Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Święci są nam dani przez Boga i Kościół po to, byśmy starali się ich naśladować. Dziś jednak coraz częściej trudno oprzeć się wrażeniu, że wykluczamy świętych z Kościoła. Że uznajemy ich świadectwo za niepotrzebne. Postawy dawnych świętych nie są w XXI wieku przykładem. Czasem stanowią wręcz jakiś rodzaj antyprzykładu.
Autor zestawia odważne i bezkompromisowe postawy wielkich świętych Kościoła katolickiego z błędami katolików XXI wieku, uparcie starających się dopasować wiarę do wymogów współczesnego świata.
Przecież święci nawracali! Dziś to prozelityzm. Przecież święci upominali! Dziś to nietakt. Przecież święci uznawali prawdziwość tylko jednej religii! Dziś toczymy dialogi ekumeniczne. Przecież święci ufali Bogu! Dziś ufamy nauce.
Pachamama w Ogrodach Watykańskich. Św. Perpetua: Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną
Pokuta i poświęcenie a nowy kult zdrowia w czasach pandemii. Św. Karol Boromeusz. Nie samym chlebem żyje człowiek.
Realna Boża obecność w Eucharystii. Św. Joanna z Liege. Oto Ja jestem z wami aż do skończenia świata.
Nienaruszalność małżeństwa a pochwała rozwodów. Zejdź mi z oczu, Szatanie!
Dialog i zrozumienie zamiast apostolstwa. Św. Maksymilian Kolbe. Idźcie i nauczajcie wszystkie narody.
Święci oddawali życie za wiarę, my oddajemy wiarę za wygodne życie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Projekt okładki i stron tytułowych Fahrenheit 451
Redakcja i korekta Katarzyna Litwinczuk
Dyrektor projektów wydawniczych Maciej Marchewicz
Skład i łamanie wersji do druku Honorata Kozon
ISBN 9788380799059
Copyright © by Krystian Kratiuk Copyright © by Fronda PL Sp. z o.o., Warszawa 2023
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Święci są nam dani przez Boga i przez Kościół po to, byśmy starali się ich naśladować. By stanowili dla nas wzór.
Dziś jednak coraz częściej trudno oprzeć się wrażeniu, że wykluczamy świętych z Kościoła. Że uznajemy ich świadectwo za niepotrzebne. Albo za potrzebne, ale przystające wyłącznie do tych czasów, w których żyli tu, na ziemi, ale już nie do naszych czasów – na nasze czasy postawy dawnych świętych nie są przykładem. Czasem stanowią wręcz jakiś rodzaj antyprzykładu. Przecież święci nawracali! Dziś to prozelityzm. Przecież święci upominali! Dziś to nietakt. Przecież święci uznawali prawdziwość tylko jednej religii! Dziś toczymy dialogi ekumeniczne. Przecież święci ufali Bogu! Dziś ufamy nauce. Przecież święci oddawali życie za wiarę! Dziś raczej oddajemy wiarę za życie.
Mam nadzieję, że przyjmą Państwo z życzliwością niniejszą książkę o świętych i o tym, jak bardzo od wielu z nich różnimy się dziś my – przedstawiciele Kościoła XXI wieku. Upraszam o życzliwość ze względu na niespotykaną formę tej publikacji, składa się ona bowiem z siedmiu rozdziałów, z których każdy dzieli się na dwie części. Część pierwsza to opowiadanie o świętym, część druga to krótki esej dotyczący spraw współczesnych, niejako w kontrze do przykładu świętego czy świętej. Opowieści o świętych w formie fabularyzowanej snułem, opierając się o ich żywoty, oraz o dokumenty, jakie po sobie zostawili – listy, wspomnienia, dzienniki. Zdecydowana większość słów, które włożyłem w usta tych postaci – choć są tu przedstawione w formie literackiej – to ich własne, prawdziwe słowa.
Gdy piszę o Świętej Perpetui, opieram się na jej słynnych zapiskach. Gdy piszę o Świętym Karolu Boromeuszu – na pamiętnikach z jego czasów. Niemal wszystkie słowa Świętego Piotra Damianiego to słowa z jego dzieła, a słowa Karola Lwangi to słowa wypowiedziane przezeń naprawdę podczas procesu. Słowa Świętej Katarzyny pochodzą z jej listów, a większość wypowiedzi Świętego Atanazego, choć ośmieliłem się uczynić go narratorem, z jego polemik z arianami. Słowa Świętego Tomasza są zaś tak powszechnie znane, że pozwolę sobie nie wyjaśniać tu ich pochodzenia.
Uznałem za stosowne przyjąć taką formę komunikacji z Czytelnikami, gdyż zdaję sobie sprawę, że czytając obecnie o wielkich świętych z przeszłości, odnosimy wrażenie, że to postaci nierealne. Wykaz ich dokonań może nas przytłoczyć. Dlatego właśnie postanowiłem ubrać to, co najważniejsze z ich żywotów, w formę nieco bardziej oddziałującą na wyobraźnię.
Już od wielu lat ludzie współczesnego Kościoła robią dużo, aby nie był on domem tych, którzy budowali go przez całe stulecia. By nie można go było rozpoznać. By pokolenia następujące po tych, którzy robili wszystko, by stać się solą tej ziemi, sprawiły, że sól straci smak.
Czymże ją posolić?
Pokolenia dzisiejszych katolików pomyliły przyprawy. Mamy być solą tej ziemi, a coraz częściej za wszelką cenę staramy się być… cukrem.
I właśnie o tej przemianie soli w cukier jest niniejsza książka.
– Dziecko drogie, błagam cię, przecież nie masz pojęcia, co cię czeka – błagalnym tonem wołał mężczyzna w zdobnej szarej tunice i o szarym kolorze włosów. – Zaklinam cię na pamięć twojego brata, a przede wszystkim na życie twojego synka. Przecież on ma zaledwie parę miesięcy! Złóż ofiarę bogom, posyp popiół przed posągiem, pokłoń się im. Córko, błagam, błagam cię, nie odbieraj staremu ojcu rodziny, nie odbieraj matki małemu chłopcu – zapłakał, wskazując dłonią na niewielkie zawiniątko w rękach kobiety.
– Ojcze, wiem, że wszystko, co mówisz, wynika z miłości do mnie, ale wychowałeś mnie w taki sposób, abym raczej mówiła prawdę niż kłamała. A dziś, gdy naprawdę pojęłam, czym i kim jest Prawda, tym bardziej nie mogę zrobić tego, o co prosisz – wyznała.
Patrzył na nią, niedowierzając. W izbie, w której pozwolono im się spotkać, zapanowała cisza, przerywana jedynie cichymi odgłosami ssania matczynej piersi.
W oczach mężczyzny pojawiły się łzy.
– Córeczko, masz tylko dwadzieścia dwa lata, całe życie przed tobą. Ale jeśli nie przemawia do ciebie straszliwa brutalność igrzysk i obojętny jest ci twój własny los, jeśli za nic masz mój wiek i los, na jaki skazujesz samotnego starca, zlituj się chociaż nad własnym dzieckiem. Co będzie z nim, kiedy ciebie zabraknie? Cóż my dwaj poczniemy bez ciebie i twojej matki, która tak jak i ty nie daje się przekonać, by wrócić do domu?
Kobieta spojrzała na synka. Usypiał właśnie z jedną rączką opartą o jej pierś. Podniosła wzrok, ale nic nie odpowiedziała.
– Chodzi tylko o to, by posypać popiół przed posągiem – mężczyzna padł na kolana. – Potem rób sobie, co chcesz, byle wraz ze mną. I z nim.
– Ojcze, wstań, proszę. Nie wypada arystokracie klękać przed kobietą.
Zerkali to na siebie, to na dziecko jeszcze przez dłuższą chwilę. Ona nuciła pod nosem melodię pamiętaną z dzieciństwa, on w końcu ukrył twarz w dłoniach.
– Dlaczego mi to robisz? Dlaczego jesteś taka uparta? Czy naprawdę nie wiesz, że choć teraz jesteś w areszcie domowym, to za chwilę możesz zostać wtrącona do prawdziwego więzienia, a stamtąd wyjdziesz już tylko na arenę? Zbliżają się urodziny cesarskiego syna, gawiedź będzie miała ubaw, oglądając cię w amfiteatrze.
– Raz jeszcze to powiem. To ty, ojcze, uczyłeś mnie i moich braci umiłowania prawdy. To ty sprowadzałeś do domu nauczycieli tłumaczących nam wielkich filozofów. Oni byli o krok od zrozumienia istoty świata, czemu poświęcali całe życie. A ta istota nie tak dawno w końcu w pełni się objawiła. Jak teraz ja mogłabym od niej odejść? Zdradziłabym nie tylko swe serce, lecz także rozum.
Tego było już za wiele. Wstał z kolan, przewracając z hukiem jedno z krzeseł. Dziecko jednak spało dalej.
– I dlatego ciągniesz za sobą na śmierć niemal całą rodzinę? A do tego jeszcze niewolnicę? Chcesz mi powiedzieć, że ta niepiśmienna dziewczyna też poszła za tymi twoimi diakonami z potrzeby umiłowania prawdy? – każde wypowiedziane przezeń słowo stawało się głośniejsze niż poprzednie.
– Proszę cię, nie kpij – odrzekła znacznie ciszej. – Do ogrodu prawdy zapraszani jesteśmy różnymi drogami. Najważniejszą z nich jest miłość, która porusza duszę.
– Dziewczyno! Kochaj sobie co chcesz i kogo chcesz, nie zabraniam ci tego – ojciec biegał już wokół niej, wymachując rękami. – Dlaczego jednak nie możesz po prostu złożyć ofiary bogom? Chodzi o popiół posypany pod pomnikiem, o jedno ugięcie szyi obok figury boga!
– To nie są figury bogów, ojcze, gdyż Bóg jest jeden.
Twarz mężczyzny przybierała coraz czerwieńszą barwę.
– Czy widzisz stojące tam naczynie? – zapytała, wskazując palcem na przeciwległą ścianę.
– Widzę – odparł. – A co to ma do rzeczy?
– To dzbanuszek, prawda? Czy możesz nazwać to inaczej? Możesz powiedzieć, że to nie jest dzbanuszek?
– Nie mogę – mężczyzna wyraźnie nie nadążał za tokiem rozumowania córki.
– Tak samo i ja nie mogę nazwać siebie inaczej niż tylko tym, kim faktycznie jestem. A więc chrześcijanką – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy.
– Jak śmiesz! – rzucił głośno i natychmiast wyrwał jej dziecko. Uchwyciwszy je w pewnym uścisku jednej ręki, drugą dłonią wymierzył córce kilka policzków.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł jeden ze strażników.
– Wibia Perpetua, koniec widzenia. Miałem nadzieję, że nie będę musiał pilnować przynajmniej was, ludzi z szanowanych rodzin. Co tu się dzieje? – spojrzał na purpurowego na twarzy mężczyznę trzymającego na rękach dziecko. – Proszę oddać dziecko uwięzionej, za kilka dni zapadnie decyzja co do dalszego losu matki i chłopca.
Oboje spojrzeli na wojskowego.
– To znaczy – dodał natychmiast – decyzja dotycząca tego, czy dziecko będzie mogło przebywać z nią w więzieniu. Przetrzymywanie oskarżonych w tym miejscu najpóźniej za trzy dni dobiegnie bowiem końca.
Dziecko zakwiliło delikatnie, gdy dziadek poprawiał pieluchę, która zsunęła się najwidoczniej wtedy, gdy policzkował córkę.
– Chodzi tylko o pokłonienie się bogom – wycedził przez zęby mężczyzna, ze wstydem opuszczając custodia militaris umieszczone nieopodal siedziby prokuratora Kartaginy. Jego wzrok spotkał się ze wzrokiem nie mniej zawstydzonej córki, ponownie tulącej do piersi maleńkiego synka.
– Pani, pani! – rozległ się rozpaczliwy głos z korytarza. W chwilę później u stóp Perpetui klęczała młodziutka śniada dziewczyna. – Strażnik powiedział nam przed chwilą, że przenoszą nas do więzienia.
– Wiem, Felicyto, wiem. Nie obawiaj się jednak, w więzieniu również można urodzić dziecko – pogłaskała niewolnicę po pokaźnym brzuchu.
***
Ciemność. Oczy przyzwyczajone do śródziemnomorskiego słońca rzadko widywały mrok aż tak mroczny. Czerń aż tak czarną.
Sześcioro nowych więźniów dołączyło do kilkunastu pospolitych przestępców już kilka dni temu. Perpetui jednak znacznie bardziej niż brak światła, niż nieznośny odór, ciasnota, a nawet bardziej niż podgryzające pięty szczury przeszkadzał dojmujący brak synka.
– Bóg się nim zajmie – mówiła sama do siebie.
Któregoś poranka, a może popołudnia, trudno było przecież dokładnie odgadnąć porę dnia w ciemnościach, domyśliła się, że Felicyta jest coraz słabsza.
– Co się z tobą dzieje? – zapytała brzemienną.
– Nie mam już pieniędzy na wodę. Twoją wodę piłam już wczoraj, pani, nie chcę byś musiała cierpieć przeze mnie.
– Nawet tak nie myśl! – odparła oburzona. – Za chwilę przyjmiemy chrzest. Gdy ostatnio widziałam Tercjusza i Pomponiusza, powiedziałam im, gdzie ukryłam pewną sumę pieniędzy. Wystarczy im na przekupienie strażników, by wejść tu zarówno z wodą z Duchem Świętym, jak i ze zwyczajną wodą.
– Jesteś dla mnie taka dobra, pani – mówiła Felicyta ledwie słyszalnym głosem, leżąc z głową opartą o uda Perpetui. W celi było tak ciasno, że kobiety niemal bez przerwy się dotykały. – Muszę wyznać ci prawdę. Martwię się nie tylko o swoje dziecko.
– A o co jeszcze? – teraz również i Perpetua zniżyła głos.
– To żadna tajemnica, pani, możemy mówić swobodnie. Bardzo obawiam się, że nie urodzę do momentu, w którym przyjdzie na nas kara. Nie chcę ginąć ze zbójcami, chcę pójść z wami, ze świętymi.
– Felicyto, wiesz, że brzemiennych nie wolno ukarać śmiercią. A do twojego rozwiązania zostały jeszcze cztery tygodnie, do naszego wyroku ledwie kilka dni. Módl się. Tylko tyle potrafię ci poradzić.
– Nie chcę iść na śmierć z łotrami, chcę z wami, pani. Będzie mniej bolało.
Perpetua gładziła włosy niewolnicy, przypominając sobie swój wczorajszy sen i jednocześnie upewniając się, że pergamin, na którym go zapisała, wciąż spoczywa zwinięty i umocowany jako naszyjnik na szyi Felicyty.
Przymknęła oczy i raz jeszcze zobaczyła ogromną spiżową drabinę przedziwnej wielkości, sięgającą aż do nieba. Przy jej bokach zamocowano rozmaite żelazne narzędzia – miecze, dzidy, noże, haki i oszczepy – w taki sposób, by każdy, kto próbuje wspiąć się po drabinie nieostrożnie lub nie patrząc do góry, rozdarł o nie swe ciało. U stóp drabiny leżał ogromny smok, czyhający na każdego chętnego do wejścia na drabinę, i na każdego, kto mógłby z niej spaść. Widziała współwięźnia Satura wspinającego się po niej w pierwszej kolejności i przestrzegającego ją przed smokiem. Widziała samą siebie przydeptującą smoczy łeb. Widziała siebie wspinającą się na samą górę, gdzie ujrzała ogród rozciągający się na niezmierzonym obszarze, pośrodku którego siedział pasterz otoczony owcami. Podniósł głowę, spojrzał na nią i rzekł: „Dobrze, że przyszłaś, moje dziecko”. Po czym nakarmił ją owczym serem a nieprzebrane tłumy stojące obok niej jednocześnie wyrzekły słowo „Amen”.
Kontemplację snu przerwało uchylenie drzwi. Smuga światła raniła przyzwyczajone już do mroku oczy obu niewiast i kilkorga innych więźniów.
– Perpetua Wibia oraz niewolnica. Wychodzić.
Kobiety spojrzały na siebie, jednocząc się w niepokoju. Perpetua pomogła towarzyszce wstać, po czym obie udały się w stronę światła.
– Do góry! – krzyknął w ich kierunku podoficer Pudens i wskazał dłonią schody. Kobiety ruszyły w ich kierunku, a zdobywszy schody, pchnęły drzwi.
Weszły do dużego jasnego pomieszczenia z wielkimi oknami.
– Witajcie, w imię Jezusa Chrystusa! – usłyszały zgodne głosy diakonów Pomponiusza i Tercjusza.
– Amen! – odpowiedziały równie zgodnie, ale z większą jeszcze radością. – Jak dobrze, że jesteście! – dodała Perpetua.
– To twoja zasługa, moje dziecko – rzekł starszy, Tercjusz. – Pieniądze, które nam wskazałaś, pozwoliły nam nie tylko przybyć do was z chrztem świętym, lecz także udało nam się przekupić strażników, byście spędziły tutaj cały dzień. Dotarły do nas bowiem wieści, że trzymają was w nieludzkich warunkach.
– To nic, dajemy sobie radę. Prawda, Felicyto? – mówiła Perpetua. Niewolnica tylko kiwnęła głową. – Czekałyśmy na chrzest tak długo. Niech Bogu będą dzięki, że to w końcu nastąpi.
Tercjusz i Pomponiusz zmówili modlitwy i przygotowali kobiety do chrztu. Nałożyli na ich ramiona białe tuniki i polali wodą.
– Felicyto, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – mówił Tercjusz, a oblicze Felicyty jaśniało radością.
– Perpetuo, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego – wypowiadając te słowa, diakon wydawał się nie mniej wzruszony niż świeżo ochrzczona. – Amen – wyszeptała kobieta. – Duch natchnął mnie, bym prosiła w tej chwili wyłącznie o dar wytrzymałości cielesnej – dodała, patrząc w kierunku okna.
– Słusznie – odpowiedział Pomponiusz. – My również mamy dla ciebie podarunek.
Spojrzała na diakona, a ten uśmiechnął się tylko pod nosem. Tercjusz ucałował obie kobiety w czoło, po czym pobłogosławił je, skinął na Pomponiusza i oddalili się w milczeniu. Perpetua wyczytała w ich gestach, że ów tajemniczy dar za chwilę objawi się w drzwiach.
Tak też się stało. W drzwiach stanął jej ojciec z niemowlęciem na rękach.
– Córko… – zdołał tylko powiedzieć nim ta uściskała go tak mocno, jakby w ogóle nie odczuwała trudów wielu dni spędzonych w ciemnej celi. Po chwili w jej dłoniach znalazł się syn. Natychmiast wyciągnęła pierś, by go nakarmić, a dziecko od razu skorzystało z tej możliwości.
– Jak sobie radzisz z jego karmieniem? – zapytała ojca.
– Wynajmuję mamki, ale wszystkie mówią, że jest już coraz większy i lada dzień nie będzie już ich potrzebował – mężczyzna natychmiast pożałował tego, co powiedział. Jeszcze bardziej jednak żałował tego, o czym wiedział, że musi jeszcze zostać powiedziane. – Nie przestanie jednak potrzebować matki.
Perpetua doskonale rozumiała, co miał na myśli. Nie spuszczała jednak wzroku z ssącego pierś chłopca, a z jej twarzy nie znikał uśmiech. Felicyta usiadła w kącie, gładząc się po brzuchu i oczekując dalszego rozwoju.
– Ojcze, przed chwilą przyjęłam chrzest – Perpetua tylko na chwilę oderwała wzrok od dziecka. – Jestem chrześcijanką. Nic tego nie zmieni.
– Wiem, rozumiem to. Ale ja nie proszę cię o to, byś zmyła z siebie chrzest, tylko o to, byś pokłoniła się naszym rzymskim bogom. Byś posypała popiół przed ich pomnikiem. Wtedy prokurator wszystko ci wybaczy, wrócisz do domu, wrócicie razem z dzieckiem!
– Nie, ojcze. To wyrzeczenie się wiary, a tego zrobić nie mogę.
– Córko, miej litość dla mojej siwizny. Ulituj się nad ojcem, jeśli jestem jeszcze godzien, byś mnie tak nazywała. Bo jeśli moje ręce ciebie wypiastowały i doprowadziły do dorosłości, jeśli ukochałem ciebie bardziej niźli twych braci, to nie skazuj mnie na hańbę wśród ludzi.
Po tych słowach padł na kolana, chwycił córkę za dłoń i począł całować ją serdecznie i żałośnie.
– Pani – odezwał się do niej niespodziewanym zwrotem – miej wzgląd na swoje dziecko, raz jeszcze cię o to proszę. Nie będzie mogło żyć po twojej śmierci. Zrób, o co proszę, abyś nas wszystkich nie zgubiła. Za tobą pójdą wszak twoi bracia, uwięzieni tu z tobą. Błagam cię.
Perpetua po raz kolejny obdarzyła go ciepłym uśmiechem. Padł wówczas do jej stóp, a ona szeptała, że ogromnie żałuje jego cierpienia, po czym dodała:
– W sądzie stanie się to, co Bóg da, bo wiedz, że my nie należymy do siebie, ale do Boga.
Mężczyzna wybuchnął płaczem. Felicyta z trudem podniosła się z ziemi i pomogła wstać swemu dawnemu gospodarzowi. Perpetua natomiast z czułością pochylała się nad synem, nie wiedząc, czy nie ostatni już raz, nucąc mu znajomą melodię sprzed lat.
***
Następnego ranka, znów w ciasnej, cuchnącej celi, Perpetua obudziła się zlana potem. W mroku usłyszała tylko uspokajający głos Felicyty, szepcącej jej coś do ucha.
– Co się stało, pani?
– Miałam kolejny sen.
– Znów o ogrodzie?
– Nie. Tym razem o Dinokratesie – głos Perpetui drżał.
– O twoim bracie, pani?
– Tak, o siedmiolatku zmarłym wiele lat temu. Muszę się za niego modlić, muszę się modlić.
– Co ci się śniło, pani? – Felicyta odgarnęła włosy z oczu Perpetui.
– Ujrzałam go jak wychodził z ciemnego miejsca pełnego ludzi. Był rozpalony, spragniony, blady i zaniedbany. Na twarzy miał tę samą ranę co wtedy, gdy umierał. Nie mogłam się jednak do niego dostać, modliłam się za niego, ale dzieliła nas ogromna otchłań – mówiąc to, niemal łkała.
– Spokojnie. Możemy się za niego pomodlić. Teraz i po wszystkim – uśmiechnęła się Felicyta.
– To nie wszystko – nie ustawała Perpetua. – Był tam jeszcze basen pełen wody, ale jego brzegi były wyższe niż wzrost mojego siedmioletniego brata. Wspinał się na palce, jakby chciał się napić, ale nie mógł ugasić pragnienia, mimo że basen był pełen wody. Było mi go tak strasznie żal.
Towarzyszka złożyła na jej piersi głowę. Za chwilę usłyszała raz jeszcze:
– Muszę się za niego modlić…
Nagle w celi dało się słyszeć szmer, nieodzownie zwiastujący nadejście strażnika. Dźwięk klucza przekręcanego w zamku. Łuna światła znów uderzyła w oczy ściśniętych więźniów.
– Hej, święci! – kpiarskim tonem rzucił strażnik. – Katechumeni! – dodał drugi, nie mogąc powstrzymać śmiechu. – Wychodzić!
Więźniowie usłyszeli, że mają iść pieszo na kartagiński rynek. Odległość nie była duża, około dwudziestu minut marszu. Wieść o wydarzeniu, jak zwykle w tym mieście, rozeszła się lotem błyskawicy, zwołując gapiów co i rusz szturchających i wyzywających oskarżonych.
Zakuci w kajdany i przywiązani łańcuchami jeden do drugiego szli po kolei, dwójkami, w pierwszym rzędzie matka z dorosłym synem, następnie dwóch rosłych mężczyzn, dwie kobiety i na końcu Perpetua z Felicytą. Połowa niewolników, połowa ludzi wolnych. Gdy ta jedyna w swoim rodzaju procesja ustawiała się do wymarszu na rynek, Perpetuę, z racji na jej pochodzenie, próbowano ustawić w pierwszym rzędzie. Ta jednak odmówiła.
Dotarłszy na rynek, więźniowie stanęli na podwyższeniu. Wokół nich natychmiast zgromadził się szemrzący tłum. Nie trzeba było długo czekać na prokuratora. Wchodząc po kilku stopniach, pozdrowił lud tym samym gestem, niemal natychmiast go uciszając.
– Zgromadziliśmy się tutaj, by osądzić ludzi, którzy ośmielili się sprzeciwić dekretowi cesarza Septymiusza Sewera. Zakazał on bowiem przyjmowania do gmin chrześcijańskich nowych członków. W naszym imperium jest miejsce dla wielu narodów i wyznań, jednak nigdy jeszcze nie zdarzyło się, by ktoś, obok czczenia własnego boga, nie chciał oddać czci i złożyć ofiary odwiecznym bogom Rzymu. Tak właśnie robią chrześcijanie, a na domiar złego straszą porządnych obywateli wstawaniem trupów z grobów i końcem świata – mówił podniosłym tonem prokurator Hilarian, człowiek obdarzony wysokim wzrostem i niemałym garbatym nosem.
Oskarżeni przysłuchiwali mu się uważnie, na ich twarzach jednak nie malował się niepokój. Raczej oczekiwanie.
– Ale zbliża się wielkie święto, rocznica urodzin cesarskiego potomka Gety – kontynuował urzędnik w krwistoczerwonej todze. – Z tej oto okazji cesarz, mimo iż zdaje sobie sprawę, jak obywatele Rzymu uwielbiają igrzyska, postanowił dać jeszcze ostatnią szanse tym, którzy mogą stać się tych igrzysk ozdobą. Wystarczy tylko, że teraz, tutaj, przed prokuratorem Kartaginy oraz przed wami wszystkimi –uśmiechnął się, wskazawszy na tłum gapiów – zadeklarują, że nie są chrześcijanami, i tutaj, na tym rynku, złożą pokłon i ofiarę bogom – wskazał dłonią posąg po wschodniej stronie placu.
Tłum znów szemrał.
– Pytam zatem każdego z was, czy chcecie złożyć ofiarę rzymskim bogom i ocalić życie? – prokurator podszedł do starszej kobiety, stojącej jako pierwsza z prawej w rzędzie uwięzionych. Spojrzał jej głęboko w oczy. Ona spojrzała w jego twarz, po czym odwróciwszy wzrok, powiedziała głośno, by usłyszał ją każdy spośród zgromadzonych na placu:
– Wierzę w Boga Ojca wszechwładcę, i w jednorodzonego Syna Jego, Pana naszego Jezusa Chrystusa, i w Ducha Świętego, i w ciała zmartwychwstanie, jak wierzy święty Kościół powszechny. – Skończyła mówić i uniosła oczy ku niebu.
Prokurator nie był zaskoczony jej wyznaniem, ale przez moment z uwagą przyglądał się jej twarzy, jakby rozświetlonej. Na krótką chwilę jego wzrok uciekł w górę, jakby chciał zobaczyć, czy zza chmur akurat nie wyszło słońce. Ale nie, niebo pokrywała warstwa grubych chmur.
– Doskonale. A co z pozostałymi? – Hilarian nie tracił rezonu.
Pozostali uczynili dokładnie to samo, jeden po drugim. Deklamowali wyznanie wiary jakby nieobecni, jakby zupełnie nie obchodził ich własny los. Tuż po Felicycie, której gapie przypatrywali się szczególnie uważnie, i którą ze względu na jej brzemienność szczególnie lżyli, nadeszła kolej Perpetui. Urzędnik podszedł i do niej, zupełnie niezrażony odpowiedziami siedmiorga jej towarzyszy. Już miał otworzyć usta i zadać kobiecie znane już wszystkim pytanie, ale ubiegł go głos z tłumu.
– Zaczekaj, Hilarianie, zaczekaj! – krzyczał jakiś mężczyzna.
Perpetua bezbłędnie rozpoznała ten głos.
– Prokuratorze, proszę, przez wzgląd na naszą znajomość, zaczekaj – wołał jej ojciec, wbiegając po schodach na podwyższenie. – Córko, po raz kolejny błagam cię, złóż ofiarę bogom i wracaj do domu, do syna. Zlituj się nad swoim synem!
Perpetua nic nie powiedziała, spojrzała jedynie w stronę prokuratora. Tłum wrzał. Hilarian jednak nie zadał jej tego samego pytania co pozostałym. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów i powiedział, nieco ciszej niż dotychczas, ale tak, by nadal wszyscy wszystko usłyszeli.
– Miej wzgląd na siwą głowę ojca, miej wzgląd na maleńkiego synka, choć ze mną na drugą stronę placu i złóż bogom ofiarę za pomyślność cesarzy.…
– Nie złożę – odpowiedziała Perpetua, wpatrując się to w ojca, to w urzędnika, stojących teraz obok siebie.
– A zatem również deklarujesz, że mimo cesarskiego zakazu jesteś chrześcijanką?
– Jestem chrześcijanką – odparła Perpetua i powtórzyła wyznanie wiary.
Ale jej słowa już do tłumu nie docierały. Zagłuszały je przerażające krzyki jej ojca. Prokurator wydawał się tym wielce zgorszony, natychmiast wezwał do siebie dwóch żołnierzy, rozkazując im wymierzenie mężczyźnie kary chłosty.
W oczach Perpetui, patrzącej za rozpaczającym i ciągniętym za ramiona ojcem, zalśniły łzy.
– Sami widzieliście. Ci tutaj winni są złamania zakazu cesarza i działania na szkodę imperium. Mocą nadaną mi przez Rzym skazuję ich na śmierć od zwierząt. Wyrok zostanie wykonany w diesnatalis Gety, syna cesarza, a więc za trzy dni.
Żołnierze sprowadzali skazanych ze schodów, w większości nadal się z nich śmiejąc. Felicyta zauważyła jednak, że najważniejszy z nich, podoficer Pudens, był całkowicie poważny i milczał całą drogę powrotną, dokładnie tak, jak skazani. Postanowiła powiedzieć o tym Perpetui, ale ta odezwała się pierwsza.
– Felicyto, nie uwierzysz, co widziałam, gdy prokurator odczytywał wyrok.
– Co takiego, pani?
– Widziałam Dinokratesa, w tym samym miejscu co poprzednio, ale już czystego, odzianego i odświeżonego. Tam, gdzie była rana, widziałam bliznę. A brzegi zbiornika, o którym ci mówiłam, obniżyły się, a on bez przerwy czerpał z niego wodę. A wody wcale nie ubywało. Gdy ugasił pragnienie, odszedł od wody i, jak to siedmiolatek, bawił się radośnie.
– Mam więc prośbę, pani. Jeśli możesz, pomódl się teraz i za mnie. Abym urodziła jak najprędzej, bym na arenę mogła wyjść z wami, miłującymi Chrystusa, a nie ze złoczyńcami.
Perpetua uśmiechnęła się do towarzyszki, jednocześnie dostrzegając uważnie przysłuchującego się rozmowie Pudensa.
***
Kolejna noc przebiegła spokojnie, więźniowie długo się modlili i pocieszali nawzajem. O poranku drzwi otworzyły się, głos żołnierza wezwał Perpetuę. Ta powstała i poszła ku światłu. W jasnym pomieszczeniu czekał na nią ojciec.
– Perpetuo, to już pojutrze. Dzień, w którym możesz umrzeć. Błagam cię po raz kolejny, nie rób mi tego – padł do stóp córki, trzymając w ramionach jej dziecko. – Spójrz na tego chłopca, zginie bez ciebie. To tylko pokłon przed posągiem…
– Nie zginie, już powoli dorasta. Ja wiary wyrzec się nie mogę. Żałuję, ojcze, twej samotnej starości, modlę się za ciebie co dzień, ale nie mogę mieć bogów cudzych przed Nim – mówiąc to, wtuliła się w synka.
Ojciec padł na ziemię. Zaczął szlochać i rwać włosy z brody. Przeklinał sam siebie.
– Dziękuję, że dałeś nam okazję do pożegnania. Pokój z tobą – wstała, oddała syna w ręce zrozpaczonego ojca i otworzyła drzwi.
Stał za nimi Pudens.
– Mam wrażenie, że chcesz mi coś powiedzieć – spojrzała na niego, kierując się ku schodom. Zmieszał się. Starała się nie słyszeć lamentu dobiegającego zza zamkniętych drzwi.
– Obserwuję was. Jest w was wielka moc – powiedział to tak, jakby czekał na taką możliwość od tygodni.
– Jest w nas Jezus Chrystus – odparła. – Może być i w tobie, jeśli tylko zechcesz. Na te słowa Pudens zmieszał się jeszcze bardziej. Nie miał jednak czasu zastanowić się nad treścią krótkiej rozmowy, gdyż do ich uszu dobiegły krzyki z podziemi.
– To Felicyta! – powiedziała Perpetua i zaczęła biec po schodach, strażnik pobiegł za nią. Im bliżej byli podziemi, tym krzyki były głośniejsze.
Pudens otworzył drzwi, ale nic nie było widać, światło było niewystarczające. Posłał po ogień, jeden ze strażników dostarczył pochodnie w kilka chwil. Perpetua i bez światła wiedziała jednak, co się dzieje.
– Ona rodzi. Prędko, podaj nam jakieś prześcieradła! – Pudens znów skinął do strażników i po chwili jeden z nich przybiegł z wielkim zwiniętym w kłąb materiałem.
– To za wcześnie. Mówiła, że powinna rodzić za cztery tygodnie – powiedział nadzwyczaj spokojnym tonem Pudens. Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Krzyki rodzącej nasilały się, mężczyzn wyprowadzono z celi, strażnicy zatykali uszy, a uwięzione wraz z Felicytą kobiety modliły się i pocieszały ją.
Czas mijał, a cierpienie rodzącej nie mijało. Jej krzyk słychać było w całym więzieniu. Pudens uchylił w końcu drzwi i – spoglądając na trzymającą towarzyszkę za rękę Perpetuę – zapytał:
– Jeśli ona teraz tak cierpi, to co zrobi, kiedy zostanie rzucona zwierzętom, które zlekceważyliście, gdy odmówiliście złożenia ofiary?
Perpetua nic nie odpowiedziała. Zwróciła tylko twarz ku rodzącej, a ta, nie patrząc na strażnika, wyszeptała między jękami:
– Teraz ja cierpię to, co cierpię. Tam zaś będzie we mnie cierpiał Ktoś inny za mnie, ponieważ i ja będę cierpiała za Niego.
Minutę później ciemną do tej pory celę nie tylko rozświetlał ogień strażników, ale wypełniał również szloch małej dziewczynki oraz jej skazanej na śmierć matki. Mężczyźni upadli na kolana, wznosząc dziękczynne modły. Zarumieniony Pudens, upewniwszy się, że żaden ze strażników go nie widzi, uczynił to samo…
***
W dniu, o którym wiedzieli, że będzie ich ostatnim, szli z więzienia ku amfiteatrowi z uroczystymi obliczami. Mijali rynek, na którym wciąż stał posąg, pod którym składano ofiary.
„Chodzi tylko o posypanie popiołu i ugięcie głowy” – słowa zrozpaczonego ojca świdrowały uszy Perpetui. Obok niej, znów stanowiąc ze swą panią ostatnią parę, kroczyła Felicyta, z uśmiechem myśląc zarówno o córeczce, jak i o swej siostrze, której zdążyła oddać dziecko.
U bram amfiteatru pochód strażników i więźniów się zatrzymał.
– Przebierać się! W tych łachmanach nie wejdziecie na arenę! To są urodziny syna cesarza, nikt nie będzie wyglądał jak żebrak!
– Co oni robią, pani? – zapytała Felicyta. – Co oni nam dają?
Perpetua z daleka nie widziała jeszcze dokładnie szat, jakie dla nich przygotowano. Dała towarzyszce znak, by ta poczekała, po chwili jednak już wiedziała.
– To szaty kapłanów Saturna i kapłanek Cerery.
Skazani zakładali je na siebie jeden po drugim i przekraczali bramę. Gdy do strażników dotarły Perpetua z Felicytą, wręczono im stosowne tuniki. Felicyta już wyciągała po nie ręce, ale Perpetua powstrzymała ją.
– Przyszliśmy tutaj dobrowolnie nie po to, żeby nasza wolność miała być pogwałcona. Nie po to poświęciliśmy nasze życie, ażeby teraz robić to, do czego nas zmuszacie. Taki przecież zawarłyśmy z wami układ.
Strażnicy osłupieli. Jeden z nich chciał uderzyć Perpetuę, ale zamykający pochód więźniów Pudens powstrzymał jego rękę. Autorytet podoficera zadziałał, kobiety zostały wpuszczone we własnych strojach.
Wszyscy stanęli pośrodku areny. Trybuny amfiteatru aż drżały od okrzyków i podskoków publiczności. Trzech uwięzionych mężczyzn wygrażało pięściami ludowi Kartaginy, kobiety stały bez ruchu. Gdy na trybunie głównej zjawił się prokurator Hilarian, jeden z więźniów krzyknął doń:
– Ty nas, ale Bóg ciebie!
Prokurator tylko uśmiechnął się pod nosem, mimo iż tłum w amfiteatrze szalał. Głośno domagał się kary chłosty za zuchwalstwo. Urzędnik jednak gardził motłochem i jego żądaniami.
Więźniów odprowadzono do amfiteatralnej celi, by mogli obserwować zza krat walki poprzedników. Najpierw na arenę wpuszczono mężczyzn. Stanęli do siebie plecami, obserwując kraty, które podniosły się jednocześnie. Zza jednej z nich wypadł lew, zza drugiej lampart, zza trzeciej dzik, a zza czwartej niedźwiedź. Perpetua i Felicyta odwróciły wzrok. O śmierci ich towarzyszy świadczyły ekstatyczne dźwięki z trybun. Kobiety trzymały się za ręce.
Ten moment musiał w końcu nadejść.
I nadszedł.
Kraty podniosły się, a do celi weszło dwóch żołnierzy z siatką rybacką w ręku.
– Rozbierać się! – krzyknął jeden z nich.
Kobiety spojrzały na siebie i bez słowa zdjęły ubrania. Strażnicy popatrzyli na nie, rzucili do siebie kilka uwag.
– Załóżcie na siebie to – powiedzieli.
– Przecież to siatka na ryby – odparła Felicyta. Wtedy żołnierz chwycił ją za ramiona, a drugi nałożył na nią sieć. Obrócili ją kilka razy tak, by siatka dokładnie omotała jej ciała i maksymalnie utrudniła ruchy.
Perpetua skinieniem głowy zakomunikowała mężczyznom, że jest gotowa pozwolić się skrępować. Żołnierze wykonali swoje zadanie i dwie nagie kobiety odziane tylko w sieć rybacką zaprowadzili do bramy. Perpetua zerknęła na towarzyszkę. Z jej piersi kapało mleko.
Z trybuny głównej zagrzmiał nagle głos:
- Mieszkańcy Kartaginy! Jesteście przyzwyczajeni do tego, że na arenie walczą ze sobą gladiatorzy! Jesteście przyzwyczajeni, że skazańcy walczą ze zwierzętami, ale zwykle są to mężczyźni! Tym razem jednak, inaczej niż zwykle, będą walczyć kobiety!
Strażnicy otworzyli bramę i pchnęli kobiety ku arenie. Te dumnie szły, nie spuszczając głów. Im więcej kroków jednak robiły, tym bardziej głos ludu niknął, aż nagle ucichł zupełnie.
Oto pośrodku wielkiego amfiteatru stały dwie nagie kobiety ubrane w sieci rybackie. Widok delikatnego ciała Perpetui oraz niemałego brzucha Felicyty i piersi ociekających mlekiem zrobił na zebranych piorunujące wrażenie. Ludzie nie wiedzieli, co mają zrobić. Gdzie skierować wzrok. Po kilku pojedynczych okrzykach typu: „wstyd!”, „to się nie godzi!” zaczęło się gremialne buczenie. Hilarian doskonale wyczuł nastrój ludu. Natychmiast wydał polecenie, by kobiety wróciły do celi.
Gdy tylko się tam znalazły, otrzymały zwyczajne tuniki. Pomogły sobie nawzajem pozbyć się sieci i założyć nowe ubranie. Złapawszy się za ręce, ponownie ruszyły na arenę. Gdy na nią wchodziły, głos urzędnika grzmiał:
– Jako że zwykle na arenie widzimy walki mężczyzn z dzikimi zwierzętami, a tym razem zobaczymy kobiety, przygotowaliśmy szczególne wydarzenie. Nie wypada przecież, by kobieta walczyła z samcem zwierzęcia. Tak więc zobaczymy walkę tych oto chrześcijanek z wyjątkowo wściekłą krową!
Tłum bił brawo. Zanim kobiety stojące na arenie zdołały obejrzeć się za siebie, nagle Perpetua padła powalona ciosem łba rozpędzonej krowy. Gdy wstawała z ziemi, kręciło się jej w głowie i dudniło w uszach. Zauważyła jednak, że ma rozdartą tunikę. Natychmiast więc zaczęła się zasłaniać. Odnalazła swoją spinkę do włosów i włożyła ją na miejsce. Podniosła wzrok.
– Felicyto! – krzyknęła tylko, widząc leżącą na ziemi kobietę. – Podaj mi rękę – powiedziała, gdy zauważyła, że jej towarzyszka jeszcze się rusza. Chwyciła ją za rękę i pomogła wstać. Kraty w jednej z bram uniosły się, kobiety udały się tam natychmiast.
Tłum szalał. Do uszu skazanych kobiet dotarło, że lud domaga się krwi. Strażnicy wprowadzili więc dwóch mężczyzn, więźniów, o których Perpetua i Felicyta myślały, że już nie żyją. Jeden słaniał się na nogach, cały poraniony przez dzikie zwierzęta, drugi, silniejszy, stał stabilnie, choć cały ociekał krwią.
– Gladiatorzy zwykle dobijają takich jak wy – żołnierz wskazał całą czwórkę – już po drugiej stronie. Ale dziś jest wyjątkowe święto cesarza, a wy nie chcieliście złożyć ofiary za jego pomyślność. Dlatego zginiecie na oczach tłumu – rzucił i nacisnął na dźwignię podnoszącą kraty.
Dwóch zakrwawionych mężczyzn i dwie poszarpane przez zwierzęta kobiety znów stanęły na środku areny. Naprzeciwko nich ustawiło się czterech gladiatorów trzymających w dłoniach miecze. Perpetua z trudem spojrzała na tego, który miał ją ugodzić. Wyglądał na nastolatka, pod jego nosem ledwo kiełkował wąs.
Obróciła się w kierunku trybun. Dostrzegła na nich ludzi, których poznała w gminie chrześcijańskiej. Zauważyła, że płakali.
– Trwajcie w wierze – szepnęła niemal bezgłośnie.
Na sygnał z trybuny głównej wojownicy unieśli broń w górę. Po kolejnym sygnale zadali cios. Cztery ciała padły na ziemię. Trzy żywoty zgasły w jednym momencie, ale jedna istota wciąż odczuwała ból. Gladiator, który miał ściąć Perpetuę, trafił mieczem w jej kość, i choć zadał jej przeszywający ból, nie zadał jej śmierci. Uniosła głowę i dłoń w kierunku miecza zabarwionego jej własną krwią. Przysunęła ostrze do gardła i spojrzała na gladiatora. Tym razem się nie pomylił, sprawnie przeciągnął mieczem po jej szyi, a twarz Perpetui wylądowała na zakrwawionym piasku.
***
Nazajutrz po zawodach ojciec Perpetui poprosił prokuratora o wskazanie miejsca zbiorowego pochówku ofiar wczorajszych uroczystości. Ze względu na wysoką pozycję społeczną mężczyzny Hilarian wyjątkowo na to przystał.
Ojciec Perpetui odwiedził jej grób pod drzewem figowym na tyłach amfiteatru. Przysiadł na wysokiej drabinie opartej o ścianę budynku, w którym jego córka pożegnała się z życiem.
Zapłakawszy, nie zwrócił uwagi ani na ostre krawędzie drabiny, ani na węża krążącego u jego stóp.
– ––––––––––––––––––––––––––––––––––––
Czy wyobrażają sobie Państwo, że w Ogrodach Watykańskich, w miejscu, w którym życie straciły setki chrześcijan, w miejscu, na którym stał niegdyś cyrk Nerona, w szaleńczym widzie nakazującego zabijać wyznawców Chrystusa, za pozwoleniem kościelnych dostojników będzie oddawany hołd pogańskim bożkom? I będą to robić również katolicy, w tym duchowni?
Tuż obok grobu Świętego Piotra i grobów niezliczonej masy bezimiennych świętych, którzy – tak jak później wzorujące się na nich Perpetua i Felicyta w dalekiej Kartaginie – nie chcieli skłonić głowy i posypać popiołu przed pomnikiem rzymskich bóstw?
No to przypomnijmy sobie pewne wydarzenie.
Otóż niewątpliwie każdy, kto kiedykolwiek będzie chciał uczciwie opisać pontyfikat papieża Franciszka, będzie musiał wspomnieć czwarty dzień października 2019 roku i ceremonię, do której doszło w Ogrodach Watykańskich. Mowa o ceremonii, a nie o liturgii, nie o nabożeństwie, nie o modlitwie, ale właśnie o ceremonii, gdyż do dziś do końca nie wiadomo, co takiego właściwie się tam wydarzyło. Z pewnością jednak wiemy, że doszło do tego w ogrodach wzgórza, na którym śmierć poniosły setki chrześcijan, zamordowanych w starożytności wyłącznie za to, że wierzyli w Chrystusa i nie uznawali przed Nim żadnych cudzych bogów.
Sytuacja ta została nagrana niejedną reporterską kamerą, wydarzenie transmitowała między innymi oficjalna telewizja Stolicy Apostolskiej. Na filmach widać przybyłych w tych dniach do Watykanu amazońskich Indian wkraczających parami do ogrodu tanecznym krokiem. Na trawie między drzewami, na ustawionych tam uprzednio krzesełkach zasiadają biskupi, kardynałowie i sam Ojciec Święty. Indianie oraz towarzyszący im inni ludzie związani z Amazonią, ubrani na modłę współczesną choć z elementami typowymi dla pierwotnych kultur (jak choćby umalowane twarze czy pióropusze), przynieśli ze sobą rozmaite artefakty. Jeden niósł wiosło, inny grzechotkę i glinianą miseczkę, kolejny coś w rodzaju fajki, jeszcze inny podpierał się laską wykonaną z kija i zakończoną jakąś zwiędłą rośliną i paciorkami. W radosnym tańcu okrążyli dopiero co wetknięte w świeżo wykopaną dziurę drzewo i wesołym pochodem dotarli do rozpostartej na trawie niebiesko-brązowej okrągłej płachty. Dopiero teraz mogliśmy dostrzec, że są wśród nich także franciszkanie. Kościelni dostojnicy, przyglądający się temu z uwagą, co chwila zerkali do trzymanych na kolanach biuletynów, najpewniej objaśniających im ten dziwny rytuał. Stojący wokół płachty złapali się za ręce i zaczęli wykonywać kolejne taneczne ruchy, zbliżając się i oddalając od niebiesko-brązowego koca. Wszystko to działo się w kole stworzonym z fotografii Amazonii, pośrodku którego – przypomnijmy – stało wetknięte dopiero co w ziemię, nie przysypane jeszcze, drzewo.
Na owej okrągłej płachcie, symbolizującej najpewniej ziemię lub Amazonię, położono miniaturę czółna i wiosła, fajkę, jakiś sporych rozmiarów owoc, kawałki drewna, figurkę mężczyzny z bardzo mocno zarysowanym przyrodzeniem bynajmniej nie w stanie spoczynku, oraz dwie figurki nagich kobiet w ciąży. Nagle wszyscy zgromadzeni w kole – w tym także franciszkanie – puszczają swoje ręce, padają na kolana, i zaczynają bić pokłony przed wymienionymi przedmiotami. Ceremonii przewodniczy indiańska kobieta z wymalowaną twarzą, we współczesnej sukience, ale i w pióropuszu. Wydaje z siebie niezrozumiałe dla postronnych dźwięki, wznosi co chwila ręce ku niebu. Następnie zebrani wstają, znów chwytają się za ręce, znów wykonują taniec wokół płachty, a potem przedstawiciele zgromadzenia sypią z pozłacanej miski ziemię pod czekające na zakopanie drzewo. Jedna z kobiet klęka nad niewielkim kopczykiem ziemi, dotyka go dłońmi, masuje, kłania się mu i wypowiada jakieś słowa. Ma na sobie pióropusz i indiańskie kolczyki.
Następnie przedstawiciele grupy podchodzą do papieża Franciszka. Ten wstaje. Jest dość zmieszany, być może zaskoczony. Indianka dotyka jego dłoni kawałkami ziemi, kłania się Ojcu Świętemu, ten odwzajemnia ukłon, kobieta wykonuje znak krzyża, co skłania papieża do uczynienia znaku krzyża nad jej głową. Potem jest jeszcze dziwniej. Do papieża podchodzi kobieta w jeszcze większym pióropuszu. Trzyma w rękach niemałą drewnianą figurkę nagiej ciężarnej kobiety. Żegna się znakiem krzyża, papież robi to samo. Objaśnia coś Ojcu Świętemu, papież uśmiecha się, dotyka figurki, po czym ją błogosławi. A następnie przyjmuje ją jako podarek.
Dziennikarze zastanawiają się, co to za figurka? Kogo przedstawia? Matkę Bożą? Wszak w chrześcijaństwie to głównie Ją przedstawia się w ciąży. Ale przecież nie nagą. Czy ustawienie dwóch podobnych figurek zwróconych do siebie twarzami ma symbolizować scenę spotkania pozostającej w stanie błogosławionym Matki Bożej z jej kuzynką Elżbietą? Ale dlaczego są nagie? Dziennikarze nieoficjalnie zadają te pytania zgromadzonym uczestnikom reprezentującym stronę kościelną. Nie potrafią odpowiedzieć.
Tego samego dnia dziennikarze przebywający w niedalekiej odległości od Watykanu – przy via della Conciliazione – również są świadkami intrygującego widowiska. Do kościoła położonego przy tej prowadzącej na plac Świętego Piotra ulicy zostają wprowadzone w czymś na kształt procesji indiańskie czółna, dziesiątki zdjęć zabitych aktywistów ekologicznych, rozmaite przedmioty z Amazonii, i identyczna jak w Ogrodach Watykańskich figurka nagiej ciężarnej Indianki. Została ona ustawiona na jednym z bocznych ołtarzy tego prowadzonego przez karmelitów kościoła Santa Maria in Traspontina, o ołtarz ów oparto także wiosło i czółno. Obok powieszono zdjęcie nagiej Indianki karmiącej swą piersią… łasicę.
Dziennikarze dość szybko dotarli do wiedzy, kogo przedstawia owa zagadkowa figurka. Okazało się, że była to Pachamama. Pachamama, w języku keczua oznaczająca Matkę Ziemię, to inkaska bogini ziemi, wedle wierzeń ludów pierwotnych mająca zapewnić żyzność pól i płodność. Czasem wyobrażana pod postacią kobiety, innym razem pod postacią… smoczycy. Uznawana za małżonkę boga-stwórcy Pacha Kamaqa, a w innej wersji mitu – boga słońca Inti. Udokumentowano przypadki składania jej w ofierze nie tylko zwierząt (lam, które miała sobie szczególnie upodobać), lecz także… dzieci.
Czwartego października – w dniu, w którym doszło do tych obrzędów w Ogrodach Watykańskich – kalendarz liturgiczny wspomina Świętego Franciszka z Asyżu, wielkiego odnowiciela Kościoła. Święty ten znany jest powszechnie jako „biedaczyna z Asyżu” oraz miłośnik zwierząt. Pierwszym papieżem, który przyjął imię na cześć tego świętego, stał się oczywiście w 2013 roku Franciszek. Szeroko propagowana po konklawe historia opowiada, że nowy papież, zapytany przez kardynałów o to, jakie imię przyjmuje, odpowiedział: „Franciszek, ze względu na ubogich”. Przez niemal dekadę zasiadania na tronie Piotrowym Franciszek udowodnił jednak, że spośród cech przypisywanych „biedaczynie z Asyżu” inspiruje go również troska o stworzenie, o naturę. Wyrazem tego była przełomowa w dziejach Kościoła encyklika poświęcona w całości trosce o środowisko naturalne Laudato si’, a także liczne gesty i wypowiedzi papieża dotyczące ochrony przyrody. Jednym z takich gestów był także synod amazoński – oto pierwszy latynoamerykański papież okazał zainteresowanie nie tylko problemami ludów żyjących w tamtym regionie świata, lecz także ochroną przyrody i klimatu. Temu właśnie miało służyć zaproszenie do Watykanu potomków rdzennych mieszkańców Amazonii i ich wysłuchanie.
Jednak synod amazoński przejdzie do najnowszej historii Kościoła nie tylko jako wyraz troski o środowisko naturalne, lecz także (a w moim mniemaniu przede wszystkim) jako jeden z najpotężniejszych symboli synkretyzmu religijnego, który jest promowany przez ludzi Kościoła po Soborze Watykańskim II. Do tego momentu bowiem, od czasów ojców Kościoła aż po pontyfikat Piusa XII dostrzec można nieprzerwaną ciągłość, zwłaszcza w przypadku obiektywnego fałszu religii niechrześcijańskich, a więc wolności religijnej i ekumenizmu. To ciągłość w następującym sensie: istnieje naturalne, zgodne z wolą Bożą prawo praktykowania wyłącznie jedynej prawdziwej religii – wiary katolickiej.
Jednak jakiś czas temu nastąpiło zerwanie.
Jak to się wszystko zaczęło?
W kręgach katolickiego duchowieństwa od wielu lat znacznie donioślejszym głosem niż Duch Święty przemawia tak zwany duch soboru. Z pewnością Czytelnicy tej książki wielokrotnie spotkali się z tym sformułowaniem podczas lektury katolickich czasopism albo słuchając homilii biskupa. Nikt nigdy do końca nie zdefiniował, czym ów duch soboru jest, ale z wsłuchiwania się w jego głos mają wynikać bardzo konkretne rezultaty. Jednym z nich jest radykalna zmiana w podejściu Kościoła do innych religii oraz do innych wyznań chrześcijańskich.
Podczas Soboru Watykańskiego II przyjęto niemającą żadnego zakotwiczenia w katolickiej tradycji doktrynę „wolności religijnej” zapisanej w deklaracji Dignitatishumanae. Uznając – po raz pierwszy w historii Kościoła – że człowiek ma prawo wyznawać taką religię, jaką sobie wybierze, autorzy dokumentu nadali niejako wartość nie prawdzie, ale samemu aktowi wyboru, choć do tej pory uznawaliśmy, że to właśnie prawda nadaje wartość wyborowi. W książce Dogmat i tiara Paweł Lisicki zauważa, że wynika z tego, iż skoro człowiek ma prawo do błędu moralnego i religijnego, to Bóg nie może wiązać człowieka swoim prawem i posłuszeństwem wobec Objawienia ani w konsekwencji karać za to, że człowiek Go nie wybrał. Z chrześcijańskiego punktu widzenia to przecież absurd.
Jakby tego było mało, Sobór Watykański II przyjął także deklarację Nostra aetate, o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich. Dokument ten podkreśla to, co „łączy ludzkość i religie” w czasach, gdy „ludzkość zbliża się do siebie, a kraje świata coraz bardziej od siebie zależą”. W myśl tego dokumentu sytuacja ta skłania Kościół do rozważenia jego stosunku do innych religii. Wzywa się do darzenia ich szacunkiem i podkreśla, że katolicy „nic nie odrzucają z tego, co w religiach tych prawdziwe jest i święte” i powinni współpracować i dialogować z wyznawcami innych religii dla wspierania znajdujących się w nich wartości.
Nietrudno odgadnąć, jakie wnioski mogą wynikać z połączenia lektury tych dwóch dokumentów dla wszystkich wsłuchujących się z troską w ducha soboru, choćby dokumenty te (jak podkreśla część teologów) nie niosły za sobą wiążących treści doktrynalnych. Otóż powstaje wrażenie równości religii – równości przed Trójjedynym Bogiem Kościoła katolickiego, założonego osobiście przez Syna Bożego, jak i innych wspólnot chrześcijańskich oraz religii i wierzeń, które nie wierzą w bóstwo albo i istnienie Chrystusa. Absurd? Owszem, ale z takim absurdem mamy do czynienia dziś w nauczaniu licznych duchownych, oraz w postawach wielu świeckich katolików na całym świecie. Ludzi, którzy mieli być solą tej ziemi.
Nie kreślę tych słów jako historyk Kościoła czy teolog, nie uprawiam bowiem żadnego z tych doniosłych zawodów, ale jako redaktor PCh24.pl, którego istnienie przypadło na czasy pontyfikatu Franciszka. I to właśnie na tym pontyfikacie, jako jeden z jego kronikarzy, pragnę się skupić w rozważaniach zawartych w tej książce, zestawionych z jakże odległymi od dzisiejszych postawami Świętych Pańskich. Trudno jednak oczywiście nie zauważyć, że pontyfikat Franciszka nie jest źródłem kryzysu Kościoła, ale tegoż kryzysu smutnym zwieńczeniem. Nie sposób zatem, pisząc o tym, jak jako sól ziemi utraciliśmy smak, wymazać z kart najnowszych dziejów Kościoła etapów, w których doszło do tak radykalnej zmiany podejścia do innych religii. A więc nie sposób nie wspomnieć o spotkaniu w Asyżu zorganizowanym przez papieża Jana Pawła II w 1986 roku.
Przypomnijmy – 27 października 1986 roku do Asyżu, na zaproszenie papieża Polaka, zjechali się przedstawiciele stu trzydziestu różnych wyznań z całego świata. Papież Wojtyła, osobiście naznaczony przecież piętnem drugiej wojny światowej, pragnął uczynić spektakularny gest, podkreślający jego troskę o pokój na świecie. Doszedł do wniosku, że – jako najbardziej znany przywódca religijny na ziemi – poprosi o modlitwę o pokój pozostałych przywódców, by gest ten wpłynął na rządzących państwami. Zachęciło go ustanowienie przez ONZ rozpoczynającego się roku Międzynarodowym Rokiem Pokoju. W bazylice Świętego Franciszka zjawili się więc protestanci, Żydzi, muzułmanie, buddyści, hinduiści, dżiniści, zaratustrianie i liczne ludy pierwotne reprezentujące pogańskie wierzenia Afryki i Ameryki Południowej, przynosząc ze sobą węże, bożki i figurki, którym się kłaniali. Dalajlamie zezwolono – nie wiadomo czy za wiedzą i zgodą papieża – na postawienie posążku Buddy na tabernakulum! Obrazki z tego wydarzenia obiegły cały świat i do dziś są prezentowane – zarówno w mediach nominalnie katolickich jak i w tych jawnie walczących z Kościołem – jako jedno ze szczytowych osiągnięć pontyfikatu papieża z Wadowic.
Hasło przewodnie spotkania brzmiało: „Być razem, aby się modlić”. I rzeczywiście, wszyscy po kolei odmawiali swoje modły. Jan Paweł II mówił wówczas: „Jak widzieliśmy, forma i treść naszych modlitw są bardzo różne i nie ma mowy o tym, by je sprowadzać do wspólnego mianownika. Ale w tym zróżnicowaniu może odkryliśmy na nowo, że – jeśli chodzi o problem pokoju i jego związek z zaangażowaniem religijnym – jest jednak coś, co nas łączy. Wyzwanie, jakim jest pokój, które dziś stoi przed każdym ludzkim sumieniem, przekracza różnice religijne. Jest to problem racjonalnej jakości życia dla wszystkich, problem przetrwania ludzkości, problem życia i śmierci. (...) Dlatego każdy z nas modli się o pokój. Nawet jeśli rozmaicie pojmujemy – i jest tak naprawdę – związek między tą rzeczywistością i darem pokoju, zgodnie z naszymi różnymi przekonaniami religijnymi, to wszyscy stwierdzamy, że taki związek istnieje. To właśnie wyrażamy, modląc się o pokój. Ja zaś pokornie powtarzam to, o czym jestem przekonany: pokój nosi imię Jezusa Chrystusa”1.
Mimo słów papieża podkreślających jego wiarę w Syna Bożego, po prawie czterdziestu latach od tamtego wydarzenia spotkanie w Asyżu przedstawia się – w kontekście czytania znaków ducha soboru – jako swego rodzaju otwarcie Kościoła na inne religie. A potęgowane przez tego ducha wrażenie równości religii nie mogło zostać zahamowane wspólnymi modlitwami z osobami niewierzącymi w Chrystusa. Modlitwami zanoszonymi do dżinów, Buddy i innych pogańskich bożków.
Media na całym świecie od prawie czterdziestu lat ekscytują się wspomnieniem spotkania w Asyżu, podkreślając, że był to pierwszy taki gest ze strony Kościoła katolickiego w jego historii. Warto jednak doprecyzować: był to gest zrywający z dotychczasową tradycją i zasadami, jakimi rządził się Kościół. Wydźwięk spotkania w Asyżu stoi bowiem w kontrze do postaw poprzedników Jana Pawła II. Otóż warto przypomnieć, że w 1893 roku w Chicago odbyło się międzyreligijne spotkanie pod nazwą Parlament Religii Świata. Wówczas biskupi katoliccy i wierni świeccy w Stanach Zjednoczonych zaprotestowali. Twierdzili, że udział Kościoła katolickiego w takim spotkaniu międzyreligijnym stawia Kościół, założony przez Chrystusa z jego nieomylnym nauczaniem, na równi z każdą inną religią. Jak zareagował ówczesny papież? Stanowczo. W 1895 roku Leon XIII zakazał katolikom udziału w podobnych spotkaniach i kongresach. Jeden z jego następców na tronie Piotrowym, Pius XI, podtrzymał zakaz, pisząc w encyklice Mortalium Animos o fałszywych intencjach twórców takich pomysłów: „Utrzymują oni za pewnik, że bardzo rzadko można znaleźć ludzi pozbawionych wszelkiego zmysłu religijnego, zdają się opierać na tym przekonaniu nadzieję, że narody, choć różnią się między sobą w pewnych sprawach religijnych, bez większych trudności dojdą do porozumienia jako bracia w wyznawaniu pewnych doktryn, które tworzą niejako wspólną podstawę życia duchowego. Z tego powodu często organizowane są przez te osoby konwencje, zebrania i przemówienia, na których obecna jest duża liczba słuchaczy i na które zapraszani są wszyscy bez różnicy, zarówno niewierni wszelkiego rodzaju, jak i chrześcijanie, nawet ci, którzy nieszczęśliwie odeszli od Chrystusa lub którzy z uporem i wytrwałością zaprzeczają Jego Boskiej naturze i misji. Z pewnością takie próby nie mogą być teraz aprobowane przez katolików, opierając się na tej fałszywej opinii, która uważa wszystkie religie za mniej lub bardziej dobre i godne pochwały, ponieważ wszystkie one na różne sposoby ukazują i oznaczają ten zmysł, który jest wrodzony w nas wszystkich i przez który jesteśmy prowadzeni do Boga i do posłusznego uznania Jego panowania”2.
Nie mam zamiaru podważać osobistej świątobliwości Jana Pawła II ani jego ogromnych zasług dla Kościoła powszechnego czy walki z cywilizacją śmierci, ale doprawdy ciężko ukryć, że akt z Asyżu, powtarzany potem przez kolejnych następców Karola Wojtyły na tronie Piotrowym, w niewypowiedzianie mocny sposób przyczynił się do triumfu skrajnie nieprawdziwej, niezgodnej z katolickim nauczaniem politycznej poprawności w stosunkach z innymi religiami podczas pontyfikatu papieża Franciszka.
Niewątpliwie Budda ustawiony na tabernakulum w bazylice Świętego Franciszka w Asyżu mógł stać się inspiracją dla tych, którzy ustawili Pachamamę na ołtarzu bocznym w kościele Santa Maria in Transpontina w Rzymie.
Papież Franciszek jednak dbał o Pachamamę dużo bardziej intensywnie niż Jan Paweł II o Buddę. W przypadku historii z Asyżu nie mamy bowiem wiedzy, czy papież w ogóle był poinformowany o takim wydarzeniu, oraz o tym, jaka była jego reakcja (wiemy za to na przykład, że przełożony bazyliki otrzymał kary od kardynała Josepha Ratzingera polegające na odebraniu pewnych przywilejów). W kwestii Pachamamy takich wątpliwości nie ma. Najpierw bowiem papież przyjął ją w Ogrodach Watykańskich, a potem… było już tylko ciekawiej. I straszniej.
Otóż na początku żaden z dziennikarzy obsługujących synod amazoński nie miał świadomości, że owe figurki przedstawiające nagą ciężarną Indiankę, to właśnie zobrazowania Pachamamy. Pytali więc, co to takiego. Biuro prasowe Watykanu, zarzucane pytaniami na ten temat, odmawiało komentarza, wydając jedynie mgliste komunikaty o bliżej nieokreślonym symbolu płodności, zaprzeczając przy tym stanowczo, jakoby figurka przedstawiała Matkę Bożą. Po kilku dniach dociekań konserwatywni watykaniści dotarli do informacji, że to jednak Pachamama. Nadal jej nie potwierdzono, ale informacja poszła w świat, co obruszyło niemałą część katolików. Był wśród nich młody austriacki wyznawca Chrystusa Alexander Tschugguel. Przeczytawszy o całej sytuacji w internecie, wsiadł do pociągu z Wiednia do Rzymu, przybył na via della Conciliazione, wszedł do kościoła i… zabrał z ołtarza pogańską figurkę. Wyszedłszy ze świątyni, udał się nad Tyber i zwyczajnie wyrzucił zdobycz do rzeki. Po kilku godzinach podniósł się rwetes w watykańskich mediach. Pod kościołem ustawiono radiowóz patrolujący okolicę, a dziennikarze rozpisywali się o krzywdzie wyrządzonej rdzennym mieszkańcom Amazonii, którzy nie mogli liczyć na gościnność Europejczyków, i którzy cierpią z powodu utraty cennego dla nich przedmiotu. Trzytygodniowy synod zbliżał się do końca. Debatowano na nim między innymi o zniesieniu celibatu, wyświęcaniu kobiet, ale i ustanowieniu nowego rytu Mszy Świętej dla ludów Amazonii, by był bardziej połączony z ich unikalną kulturą. Cały czas nikt z watykańskich oficjeli nie poinformował katolików, czym był indiański artefakt ustawiony w kościele nad Tybrem. W przeddzień zakończenia synodu głos zabrał sam papież, mówiąc: „Dzień dobry. Chciałbym powiedzieć kilka słów o posągach Pachamamy, które zostały zabrane z kościoła na Traspontinie i wrzucone do Tybru. Przede wszystkim stało się to w Rzymie i jako biskup tej diecezji proszę o wybaczenie ludzi, którzy zostali obrażeni przez ten akt. Mogę poinformować też, że posągi, które wywołały tyle medialnego szumu, zostały znalezione w Tybrze. Posągi nie są uszkodzone. Dowódca karabinierów chciał nas poinformować o odnalezieniu ich, zanim zostanie to podane do wiadomości publicznej. W tej chwili wiadomości są jeszcze poufne, a posągi są przechowywane w biurze komendanta włoskich karabinierów. Dowódca z radością zastosuje się do wszystkich wskazówek dotyczących upublicznienia tej wiadomości, a w odniesieniu do innych inicjatyw pożądanych w tym zakresie, dowódca powiedział, że jest w stanie zabezpieczyć wystawienie posągów podczas Mszy kończącej synod. Zobaczymy. Oddaję tę sprawę sekretarzowi stanu. To dobre wieści, dziękuję”3.
A więc papież osobiście potwierdził, czym były figurki. Podczas Mszy kończącej synod – odprawionej w bazylice Świętego Piotra – figurka wróciła do kościoła Santa Maria in Traspontina dosłownie na kilka godzin. Została postawiona na środku kościoła i otoczona zapalonymi świecami.
Choć większość obserwatorów ze świata zachodniego była zaskoczona uhonorowaniem pogańskiego bożka w Watykanie, stało się tak wyłącznie poprzez jaskrawą symbolikę tego wydarzenia. Zaskoczenie spowodował bowiem szok doznany wskutek ujrzenia na własne oczy pogańskiego bóstwa na katolickim ołtarzu. A przecież nie powinniśmy być zaskoczeni – papież Franciszek przygotowywał nas do tego nowego odczytywania ducha soboru. Otóż pół roku przed synodem ds. Amazonii odbyło się inne spotkanie z udziałem przywódcy katolików. W lutym 2019 roku papież udał się bowiem do Abu Zabi, gdzie wziął udział w międzyreligijnej konferencji o światowym braterstwie. Papież Franciszek oraz wielki imam Al-Azhar podpisali tam wspólną deklarację o ludzkim braterstwie dla pokoju na świecie i zgodnego współistnienia. Dokument miał stanowić „kamień milowy w relacjach pomiędzy chrześcijaństwem i islamem” oraz stać „stanowczym apelem do wspólnoty międzynarodowej”.
„Co w tym dziwnego?” – zapyta ktoś. Wszak duchowni obu religii napisali, że „wiara prowadzi wierzącego do widzenia w drugim brata, którego należy wspierać oraz kochać”, zawiera wezwanie skierowane do wyznawców chrześcijaństwa i islamu oraz przywódców światowych „do poważnego zaangażowania w promowanie kultury tolerancji, współistnienia i pokoju”. Wskazuje także na „potrzebę interwencji, aby powstrzymać rozlew niewinnej krwi oraz położyć kres wojnom, konfliktom, degradacji środowiska, upadkowi kultury i moralności, które aktualnie dotykają świat”. To przecież szczególnie cenne wezwania, zwłaszcza biorąc pod uwagę prześladowania chrześcijan w krajach islamskich. Ale jedno sformułowanie w tym dokumencie budzi jednak gorący sprzeciw. Otóż w tekście znalazł się następujący passus: „Wolność jest prawem każdej osoby: każdy korzysta z wolności wiary, myśli, słowa i działania. Pluralizm i różnorodność religii, koloru skóry, płci, rasy i języka są wyrazem mądrej woli Bożej, z jaką Bóg stworzył istoty ludzkie. Ta Boska Mądrość jest źródłem, z którego wywodzi się prawo do wolności wiary i wolności do bycia różnymi. Dlatego odrzuca się wszelkie próby zmuszania ludzi do przyjmowania określonej religii oraz kultury, podobnie jak narzucenie jednego modelu cywilizacji, którego inni nie akceptują”4.
Zwróćmy uwagę na wytłuszczone zdanie. Co z niego wynika? Że istnienie wielu religii jest wyrazem mądrej woli Bożej! Czyli że Pan Bóg chce, by ludzie wierzyli nie w Niego, ale w kogoś innego. Że chce na przykład, by uważali Jego Najświętszego Syna wyłącznie za proroka (jak w islamie), albo uznali, że chrześcijanie pomylili się, uznając za Jego Syna Jezusa Chrystusa (jak w judaizmie), albo że chce, by wznoszono modły do duchów, pogańskich bóstw. Że chce, by człowiek miał albo jedną żonę (co przykazał Chrystus), albo wiele żon (co przykazał Mahomet). Przykłady takiego irracjonalnego a jednocześnie heretyckiego myślenia można by mnożyć przez wiele stron. Czy Pan Bóg rzeczywiście mógłby tego chcieć? Oczywiście, nie. Nie po to przecież Pan Jezus (jedna z Osób Trójcy Świętej) powiedział do swoich uczniów, aby poszli nauczać wszystkie narody tego, co On im przykazał, by jednocześnie chcieć od ludzi czegoś innego. Nie bez powodu nazywał siebie jedynym pośrednikiem, by dawać jeszcze innych pośredników w innych religiach. To absurdalne! Czy Pan Bóg dopuszcza istnienie wielu religii? Tak, bo uznaje ludzkie prawo do błądzenia i do złego wyboru. Tak samo jak dopuszcza do grzechu. Ale czy go chce? Czy chce, byśmy wybierali źle? To nie sam wybór jest przecież wartością, ale wartością jest dopiero wybór Prawdy, Dobra i Życia. Dla katolików od wieków było to logiczne, jednak sformułowania zawarte w dokumencie z Abu Zabi są – jak widać – tak bardzo przeżarte „duchem soboru”, a precyzyjnie rzecz biorąc, duchem deklaracji o wolności religijnej, że za nic mają nie tylko Prawdę, lecz także elementarną logikę.
Oczywiście Sobór Watykański II oraz hierarchowie utrwalacze jego ducha w XXI wieku nie wpadli na taki pomysł jako pierwsi. Kościół od stuleci borykał się bowiem z herezjami, które chciały nakierować go na podobne tory. Ale uprzednio urząd wikariusza Chrystusowego pełniły osoby, które do tego nie dopuszczały. I tak na przykład w 1864 roku błogosławiony Pius IX w Syllabus Errorum kategorycznie potępiał błędy modernizmu, w tym także indyferentyzm, pisząc, że z katolicyzmem sprzeczna jest teza mówiąca, że „ludzie mogą znaleźć drogę do wiecznego zbawienia i osiągnąć to wieczne zbawienie przez praktykowanie jakiejkolwiek religii”5. Ten sam pogląd potępił także Pius XI w encyklice Mortalium animos z 1928 roku, pisząc: „W tym celu [pewne koła] urządzają zjazdy, zebrania i odczyty z nieprzeciętnym udziałem słuchaczy i zapraszają na nie dla omówienia tej sprawy wszystkich, bez różnicy, pogan wszystkich odcieni, jak i chrześcijan, ba, nawet tych, którzy – niestety – odpadli od Chrystusa, lub też uporczywie przeciwstawiają się Jego Boskiej naturze i posłannictwu. Katolicy nie mogą żadnym paktowaniem pochwalić takich usiłowań, ponieważ one polegają na błędnym zapatrywaniu, że wszystkie religie są mniej lub więcej dobre i chwalebne, że one w równy sposób, chociaż w różnej formie, ujawniają i wyrażają nasz przyrodzony zmysł, który nas pociąga do Boga i do wiernego uznania Jego panowania. Wyznawcy tej idei nie tylko są w błędzie i łudzą się, lecz odstępują również od prawdziwej wiary, wypaczając jej pojęcie i wpadając krok po kroku w naturalizm i ateizm. Z tego jasno wynika, że od religii przez Boga nam objawionej, odstępuje zupełnie ten, ktokolwiek podobne idee i usiłowania popiera”6. A w czasach nam bliższych, w 2000 roku Kongregacja Nauki Wiary kierowana przez kardynała Ratzingera wydała zaaprobowaną przez Jana Pawła II deklarację Dominus Iesus, w której czytamy: „Nieustanne przepowiadanie misyjne Kościoła jest dzisiaj zagrożone przez teorie relatywistyczne, które usiłują usprawiedliwić pluralizm religijny nie tylko de facto, lecz także de iure (czyli jako zasadę). […] formułowane są propozycje teologiczne, które odbierają chrześcijańskiemu objawieniu oraz tajemnicy Jezusa Chrystusa i Kościoła charakter absolutnej prawdy i zbawczej powszechności, a w każdym razie rzucają na nie cień wątpliwości i niepewności”7. Sądzę, że tych słów nie trzeba komentować.
Wydaje się jednak, że oczywistości tych nie znają odpowiedzialni za dialog z innymi religiami w dzisiejszym Kościele. Albo znają i postanowili zwyczajnie odłożyć je do lamusa. Oto bowiem papież Franciszek został upomniany w cztery oczy za podpisanie się pod deklaracją z Abu Zabi przez biskupa Athanasiusa Schneidera z Kazachstanu. Papież przyznał wówczas, że tekst deklaracji rzeczywiście można interpretować jak herezję… i poprosił biskupa Schneidera, aby ogłosił, że nie o to mu chodziło. Tymczasem jednak tekst deklaracji z Abu Zabi nigdy nie został zmieniony, a Watykan propagował go i rozprowadzał w świecie. A papież nadal firmował swym autorytetem wrażenie – odnoszone przez coraz więcej chrześcijan na całym świecie – że wszystkie religie są równe, i można wybrać sobie którąkolwiek.
Do takiego wrażenia musiały się przyczynić również i kolejne gesty Watykanu – jak choćby budowa w Amazonii kościoła, w którego dachu znajdzie się dziura, by… rdzenni mieszkańcy Amazonii mogli wierzyć, ze wzywane przez nich na co dzień duchy dostają się przez nią na liturgię. Albo projekt „domu Abrahama” w irackim Ur, gdzie – również z błogosławieństwem Watykanu – jest budowany kompleks trzech świątyń: kościoła, synagogi i meczetu, który ma wyrażać ideę braterstwa i dialogu międzyreligijnego. W nieuznawaniu papieża za promotora synkretyzmu religijnego przeszkadzają też takie gesty, jak jego uczestnictwo w obrzędach pogańskich odprawianych przez Indian odwiedzonych przez Ojca Świętego podczas pielgrzymki do Kanady.
W tym kontekście trudno także dziwić się konserwatywnym komentatorom życia Kościoła, gdy omawiając kolejne międzyreligijne spotkanie papieża – tym razem zorganizowane w Kazachstanie we wrześniu 2022 roku – uważają, że nie doszło do przyjęcia kolejnego heretyckiego tekstu wyłącznie… ze względu na przywódców innych religii. O co chodzi? Otóż podczas szczytu w Astanie przedstawiciele wielu religii przyjmowali kolejną deklarację. Jej treść odczytywała anglikańska „biskup” Jo Bailey Wells. Jeden z odczytanych punktów brzmiał: „Stwierdzamy, że pluralizm i różnice religii, koloru skóry, płci, rasy i języka są wyrazami mądrości woli Boga w stworzeniu. Stąd nieakceptowalne są wszelkie przypadki przymuszania do określonej religii i doktryny religijnej”. Tekst – wypisz, wymaluj – dokładnie jak z Abu Zabi. Papież wraz z innymi zebranymi na sali oklaskiwali przeczytane słowa. Kilka godzin później opublikowano jednak tekst deklaracji, w którym ów punkt został zmieniony. Brzmi on następująco: „Stwierdzamy, że pluralizm odnośnie różnic w kolorze skóry, płci, rasie, języku i kulturze jest wyrazem mądrości Boga w stworzeniu. Różnorodność religijna jest dopuszczana przez Boga i stąd wszelki przymus do konkretnej religii i doktryny religijnej jest nieakceptowany”8. Przyznają Państwo, że brzmi to zupełnie inaczej, prawda? Różnicę między „Bożą wolą” a „dopustem Bożym” każdy z nas rozumie, a dodatkowo wyjaśnialiśmy ją sobie kilka akapitów wcześniej. Do momentu zamknięcia prac nad niniejszą książką nie wiadomo było jednak, czy treść deklaracji zmieniono na prośbę strony katolickiej czy może… którejś innej. Czego przecież nie da się wykluczyć, wszak interwencja muzułmanina czy prawosławnego, poważnie traktującego wiarę w unikatowość Prawdy we własnej religii, wydaje się nam dziś dużo bardziej prawdopodobna niż interwencja zalęknionej i zideologizowanej hierarchii katolickiej.
Wszystkie te przykłady wymieniam tu – kontrastując je z postawami Świętej Perpetui i Świętej Felicyty, ale przecież także setek innych męczenników oddających życie za wiarę w JEDYNEGO Boga nie po to, by gorszyć Czytelnika, ale by wytłumaczyć, jak doszło do tego, że każdy z nas, polskich katolików, zna dziś ochrzczone i chodzące do kościoła osoby, uważające, że wszystkie religie są równe. Że nie ma znaczenia, czy wierzysz w Chrystusa, czy w Mahometa, czy w kogokolwiek innego, ale ważne jest, abyś był dobrym człowiekiem. Ile razy słyszeli to Państwo podczas rozmów z rodziną lub w gronie przyjaciół? Kryzys Kościoła, którego my, świeccy, jesteśmy największą częścią, zawsze jest kryzysem przede wszystkim duchownych, a wśród nich biskupów. Jeśli bowiem Kościół nauczający przestaje przekazywać prawdę, skądże mają wziąć ją nauczani?
Pamiętają Państwo Folwark zwierzęcy George’a Orwella? Pewnego dnia zwierzęta obudziły się w nim i spostrzegły, że prawa, które były zapisane jeszcze wczoraj na tablicy, brzmią dziś inaczej. Naprawdę obawiam się, że i my, w Kościele, możemy wkrótce obudzić się w nowej rzeczywistości. Pół biedy, jeśli zmieniane będą teksty kolejnych deklaracji, które nie mają dla przeciętnego wiernego znaczenia. Ale czy tak trudno jest nam wyobrazić sobie, że – przy okazji nowego tłumaczenia Pisma Świętego – usłyszymy wkrótce fragmenty Nowego Testamentu, które będą nam się wydawać znajome, ale nie do końca. Na przykład:
„Ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do żywota. Niewielu jest tych, którzy ją znajdują. Ale w sumie całkiem sporo, bo Bóg chce wielu religii”.
„Ja jestem Drogą, Prawdą i Życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej, jak tylko przeze Mnie. A także przez Buddę, przez Mahometa i jeszcze przez paru innych”.
„Albowiem jeden jest Bóg, jeden też pośrednik między Bogiem a ludźmi, człowiek, Chrystus Jezus, który wydał siebie samego na okup za wszystkich jako świadectwo we właściwym czasie. Plus jeszcze kilku innych, byleby pozostawali w przyjaźni i braterstwie”.
Nam, świeckim, nie pozostaje nic innego, jak tylko – każdego dnia, a nie tylko w niedzielę – powtarzać głośno:
Wierzę w jednego Boga, Ojca wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. I w jednego Pana Jezusa Chrystusa, Syna Bożego jednorodzonego, który z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami. Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Zrodzony a nie stworzony, współistotny Ojcu, a przez Niego wszystko się stało. On to dla nas, ludzi, i dla naszego zbawienia, zstąpił z nieba, i za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy, i stał się człowiekiem. Ukrzyżowany również za nas, pod Poncjuszem Piłatem, został umęczony i pogrzebany. Zmartwychwstał trzeciego dnia, jak oznajmia Pismo. Wstąpił do nieba, siedzi po prawicy Ojca. I powtórnie przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych, a Królestwu Jego nie będzie końca. Wierzę w Ducha Świętego, Pana i Ożywiciela, który od Ojca i Syna pochodzi, który z Ojcem i Synem wspólnie odbiera uwielbienie i chwałę, który mówił przez proroków. Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół. Wyznaję jeden chrzest na odpuszczenie grzechów. Oczekuję wskrzeszenia umarłych. I życia wiecznego w przyszłym świecie. Amen.
1 Jan Paweł II, Przemówienie na zakończenie Światowego Dnia Modlitwy o Pokój w Asyżu, https://www.zyciezakonne.pl/dokumenty/kosciol/jan -pawel-ii/jan-pawel-ii-przemowienia-i-homilie/jan-pawel-ii -przemowienia-i-homilie-inne-przemowienia-i-homilie-poswiecone -zyciu-konsekrowanemu/1986-10-27-asyz-przemowienie-na-zakonczenie -swiatowego-dnia-modlitw-i-pokoj-49723/ (dostęp: 12.11.2022).
2 Pius XI, Mortalium Animos, https://opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pius_xi/encykliki/mortalium_animos_06011928 , (dostęp: 12.11.2022).
3 Krystian Kratiuk, Pachamama i umiłowana Amazonia, czyli trzeci synod papieża Franciszka, Warszawa 2022, s. 147–148.
4 Deklaracja z Abu Zabi, https://www.vatican.va/content/francesco/en/travels/2019/outside/documents/papa-francesco_20190204_documento -fratellanza-umana.html, (dostęp: 12.11.2022).
5 Pius IX, Quanta cura & Syllabus errorum (O błędach modernizmu), Warszawa 2002, s. 31.
6 Pius XI, Mortalium Animos, https://opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/pius_xi/encykliki/mortalium_animos_06011928 , (dostęp: 12.11.2022).
7 Deklaracja Dominus Iesus, https://opoka.org.pl/biblioteka/W/WR/ kongregacje/kdwiary/dominus_iesus.html, (dostęp: 12.11.2022).
8 AC Wimmer, A ‘Supermarket of Religions,’ God’s Will, and the Wisdom of a Tweaked Declaration, https://www.ncregister.com/cna/a-supermarket -of-religions-god-s-will-and-the-wisdom-of-a-tweaked-declaration , (dostęp: 12.11.2022).