybciej! Szybciej! Szybciej!” – słyszała w głowie.

Jedwabny pantofelek z pomponem z łabędzich piór zsunął się z jej stopy.

Katia kopnęła go wściekle i zrzuciła też drugi, po czym pognała boso w ciemność, nie mając pojęcia, dokąd i dlaczego biegnie.

Gdy tylko ze staromodnego zegara, który wisiał nad łóżkiem w sypialni Maszy, wykluła się podniszczona kukułka i wydała z siebie pierwszy niezrozumiały odgłos, dziewczyna usiadła na swoim łóżku.

Położyła się o dziesiątej i teraz miała jeszcze zamknięte oczy, ale ręką stanowczo odrzuciła kołdrę – Masza spuściła bose stopy na dywan i mechanicznie wciągnęła swoje puchate, stare kapcie, które podarował jej kiedyś ojciec. Następnie ruszyła pewnie w głąb korytarza, po omacku wyciągając przed siebie dłonie z szeroko rozłożonymi palcami.

Matka i ojciec natychmiast wybiegli z sypialni, gdy tylko usłyszeli niezidentyfikowany, dudniący hałas. Zdążyli zobaczyć, jak warkocz na perkalowych plecach córki i tylne koło jej roweru znikają za drzwiami mieszkania.

Winda, jakby niezadowolona, że ktoś jej przeszkadza, jęknęła nieszczęśliwie na klatce.

– Dokąd to? – podskoczył Włodzimierz Siergiejewicz. – Jest jedenasta w nocy!

– Cicho – upomniała go ostro matka. – Po raz pierwszy w życiu nasza córka wychodzi z domu na noc. Ma dwadzieścia dwa lata. I prawo do własnego życia! Widzisz, usunięcie wieńca staropanieństwa zadziałało!

– Życie prywatne w piżamie? – krzyknął mężczyzna, rozwścieczony jej babskimi wywodami. – Jaki wieniec?! Ma na sobie piżamę i kapcie! I jeszcze nie umie jeździć na rowerze…

– O mój Boże! Jest lunatyczką! – Mama chwyciła się za serce i krzyknęła na cały głos: – Maszeńka, dziewczyno, wracaj!

Kobieta pospiesznie wyszła na półpiętro i słysząc, że winda otwiera się z hukiem na parterze, wychyliła się przez poręcz.

– Córciu! Córeczko! – krzyczała w złożone dłonie. – Córko, co się z tobą dzieje?! Wracaj tu w tej chwili, słyszysz!

Nie otwierając oczu, Masza mknęła opustoszałą ulicą Umańską. Nie wiedziała, dokąd zmierza, ani że w ogóle gdzieś jedzie.

Usatysfakcjonowana publiczność w klubie „O-Yo-Yo!” klaskała. Dasza nie miała własnych piosenek, a cały jej szeroki repertuar – od Dlaczego urodziłaś córkę złodziejkę? do Moja marmoladko, myliłam się – był pożyczony. Ale głos i temperament Daszy były jej własne.

– A teraz – powiedziała zmysłowo – czyż nie nadszedł czas zatańczyć do najgorętszego przeboju tego lata…

DJ natychmiast podłapał i puścił podkład.

Publiczność szalała. Balet wybiegł na scenę i zgodnie z sezonową modą błyskawicznie stworzył osobną choreografię do tego kawałka.

– Dzieci lubią lemoniadę… – zamruczała piosenkarka i nagle jej serce zabiło radośnie: Daszy zdawało się, że przy ósmym stoliku widzi znajomą ognistowłosą głowę „potencjalnego zalotnika”.

„To on, czy nie on? Jeśli on, to musi być przeznaczenie. Nie, to zdecydowanie on!” – myślała, a jej niecierpliwe nogi poniosły ją do schodów prowadzących na salę.

– Wstrząs… – rzucił natychmiast Sani, udając, że próbuje ją wciągnąć do tańca – nie możesz.

Dasza Wstrząsająca przeklęła w myślach: nie lubiła przyznawać, że między pragnieniem a jego natychmiastowym spełnieniem mogą istnieć jakiekolwiek obiektywne bariery.

– Po prawej – szepnął Sani i oddalił się tanecznym krokiem.

Dyrektor stał przy wejściu do pomieszczeń biurowych i przyglądał się jej uważnie.

– Dzieci lubią lemoniadę… – Podskakiwała energicznie w miejscu, jak nakręcany zając mechaniczny.

Co robić? Co robić?

Oczywiście rudowłosy ją zauważył. Nie mógł nie zauważyć! Ale czy ją rozpoznał?

Dasza śmiało weszła na scenę.

– O, widzę znajome twarze na widowni! – Machnęła energicznie ręką. – Tańczymy! Tańczymy! Razem. Rudzielec przy stoliku numer osiem też.

Chłopak podniósł głowę i uśmiechnął się do niej szeroko. W jego oczach nie było zdziwienia, a Dasza zdała sobie sprawę, że już dawno ją rozpoznał, prawdopodobnie jeszcze tam, w Centrum Czarów Starokijowskich na Padole… Wiedział, kim jest i gdzie jej szukać.

„Hurra! Świetnie!”

Podeszła do samej krawędzi sceny, pod którą tłoczyły się już tańczące pary, i spojrzała na niego wymownie. Jej prawa stopa wybiła się, przygotowana do skoku w publiczność – ruch był tak gwałtowny i nagły, że Dasza się zachwiała.

„Co to było, skurcz?” – przestraszyła się nie na żarty, próbując zmusić zbuntowaną kończynę do powrotu na swoje miejsce. Ale gdy tylko jej lewa noga niepewnie dotknęła podłogi, prawa sama podskoczyła, zginając się w kolanie. Dasza ze strachu mocno przycisnęła dłoń do rzepki.

Tancerze spojrzeli na nią pytająco.

– Widzicie, ta muzyka sprawia, że nogi same chcą tańczyć! – krzyknęła, próbując desperacko odegrać tamten niespodziewany ruch. – Ale ja nie mogę, moim zadaniem jest zabawiać was. Tańczymy! Tańczymy!

I wtedy jej nogi ostatecznie oszalały. Uparcie podskakiwały na przemian, jakby jakiś mechanizm w jej wnętrzu się zepsuł, a wykrzywiona z bólu wokalistka już otwarcie biła pięścią w kolana. Z boku wyglądało to tak, jakby krzywiąc się i wydurniając, podskakiwała w durackim komicznym marszu. Publiczność się śmiała. Tancerze baletu, ustawieni za nią w szeregu, maszerowali zgodnie i starali się dopingować szefową, z którą wyraźnie działo się coś złego.

– Zobaczcie, co się z nimi wyprawia! – oznajmiła Dasza, z trudem łapiąc powietrze. Miała zadyszkę i nie mogła śpiewać. Zupełnie już zapomniała o rudowłosym chłopaku, starała się jedynie zachować twarz.

„Co się ze mną dzieje, Boże?”

– Hej, chodź, zatańcz z nami! – Jakiś zapluty, pijany facet nagle chwycił Daszę za rękaw i ściągnął ją ze sceny.

I w tej sekundzie poczuła ulgę.

Znalazła się w falującym tłumie, wsłuchana w siebie, próbowała zrozumieć, czy szaleństwo już ją opuściło?

– Myślisz, że Rita wciąż tam stoi…

– To do niej niepodobne…

– W taki razie dlaczego nie przyszła… – Czyjeś zdawkowe uwagi dosłownie świdrowały jej uszy. Dwie dziewczyny, anielska blondynka i pozbawiona piersi brunetka, wiły się radośnie w odległości dwóch kroków od niej.

Zapluty chwiejnie sięgnął ku talii Daszy.

Ale nagle jakby zdała sobie sprawę z czegoś niesłychanie ważnego. Zdecydowanym ruchem wsunęła mikrofon klubowy w spoconą dłoń faceta i pognała tak szybko, jak tylko mogła, do wyjścia. Czuła, jak ból ustępuje z każdym krokiem, ustępuje, ustępuje, zastąpiony pewnością, że robi jedyną słuszną rzecz.

Wyskoczywszy na ulicę, Czub popędziła do tylnego wejścia, gdzie stał jej wierny motorower.

„Szybciej! Szybciej! Szybciej!” – dudniło jej w głowie.

– Stój. – Usłyszała za sobą zdyszany męski głos. – Stój, powiedziałem! – Ktoś bezczelnie odepchnął ją na bok. To był Aleks, kark z klubu, piastujący dwa stanowiska: ochroniarza i kochanka Zajadłej. Fryzjerka została nieco z tyłu, ale już biegła w ich kierunku.

– Mówiłam ci, że będzie próbowała uciec! – wydusiła z siebie.

Aleks stanął między Daszą a jej „kucykiem” i położył rękę na kierownicy.

– To już nie jest twoja zabawka – zakomunikował stanowczo. – Oddaj kluczyki.

– Puszczaj! – wrzasnęła nieustępliwie Dasza, rzucając się na niego. – Muszę się tam dostać! Jestem spóźniona!

Aleks odepchnął ją jedną ręką.

– Gdzie jesteś spóźniona? – zaśmiała się cierpko Zajadła. – Zwolniono cię już zewsząd. Dyrektor przed chwilą powiedział, że możesz iść do diabła! Zawsze wiedziałam, że doigrasz się prędzej czy później.

– Odejdźcie! – ryknęła z samych trzewi Czub.

Czuła, jakby do jej głowy wlano czajnik wrzącej wody, z trudem ogarniała rzeczywistość. Resztką sił starała się jednak wyłowić ostatnią żywą myśl:

– Miałam czas do święta! Jeśli nie uwiodę Saniego przed szóstym, motorower jest wasz!

Skwaszony Aleks spojrzał na swoją dziewczynę.

– Co mnie podpuszczasz, skoro termin jest do szóstego? – mruknął znacząco.

– Ale ona jest zwolniona – próbowała argumentować. – Gdzie ją potem znajdziemy?

– Nieważne. – Chłopak niechętnie zdjął rękę z kierownicy i zwrócił się do Daszy: – Zakład to zakład. Pojutrze koniec jazdy.

Histeryczny dzwonek telefonu sprawił, że matka Maszy położyła rękę na ciężkich piersiach i jęknęła z przerażeniem:

– O Boże! To…

Wyprzedziwszy ją, Włodzimierz Siergiejewicz podniósł alarmującą słuchawkę.

– Tak, już jadę! – powiedział surowo.

– Czy to Masza? Masza? – Matka zadrżała.

– Wypadek – wyjaśnił surowo. – W tym samym miejscu. Nasi ludzie już wezwali policję. Na Frunze znów jest morze wody! To jest złośliwe chuligaństwo. Ale po co policja? – Siergieicz wskoczył już w spodnie i wkładał starą, podniszczoną marynarkę. – Sama się zastanów: zanim woda się zebrała, zanim mieszkańcy wezwali policję… Tych kopaczy już tam nie ma. O ile, rzecz jasna, ich nie przysypało. Wtedy musielibyśmy odkopywać trupy – mruknął z niezrozumieniem i złością. – Na co im to?

– A tobie na co? – odrzekła żona. – To nie jest twoja zmiana! Co ty, do cholery, robisz?! Nasza córka zaginęła! Jak sobie coś wbijesz do łba, to reszta dla ciebie się nie liczy!

– Nic nie rozumiesz – mruknął z żalem Siergieicz. – Naprawiałem te rury prawie dwadzieścia cztery godziny tylko po to, żeby jakieś bachory znowu narobiły tam syfu? A nasza Maszka wróci, nie zapodzieje się.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.