Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
50 osób interesuje się tą książką
Gdzie szukać schronienia przed wielkim kryzysem? Lepiej zaufać nieznanej małej społeczności czy zdać się na dane, liczby i tabelki? Kiedy nagi młody mężczyzna zostaje wyrzucony na piaski St Piran w Kornwalii, mieszkańcy wioski szybko go ratują. Nie wiedzą jeszcze, że Joe Haak uciekł z Londynu w obawie przed tym, że mógł spowodować globalny krach finansowy. Okazuje się jednak, że prawdziwe zagrożenie może przyjść z zupełnie innej strony. Nikt w wiosce nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, że nad światem gromadzą się czarne chmury. Joe Haak wie jednak nieco więcej i desperacko próbuje przygotować swoich nowych przyjaciół na nadchodzącą apokalipsę. Oni zaś mają swoje życie, swoje zmartwienia i z pewnym rozbawieniem patrzą na niezrozumiałe dla nich działania Joe. To klimatyczna i miejscami zabawna powieść, która stawia przed nami odwieczne pytanie o to, jak w kryzysie zachowują się jednostki, całe społeczności i ci, którzy zdają się o wszystkim decydować. „Łagodna i podnosząca na duchu opowieść o odparciu apokalipsy w odległym zakątku Kornwalii”. „Financial Times” „Coś, co powinno być niemożliwe: rozgrzewająca serce dystopia. Zapomnij o wszystkim, co wiesz o apokalipsach. Ta powieść, której akcja rozgrywa się w Kornwalii, przywróci ci wiarę w ludzkość”. „Elle” John Ironmonger urodził się i dorastał w Afryce Wschodniej, chociaż jego matka była dziewczyną z Kornwalii, a jako starszy nastolatek spędził kilka lat w rybackiej wiosce Mevagissey. Jest autorem dwóch powieści: „The Coincidence Authority” i „The Notable Brain of Maximilian Ponder”, nominowanej w 2012 r. do Costa First Novel Award oraz Not the Booker Prize „Guardiana”. Mieszka na wsi w Shropshire ze swoją żoną Sue, ma dwoje dorosłych dzieci.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 424
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Część pierwsza
Czy lewiatana wyciągniesz wędką?
W wiosce St Piran wciąż opowiadają, jak pewnego dnia morze wyrzuciło na brzeg nagiego mężczyznę. Było to tego samego dnia, kiedy Kenny Kennet zobaczył wieloryba. Niektórzy mówią, że była to środa. Inni wydają się pewni, że czwartek. Było to na początku października. No chyba że pod koniec września – ale od wydarzeń tamtego dnia oraz zamętu kolejnych dni i tygodni minęło prawie pół wieku, a nikt, ani wtedy, ani później, nie wpadł na to, żeby wszystko spisać. Mamy więc tylko wspomnienia, jakkolwiek kruche by były. Niektórzy w wiosce twierdzą, że pamiętają każdy szczegół, jakby to było w zeszłym tygodniu. Byli wtedy młodzi, a ich opowieści to część plątaniny legend, w których echem odbijają się dawne czasy i dawny świat. Wszystkie one opowiadają o tym nagim mężczyźnie i o wielorybie.
Wielu osób, które uczestniczyły w tamtych wydarzeniach, nie ma już z nami. Staruszek Garrow już dawno nie żyje. Podobnie doktor Mallory Books, Martha Fishburne, wielebny Alvin Hocking i Jeremy Melon, a także wielu spośród tych, którzy pomagali ratować wieloryba. Ich opowieści jednak przetrwały i powtarzają je teraz dzieci i wnuki mieszkańców wioski, ich sąsiedzi i przyjaciele. Opowiada się je także na Festiwalu Wieloryba, odbywającym się w starym normańskim kościele w każde Boże Narodzenie. Jeśli więc kiedykolwiek trafisz do St Piran (co może być trudne), usłyszysz tę historię na ulicach i w barach; a jeśli zaczepisz kogoś z wioski i zapytasz, być może posadzi cię na ławeczce z widokiem na fale oceanu i tam przytoczy tę opowieść – o plaży, wielorybie i nagim mężczyźnie. Być może zabierze cię na spacer wzdłuż muru starego portu i skalistą ścieżką wokół cypla do miejsca, gdzie zaczyna się żwir i piasek, a tam pokaże ci skałę, na której stał Kenny Kennet, kiedy zobaczył wieloryba; po czym zaledwie o krok dalej kawałek plaży, na której znaleziono mężczyznę o imieniu Joe. Możliwe, że spojrzy w morze, na niegościnne skały okalające plażę niczym naszyjnik jakiegoś olbrzyma. „Jak to możliwe”, zapyta może, „żeby jakiś człowiek przedostał się między nimi wszystkimi, unosząc się na wodzie, i nie został rozerwany na strzępy?”.
„To był niekonwencjonalny przyjazd”. Tak właśnie mawiał Jeremy Melon, przyrodnik, podczas dorocznego przemówienia na Festiwalu Wieloryba, opisując przybycie Joe Haaka do St Piran. „Cały Joe, dać się wielorybowi zanieść na plażę i to na nagusa! Inni ludzie pytają o drogę i grzecznie, za dnia podjeżdżają na nabrzeże. Ale nie Joe. O nie. On chce zrobić teatralne wejście. Zakrada się więc do miasteczka w środku nocy, wypływa daleko w morze i wraca na grzbiecie cholernie wielkiego wieloryba”. I za każdym razem, kiedy opowiadał tę historię, Jeremy Melon wyginał nogi w pałąk niczym kowboj siedzący okrakiem na jakimś gigantycznym rumaku, a jedną ręką kręcił, jakby trzymał lasso. Można było wyobrazić sobie Joe, siedzącego na grzbiecie tej wielkiej bestii i sterującego nią przez skały na piasek. Jeremy równie dobrze jak wszyscy inni wiedział, że prawdy było w tej opowieści bardzo mało, zawierała jednak jakieś jej drobne fragmenty, a fragmenty prawdy często wystarczą, by zrozumieć rzeczywistość. Historia Jeremy’ego bawiła ludzi – nawet tych, którzy znali Joe Haaka. I w ostatecznym rozrachunku to było najważniejsze. „Czasami przesada może być bliższa rzeczywistości niż prawda”, mawiała Demelza Trevarrick, pisarka. A Jeremy’emu Melonowi wydawało się, że St Piran woli zapamiętać Joe Haaka właśnie w ten sposób. Nie chcieli poważnego Joe, geeka, który spędził życie pochylony nad swoimi komputerami, wyliczając prawdopodobieństwo armagedonu. Nie chcieli śliskiego, rozpuszczonego chłopaczka z miasta, który nosił jedwabne krawaty, prowadził szybkie samochody i przez miesiąc zarabiał więcej niż oni przez rok. Nie chcieli tego Joe, którego nikt z nich nie znał – niepewnego siebie, niespokojnego Joe, Joe prześladowanego przez demony, samotnego Joe, który czaił się w ciemnościach, walcząc z własnymi lękami. Żaden z nich nie był mężczyzną, którego wspominają na Festiwalu Wieloryba. Mężczyzna, którego upamiętniają, był bohaterem. Był prorokiem. Był człowiekiem, który uratował świat. A jeśli mieszkasz w wiosce St Piran, to St Piran jest całym światem – przynajmniej dla ciebie. I tak mijały lata, a prawdziwe wspomnienia o mężczyźnie imieniem Joe zaczęły się mieszać z opowieściami. Na Festiwalu Wieloryba opowieści Jeremy’ego Melona słuchały dzieci, które odtąd zawsze miały wyobrażać sobie Joe Haaka nagiego na grzbiecie wieloryba i być może kiedy umrą wszyscy, którzy go znali, pozostanie już tylko ten obraz.
1
Dzień, w którym Kenny Kennet zobaczył wieloryba
To Charity Cloke zobaczyła go pierwsza. Wówczas zaledwie siedemnastoletnia, o cerze tak promiennej, że policzki lśniły jej niczym miód koniczynowy. W St Piran mawiano, że była z tych, które „późno rozkwitają”, ale lato pełne miękkiego, kornwalijskiego słońca i ciepłych, atlantyckich wiatrów zatarło ostatnie ślady nastoletnich krost, grymasów i fałdek dziecięcego ciałka, więc dziewczyna, która w tamten październikowy (może wrześniowy?) poranek wyszła na plażę na spacer z psem, naprawdę nie była już dziewczynką. „Drzewa, które późno rozkwitają”, mawiała Martha Fishburne, „często kwitną najpiękniej”. A Martha była nauczycielką, więc wiedziała, co mówi.
Charity Cloke przechadzała się z psem wzdłuż pasa suchego żwiru, ciągnącego się od plaży aż po klify, tuż powyżej wyrzuconych na brzeg przez fale resztek wodorostów. Kilkoro jesiennych wczasowiczów, którzy w cieplejszy dzień zapuściliby się na plażę, wędrowało zamiast tego zakutanych po szczytach klifów. Plaża była praktycznie wyludniona. Słuchając dzisiejszych opowieści, można by pomyśleć, że było tam pół wioski, bo wiele osób twierdzi, że widziało mężczyznę lub pomagało wyciągnąć go z morza, ale jeśli przeanalizować te historie i uważnie posłuchać, co kto widział, to bez żadnych wątpliwości można stwierdzić, że było tam tego dnia tylko pięć osób, łącznie z Charity Cloke, a sześć, jeśli wziąć pod uwagę samego nagiego mężczyznę.
Był Kenny Kennet, plażowy zbieracz. Kręcił się po kamienistej plaży we wschodniej części zatoki, szukając małży, krabów oraz rupieci i drewna wyrzuconego przez morze. Jeśli trafiło mu się coś dobrego, z drewna robił dzieła sztuki, które sprzedawał turystom w kolejnym sezonie. Małże i kraby gotował i zjadał. A rupiecie – cóż – to już zależało od tego, co znalazł.
Był też Staruszek Garrow, rybak, ale jak to mówią mieszkańcy wioski, Staruszek Garrow był tam zawsze. Kiedy pogoda była ładna, a wiatr niewielki, przez większą część dnia przesiadywał na ławeczce z dzierganą czapką naciągniętą na uszy, palił fajkę i spoglądał w morze, zaabsorbowany szumem fal, uderzeniami słonej mgiełki wodnej i nawoływaniem mew srebrzystych – rozpamiętując być może czasy, gdy ocean był mu domem.
Była też Aminata Chikelu, młoda pielęgniarka. Pracowała na nocnej zmianie w szpitaliku wiejskim w Treadangel, dlatego poranek na plaży Piran Sands był w pewnym sensie jej wieczorem. W ładne poranki Aminata relaksowała się, spacerując wąską ścieżką wijącą się wzdłuż wybrzeża. Pozwalało to ulotnić się stresom nocnej zmiany. „Co ty właściwie robisz w szpitalu przez całą noc?”, pytali czasem ludzie. „Patrzę, jak chorzy śpią”, odpowiadała. I to właśnie robiła podczas obchodu z przyćmioną latarką, w butach, które nie skrzypiały, sprawdzając kroplówki, leki i puls starszych i (często) umierających pacjentów, przebywających przez dłuższy czas na oddziale. Niewielu z nas ma tak intymną relację ze śmiercią jak pielęgniarki, a kornwalijskie wybrzeże, jak powiedziałaby Aminata, to jedno z tych miejsc, gdzie ludzie przyjeżdżają, żeby umrzeć. Są gorsze miejsca, by przeżyć jesień swojego życia. Ale czy potrafisz sobie wyobrazić, że zamieniwszy swój dom w mieście na tani dom opieki nad morzem, pewnej nocy możesz wydać ostatnie tchnienie w antyseptycznych warunkach przegrzanego oddziału szpitalnego, gdzie nie potrzyma cię za rękę i nie będzie towarzyszyć ci w odejściu nikt oprócz smukłej pielęgniarki z Senegalu? Nawet tym, którzy mają wystarczająco dużo wyobraźni, może być trudno wyobrazić sobie piękniejszą twarz, łagodniejszy głos lub cieplejsze dłonie pomagające w odejściu niż Aminaty Chikelu. Obdarzona cerą w kolorze kawy z mlekiem, świadczącą o koktajlu genów w rodowodzie, odrobinie Afryki, odrobinie Europy i odrobinie kto-wie-czego, hybrydowej mieszance, która zapewniła jej idealną kombinację cech: ciemne, subsaharyjskie oczy, gęste włosy, które nosiła zaplecione w przewiązane wstążkami warkocze, niewielki, celtycki nos i urzekający, cygański uśmiech.
Jako ostatni na plaży znalazł się tamtego dnia Jeremy Melon, przyrodnik i pisarz. Szczupły i specyficzny Jeremy przychodził nad zatokę w poszukiwaniu inspiracji – a przynajmniej tak mówił. Czasami rozstawiał sztalugi i mazał po płótnie akwarelami, ale nigdy nie była to jakaś jego szczególna pasja. Jego wyjątkową pasją były słowa. Opowieści. Częściej wędrował po zatoce w czasie odpływu, przyglądając się stworzeniom żyjącym w skalistych kałużach, wyobrażając sobie historie ich życia. Jakie to musi być ciekawe, myślał sobie, być robakiem, rybą czy skorupiakiem w sadzawce. Podczas przypływu twoje życie staje się częścią wielkiego oceanu opasującego planetę. Możesz pływać, dokądkolwiek zechcesz. Możesz wypłynąć z falą i dać się ponieść aż na plażę w Port Nevis lub przez morze na Tahiti. A już za chwilę przypływ cię opuszcza, morze wycofuje się i tkwisz w kruchym jeziorku wodnym, nie mogąc uciec przed wysuszającą mocą słońca czy chociażby takimi zbieraczami jak Kenny Kennet, który może zgarnąć cię do wiaderka i usmażyć. Pewnego dnia, myślał sobie Jeremy Melon, mógłby napisać o tym opowiadanie.
Czyli sześć osób i jeden pies, a jedna z tych sześciu osób leżała nago, twarzą do góry i wyglądała na topielca.
Ludzie pytali Charity Cloke: „Czy był tak samo piękny… no wiesz… tam na dole?” i sugestywnie wskazywali wzrokiem w dół. Mieli oczywiście na myśli: „Czy był tak samo piękny poniżej pasa, jak niewątpliwie był powyżej niego?”. A Charity Cloke odpowiadała wstydliwym uśmiechem, z rumieńcem na miodowych policzkach. „Nie powiem”, mówiła, unosząc lekko brwi – szczęśliwa posiadaczka tak intymnych informacji, bynajmniej nieskłonna się nimi dzielić.
Powyżej pasa, mówiło wiele osób, mężczyzna leżący na piasku był piękny. Jego zimne od morza ciało wydawało się przejrzyste, błękitne żyły niczym tajemna mapa pod bladym papierem skóry, włosy rozsypane po twarzy jak mokra pszenica po burzy. Przy czym mieszkańcy, którzy poruszali ten temat z Charity Cloke, najwyraźniej wiedzieli już (bo ewidentnie powiedziały im to plotki), że u nagiego mężczyzny wystąpiło tamtego dnia zjawisko fizjologiczne dość nietypowe dla jakiegokolwiek mężczyzny wyciągniętego z zimnej wody. Doktor Mallory Books użył odpowiedniego terminu medycznego, wyjaśniając je Charity. Mężczyzna z morza, jak powiedział, cierpiał na priapizm. Bardzo zimna woda, wyjaśnił młodej kobiecie, może w pewnych okolicznościach spowodować rozszerzenie naczyń krwionośnych. A rozszerzenie naczyń krwionośnych może skutkować reakcją, którą zaobserwowała Charity Cloke. „Proszę się nie martwić”, powiedział jej doktor Books, „obrzmiałość ta jest mimowolna”. „Takie rzeczy nie trwają długo”, rzekł. I rzeczywiście, po kilku minutach w małym gabinecie doktora Booksa przy Fish Street zjawisko ustąpiło, erekcja mężczyzny zmniejszyła się, a pannie Cloke oszczędzono dalszych rumieńców.
Jako gość odwiedzający St Piran możesz poskładać całą sekwencję zdarzeń, które tamtego jesiennego dnia zaszły na plaży Piran Sands i w wiosce, nakładając na siebie opowieści Charity Cloke, Kenny’ego Kenneta i Jeremy’ego Melona. Można dorzucić do nich cytaty z opowieści Caseya Limbera, wyplatacza sieci, doktora Booksa i Staruszka Garrowa. Jeśli to zrobisz, możesz z pewną dozą pewności ustalić prawdziwy przebieg wydarzeń tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło.
Można zacząć od Kenny’ego Kenneta, zbieracza plażowego, grzebiącego wśród skał na wschodnim krańcu zatoki ze swoimi plastikowymi torbami, podbierakami i cudacznym sprzętem. Były to dobrze mu znane skały. Przeszukiwał tę zatokę, a także tuzin innych na tym wybrzeżu, w poszukiwaniu fragmentów wyrzuconych przez morze skarbów już od jakichś dziesięciu czy piętnastu lat – odkąd skończył szkołę, jeśli wierzyć jego opowieściom. Rzadko obcinane włosy miał w dredach, skręcone i sztywne niczym kawałki liny spłowiałej od soli i wiatru; odkąd dni robiły się chłodniejsze, przytrzymywał niesforne loki na miejscu za pomocą lnianej czapki żandarma. Miał na sobie podwinięte do kolan dżinsy Oxfam, koszulkę z logo Guinnessa i bezsensowny, bawełniany szalik. Odrywał właśnie małże od skały za pomocą noża o płaskim ostrzu, zgięty wpół, kiedy pod wpływem impulsu wyprostował się, wdrapał ze trzy metry pod górę i z tego dogodnego miejsca spojrzał w kierunku morza.
Czego wypatrywał? „Niczego szczególnego”, mówił. Po prostu czasem tak robił. Może liczył na dryfujące resztki, spławiki, które mógłby odsprzedać poławiaczom homarów za cenę kufla piwa, albo skrawki sieci dla Caseya Limbera.
Zobaczył tymczasem wieloryba.
Na początku wydawało mu się, że może to delfin. A nawet zwykła foka. Pojawił się w polu widzenia niczym cień poniżej poziomu fal, jak szarozielony kadłub jakiegoś starożytnego wraku, kołysząc się lekko, wysysając z wody światło słońca. Kenny’emu wydawało się, jakby jakaś ręka machnięciem zasłoniła na chwilę słońce, posyłając w głębiny skrawek mroku. A potem, budząc ledwie zmarszczki na powierzchni wody, lewiatan zanurzył się i zniknął.
Woda wokół cypla była ciemna i głęboka. Kenny Kennet wiedział o tym, ale nigdy wcześniej nie widział delfina tak blisko brzegu. Wpatrywał się w pusty fragment morza, zastanawiając się nad tym, co zobaczył lub czego nie zobaczył. To musiał być delfin, uznał. Chyba że… chyba że to wieloryb? Woda błyszczała teraz w miejscu, gdzie wcześniej znajdował się ogromny kształt, jakby na morzu pozostała cieniutka warstewka szkła. Zbieracz odwrócił głowę, by sprawdzić, czy ktoś jeszcze mógłby potwierdzić, co widział. I w odległości jakichś stu metrów zobaczył Charity i jej pudla.
– Hej! – Kenny zamachał obydwoma ramionami. – Hej!
Jego wołanie przyciągnęło uwagę Charity Cloke, a także Aminaty Chikelu, która znajdowała się dalej na wybrzeżu, oraz Jeremy’ego Melona, który wciąż oglądał skaliste sadzawki.
– Hej! – zawołał znowu Kenny. – Chyba widziałem wieloryba!
– Co widziałeś? – krzyknęła Charity. Jeremy i Aminata byli zbyt daleko, by dołączyć do rozmowy.
– Wieloryba. – Kenny przywołał ją gestem.
Charity Cloke ruszyła biegiem przez piasek w kierunku cypla. Musiała ominąć kilka występów skalnych.
– Szybko! – Kenny znowu dostrzegł kształt wyłaniający się powoli z głębiny.
– Idę. – Charity przytrzymała się rękami obrośniętego pąklami występu skalnego.
– Szybko.
Lewiatan wypływał na powierzchnię oceanu. Wraz z nim zdawała się rosnąć fala przypływu, po bokach spływał wodospad piany. Można już było dostrzec jego kształt, prążkowany balon zaporowy, rozciągający się i falujący. A może to łódź podwodna? Kenny’ego uderzyła ta myśl, ale pomysł rozwiał się natychmiast, kiedy na powierzchnię wyłonił się wielki, szary grzbiet walenia, a z jego nozdrzy ze straszliwym prychnięciem trysnął pióropusz wody.
– O mój Boże!
Kilka metrów od brzegu Charity Cloke wrzasnęła.
– Wszystko w porządku – zawołał zbieracz ze wzrokiem utkwionym w wieloryba. – Nie zrobi ci krzywdy.
Ale Charity nie wrzeszczała z powodu wieloryba.
Później twierdziła, że to nie nagość mężczyzny wywołała jej wrzask. Nie była to też jego wyraźna erekcja, jego priapizm, jak to nazwał doktor Books. „To był po prostu szok”, mówiła. „Wyszłam zza skały, a on tam leżał. Myślałam, że nie żyje”.
Mężczyzna na plaży być może nie był martwy, ale na pewno zimny i zupełnie nieruchomy. Jeremy Melon dotarł na miejsce jako drugi. Wydawał się jeszcze bardziej zszokowany wyglądem mężczyzny niż wcześniej Charity. A potem Kenny zszedł ze swojej skały, wciąż poruszony po spotkaniu z wielorybem.
– Co do…?
– On chyba nie żyje – powiedziała Charity.
Trzy osoby stały i patrzyły na ciało leżące na piasku, i nikt nie odważył się go dotknąć. Powstrzymywała ich straszliwa inercja kryzysu. Bezruch niezdecydowania. Był to mężczyzna… oczywiście, dowodziła tego straszliwa obrzmiałość. Ale jego skóra była tak blada i zapiaszczona, że w pierwszej chwili Charity uznała, że może to morświn. Albo foka. Albo jakaś martwa istota wyciągnięta z głębin i wyrzucona niczym śmieć na plażę.
– Kto to jest? – zapytał Kenny, jakby ta wiedza miała jakoś pomóc.
– Nigdy wcześniej go nie widziałam – rzekła Charity.
Jeremy powoli potrząsnął głową.
– Ja też nie.
– Czy powinniśmy… – zaczęła Charity.
– Co?
– Zrobić mu… usta-usta?
Pauza była niezręczna. Żaden z dwóch mężczyzn nie wydawał się chętny zastosować taką terapię.
– Ja to zrobię – powiedział po chwili Jeremy. Zaczął klękać.
– Nie, ja to zrobię – zawołał jakiś głos z tyłu. Nadeszła pielęgniarka Aminata, zarumieniona od biegu przez plażę. Przepchnęła się między nimi i opadła na piasek. – Złapcie go za ręce.
Zrobili, jak kazała. Rozbitek był zimny i ociekał wodą, pewnie został wyrzucony na brzeg całkiem niedawno. Może to fala wywołana przez wieloryba wyniosła go na plażę.
– Przełóżcie go na brzuch. Musimy opróżnić mu płuca.
Teraz była to praca zespołowa. Przewrócili ciało na brzuch, nie zwracając uwagi na to, jak to wpłynie na jego erekcję. Aminata mocno uderzyła mężczyznę w plecy. Z jego ust trysnęła woda. Nacisnęła jeszcze raz. Wydawał się krztusić.
– Chyba żyje – rzekła Aminata. – Nie miał w płucach zbyt dużo wody. Odwróćcie go z powrotem.
Niezgrabnie przewrócili go na plecy.
– Chyba oddycha – rzekł Kenny.
– Upewnijmy się. – Pielęgniarka ścisnęła nozdrza mężczyzny i objęła jego usta wargami, wydychając powietrze do jego płuc. Jego pierś uniosła się, a potem opadła. Aminata puściła go. Potem dmuchnęła jeszcze raz.
– Zdecydowanie oddycha – powiedział Jeremy.
– Jeszcze raz. – Kolejna porcja ciepłego senegalskiego powietrza trafiła do zimnych pęcherzyków płucnych mężczyzny, który nie umarł. I tym razem, kiedy Aminata puściła Joe, a jego ciało powoli się odsunęło, ich wargi zdawały się rozdzielać niechętnie, niczym spragnione usta rozstających się kochanków.
– Jest lodowaty – rzekła Charity.
– To zimno utrzymało go przy życiu. – Aminata już ściągała płaszcz. – Ale i tak musimy go ogrzać. Załóżmy mu to.
– Skąd on się wziął? – zapytał Kenny.
– Czy to ma znaczenie? Pomóż mi tu.
– Potrzebuje jakichś… spodni – rzekła Charity. Tylko na tyle zdołała odnieść się do stanu mężczyzny.
– Moich nie dostanie – zaprotestował Kenny.
– Może wziąć moje. – Jeremy rozpiął pasek. – Nie przejmujcie się, jestem przyzwoicie ubrany.
– Na pewno bardziej przyzwoicie niż on – oceniła Aminata.
Wciągnęli spodnie Jeremy’ego na mokre nogi rozbitka. Jeremy w wiatrówce i bokserkach przyglądał się ich pracy.
– Teraz najlepiej zabierzmy go do doktora Booksa – powiedział.
Siedząc na swoim kamieniu i upychając tytoń w fajce, Staruszek Garrow obserwował, jak cała czwórka z trudem unosi mężczyznę. W pierwszej chwili każdy z ratowników złapał za jedną kończynę, przez co obcy zawisł między nimi niczym wór, ale okazało się, że to niewygodne. Zatrzymali się, zrobili kosz z ramion i przerzucili przez niego mężczyznę. Nie wyglądało to elegancko, ale było łatwiejsze.
Garrow postukał fajką o kamień.
– Widzieli wy tego wieloryba? – zapytał, kiedy mijali go, ociężale brnąc w piasku.
– Ja widziałem – odparł Kenny. – Był tak blisko mnie, jak pan teraz.
– Zła wróżba – rzekł Garrow, wstając z trudem. Zakasłał gardłowo i chrapliwie. – Za blisko, tak nie może być.
– Nie może – odparł Kenny. – Panie Garrow, musimy zabrać tego mężczyznę do doktora Booksa.
– Wieloryb w zatoce, to źle.
– Tak – odparł Kenny. – Musimy już iść.
– Rybacy, im to się nie spodoba.
– Pewnie nie.
– To nie był wieloryb, który się żywi rybami, panie Garrow – rzekł Jeremy. – Z tego, co widziałem, to był płetwal.
– Płetwal, tak mówisz?
– One nie jedzą ryb. To fiszbinowce.
Aminata wtrąciła się:
– Panie Melon, bardzo byśmy chcieli stać tu i omawiać fizjologię wielorybów, ale naprawdę uważam, że musimy zabrać tego mężczyznę do lekarza.
– No jasne, jasne.
Ścieżka wzdłuż plaży Piran Sands wije się dookoła skalistego cypla, a następnie skręca od razu w głąb lądu, na wielkie, granitowe płyty wiejskiego portu St Piran. Para falochronów rozciąga się tu niczym opiekuńcze ramiona, odpychające ocean od niepozornego paska niskich, pobielanych budynków stojących wzdłuż nabrzeża. To wokół tego cypla ekipa ratunkowa brnęła, potykając się, z wiszącym między nimi niewygodnie ciałem obcego. Na nabrzeżu zwrócili na siebie uwagę każdego, kto miał widok na port. Pierwszy dostrzegł ich Casey Limber, wyplatacz sieci. Szedł właśnie wzdłuż falochronu w kierunku plaży, kiedy się na nich natknął. Wkrótce dołączyli do nich Jessie Higgs, sklepikarka, oraz rybacy Daniel i Samuel Robinsowie, a także właściciel baru Petrel Inn, Jacob Anderssen, dwie dziewczyny pakujące ryby, O’Shea, kapitan portu, żona pastora Polly Hocking, nauczycielka Martha Fishburne i z tuzin innych osób, jeśli wierzyć opowieściom.
– Kto to jest? – rozległy się liczne wołania zaniepokojonych, by ciało wyrzucone przez morze nie okazało się kochankiem, bratem, kuzynem czy synem.
– Nie wiemy – powiedział Jeremy.
– Czyli obcy?
– Tak.
Za ekipą z noszami szedł Staruszek Garrow, machając laską w jednej, a fajką w drugiej ręce.
– To zła wróżba, ja wam to mówię. Zły znak.
Żądni dalszych informacji mieszkańcy wioski skupili się na nim.
– To był wieloryb – powiedział im, machając z wielką emfazą. – Wypłynął na wierzch jak jaki diabeł z głębin. Większy niż dom. Większy niż rząd domów.
To sprawozdanie wprowadziło pewien zamęt.
– O czym pan mówi, panie Garrow? – zapytał ktoś. – To nie wieloryb. To mężczyzna.
– I to przystojny – dodał ktoś inny. Mogła to być Polly Hocking, żona pastora.
– Tam był WIELORYB, mówię – zawołał stary rybak. – Sam widziałem. Wypłynął z wody i łypał na mnie tym swoim oczyskiem.
Tłum zgromadzony na nabrzeżu przyjął tę wiadomość z pewną dozą podejrzliwości.
– Pan w ogóle nie był blisko tego wieloryba – wtrącił Kenny Kennet, który chciał się upewnić, że jego własna rola w wydarzeniach nie zostanie przeoczona, skoro rozmowa zeszła na temat wieloryba. – A ja byłem tuż obok niego.
– Widziałem go tak blisko, jak was widzę – upierał się Garrow.
– Czy możemy zabrać tego mężczyznę do lekarza? – zapytała Aminata.
– Ja pomogę – zaoferował się młody Casey Limber. Podszedł, żeby uwolnić Charity od jej części ciężaru, ale jego ramiona były tak silne, że po prostu wziął nieprzytomnego mężczyznę i sam poniósł dalej.
Tłum przelewał się wzdłuż przystani, mijając chaty rybackie z wyjściem na nabrzeże, aż dotarł na wąski plac, a następnie wąską, brukowaną uliczką pod drzwi szeregowego domku. Wiele osób, które dołączyły do pierwotnej czwórki na nabrzeżu, próbowało wejść za nimi do środka.
– Czy jest pani chora? – zapytał zniecierpliwiony Jeremy panią Penroth, żonę poławiacza homarów. – Nie? To proszę zostać na zewnątrz.
Drzwi domu przy Fish Street zamknęły się za nimi i gromada ciekawskich gapiów została na ulicy ze swoimi teoriami.
2
Najmniejszy paluszek u nogi
– Kraj jest jak ludzkie ciało – mawiała Martha Fishburne do dzieci ze szkoły podstawowej w St Piran. – Wielkie miasta to serce, płuca i mózg. To oczy, usta i uszy. To one myślą i one mówią. Drogi i koleje biegną w dal – to tętnice i żyły, niosące wszystkie składniki odżywcze z powrotem do miast. A mniejsze miasta i wioski to kości, to na nich opiera się kraj. Gospodarstwa i fabryki to mięśnie – to one wykonują całą pracę. To one noszą i dźwigają.
– A co z nami? – pytały dzieci. – Co z St Piran?
– My jesteśmy tylko malusieńką krostką na samym najdalszym koniuszku najmniejszego paluszka u nogi – odpowiadała Martha. – Nas się nigdy nie odwiedza, nigdy nie ogląda, o nas się nawet nigdy nie myśli. – Spoglądała na dzieci, od najstarszego do najmłodszego, najsurowszym wzrokiem, na jaki potrafiła się zdobyć. A potem pozwalała swojej twarzy na bardzo szeroki uśmiech. – I to nam się właśnie podoba.
Może być trudno wyjaśnić komuś obcemu dokładnie, czy nawet w przybliżeniu, gdzie znajduje się wioska St Piran. Ta ciasna grupka wąskich domków uczepionych wzgórza, przyciśniętych do zakrętu drogi wijącej się w dół zbocza do portu, leży nad morzem na samym końcu cypla. To mała wioska, raczej osada niż porządna wieś, twarzą zwrócona w stronę wodnego pustkowia, a plecami zawsze w kierunku ciasnego skrawka lądu, na którym się znajduje. Prowadzi do niej tylko jedna droga. Jak mogłoby być ich więcej? Ta sama droga prowadzi oczywiście z powrotem i jest to trasa, którą absurdalnie łatwo przeoczyć. Kiedyś przy długiej drodze z Treadangel do Penzance stał znak drogowy, przed ciasnym zakrętem, tuż za wzgórzem. Znak głosił „St Piran 3½ mili”, ale najwyraźniej była to nieprawda, ponieważ przemalowano go na „St Piran 4 mile”. Później kolejna ręka poprawiła to na „St Piran 4¼”. A jeszcze później znak w ogóle zniknął – niektórzy mówią, że ktoś go ukradł na złom.
Utrata znaku drogowego nie wywarła, o ile ktokolwiek mógł się zorientować, jakiegokolwiek wpływu na wioskę. Niewiele osób w ogóle zauważyło, że go nie ma. Tylko najbardziej nieustraszeni wczasowicze docierali tak daleko – większość wolała szerokie, surfingowe plaże Newquay lub bardziej oryginalne porty rybackie w Looe, Mevagissey czy Fowey. Ci, którzy rzeczywiście dotarli aż do St Piran, by wynająć jedną z chat na klifie lub zatrzymać się w pensjonacie Hedry i Mosesa Penhallowów – cóż, ci byli zdeterminowani. Wjeżdżali triumfująco do portu i wysiadali wyczerpani z samochodów, machając atlasami na dowód sukcesu.
– Znaleźliśmy was – piali z zachwytu – znaleźliśmy was!
Dla tych nieustraszonych gości najwspanialszym osiągnięciem wyprawy najwyraźniej nigdy nie były te godziny jazdy po autostradzie z dowolnego miejsca, które nazywali domem, na wybrzeże kanału La Manche w Exeter, czy nawet te dwie i pół godziny drogi z Exeter na cyple Kornwalii. Apogeum stanowiła ta dróżka – te 4¼ mili drogi wijącej się i skręcającej to w jedną, to w drugą stronę, począwszy od szosy na Treadangel aż do morza. Czy to naprawdę mogła być właściwa droga? Żywopłoty w tej części Kornwalii są strasznie wysokie, więc kiedy już wydawało ci się, że jesteś na szczycie wzgórza i zaraz zobaczysz przed sobą wioskę, droga opadała kolejny raz lub zwijała się w następny zakręt. Niedaleko od punktu początkowego szosa zwęża się do szerokości pojedynczego pojazdu. Tutaj, w bramie gospodarstwa Bevisa Magwitha znajdowało się miejsce, w którym wielu przypadkowych gości poddawało się i zawracało. Tych, którzy tego nie zrobili, wciąż czekały trzy mile jazdy bez żadnych znaków drogowych, powitań ani migających w oddali wież kościelnych.
Nic dziwnego więc, że mieszkańcy St Piran od dawna porzucili nadzieję na życie z przejezdnych turystów. Oprócz pensjonatu Penhallowów z widokiem na port i małą, kamienistą plażę, oraz wątpliwych dzieł sztuki Kenny’ego Kenneta, bardzo niewiele mogło ich tu przyciągnąć. Parkowanie bywało trudne; na płatnym parkingu przy nabrzeżu było tylko sześć miejsc dla samochodów i wielu przygodnych letników wracało pod górę drogą na Treadangel, nie zdoławszy choćby raz wysiąść z auta. W miejscowym sklepiku sprzedawano niewiele więcej niż podstawowy zestaw produktów spożywczych; nie było tam miejsca na pocztówki, kostiumy kąpielowe czy pamiątki. Bar Petrel Inn był mroczny, ciasny i kompletnie niezachęcający. Nie było wycieczek statkiem, minigolfa, restauracji ani nawet porządnej kawiarni. Hedra i Moses Penhallowowie reklamowali tradycyjne kornwalijskie „herbatki” z ciastkami z dżemem, ale ich salon starał się wyglądać tak odpychająco, ze swoimi wyblakłymi firankami i tanimi włoskimi ozdobami, że nawet w szczycie sezonu letniego nigdy nie było zbyt wielu chętnych.
W dniu, kiedy Kenny Kennet zobaczył wieloryba i kiedy na plaży pojawił się nagi mężczyzna, na parkingu stał tylko jeden samochód. Biały mercedes coupé. Był zamknięty. Jeremy Melon zerknął do środka.
– Nic – rzekł do Polly Hocking, żony pastora.
– Czego szukasz?
– Nie jestem pewny. – Wyprostował się. – Czegoś, co by mogło podpowiedzieć, kim jest właściciel.
– Myślisz, że może należeć do niego? Tego faceta z plaży?
Jeremy skinął głową.
– A jak inaczej by się tu dostał? – zapytał.
– Może – zasugerowała Polly Hocking, która miała zmysł dramatyczny – zmyło go z jakiegoś statku.
– Możliwe. – Jeremy spróbował otworzyć bagażnik. – A może przyjechał tu dzisiaj wczesnym rankiem, poszedł na spacer, zdecydował się popływać, porwał go prąd…
– Goły jak go Pan Bóg stworzył?
– To się zdarza. Może zapomniał kąpielówek.
– Powinniśmy zadzwonić na policję?
– Może – powiedział Jeremy. Odwrócił się od Polly, by spojrzeć na port. – Ale jeszcze nie teraz. Poczekajmy, aż się obudzi.
– Niedługo skończy mu się czas parkowania – rzekła Polly.
Jeremy wzruszył ramionami.
– Kiedy ostatnio był w St Piran jakiś strażnik miejski?
Na końcu portu, gdzie zaczyna się falochron, poza zasięgiem wzroku patrzących z wioski, Charity Cloke siedziała wyprostowana przy kamieniu, nie zwracając uwagi na wilgoć piasku. Obok niej siedział Casey Limber. Omijali się wzrokiem, skupiając się na przewalających się falach i nurkujących mewach srebrzystych.
Dlaczego Casey Limber był tego ranka na cyplu? Nie miał powodu tam być, chyba że szukał Charity Cloke – i niektórzy mówią, że tak właśnie było, chociaż Casey zaprzecza temu po dziś dzień. Niektórzy mówią, że wyplatacz sieci wręcz śledził Charity, ale to brzmi, jakby ją prześladował. Właściwe wyjaśnienie mogłoby brzmieć, że Casey liczył na przypadkowe spotkanie z Charity. Może trafiliby na siebie w odludnej zatoczce i tam on mógłby uprzejmie uchylić kapelusza i rzucić wesołe „dobry”. Mogliby porozmawiać i może coś by z tego wynikło, a kto wie, do czego takie spotkania mogą doprowadzić? Bo takie właśnie plany młodzi mężczyźni układają względem dziewcząt, szczególnie tych późno rozkwitających i tak pięknych jak Charity Cloke. I tak się złożyło, że rzeczywiście do tego przypadkowego spotkania doszło – i chociaż nie było to dokładnie takie rendez-vous, jakie Casey mógł planować lub sobie wyobrażać, ostatecznie coś z niego wynikło, a wynik ten z punktu widzenia Caseya (a także Charity) można było spokojnie uznać za pozytywny. Sami pracujemy na swoje własne szczęście, jak by powiedziała Martha Fishburne.
– Co za dziwny dzień – rzekł Casey. Miał wrażenie, że jest tak blisko Charity, iż mógłby usłyszeć bicie jej serca.
Co się dzieje w głowie takiej dziewczyny jak Charity Cloke? Casey pewnie chciałby móc czytać w jej myślach, a przynajmniej odszyfrować jej wyraz twarzy.
– Chodźmy się przejść – powiedział, kiedy wyszli z domu lekarza na Fish Street, a ona zamiast spuścić wzrok i potrząsnąć głową, jakby może zrobiła dzień wcześniej, zgodziła się. Dlatego powędrowali wzdłuż nabrzeża z biegnącym za nimi pudlem i tu właśnie wylądowali, obserwując łamiący się rytm fal i rozbryzgi piany na prastarych skałach.
– Myślisz, że nic mu nie będzie? – zapytała Charity.
– Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Jest w dobrych rękach. Jeśli ktokolwiek zdoła go wyleczyć, to doktor Books.
– Nie jest już prawdziwym lekarzem.
– Oczywiście, że jest. Po prostu jest na emeryturze. To nie znaczy, że nie będzie wiedział, co robić.
– Myślisz, że wezwą karetkę?
– Może. – Casey rozprostował swoje długie nogi. – Ostatni raz wzywali tu karetkę, kiedy Dorothy Restorick rodziła dziecko.
– Pamiętam – uśmiechnęła się Charity.
– Dotarła po czterech godzinach.
– Niektórzy twierdzą, że po pięciu.
– I zanim dojechała, dziecko zostało już odstawione od piersi.
Roześmiali się i na sekundę odwrócili do siebie twarze, by pochwycić swoje spojrzenie.
Był od niej starszy, ale niewiele. Pochodził z Port Nevis w Roseland, naprawiał sieci w Mousehole, tańczył z dziewczętami na plaży w Newquay, gdzie chłopcy mają na sobie bardzo niewiele, a dziewczęta jeszcze mniej. Teraz mieszkał zupełnie sam w St Piran, w dwóch małych pokojach na piętrze domu kapitana portu. Jego ojciec wciąż naprawiał sieci u siebie, ale w jednej małej wiosce nie było zapotrzebowania na dwóch dorosłych mężczyzn wykonujących tę samą pracę, więc oto Casey Limber wyrwał się na wolność w St Piran, wysoki i szczupły niczym młody dąb, z ciemnymi, hiszpańskimi brwiami i łagodną intonacją.
– Widziałeś kiedykolwiek wcześniej takiego mężczyznę? – zapytała Charity.
– Jakiego? – odparł z nutą figlarności ukrytą w słowach.
– Wyrzuconego na plażę – odparła, ale nie zdołała ukryć uśmiechu.
Kiedy ją pocałował, nie było to planowane. Nie wydarzyło się, ponieważ przysunął się za blisko albo ukradkiem objął ją ramieniem. Przypominało bardziej nurkowy lot burzyka w ciemną głębinę, przyciąganie magnetyczne, grawitację, która przechyliła jego ciało w jej stronę i przyciągnęła jej twarz do jego twarzy. Czy nieoczekiwana wizja Priapa na plaży coś w niej rozbudziła? Ich usta spotkały się i kiedy nabrała powietrza, wciągnęła do płuc słodki zapach wyplatacza sieci.
Tak niewiele czasu minęło, odkąd pojawił się nagi mężczyzna, odkąd Kenny Kennet dostrzegł wieloryba. A już coś zaczęło się zmieniać. Charity wiedziała to, wdychając zapach Caseya Limbera. Wiedziała, że gdyby to było wczoraj, nie padłaby pod naporem łagodnych gałęzi dębu Caseya. Nie czułaby wilgotnego piasku na całej długości pleców swojej sukienki. Ale wczoraj to nie dzisiaj.
– Wszystko musi minąć – mawiał wielebny Alvin Hocking. – Wszystko musi odejść.
Oczami wyobraźni Charity znowu zobaczyła tego mężczyznę, tak bladego i posiniaczonego, tak mokrego i zimnego, z erekcją niczym maszt flagowy pnący się w górę klifu. „Proszę się nie martwić”, powiedział doktor Books. Czy była zmartwiona? Nie wydawało jej się. Wiedziała, jak funkcjonuje ludzkie ciało. Miała brata – piętnastoletniego – i widziała go w każdej możliwej pozycji.
Chociaż może i nie w tamtej.
– Wszystko musi minąć – szepnęła, kiedy język Caseya Limbera zaczął poznawać jej wargi.
Odsunął się i spojrzał na nią.
– Każdy dzień jest nowym dniem – powiedziała. – Nie wiem, czy wcześniej tak naprawdę to dostrzegałam.
– Oczywiście, że tak jest – odparł i znowu ją pocałował.
– Ale ten dzień jest nowszy niż nowy. Potrzebujemy innego słowa, by go opisać.
– Co powiesz na „idealny”? – odparł.
– Nie, to nie jest właściwe słowo. – Opadła na piasek, resztki jej oporu przepadły i odwzajemniła pocałunek. – Ale musi wystarczyć.
3
Dobry punkt wyjścia
– Pierwsze, co musi pan wiedzieć, to że nie jestem prawdziwym lekarzem.
Leżał w świeżej, bawełnianej pościeli, suchy już i rozgrzany. Powieki miał jakby sklejone ze sobą.
– To znaczy jestem prawdziwym lekarzem. Tylko że nie prowadzę już praktyki.
Z trudem otworzył oczy, szukając źródła słów. Odwrócił głowę.
– Wszystko, co robię, robię jako jedna istota ludzka dla drugiej. Nie mam żadnej umowy. Nie pracuję już w publicznej ochronie zdrowia. Jeśli cokolwiek się panu nie spodoba, wystarczy wstać i sobie pójść.
W rogu pokoju, w pobliżu drzwi, stała jakaś niewyraźna postać. Mówiła coś.
– Bogiem a prawdą, to w takim miejscu jak to nigdy nie da się przejść na emeryturę. Goście z Truro ciągle mi mówią, że powinienem po prostu ludziom odmawiać. Któregoś dnia, mówią, jakiś niewdzięczny koleś pozwie mnie do sądu i gdzie wtedy wyląduję, co? Pewnie w przytułku. Więc oczywiście mówię, że przestanę przyjmować pacjentów. A potem okazuje się, że przychodzi jakiś nieszczęśnik z gwoździem w stopie albo z ością w gardle i co ja mam zrobić? Co z przysięgą Hipokratesa? Kogoś mi tu przynoszą, na wpół utopionego i zamarzniętego – i co wtedy?
Postać przestała na chwilę mówić, by długo i przesadnie zaciągnąć się krótkim cygarem. Wydmuchnęła chmurę dymu i odkaszlnęła.
– Więc jeśli chce pan prawdziwego lekarza, musi pan zabrać swój żałosny tyłek z tego ciepłego, wygodnego łóżka i dostarczyć go do Truro, gdzie lekarze pewnie pana zabiją. – Mężczyzna zaciągnął się jeszcze raz. – Zwykle to robią.
Joe Haak zamrugał. Gdzie się znajdował? Czyje to łóżko? Próbował skupić wzrok na mężczyźnie, który do niego przemawiał, ale od wysiłku rozbolały go oczy. Zacisnął je z powrotem.
– To jak będzie? Ryzykuje pan tutaj u konowała czy maszeruje całą drogę pod górę na autobus o trzeciej dwadzieścia i liczy na to, że dotrze do Truro, zanim wszyscy pójdą do domu na noc?
– Gdzie ja jestem?
– Dobre pytanie. Bardzo dobre pytanie. Pokazać panu na mapie? Czy wystarczy kod pocztowy?
– Jakaś nazwa by się przydała. – Próbował przypomnieć sobie wydarzenia poprzedniego dnia. Była jakaś podróż. Długa. Był w wodzie. Wyciągnęli jego nazwisko z kapelusza. Jakiego kapelusza? Spróbował się podnieść, ale jego mięśnie wydawały się absurdalnie słabe.
– Co, nazwa tej zapadłej dziury? A może moje nazwisko? – Lekarz, który nie był prawdziwym lekarzem, jeszcze raz pyknął cygaro, a potem zgasił to, co z niego zostało, na małym, szklanym talerzyku. – Nazywam się Books. Mallory Books. Powinienem powiedzieć „doktor Books”, ale gdybym to zrobił, mógłby pan mnie pozwać.
Joe wydawało się, że ma przesadnie duży język.
– Czemu miałbym pana pozwać? – Czy ten lekarz zdoła zrozumieć jego słowa? W jego własnych uszach brzmiały jak „szemu mały wana wozać”. Jeszcze raz spróbował otworzyć oczy. Gdyby zrobił tylko małą szparkę, może by tak nie szczypały.
– A kto to wie? – Lekarz ewidentnie miał ucho do trudnych wypowiedzi. – Może dlatego, że uratowałem panu życie? Nie każdego cieszy ten błogosławiony stan, który nazywamy życiem.
– Hm. – Joe opadł z powrotem na poduszki. A więc żył. Na tę myśl poczuł niespodziewany przypływ ulgi. – Uratował mi pan życie? Znaczy… naprawdę? – Uatowai wazycie? Zaszy nawdę?
– Ja i jeszcze kilka osób. Zdaje się, że zawdzięcza pan je pewnej dziewczynie o imieniu Charity, pielęgniarce o imieniu Aminata i kilku chętnym tragarzom. Ja tylko zapewniłem panu ciepło.
– Dziękuję. – Joe znowu zamknął oczy i przez chwilę miał wrażenie, jakby odpływał. Ciągnęliśmy losy. Padło na ciebie, chłopie.
Kiedy ponownie otworzył oczy, lekarz zniknął. Joe zasnął.
– Pomyślałem, że pewnie coś by pan zjadł. – Doktor Books znowu stał przy łóżku. W pokoju było teraz ciemniej. – Zupy? Proszę usiąść. Dobrze panu zrobi.
– Dziękuję. – Tym razem usiadł z mniejszym wysiłkiem, a język ewidentnie skurczył się do normalnych rozmiarów. – Gdzie ja jestem?
– Chyba już zaliczyliśmy to pytanie?
– Tak? Nie pamiętam odpowiedzi.
– Bardzo niewiele osób pamięta. – Lekarz postawił na łóżku tacę. Gorąca zupa i kubek herbaty.
Joe złapał herbatę i wypił ją kilkoma łykami. Dlaczego tak mu się chciało pić? Zabrał się do zupy. Kiedy uniósł wzrok, oczy już go nie szczypały.
– No to gdzie jestem? – zapytał jeszcze raz.
Lekarz usiadł w głębokim fotelu uszaku.
– Coś panu powiem – rzekł. – Udzielę panu odpowiedzi na to pytanie w zamian za odpowiedź na jedno moje.
– Okej.
– Co na litość boską robił pan tam na plaży w stroju Adama? O tej porze roku?
W stroju Adama? Joe nagle poczuł się zawstydzony. Rozebranie się wydawało się wtedy prawie naturalne. Może śmiałe, ale przecież nie szokujące. Morze było ciemne, a plaża bezludna. Przypomniał sobie szok wywołany lodowatą wodą.
– Nie jestem pewien.
– To może spróbujemy takie. Kim pan jest? Skąd pan pochodzi?
„To twoje nazwisko wyciągnęliśmy z kapelusza”, powiedział głosik w jego głowie. „Padło na ciebie”.
Poczuł, że tętno mu przyspiesza.
– Kim pan jest? – zapytał ponownie lekarz.
– Kim jestem? – powtórzył słabo. Czy w ogóle chciał odpowiadać na to pytanie? „Policja odnalazła mężczyznę w małej wiosce w Kornwalii”, mówił reporter w jego głowie. „Zdradził się, kiedy ujawnił swoje prawdziwe nazwisko lekarzowi, a ten natychmiast powiadomił władze”.
– Jak się pan nazywa? – Lekarz sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął staroświecki długopis oraz mały notes oprawiony w skórę. – Zapiszę sobie.
– Muszę odpowiadać?
– To zawsze dobry punkt wyjścia – powiedział lekarz. – Tak mnie uczyli w szkole medycznej. Ustal tożsamość pacjenta. Nie żeby był pan moim pacjentem, oczywiście. Jestem tylko zwykłym obywatelem, który wyświadcza panu przysługę. A więc… imię?
Jak łatwo byłoby podać swoje imię. To tylko imię. Zwykła kombinacja liter. Jedno „J”, jedno „O”, jedno „E”. Mógł podać swoje imię i może wtedy byłoby po wszystkim.
– To jest proste pytanie. Potem będą trudniejsze. – Lekarz postukał długopisem w notes. – Jest pan przynajmniej Anglikiem. Czy powinienem powiedzieć: Brytyjczykiem? Jeden z chłopaków uznał, że może jest pan cudzoziemcem, który spadł z jakiegoś tankowca albo coś.
– Tankowca?
– Albo coś. Ale tak nie jest. A więc… imię?
Spróbował coś wymamrotać, ale nie zdołał. Język jakby znowu spuchł. Mógł oczywiście wymyślić jakieś imię, ale to wymagałoby wyobraźni.
– Nie zna pan swojego własnego imienia? – Był w tym ślad niecierpliwości.
Jakie nazwisko byłoby dobre? John Smith? O wiele zbyt oczywiste, chociaż w banku, w którym pracował, było dwóch Johnów Smithów. Jak by sobie poradzili w takich okolicznościach, zastanowił się. Czy musieliby wymyślić bardziej realistyczne nazwisko? Ale myślenie o tym mu nie pomagało. Wpadło mu do głowy nazwisko Merkin Muffley, ale czy lekarz rozpoznałby odniesienie do filmu? Możliwe. Na pewno są jakieś inne nazwiska. Może jego mózg wyłączył się po traumatycznych przeżyciach. Ale równie dobrze mógł to być dyskomfort na samą myśl o udawaniu. Joe Haak nie był kłamczuchem, a nieuczciwość nie leżała w jego naturze. Być może była to pozostałość po duńskich, luterańskich wartościach zaszczepionych mu przez ojca. Albo po łagodniejszym, angielskim, hippisowskim światopoglądzie, którego nauczył się od matki. Tak czy inaczej, wtrącił się tu jakiś mentalny cenzor. Joe odkrył, że potrząsa głową.
– Wie pan, skąd pan pochodzi?
Skąd pochodzi ktokolwiek z nas? Ten temat wymagał pewnego zastanowienia. Jeśli nie potrafi tego lekarza okłamać, to może potrafi zamknąć oczy i przeczekać te pytania.
Lekarz odłożył długopis z westchnieniem.
– Czyli amnezja? Czy to jest właśnie to?
Amnezja, to by była błogość. Padło na ciebie. Jak wspaniale byłoby nigdy nie przypomnieć sobie tych słów.
– Amnezja? – powtórzył.
Ale lekarz wziął jego odpowiedź za potwierdzenie.
– Amnezja. Rozumiem. Cóż, coś panu powiem, panie Jasonie Bourne, czy kogokolwiek pan udaje. Za dużo się pan książek naczytał; za dużo filmów. Amnezja to wymysł pisarzy. Nie istnieje – nie w takim sensie, jak się panu wydaje. Nikt nigdy nie budzi się, zapomniawszy własne nazwisko. Jeśli tak, to kłamie. Poważne uszkodzenia mózgu potrafią zrobić z pamięcią bardzo nieprzyjemne rzeczy, ale pomijając kilka skaleczeń i siniaków, pana ciało i mózg wydają się na szczęście nietknięte. Ani przez minutę nie wierzę, że ma pan amnezję, panie Goły Surferze czy kimkolwiek pan jest. Dlatego zadam panu to pytanie jeszcze raz. – Doktor Books prychnął krótko i uniósł długopis. – Gotowy?
Joe otworzył oczy.
– Może zaczniemy od prostego pytania tak-nie? Czy zna pan swoje imię?
Joe skinął głową, bardzo powoli.
– Doskonale. Poda mi je pan?
– Pewnie będę musiał.
– Dobrze – odparł lekarz. – Proszę już nie bawić się ze mną w żadne gierki, jeśli chce pan nadal jeść moją zupę. Czy to pana samochód tam na parkingu? Ten biały?
– Tak.
– Gdzie są kluczyki?
– Nie wiem. Gdzieś na dnie morza. W brzuchu wieloryba. Kto wie?
Books zachichotał.
– Czyli był tam wieloryb! A wszyscy myśleliśmy, że Kenny go wymyślił. – Wstał z fotela.
– Joe. Mam na imię Joe. – Mężczyzna wyciągnął rękę, a lekarz ją uścisnął.
– Bardzo mi miło pana poznać, Joe. Powie mi pan, skąd pan jest? Albo co pan robił tam na plaży?
Joe westchnął przeciągle.
– Tego też pana uczyli w szkole medycznej? – zapytał. – Musi pan wiedzieć wszystko? Żadnych tajemnic?
– Szczerze mówiąc – wyznał Books – już prawie nic nie pamiętam ze szkoły medycznej. To było tak dawno temu. – Zapisał w notesie imię „Joe”. – Czy warto pytać o nazwisko? Nie? Dobrze. Nie mogę nazwać cię „Joe Doe”, bo to by głupio brzmiało. Niech będzie „Joe Soap”. – Zapisał to i zatrzasnął notes. – To może być najkrótsza notatka lekarska, jaką kiedykolwiek spisałem. – Zabrał talerz po zupie i kubek. – Jest pan gościem w moim domu – powiedział. – Dzisiejsza noc jest gratis. Od jutra zaczynam naliczać po dziesięć funtów dziennie. Zupa nie jest wliczona w cenę. Herbata też nie. Rozumiemy się?
– Tak – odparł Joe, delikatnie kiwając głową. – Myślę, że tak.
– Mam trochę ciuchów, które już na mnie nie pasują. Przyniosę je panu.
– Dziękuję.
Ogarnęła ich przyjemna cisza.
– Z miasta – powiedział Joe po chwili.
– Co?
– Pytał pan, skąd pochodzę. Jestem z miasta.
– Penzance? – spytał lekarz.
Rozśmieszyło to Joe.
– Nie. Z Londynu.
– Aaa, z tego miasta.
– I nazywam się Haak. Joe Haak.
– Rozumiem. – Doktor Books wyszedł z pokoju, ale zaraz wrócił. – Mogę załatwić panu trochę ryżu na mleku – powiedział. – Z puszki.
– Byłoby wspaniale.
4
To cholerny płetwal
Wychodząc z domu lekarza w szary, jesienny poranek po swoim niekonwencjonalnym przyjeździe do St Piran, Joe od razu wyczuł w tym miejscu pewien dysonans. Miał wrażenie, jakby rzeczywistość w wiosce była w pewien niewygodny sposób nieadekwatna – coś jakby odchylenie grawitacji lub zmiana w składzie gazów atmosferycznych. Może to krótka śpiączka, z której się obudził, zachwiała ośrodkiem równowagi w jego mózgu. Wyjście z domu przypominało pierwszą wyprawę w jakiś obcy świat. Ciekawe, pomyślał Joe, że miejsce może mieć swoją atmosferę. Słyszał, jak architekci rozmawiają o duszy różnych miejsc, jakby w glebie działała jakaś alchemia lub jakby zbieżność magicznych linii mocy nadawała miejscu mistyczne właściwości. Swego rodzaju geograficzne feng shui. Joe zawsze uważał ten pomysł za mało prawdopodobny, ale coś w tej wiosce zdawało się potwierdzać takie przekonania. Rozłożyła się w załomie zbocza tak wygodnie, a kręte uliczki i granitowe ściany naśladowały naturalne kontury skalistych klifów w oddali. Rzeczywiście trudno byłoby wyobrazić sobie tę zatokę bez wioski, jakby te niskie ściany i łupkowe dachy były częścią miejscowej geologii, zjawiskami wykutymi w skalistej ścianie przez morze i wiatr.
Wystarczyło trochę oddalić się od frontowych drzwi domu lekarza, by wewnętrzny kompas Joe rozpoczął próbę zorientowania się w tym nowym miejscu. Nie było słychać żadnych odgłosów drogi. Żadnego szumu tysiąca silników, odgłosów zmiany biegów, klaksonów. A jednak nie było cicho. Wysoko na dachach darły się mewy, latające strażniczki znaczące krajobraz swoimi krzykami. Do uszu Joe docierały odgłosy oceanu, kołysania fal, poruszania wody i wiatru. Gdzieś tłukła się jakaś lina i kawał płótna, trzepocząc się na wietrze. Nabrał powietrza w płuca i poczuł znajomy atlantycki zapach słonego powietrza, mokrego piasku, wodorostów i rybiej łuski. Jeśli istniał przepis na rozpuszczenie lęku czającego się w kościach, to ta wioska najwyraźniej go znała. Odwrócił się, by zejść ze wzgórza. Coś poruszyło się w jego krwiobiegu. Nabrał ochoty, by zbadać otoczenie, zejść na brzeg morza, poczuć chrzęst żwiru pod stopami. Może znajdzie swoje ubrania, portfel, kluczyki od samochodu. Może odszuka miejsce, w którym z taką determinacją wchodził w zimne fale.
W świetle dziennym wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Jedyny obraz wioski, który zobaczył wcześniej, tonął w monochromatycznym blasku świateł mijania. St Piran wyłoniło się z mroku na końcu wyjątkowo krętej dróżki, a w szarym rzędzie domów, które go powitały, nie paliło się ani jedno światło. Nie mógł pojechać nigdzie dalej. Zaparkował przy nabrzeżu za kwadrans piąta nad ranem i przez chwilę siedział w samochodzie, nasłuchując odgłosów morza, wdychając te same aromaty co w tej chwili. A jednak jakże samotna i opuszczona wydała mu się wtedy wioska. Podczas tego pierwszego spotkania sprawiała wrażenie zatrzymanej w kamieniu rozpaczy, najdalej wysuniętego przyczółka imperium melancholii. Granitowe skały przy przystani wydawały się tak samo samotne i porzucone jak on. A dzisiaj pojawiły się kolory i faktury, wapnowane ściany i ślady mchu na kamieniach, żółte porosty wgryzające się w tynk i jasnoniebieskie frontowe drzwi. Przeszedł ulicą w stronę niewielkiego placyku. Pogoda nie była szczególnie ładna. Wiał silny wiatr, dało się wyczuć pierwsze chłodne uderzenia zimowych szkwałów. Niebo było szare jak okręt wojenny. Ale ktoś na placu zawołał wesoło „dzień dobry” i Joe instynktownie odwrócił głowę, w razie gdyby powitanie było skierowane do niego. Z wąskiego sklepu wyłoniła się jakaś kobieta o kwadratowej twarzy, ubrana w fartuch, i uśmiechnęła się do niego.
– Dzień dobry.
Uśmiech ma w sobie coś zaraźliwego i Joe poczuł, że jego własna twarz pojaśniała. Wszyscy są teraz w pracy, pomyślał. Jego koledzy. Pousadzani porządnie, rzędami przy biurkach, pochyleni nad ekranami komputerów lub wykrzykujący polecenia do telefonu. Jeśli jeszcze było coś do zrobienia. Jeśli nie zamknięto przed nimi drzwi, jeśli budynek nie roił się od księgowych, inspektorów i policjantów. Tak czy inaczej, jego nazwisko było już pewnie odmieniane przez wszystkie przypadki, nawet przez ludzi, których nigdy nie spotkał. Może nawet tutaj, pomyślał. Może wieści dotarły do tej wioski wcześniej niż on.
Za rogiem znajdował się port i stał tam jego samochód, samotny na małym parkingu. Podszedł do niego i spróbował otworzyć drzwi. Zamknięte. Nieważne. Dokąd miałby pojechać, nawet gdyby mógł? Najlepszą strategią będzie chyba się przyczaić. Może więc to dobra pora, by przygotować jakiś plan, pomyślał. Mógł pójść wzdłuż nabrzeża na plażę, a tam może uda mu się oczyścić umysł i wymyślić, co dalej.
Ale nawet ten plan wydawał mu się dzisiaj wymykać.
Minęła go szybkim krokiem jakaś kobieta, pulchna i wesoła, w kwiecistej sukience.
– Dzień dobry, przystojniaku – rzekła, przechodząc.
– Dzień dobry. – Odwrócił się za nią. Jej twarz była zaróżowiona i ogorzała. Skinęła mu głową, jakby go znała.
Czy rozpacz może być tak krótkotrwała? Czy pozdrowienie obcego może wystarczyć, by podnieść go na duchu i wyciągnąć z mrocznych przeczuć, których doświadczał, kiedy pierwszy raz wszedł na to nabrzeże? Joe wziął głęboki oddech. Miał wiele do przemyślenia. W idealnym świecie miałby do dyspozycji białą tablicę i zestaw kolorowych mazaków. Miałby kawę americano i talerz ciasteczek. Mógłby zacząć od wypisania problemów w górnej części tablicy, a następnie zapełniać ją do dołu różnymi opcjami i strzałkami. Mógłby zapisać pytanie „W jak wielkich jestem tarapatach?”. Poniżej jedna strzałka prowadziłaby do „ogromnych tarapatów”, druga do „umiarkowanych tarapatów”, a potem byłoby pole wyboru – w lewo „oddać się w ręce policji” lub w prawo „uciekać!”.
A może ucieka przed duchami? Czy to zjawy istniejące wyłącznie w jego własnej wyobraźni?
Na cyplu ścieżka zakręcała wokół występu skalnego, a następnie znikała na piasku i żwirze. Tu była plaża. Odkrył ją w ciemności, usiadł na wilgotnym brzegu, obserwując pierwszą łunę świtu. O brzasku, ogarnięty nagłym impulsem, rozebrał się i wszedł do morza. Ostry ból wywołany przez zimną wodę Atlantyku był niemal jak katharsis.
Klify zapewniały bardzo marne schronienie przed wiatrem, który dął na plaży, a mgiełka morskiej wody sprawiała, że skały pod nogami były śliskie. Joe ciaśniej owinął się w pasie starą budrysówką lekarza i uniósł kaptur. Jak okiem sięgnąć na plaży nie było nikogo z wyjątkiem zbieracza pochylonego nad skałami, ubranego w sztormiak rybacki i zydwestkę chroniącą przed bezlitosnym wiatrem. Joe podszedł do linii przypływu i ominął długi występ skał wybiegających w morze. Trudno było na nie wejść, były śliskie i słone. Próbował przypomnieć sobie, gdzie zostawił ubranie, ale żadne miejsce nie wyglądało w świetle dziennym znajomo. W oczach miał deszcz i morską pianę. Morze przybrało kolor ołowiu.
Wtedy jego uwagę przykuło coś znajdującego się wśród skał, dalej wzdłuż wybrzeża. Wyglądało jak kolumna piany unosząca się z wody bardzo blisko linii przypływu. Niezgrabnie ześlizgnął się ze skał i ruszył wzdłuż plaży. W jego głowie poruszyło się jakieś wspomnienie. Przecież nie mógł tam być? Tuż przy piasku? Czy woda była dość głęboka dla wieloryba?
I był tam, niemożliwie wielki, rzucał się na płyciźnie, uderzając o powierzchnię wody swoim ogromnym ogonem.
Zbieracz też go dostrzegł. Biegł już w stronę Joe, machając ramionami.
Joe ruszył pędem. Wieloryb znajdował się częściowo w wodzie, a częściowo poza nią, zanurzony do połowy. Skręcał się i rozbryzgiwał wokół pianę. Był czarno-szary z pasmami bieli, a cały bok miał pokryty bliznami, niczym ocaleniec z jakiejś wielkiej bitwy. W wodzie unosiła się mętna, czerwona smuga – prawdopodobnie krew z jakiejś rany.
– Co to na Boga jest?
Zbieracz w żółtej zydwestce zatrzymał się jak w transie kilka kroków za nim.
– To wieloryb. Cholernie wielki płetwal.
W stronę plaży potoczyła się wysoka fala. Kiedy dotarła do wieloryba, zwierzę zamachało ogonem i niczym wielka, ryflowana beczka wyjechało głową do przodu z wody na piasek.
– Uwaga! – Joe wycofał się szybko po żwirze. – Zaraz wyrzuci go na brzeg!
Oceaniczna fala, która wylała się na plażę, teraz cofnęła się z piasku, a porzucony wieloryb pozostał z głową i przednimi płetwami na plaży, a ogonem wciąż machającym w wodzie.
– Szlag! – krzyknął zbieracz. – Słodki Jezu. Cholernik wylądował na plaży.
Dobrze o nim świadczy, że Kenny Kennet, który żył z darów morza, nie przyjął wieloryba jako finansowego podarunku z głębin. Instynktownie chciał najwyraźniej wyłącznie chronić zwierzę i bezpiecznie wypuścić je z powrotem do wody.
Tymczasem wieloryb, wciąż żywy, oddychający, wielki i niebezpieczny, miał w sobie coś budzącego lęk. Mógłby przetoczyć się i przygnieść człowieka w jednej chwili.
– Musimy mu pomóc – powiedział Joe. – Musimy mu pomóc wrócić do wody.
Kenny przyjrzał mu się dziwnie.
– Ja pana znam.
– Tak?
– Wyniosłem pana wczoraj z plaży. Tam pana znaleźliśmy. – Skinął głową w stronę wschodnich klifów. – Myśleliśmy, że pan nie żyje.
– A więc uratował mi pan życie? – zapytał Joe.
– Można tak powiedzieć – odparł Kenny. Tak samo jak w jego naturze nie leżało dopatrywać się w wielorybie zysku, tak samo nie wydawał się oczekiwać czegokolwiek od tego obcego.
– Dziękuję. – Joe skupił się ponownie na wijącym się na piasku stworzeniu. – Musimy coś zrobić. Nie możemy go tu tak po prostu zostawić. – Jednak już wypowiadając te słowa, Joe poczuł, jak ogarnia go bezsilność. Co ktokolwiek mógłby zrobić dla tak wielkiego zwierzęcia? – Zostanę tu z nim, a pan niech idzie po pomoc.
Kenny się wahał. Płuca wieloryba zadrżały gwałtownie, a z jego nozdrzy wydobył się pióropusz piany. Cielsko zwierzęcia zdawało się osiadać trochę niżej na piasku.
– Pan niech idzie – rzekł Kenny. – Panu prędzej uwierzą. Ze mną to pomyślą, że to kolejna bajeczka. Za dobrze mnie znają.
Joe wydawał się niepewny.
– Niech pan idzie – popędził go Kenny. – No już. – Brzmiało to jak rozkaz.
– To nie ma sensu. Potrzebowalibyśmy całej armii – rzekł Joe. – Trzeba przynajmniej z pięćdziesięciu osób, żeby ruszyć tego wieloryba, a może i setki.
– Znajdzie ich pan w wiosce. Proszę iść szybko. Za jakieś pół godziny zacznie się odpływ.
Nagły poryw wiatru sprowadził na plażę wysoką falę i obydwaj mężczyźni musieli się odsunąć. Przez krótką chwilę sytuacja wyglądała dla wieloryba obiecująco. Zwierzę zdawało się unosić lekko, kiedy fala je dosięgła, ale jeśli już, to przesunęła je tylko jeszcze dalej w głąb plaży. Kiedy wieloryb opadł, jego wielka głowa odwróciła się lekko, przechylona na jedną stronę i Joe spojrzał zwierzęciu w oko. Z samego serca wieloryba zdawało się emanować straszliwe poczucie beznadziei.
Czy Joe Haak rozpoznał to uczucie rozpaczy? Czy zastanowił się, że nawet dla wieloryba rozpacz może być krótkotrwała? Kiedy Jeremy Melon przemawiał na Festiwalu Wieloryba wiele lat po tych wydarzeniach, nawiązywał do tej chwili w życiu Joe. Uznał ją za chwilę przełomową, jeden z tych rzadkich momentów, kiedy podejmowane decyzje mogą wyznaczyć kierunek, w którym podąży od tej chwili życie. „Większość życia”, mówił Jeremy, „jest jak jazda po autostradzie. Nie mamy wyboru, możemy tylko jechać naprzód. Kontrolujemy wyłącznie prędkość jazdy. Ale od czasu do czasu mijamy jakiś zjazd. Mamy najwyżej chwilę na decyzję. Zostań na autostradzie, a nic się nie zmieni. Albo skręć, a znajdziesz się w nieznanym mieście. W ciągu zaledwie kilku dni”, mówił Jeremy, „Joe Haak miał skręcić z autostrady wiele razy. Odszedł ze swojego banku. Wszedł do morza. Zdecydował się uratować wieloryba. Joe nie był prokrastynatorem”, mówił Jeremy Melon. „Joe był mężczyzną, który dokonywał wyborów. Podejmował decyzje i przyjmował ich konsekwencje”.
Czy to było aż takie proste? W przypadku wieloryba trochę zasługi trzeba oddać Kenny’emu Kennetowi, który zachęcił Joe. Jednak w tej chwili wahania, w obliczu zniechęcającej perspektywy zbierania armii ludzi za zamkniętymi drzwiami obcego miasteczka, Joe spojrzał w oko płetwala. Nie tak wiele nas dzieli, pomyślał. Obydwaj jesteśmy ssakami. Oddychamy tym samym powietrzem. Wkraczamy na ten świat przez krwawy kanał rodny, z trudem czepiamy się tego kruchego, efemerycznego, czarodziejskiego momentu zwanego życiem. A potem, pewnego dnia odchodzimy. Mogliśmy obydwaj odejść w ten sam sposób, pomyślał Joe. Na tym samym kawałku piasku.
– Idę – powiedział.
5
To już martwa ryba
Polly Hocking, żona pastora, mawiała, że pierwszą niepokojącą rzeczą, którą pamięta z tamtego jesiennego poranka, był widok młodego mężczyzny w budrysówce (kilka rozmiarów za dużej), gnającego nabrzeżem w kierunku wioski i machającego ramionami jak wariat. Cichy dźwięk jego nawoływań został niemal zupełnie zatarty przez wiatr, ale ewidentnie i tak coś krzyczał. Chwycił za ramiona pierwszą mijaną osobę, którą okazał się akurat Staruszek Garrow, i Polly zobaczyła, jak prowadzą ożywioną dyskusję z dużą ilością pokazywania. Potem młody mężczyzna odwrócił się i pobiegł dalej. Staruszek Garrow z nadzwyczajną prędkością ruszył nabrzeżem w stronę cypla, nie oglądając się za siebie.
– Co tam się wyprawia? – zapytała Polly.
Siedziała w małej kawiarni w salonie pensjonatu Harbour Bed and Breakfast prowadzonego przez Hedrę i Mosesa Penhallowów. Piła herbatkę z Demelzą Trevarrick. W Harbour B&B herbata była bezpieczniejszą opcją niż kawa.
– Moja droga, to pewnie po prostu jakiś turysta, który zgubił psa, czy coś w tym stylu. – Demelza pisała powieści romantyczne. Jakiś letnik machający akurat ramionami na nabrzeżu nie stanowił żadnego szczególnego dramatu. Sennie zamieszała cukier w herbacie.
– Wydaje się być dość podenerwowany. – Polly wstała, by wyjrzeć przez okno.
– Jest młody, tak jak ty. Młodzi zawsze się śpieszą.
– Ja nigdy się nie śpieszę.
– Ależ oczywiście, że tak, moja droga. Wyszłaś za mąż w wieku siedemnastu lat. Jeśli to nie jest porywcze, to nie wiem, co jest.
– Idzie w tę stronę.
Demelza poprawiła włosy.
– Nie zamierzam wychodzić w tę pogodę na dwór szukać jakiegoś psa – powiedziała.
Młody mężczyzna dogonił Daniela i Samuela Robinsów. Polly i Demelza obserwowały ich przez okno. Więcej machania i pokazywania, po czym dwaj rybacy również ruszyli pędem w tę samą stronę.
– Może to jakiś pożar albo coś? – zastanawiała się Polly.
– Na plaży? Tam nie ma co się palić.
– Cóż, jest tam coś, co ich tak wszystkich ekscytuje. Myślisz, że może wrak jakiegoś statku?
– Kochanie, to na pewno nic takiego. Zupełnie nic. Chłopcy po prostu czasem się ekscytują. – Demelza Trevarrick przeżyła w St Piran wystarczająco wiele lat, by rozumieć, że spokój wioski jest niemal geologiczny w swej trwałości.
– Wydaje mi się, że to ten młody mężczyzna, którego znaleźliśmy na plaży – powiedziała Polly.
– Moja droga! Nie wiedziałam, że to ty go znalazłaś.
– Wiesz, co mam na myśli.
Drzwi kawiarni otworzyły się gwałtownie i mężczyzna stanął w nich przemoczony, przewiany i bardzo zdyszany.
– Przydałaby mi się wasza pomoc – powiedział.
– Mój drogi! Nawet nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
– Potrzebujemy stu osób – dodał Joe. – Na plaży leży wieloryb.
– Wielkie nieba! – Demelza powoli zaczęła wstawać. – Będziesz miał szczęście, jak znajdziesz dwudziestkę. To nie Penzance, wiesz.
Zaalarmowany hałasem Moses Penhallow wyłonił się z kuchni w swoim fartuchu, zasapany i z poczerwieniałą twarzą.
– Wieloryb? – prychnął, kiedy usłyszał wszystkie wyjaśnienia. – To nie żaden wieloryb. Co najwyżej morświn.
– Cokolwiek to jest, potrzebujemy pana pomocy. – Joe już był za drzwiami. – Czy w wiosce jest jakiś dzwon kościelny? – zawołał przez ramię. – Albo syrena alarmowa?
– Dzwonów kościelnych już się nie używa. Są niebezpieczne. Niech pan idzie do kapitana portu. – Polly Hocking wskazała chatę na skraju klifu. – Wypuści flarę.
– Dziękuję.
– Ściągniemy więcej ludzi.
St Piran nie jest dużą społecznością. Populacja, jak z przekonaniem poinformował Joe doktor Mallory Books, wynosi trzysta siedem osób. „Populacja zimą”, powiedział. „Trzysta osiem”, odparł Joe z uśmiechem. To było wczoraj. Dzisiaj perspektywa wyciągnięcia wystarczającej liczby tych duszyczek z domów w naprawdę paskudny dzień nie wydawała się zachęcająca. Joe ruszył kamiennymi schodkami do domu kapitana portu, przeskakując po dwa stopnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki