Wieloryb i koniec świata - Ironmonger John - ebook + książka
BESTSELLER

Wieloryb i koniec świata ebook

Ironmonger John

4,5

33 osoby interesują się tą książką

Opis

Gdzie szukać schronienia przed wielkim kryzysem? Lepiej zaufać nieznanej małej społeczności czy zdać się na dane, liczby i tabelki? Kiedy nagi młody mężczyzna zostaje wyrzucony na piaski St Piran w Kornwalii, mieszkańcy wioski szybko go ratują. Nie wiedzą jeszcze, że Joe Haak uciekł z Londynu w obawie przed tym, że mógł spowodować globalny krach finansowy. Okazuje się jednak, że prawdziwe zagrożenie może przyjść z zupełnie innej strony. Nikt w wiosce nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, że nad światem gromadzą się czarne chmury. Joe Haak wie jednak nieco więcej i desperacko próbuje przygotować swoich nowych przyjaciół na nadchodzącą apokalipsę. Oni zaś mają swoje życie, swoje zmartwienia i z pewnym rozbawieniem patrzą na niezrozumiałe dla nich działania Joe. To klimatyczna i miejscami zabawna powieść, która stawia przed nami odwieczne pytanie o to, jak w kryzysie zachowują się jednostki, całe społeczności i ci, którzy zdają się o wszystkim decydować. „Łagodna i podnosząca na duchu opowieść o odparciu apokalipsy w odległym zakątku Kornwalii”. „Financial Times” „Coś, co powinno być niemożliwe: rozgrzewająca serce dystopia. Zapomnij o wszystkim, co wiesz o apokalipsach. Ta powieść, której akcja rozgrywa się w Kornwalii, przywróci ci wiarę w ludzkość”. „Elle” John Ironmonger urodził się i dorastał w Afryce Wschodniej, chociaż jego matka była dziewczyną z Kornwalii, a jako starszy nastolatek spędził kilka lat w rybackiej wiosce Mevagissey. Jest autorem dwóch powieści: „The Coincidence Authority” i „The Notable Brain of Maximilian Ponder”, nominowanej w 2012 r. do Costa First Novel Award oraz Not the Booker Prize „Guardiana”. Mieszka na wsi w Shropshire ze swoją żoną Sue, ma dwoje dorosłych dzieci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (114 oceny)
79
20
10
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jotmona

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać przed sięgnięciem po tę książkę, że traktuje ona o pandemii. Ja tym razem nie przeczytałam opinii i to był błąd, bo dla mnie od Covida minęło za mało czasu. Co ciekawe autor napisał ją w roku 2015, więc wszystko opierał na swoich przypuszczeniach, jak i danych historycznych. Bardzo ciekawa, dobrze napisana, wciąga. Miałam jednak taki moment, że jak jednego dnia czytałam za długo i nagle musiałam wrócić do rzeczywistości, to coś mi się lekko przestawiło w głowie i myślałam że to rok 2020 i siedzę zamknięta i ogarnęła mnie taka dziwna beznadzieja. Odstawiłam ją na blisko tydzień, a potem dokończyłam, bo nie lubię zostawiać dobrych książek. Jakbym ją czytała do 2019 to myślę, że wychwalałabym, ale ze względów osobistych daję 7/10.
10
RudyBoblin

Nie oderwiesz się od lektury

To było bardzo abstrakcyjne i dziwne. Uwielbiam takie książki, a ta zyskała jedną gwiazdkę więcej za posłowie Autora. Apokaliptyczna wizja tej powieści poniekąd już raz się spełniła. Oby tamten raz był ostatnim.
10
Wyderki

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągający z małym twistem, można pomyśleć, że covid w 2020 wcale nie był taki zły :)
00
karmeldynia

Nie oderwiesz się od lektury

Chociaż nieco przekoloryzowana, naprawdę wciągająca. Przeleżałam z nią grypę w łóżku ;)
00
zharkawik

Nie oderwiesz się od lektury

meeega książka! nie potrafię porównać do niczego innego, ale przeciekawie się czyta po pandemii ;)
00

Popularność




Część pierwsza. Czy lewiatana wyciągniesz wędką?

Część pierw­sza

Czy lewia­tana wycią­gniesz wędką?

Prolog

W wio­sce St Piran wciąż opo­wia­dają, jak pew­nego dnia morze wyrzu­ciło na brzeg nagiego męż­czy­znę. Było to tego samego dnia, kiedy Kenny Ken­net zoba­czył wie­lo­ryba. Nie­któ­rzy mówią, że była to środa. Inni wydają się pewni, że czwar­tek. Było to na początku paź­dzier­nika. No chyba że pod koniec wrze­śnia – ale od wyda­rzeń tam­tego dnia oraz zamętu kolej­nych dni i tygo­dni minęło pra­wie pół wieku, a nikt, ani wtedy, ani póź­niej, nie wpadł na to, żeby wszystko spi­sać. Mamy więc tylko wspo­mnie­nia, jak­kol­wiek kru­che by były. Nie­któ­rzy w wio­sce twier­dzą, że pamię­tają każdy szcze­gół, jakby to było w zeszłym tygo­dniu. Byli wtedy mło­dzi, a ich opo­wie­ści to część plą­ta­niny legend, w któ­rych echem odbi­jają się dawne czasy i dawny świat. Wszyst­kie one opo­wia­dają o tym nagim męż­czyź­nie i o wie­lo­ry­bie.

Wielu osób, które uczest­ni­czyły w tam­tych wyda­rze­niach, nie ma już z nami. Sta­ru­szek Gar­row już dawno nie żyje. Podob­nie dok­tor Mal­lory Books, Mar­tha Fish­burne, wie­lebny Alvin Hoc­king i Jeremy Melon, a także wielu spo­śród tych, któ­rzy poma­gali rato­wać wie­lo­ryba. Ich opo­wie­ści jed­nak prze­trwały i powta­rzają je teraz dzieci i wnuki miesz­kań­ców wio­ski, ich sąsie­dzi i przy­ja­ciele. Opo­wiada się je także na Festi­walu Wie­lo­ryba, odby­wa­ją­cym się w sta­rym nor­mań­skim kościele w każde Boże Naro­dze­nie. Jeśli więc kie­dy­kol­wiek tra­fisz do St Piran (co może być trudne), usły­szysz tę histo­rię na uli­cach i w barach; a jeśli zacze­pisz kogoś z wio­ski i zapy­tasz, być może posa­dzi cię na ławeczce z wido­kiem na fale oce­anu i tam przy­to­czy tę opo­wieść – o plaży, wie­lo­ry­bie i nagim męż­czyź­nie. Być może zabie­rze cię na spa­cer wzdłuż muru sta­rego portu i ska­li­stą ścieżką wokół cypla do miej­sca, gdzie zaczyna się żwir i pia­sek, a tam pokaże ci skałę, na któ­rej stał Kenny Ken­net, kiedy zoba­czył wie­lo­ryba; po czym zale­d­wie o krok dalej kawa­łek plaży, na któ­rej zna­le­ziono męż­czy­znę o imie­niu Joe. Moż­liwe, że spoj­rzy w morze, na nie­go­ścinne skały oka­la­jące plażę niczym naszyj­nik jakie­goś olbrzyma. „Jak to moż­liwe”, zapyta może, „żeby jakiś czło­wiek prze­do­stał się mię­dzy nimi wszyst­kimi, uno­sząc się na wodzie, i nie został roze­rwany na strzępy?”.

„To był nie­kon­wen­cjo­nalny przy­jazd”. Tak wła­śnie mawiał Jeremy Melon, przy­rod­nik, pod­czas dorocz­nego prze­mó­wie­nia na Festi­walu Wie­lo­ryba, opi­su­jąc przy­by­cie Joe Haaka do St Piran. „Cały Joe, dać się wie­lo­ry­bowi zanieść na plażę i to na nagusa! Inni ludzie pytają o drogę i grzecz­nie, za dnia pod­jeż­dżają na nabrzeże. Ale nie Joe. O nie. On chce zro­bić teatralne wej­ście. Zakrada się więc do mia­steczka w środku nocy, wypływa daleko w morze i wraca na grzbie­cie cho­ler­nie wiel­kiego wie­lo­ryba”. I za każ­dym razem, kiedy opo­wia­dał tę histo­rię, Jeremy Melon wygi­nał nogi w pałąk niczym kow­boj sie­dzący okra­kiem na jakimś gigan­tycz­nym rumaku, a jedną ręką krę­cił, jakby trzy­mał lasso. Można było wyobra­zić sobie Joe, sie­dzą­cego na grzbie­cie tej wiel­kiej bestii i ste­ru­ją­cego nią przez skały na pia­sek. Jeremy rów­nie dobrze jak wszy­scy inni wie­dział, że prawdy było w tej opo­wie­ści bar­dzo mało, zawie­rała jed­nak jakieś jej drobne frag­menty, a frag­menty prawdy czę­sto wystar­czą, by zro­zu­mieć rze­czy­wi­stość. Histo­ria Jeremy’ego bawiła ludzi – nawet tych, któ­rzy znali Joe Haaka. I w osta­tecz­nym roz­ra­chunku to było naj­waż­niej­sze. „Cza­sami prze­sada może być bliż­sza rze­czy­wi­sto­ści niż prawda”, mawiała Demelza Tre­var­rick, pisarka. A Jeremy’emu Melo­nowi wyda­wało się, że St Piran woli zapa­mię­tać Joe Haaka wła­śnie w ten spo­sób. Nie chcieli poważ­nego Joe, geeka, który spę­dził życie pochy­lony nad swo­imi kom­pu­te­rami, wyli­cza­jąc praw­do­po­do­bień­stwo arma­ge­donu. Nie chcieli śli­skiego, roz­pusz­czo­nego chło­paczka z mia­sta, który nosił jedwabne kra­waty, pro­wa­dził szyb­kie samo­chody i przez mie­siąc zara­biał wię­cej niż oni przez rok. Nie chcieli tego Joe, któ­rego nikt z nich nie znał – nie­pew­nego sie­bie, nie­spo­koj­nego Joe, Joe prze­śla­do­wa­nego przez demony, samot­nego Joe, który czaił się w ciem­no­ściach, wal­cząc z wła­snymi lękami. Żaden z nich nie był męż­czy­zną, któ­rego wspo­mi­nają na Festi­walu Wie­lo­ryba. Męż­czy­zna, któ­rego upa­mięt­niają, był boha­te­rem. Był pro­ro­kiem. Był czło­wie­kiem, który ura­to­wał świat. A jeśli miesz­kasz w wio­sce St Piran, to St Piran jest całym świa­tem – przy­naj­mniej dla cie­bie. I tak mijały lata, a praw­dziwe wspo­mnie­nia o męż­czyź­nie imie­niem Joe zaczęły się mie­szać z opo­wie­ściami. Na Festi­walu Wie­lo­ryba opo­wie­ści Jeremy’ego Melona słu­chały dzieci, które odtąd zawsze miały wyobra­żać sobie Joe Haaka nagiego na grzbie­cie wie­lo­ryba i być może kiedy umrą wszy­scy, któ­rzy go znali, pozo­sta­nie już tylko ten obraz.

1. Dzień, w którym Kenny Kennet zobaczył wieloryba

1

Dzień, w któ­rym Kenny Ken­net zoba­czył wie­lo­ryba

To Cha­rity Cloke zoba­czyła go pierw­sza. Wów­czas zale­d­wie sie­dem­na­sto­let­nia, o cerze tak pro­mien­nej, że policzki lśniły jej niczym miód koni­czy­nowy. W St Piran mawiano, że była z tych, które „późno roz­kwi­tają”, ale lato pełne mięk­kiego, korn­wa­lij­skiego słońca i cie­płych, atlan­tyc­kich wia­trów zatarło ostat­nie ślady nasto­let­nich krost, gry­ma­sów i fał­dek dzie­cię­cego ciałka, więc dziew­czyna, która w tam­ten paź­dzier­ni­kowy (może wrze­śniowy?) pora­nek wyszła na plażę na spa­cer z psem, naprawdę nie była już dziew­czynką. „Drzewa, które późno roz­kwi­tają”, mawiała Mar­tha Fish­burne, „czę­sto kwitną naj­pięk­niej”. A Mar­tha była nauczy­cielką, więc wie­działa, co mówi.

Cha­rity Cloke prze­cha­dzała się z psem wzdłuż pasa suchego żwiru, cią­gną­cego się od plaży aż po klify, tuż powy­żej wyrzu­co­nych na brzeg przez fale resz­tek wodo­ro­stów. Kil­koro jesien­nych wcza­so­wi­czów, któ­rzy w cie­plej­szy dzień zapu­ści­liby się na plażę, wędro­wało zamiast tego zaku­ta­nych po szczy­tach kli­fów. Plaża była prak­tycz­nie wylud­niona. Słu­cha­jąc dzi­siej­szych opo­wie­ści, można by pomy­śleć, że było tam pół wio­ski, bo wiele osób twier­dzi, że widziało męż­czy­znę lub poma­gało wycią­gnąć go z morza, ale jeśli prze­ana­li­zo­wać te histo­rie i uważ­nie posłu­chać, co kto widział, to bez żad­nych wąt­pli­wo­ści można stwier­dzić, że było tam tego dnia tylko pięć osób, łącz­nie z Cha­rity Cloke, a sześć, jeśli wziąć pod uwagę samego nagiego męż­czy­znę.

Był Kenny Ken­net, pla­żowy zbie­racz. Krę­cił się po kamie­ni­stej plaży we wschod­niej czę­ści zatoki, szu­ka­jąc małży, kra­bów oraz rupieci i drewna wyrzu­co­nego przez morze. Jeśli tra­fiło mu się coś dobrego, z drewna robił dzieła sztuki, które sprze­da­wał tury­stom w kolej­nym sezo­nie. Małże i kraby goto­wał i zja­dał. A rupie­cie – cóż – to już zale­żało od tego, co zna­lazł.

Był też Sta­ru­szek Gar­row, rybak, ale jak to mówią miesz­kańcy wio­ski, Sta­ru­szek Gar­row był tam zawsze. Kiedy pogoda była ładna, a wiatr nie­wielki, przez więk­szą część dnia prze­sia­dy­wał na ławeczce z dzier­ganą czapką nacią­gniętą na uszy, palił fajkę i spo­glą­dał w morze, zaab­sor­bo­wany szu­mem fal, ude­rze­niami sło­nej mgiełki wod­nej i nawo­ły­wa­niem mew sre­brzy­stych – roz­pa­mię­tu­jąc być może czasy, gdy ocean był mu domem.

Była też Ami­nata Chi­kelu, młoda pie­lę­gniarka. Pra­co­wała na noc­nej zmia­nie w szpi­ta­liku wiej­skim w Tre­adan­gel, dla­tego pora­nek na plaży Piran Sands był w pew­nym sen­sie jej wie­czo­rem. W ładne poranki Ami­nata relak­so­wała się, spa­ce­ru­jąc wąską ścieżką wijącą się wzdłuż wybrzeża. Pozwa­lało to ulot­nić się stre­som noc­nej zmiany. „Co ty wła­ści­wie robisz w szpi­talu przez całą noc?”, pytali cza­sem ludzie. „Patrzę, jak cho­rzy śpią”, odpo­wia­dała. I to wła­śnie robiła pod­czas obchodu z przy­ćmioną latarką, w butach, które nie skrzy­piały, spraw­dza­jąc kro­plówki, leki i puls star­szych i (czę­sto) umie­ra­ją­cych pacjen­tów, prze­by­wa­ją­cych przez dłuż­szy czas na oddziale. Nie­wielu z nas ma tak intymną rela­cję ze śmier­cią jak pie­lę­gniarki, a korn­wa­lij­skie wybrzeże, jak powie­dzia­łaby Ami­nata, to jedno z tych miejsc, gdzie ludzie przy­jeż­dżają, żeby umrzeć. Są gor­sze miej­sca, by prze­żyć jesień swo­jego życia. Ale czy potra­fisz sobie wyobra­zić, że zamie­niw­szy swój dom w mie­ście na tani dom opieki nad morzem, pew­nej nocy możesz wydać ostat­nie tchnie­nie w anty­sep­tycz­nych warun­kach prze­grza­nego oddziału szpi­tal­nego, gdzie nie potrzyma cię za rękę i nie będzie towa­rzy­szyć ci w odej­ściu nikt oprócz smu­kłej pie­lę­gniarki z Sene­galu? Nawet tym, któ­rzy mają wystar­cza­jąco dużo wyobraźni, może być trudno wyobra­zić sobie pięk­niej­szą twarz, łagod­niej­szy głos lub cie­plej­sze dło­nie poma­ga­jące w odej­ściu niż Ami­naty Chi­kelu. Obda­rzona cerą w kolo­rze kawy z mle­kiem, świad­czącą o kok­tajlu genów w rodo­wo­dzie, odro­bi­nie Afryki, odro­bi­nie Europy i odro­bi­nie kto-wie-czego, hybry­do­wej mie­szance, która zapew­niła jej ide­alną kom­bi­na­cję cech: ciemne, sub­sa­ha­ryj­skie oczy, gęste włosy, które nosiła zaple­cione w prze­wią­zane wstąż­kami war­ko­cze, nie­wielki, cel­tycki nos i urze­ka­jący, cygań­ski uśmiech.

Jako ostatni na plaży zna­lazł się tam­tego dnia Jeremy Melon, przy­rod­nik i pisarz. Szczu­pły i spe­cy­ficzny Jeremy przy­cho­dził nad zatokę w poszu­ki­wa­niu inspi­ra­cji – a przy­naj­mniej tak mówił. Cza­sami roz­sta­wiał szta­lugi i mazał po płót­nie akwa­re­lami, ale ni­gdy nie była to jakaś jego szcze­gólna pasja. Jego wyjąt­kową pasją były słowa. Opo­wie­ści. Czę­ściej wędro­wał po zatoce w cza­sie odpływu, przy­glą­da­jąc się stwo­rze­niom żyją­cym w ska­li­stych kału­żach, wyobra­ża­jąc sobie histo­rie ich życia. Jakie to musi być cie­kawe, myślał sobie, być roba­kiem, rybą czy sko­ru­pia­kiem w sadzawce. Pod­czas przy­pływu twoje życie staje się czę­ścią wiel­kiego oce­anu opa­su­ją­cego pla­netę. Możesz pły­wać, dokąd­kol­wiek zechcesz. Możesz wypły­nąć z falą i dać się ponieść aż na plażę w Port Nevis lub przez morze na Tahiti. A już za chwilę przy­pływ cię opusz­cza, morze wyco­fuje się i tkwisz w kru­chym jeziorku wod­nym, nie mogąc uciec przed wysu­sza­jącą mocą słońca czy cho­ciażby takimi zbie­ra­czami jak Kenny Ken­net, który może zgar­nąć cię do wia­derka i usma­żyć. Pew­nego dnia, myślał sobie Jeremy Melon, mógłby napi­sać o tym opo­wia­da­nie.

Czyli sześć osób i jeden pies, a jedna z tych sze­ściu osób leżała nago, twa­rzą do góry i wyglą­dała na topielca.

Ludzie pytali Cha­rity Cloke: „Czy był tak samo piękny… no wiesz… tam na dole?” i suge­styw­nie wska­zy­wali wzro­kiem w dół. Mieli oczy­wi­ście na myśli: „Czy był tak samo piękny poni­żej pasa, jak nie­wąt­pli­wie był powy­żej niego?”. A Cha­rity Cloke odpo­wia­dała wsty­dli­wym uśmie­chem, z rumień­cem na mio­do­wych policz­kach. „Nie powiem”, mówiła, uno­sząc lekko brwi – szczę­śliwa posia­daczka tak intym­nych infor­ma­cji, by­naj­mniej nie­skłonna się nimi dzie­lić.

Powy­żej pasa, mówiło wiele osób, męż­czy­zna leżący na pia­sku był piękny. Jego zimne od morza ciało wyda­wało się przej­rzy­ste, błę­kitne żyły niczym tajemna mapa pod bla­dym papie­rem skóry, włosy roz­sy­pane po twa­rzy jak mokra psze­nica po burzy. Przy czym miesz­kańcy, któ­rzy poru­szali ten temat z Cha­rity Cloke, naj­wy­raź­niej wie­dzieli już (bo ewi­dent­nie powie­działy im to plotki), że u nagiego męż­czy­zny wystą­piło tam­tego dnia zja­wi­sko fizjo­lo­giczne dość nie­ty­powe dla jakie­go­kol­wiek męż­czy­zny wycią­gnię­tego z zim­nej wody. Dok­tor Mal­lory Books użył odpo­wied­niego ter­minu medycz­nego, wyja­śnia­jąc je Cha­rity. Męż­czy­zna z morza, jak powie­dział, cier­piał na pria­pizm. Bar­dzo zimna woda, wyja­śnił mło­dej kobie­cie, może w pew­nych oko­licz­no­ściach spo­wo­do­wać roz­sze­rze­nie naczyń krwio­no­śnych. A roz­sze­rze­nie naczyń krwio­no­śnych może skut­ko­wać reak­cją, którą zaob­ser­wo­wała Cha­rity Cloke. „Pro­szę się nie mar­twić”, powie­dział jej dok­tor Books, „obrzmia­łość ta jest mimo­wolna”. „Takie rze­czy nie trwają długo”, rzekł. I rze­czywiście, po kilku minu­tach w małym gabi­ne­cie dok­tora Booksa przy Fish Street zja­wi­sko ustą­piło, erek­cja męż­czy­zny zmniej­szyła się, a pan­nie Cloke oszczę­dzono dal­szych rumień­ców.

Jako gość odwie­dza­jący St Piran możesz poskła­dać całą sekwen­cję zda­rzeń, które tam­tego jesien­nego dnia zaszły na plaży Piran Sands i w wio­sce, nakła­da­jąc na sie­bie opo­wie­ści Cha­rity Cloke, Kenny’ego Ken­neta i Jeremy’ego Melona. Można dorzu­cić do nich cytaty z opo­wie­ści Caseya Lim­bera, wypla­ta­cza sieci, dok­tora Booksa i Sta­ruszka Gar­rowa. Jeśli to zro­bisz, możesz z pewną dozą pew­no­ści usta­lić praw­dziwy prze­bieg wyda­rzeń tego dnia, kiedy wszystko się zaczęło.

Można zacząć od Kenny’ego Ken­neta, zbie­ra­cza pla­żo­wego, grze­bią­cego wśród skał na wschod­nim krańcu zatoki ze swo­imi pla­sti­ko­wymi tor­bami, pod­bie­ra­kami i cudacz­nym sprzę­tem. Były to dobrze mu znane skały. Prze­szu­ki­wał tę zatokę, a także tuzin innych na tym wybrzeżu, w poszu­ki­wa­niu frag­men­tów wyrzu­co­nych przez morze skar­bów już od jakichś dzie­się­ciu czy pięt­na­stu lat – odkąd skoń­czył szkołę, jeśli wie­rzyć jego opo­wie­ściom. Rzadko obci­nane włosy miał w dre­dach, skrę­cone i sztywne niczym kawałki liny spło­wia­łej od soli i wia­tru; odkąd dni robiły się chłod­niej­sze, przy­trzy­my­wał nie­sforne loki na miej­scu za pomocą lnia­nej czapki żan­darma. Miał na sobie pod­wi­nięte do kolan dżinsy Oxfam, koszulkę z logo Guin­nessa i bez­sen­sowny, baweł­niany sza­lik. Odry­wał wła­śnie małże od skały za pomocą noża o pła­skim ostrzu, zgięty wpół, kiedy pod wpły­wem impulsu wypro­sto­wał się, wdra­pał ze trzy metry pod górę i z tego dogod­nego miej­sca spoj­rzał w kie­runku morza.

Czego wypa­try­wał? „Niczego szcze­gól­nego”, mówił. Po pro­stu cza­sem tak robił. Może liczył na dry­fu­jące resztki, spła­wiki, które mógłby odsprze­dać poła­wia­czom homa­rów za cenę kufla piwa, albo skrawki sieci dla Caseya Lim­bera.

Zoba­czył tym­cza­sem wie­lo­ryba.

Na początku wyda­wało mu się, że może to del­fin. A nawet zwy­kła foka. Poja­wił się w polu widze­nia niczym cień poni­żej poziomu fal, jak sza­ro­zie­lony kadłub jakie­goś sta­ro­żyt­nego wraku, koły­sząc się lekko, wysy­sa­jąc z wody świa­tło słońca. Kenny’emu wyda­wało się, jakby jakaś ręka mach­nię­ciem zasło­niła na chwilę słońce, posy­ła­jąc w głę­biny skra­wek mroku. A potem, budząc led­wie zmarszczki na powierzchni wody, lewia­tan zanu­rzył się i znik­nął.

Woda wokół cypla była ciemna i głę­boka. Kenny Ken­net wie­dział o tym, ale ni­gdy wcze­śniej nie widział del­fina tak bli­sko brzegu. Wpa­try­wał się w pusty frag­ment morza, zasta­na­wia­jąc się nad tym, co zoba­czył lub czego nie zoba­czył. To musiał być del­fin, uznał. Chyba że… chyba że to wie­lo­ryb? Woda błysz­czała teraz w miej­scu, gdzie wcze­śniej znaj­do­wał się ogromny kształt, jakby na morzu pozo­stała cie­niutka war­stewka szkła. Zbie­racz odwró­cił głowę, by spraw­dzić, czy ktoś jesz­cze mógłby potwier­dzić, co widział. I w odle­gło­ści jakichś stu metrów zoba­czył Cha­rity i jej pudla.

– Hej! – Kenny zama­chał oby­dwoma ramio­nami. – Hej!

Jego woła­nie przy­cią­gnęło uwagę Cha­rity Cloke, a także Ami­naty Chi­kelu, która znaj­do­wała się dalej na wybrzeżu, oraz Jeremy’ego Melona, który wciąż oglą­dał ska­li­ste sadzawki.

– Hej! – zawo­łał znowu Kenny. – Chyba widzia­łem wie­lo­ryba!

– Co widzia­łeś? – krzyk­nęła Cha­rity. Jeremy i Ami­nata byli zbyt daleko, by dołą­czyć do roz­mowy.

– Wie­lo­ryba. – Kenny przy­wo­łał ją gestem.

Cha­rity Cloke ruszyła bie­giem przez pia­sek w kie­runku cypla. Musiała omi­nąć kilka wystę­pów skal­nych.

– Szybko! – Kenny znowu dostrzegł kształt wyła­nia­jący się powoli z głę­biny.

– Idę. – Cha­rity przy­trzy­mała się rękami obro­śnię­tego pąklami występu skal­nego.

– Szybko.

Lewia­tan wypły­wał na powierzch­nię oce­anu. Wraz z nim zda­wała się rosnąć fala przy­pływu, po bokach spły­wał wodo­spad piany. Można już było dostrzec jego kształt, prąż­ko­wany balon zapo­rowy, roz­cią­ga­jący się i falu­jący. A może to łódź pod­wodna? Kenny’ego ude­rzyła ta myśl, ale pomysł roz­wiał się natych­miast, kiedy na powierzch­nię wyło­nił się wielki, szary grzbiet wale­nia, a z jego noz­drzy ze strasz­li­wym prych­nię­ciem try­snął pió­ro­pusz wody.

– O mój Boże!

Kilka metrów od brzegu Cha­rity Cloke wrza­snęła.

– Wszystko w porządku – zawo­łał zbie­racz ze wzro­kiem utkwio­nym w wie­lo­ryba. – Nie zrobi ci krzywdy.

Ale Cha­rity nie wrzesz­czała z powodu wie­lo­ryba.

Póź­niej twier­dziła, że to nie nagość męż­czy­zny wywo­łała jej wrzask. Nie była to też jego wyraźna erek­cja, jego pria­pizm, jak to nazwał dok­tor Books. „To był po pro­stu szok”, mówiła. „Wyszłam zza skały, a on tam leżał. Myśla­łam, że nie żyje”.

Męż­czy­zna na plaży być może nie był mar­twy, ale na pewno zimny i zupeł­nie nie­ru­chomy. Jeremy Melon dotarł na miej­sce jako drugi. Wyda­wał się jesz­cze bar­dziej zszo­ko­wany wyglą­dem męż­czy­zny niż wcze­śniej Cha­rity. A potem Kenny zszedł ze swo­jej skały, wciąż poru­szony po spo­tka­niu z wie­lo­ry­bem.

– Co do…?

– On chyba nie żyje – powie­działa Cha­rity.

Trzy osoby stały i patrzyły na ciało leżące na pia­sku, i nikt nie odwa­żył się go dotknąć. Powstrzy­my­wała ich strasz­liwa iner­cja kry­zysu. Bez­ruch nie­zde­cy­do­wa­nia. Był to męż­czy­zna… oczy­wi­ście, dowo­dziła tego strasz­liwa obrzmia­łość. Ale jego skóra była tak blada i zapiasz­czona, że w pierw­szej chwili Cha­rity uznała, że może to mor­świn. Albo foka. Albo jakaś mar­twa istota wycią­gnięta z głę­bin i wyrzu­cona niczym śmieć na plażę.

– Kto to jest? – zapy­tał Kenny, jakby ta wie­dza miała jakoś pomóc.

– Ni­gdy wcze­śniej go nie widzia­łam – rze­kła Cha­rity.

Jeremy powoli potrzą­snął głową.

– Ja też nie.

– Czy powin­ni­śmy… – zaczęła Cha­rity.

– Co?

– Zro­bić mu… usta-usta?

Pauza była nie­zręczna. Żaden z dwóch męż­czyzn nie wyda­wał się chętny zasto­so­wać taką tera­pię.

– Ja to zro­bię – powie­dział po chwili Jeremy. Zaczął klę­kać.

– Nie, ja to zro­bię – zawo­łał jakiś głos z tyłu. Nade­szła pie­lę­gniarka Ami­nata, zaru­mie­niona od biegu przez plażę. Prze­pchnęła się mię­dzy nimi i opa­dła na pia­sek. – Złap­cie go za ręce.

Zro­bili, jak kazała. Roz­bi­tek był zimny i ocie­kał wodą, pew­nie został wyrzu­cony na brzeg cał­kiem nie­dawno. Może to fala wywo­łana przez wie­lo­ryba wynio­sła go na plażę.

– Prze­łóż­cie go na brzuch. Musimy opróż­nić mu płuca.

Teraz była to praca zespo­łowa. Prze­wró­cili ciało na brzuch, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, jak to wpły­nie na jego erek­cję. Ami­nata mocno ude­rzyła męż­czy­znę w plecy. Z jego ust try­snęła woda. Naci­snęła jesz­cze raz. Wyda­wał się krztu­sić.

– Chyba żyje – rze­kła Ami­nata. – Nie miał w płu­cach zbyt dużo wody. Odwróć­cie go z powro­tem.

Nie­zgrab­nie prze­wró­cili go na plecy.

– Chyba oddy­cha – rzekł Kenny.

– Upew­nijmy się. – Pie­lę­gniarka ści­snęła noz­drza męż­czy­zny i objęła jego usta war­gami, wydy­cha­jąc powie­trze do jego płuc. Jego pierś unio­sła się, a potem opa­dła. Ami­nata puściła go. Potem dmuch­nęła jesz­cze raz.

– Zde­cy­do­wa­nie oddy­cha – powie­dział Jeremy.

– Jesz­cze raz. – Kolejna por­cja cie­płego sene­gal­skiego powie­trza tra­fiła do zim­nych pęche­rzy­ków płuc­nych męż­czy­zny, który nie umarł. I tym razem, kiedy Ami­nata puściła Joe, a jego ciało powoli się odsu­nęło, ich wargi zda­wały się roz­dzie­lać nie­chęt­nie, niczym spra­gnione usta roz­sta­ją­cych się kochan­ków.

– Jest lodo­waty – rze­kła Cha­rity.

– To zimno utrzy­mało go przy życiu. – Ami­nata już ścią­gała płaszcz. – Ale i tak musimy go ogrzać. Załóżmy mu to.

– Skąd on się wziął? – zapy­tał Kenny.

– Czy to ma zna­cze­nie? Pomóż mi tu.

– Potrze­buje jakichś… spodni – rze­kła Cha­rity. Tylko na tyle zdo­łała odnieść się do stanu męż­czy­zny.

– Moich nie dosta­nie – zapro­te­sto­wał Kenny.

– Może wziąć moje. – Jeremy roz­piął pasek. – Nie przej­muj­cie się, jestem przy­zwo­icie ubrany.

– Na pewno bar­dziej przy­zwo­icie niż on – oce­niła Ami­nata.

Wcią­gnęli spodnie Jeremy’ego na mokre nogi roz­bitka. Jeremy w wia­trówce i bok­ser­kach przy­glą­dał się ich pracy.

– Teraz naj­le­piej zabierzmy go do dok­tora Booksa – powie­dział.

Sie­dząc na swoim kamie­niu i upy­cha­jąc tytoń w fajce, Sta­ru­szek Gar­row obser­wo­wał, jak cała czwórka z tru­dem unosi męż­czy­znę. W pierw­szej chwili każdy z ratow­ni­ków zła­pał za jedną koń­czynę, przez co obcy zawisł mię­dzy nimi niczym wór, ale oka­zało się, że to nie­wy­godne. Zatrzy­mali się, zro­bili kosz z ramion i prze­rzu­cili przez niego męż­czy­znę. Nie wyglą­dało to ele­gancko, ale było łatwiej­sze.

Gar­row postu­kał fajką o kamień.

– Widzieli wy tego wie­lo­ryba? – zapy­tał, kiedy mijali go, ocię­żale brnąc w pia­sku.

– Ja widzia­łem – odparł Kenny. – Był tak bli­sko mnie, jak pan teraz.

– Zła wróżba – rzekł Gar­row, wsta­jąc z tru­dem. Zaka­słał gar­dłowo i chra­pli­wie. – Za bli­sko, tak nie może być.

– Nie może – odparł Kenny. – Panie Gar­row, musimy zabrać tego męż­czy­znę do dok­tora Booksa.

– Wie­lo­ryb w zatoce, to źle.

– Tak – odparł Kenny. – Musimy już iść.

– Rybacy, im to się nie spodoba.

– Pew­nie nie.

– To nie był wie­lo­ryb, który się żywi rybami, panie Gar­row – rzekł Jeremy. – Z tego, co widzia­łem, to był płe­twal.

– Płe­twal, tak mówisz?

– One nie jedzą ryb. To fisz­bi­nowce.

Ami­nata wtrą­ciła się:

– Panie Melon, bar­dzo byśmy chcieli stać tu i oma­wiać fizjo­lo­gię wie­lo­ry­bów, ale naprawdę uwa­żam, że musimy zabrać tego męż­czy­znę do leka­rza.

– No jasne, jasne.

Ścieżka wzdłuż plaży Piran Sands wije się dookoła ska­li­stego cypla, a następ­nie skręca od razu w głąb lądu, na wiel­kie, gra­ni­towe płyty wiej­skiego portu St Piran. Para falo­chro­nów roz­ciąga się tu niczym opie­kuń­cze ramiona, odpy­cha­jące ocean od nie­po­zor­nego paska niskich, pobie­la­nych budyn­ków sto­ją­cych wzdłuż nabrzeża. To wokół tego cypla ekipa ratun­kowa brnęła, poty­ka­jąc się, z wiszą­cym mię­dzy nimi nie­wy­god­nie cia­łem obcego. Na nabrzeżu zwró­cili na sie­bie uwagę każ­dego, kto miał widok na port. Pierw­szy dostrzegł ich Casey Lim­ber, wypla­tacz sieci. Szedł wła­śnie wzdłuż falo­chronu w kie­runku plaży, kiedy się na nich natknął. Wkrótce dołą­czyli do nich Jes­sie Higgs, skle­pi­karka, oraz rybacy Daniel i Samuel Robin­so­wie, a także wła­ści­ciel baru Petrel Inn, Jacob Anders­sen, dwie dziew­czyny paku­jące ryby, O’Shea, kapi­tan portu, żona pastora Polly Hoc­king, nauczy­cielka Mar­tha Fish­burne i z tuzin innych osób, jeśli wie­rzyć opo­wie­ściom.

– Kto to jest? – roz­le­gły się liczne woła­nia zanie­po­ko­jo­nych, by ciało wyrzu­cone przez morze nie oka­zało się kochan­kiem, bra­tem, kuzy­nem czy synem.

– Nie wiemy – powie­dział Jeremy.

– Czyli obcy?

– Tak.

Za ekipą z noszami szedł Sta­ru­szek Gar­row, macha­jąc laską w jed­nej, a fajką w dru­giej ręce.

– To zła wróżba, ja wam to mówię. Zły znak.

Żądni dal­szych infor­ma­cji miesz­kańcy wio­ski sku­pili się na nim.

– To był wie­lo­ryb – powie­dział im, macha­jąc z wielką emfazą. – Wypły­nął na wierzch jak jaki dia­beł z głę­bin. Więk­szy niż dom. Więk­szy niż rząd domów.

To spra­woz­da­nie wpro­wa­dziło pewien zamęt.

– O czym pan mówi, panie Gar­row? – zapy­tał ktoś. – To nie wie­lo­ryb. To męż­czy­zna.

– I to przy­stojny – dodał ktoś inny. Mogła to być Polly Hoc­king, żona pastora.

– Tam był WIE­LO­RYB, mówię – zawo­łał stary rybak. – Sam widzia­łem. Wypły­nął z wody i łypał na mnie tym swoim oczy­skiem.

Tłum zgro­ma­dzony na nabrzeżu przy­jął tę wia­do­mość z pewną dozą podejrz­li­wo­ści.

– Pan w ogóle nie był bli­sko tego wie­lo­ryba – wtrą­cił Kenny Ken­net, który chciał się upew­nić, że jego wła­sna rola w wyda­rze­niach nie zosta­nie prze­oczona, skoro roz­mowa zeszła na temat wie­lo­ryba. – A ja byłem tuż obok niego.

– Widzia­łem go tak bli­sko, jak was widzę – upie­rał się Gar­row.

– Czy możemy zabrać tego męż­czy­znę do leka­rza? – zapy­tała Ami­nata.

– Ja pomogę – zaofe­ro­wał się młody Casey Lim­ber. Pod­szedł, żeby uwol­nić Cha­rity od jej czę­ści cię­żaru, ale jego ramiona były tak silne, że po pro­stu wziął nie­przy­tom­nego męż­czy­znę i sam poniósł dalej.

Tłum prze­le­wał się wzdłuż przy­stani, mija­jąc chaty rybac­kie z wyj­ściem na nabrzeże, aż dotarł na wąski plac, a następ­nie wąską, bru­ko­waną uliczką pod drzwi sze­re­go­wego domku. Wiele osób, które dołą­czyły do pier­wot­nej czwórki na nabrzeżu, pró­bo­wało wejść za nimi do środka.

– Czy jest pani chora? – zapy­tał znie­cier­pli­wiony Jeremy panią Pen­roth, żonę poła­wia­cza homa­rów. – Nie? To pro­szę zostać na zewnątrz.

Drzwi domu przy Fish Street zamknęły się za nimi i gro­mada cie­kaw­skich gapiów została na ulicy ze swo­imi teo­riami.

2. Najmniejszy paluszek u nogi

2

Naj­mniej­szy palu­szek u nogi

– Kraj jest jak ludz­kie ciało – mawiała Mar­tha Fish­burne do dzieci ze szkoły pod­sta­wo­wej w St Piran. – Wiel­kie mia­sta to serce, płuca i mózg. To oczy, usta i uszy. To one myślą i one mówią. Drogi i koleje bie­gną w dal – to tęt­nice i żyły, nio­sące wszyst­kie skład­niki odżyw­cze z powro­tem do miast. A mniej­sze mia­sta i wio­ski to kości, to na nich opiera się kraj. Gospo­dar­stwa i fabryki to mię­śnie – to one wyko­nują całą pracę. To one noszą i dźwi­gają.

– A co z nami? – pytały dzieci. – Co z St Piran?

– My jeste­śmy tylko malu­sieńką krostką na samym naj­dal­szym koniuszku naj­mniej­szego paluszka u nogi – odpo­wia­dała Mar­tha. – Nas się ni­gdy nie odwie­dza, ni­gdy nie ogląda, o nas się nawet ni­gdy nie myśli. – Spo­glą­dała na dzieci, od naj­star­szego do naj­młod­szego, naj­su­row­szym wzro­kiem, na jaki potra­fiła się zdo­być. A potem pozwa­lała swo­jej twa­rzy na bar­dzo sze­roki uśmiech. – I to nam się wła­śnie podoba.

Może być trudno wyja­śnić komuś obcemu dokład­nie, czy nawet w przy­bli­że­niu, gdzie znaj­duje się wio­ska St Piran. Ta cia­sna grupka wąskich dom­ków ucze­pio­nych wzgó­rza, przy­ci­śnię­tych do zakrętu drogi wiją­cej się w dół zbo­cza do portu, leży nad morzem na samym końcu cypla. To mała wio­ska, raczej osada niż porządna wieś, twa­rzą zwró­cona w stronę wod­nego pust­ko­wia, a ple­cami zawsze w kie­runku cia­snego skrawka lądu, na któ­rym się znaj­duje. Pro­wa­dzi do niej tylko jedna droga. Jak mogłoby być ich wię­cej? Ta sama droga pro­wa­dzi oczy­wi­ście z powro­tem i jest to trasa, którą absur­dal­nie łatwo prze­oczyć. Kie­dyś przy dłu­giej dro­dze z Tre­adan­gel do Pen­zance stał znak dro­gowy, przed cia­snym zakrę­tem, tuż za wzgó­rzem. Znak gło­sił „St Piran 3½ mili”, ale naj­wy­raź­niej była to nie­prawda, ponie­waż prze­ma­lo­wano go na „St Piran 4 mile”. Póź­niej kolejna ręka popra­wiła to na „St Piran 4¼”. A jesz­cze póź­niej znak w ogóle znik­nął – nie­któ­rzy mówią, że ktoś go ukradł na złom.

Utrata znaku dro­go­wego nie wywarła, o ile kto­kol­wiek mógł się zorien­to­wać, jakie­go­kol­wiek wpływu na wio­skę. Nie­wiele osób w ogóle zauwa­żyło, że go nie ma. Tylko naj­bar­dziej nie­ustra­szeni wcza­so­wi­cze docie­rali tak daleko – więk­szość wolała sze­ro­kie, sur­fin­gowe plaże Newquay lub bar­dziej ory­gi­nalne porty rybac­kie w Looe, Meva­gis­sey czy Fowey. Ci, któ­rzy rze­czy­wi­ście dotarli aż do St Piran, by wyna­jąć jedną z chat na kli­fie lub zatrzy­mać się w pen­sjo­na­cie Hedry i Mosesa Pen­hal­lo­wów – cóż, ci byli zde­ter­mi­no­wani. Wjeż­dżali trium­fu­jąco do portu i wysia­dali wyczer­pani z samo­cho­dów, macha­jąc atla­sami na dowód suk­cesu.

– Zna­leź­li­śmy was – piali z zachwytu – zna­leź­li­śmy was!

Dla tych nie­ustra­szo­nych gości naj­wspa­nial­szym osią­gnię­ciem wyprawy naj­wy­raź­niej ni­gdy nie były te godziny jazdy po auto­stra­dzie z dowol­nego miej­sca, które nazy­wali domem, na wybrzeże kanału La Man­che w Exe­ter, czy nawet te dwie i pół godziny drogi z Exe­ter na cyple Korn­wa­lii. Apo­geum sta­no­wiła ta dróżka – te 4¼ mili drogi wiją­cej się i skrę­ca­ją­cej to w jedną, to w drugą stronę, począw­szy od szosy na Tre­adan­gel aż do morza. Czy to naprawdę mogła być wła­ściwa droga? Żywo­płoty w tej czę­ści Korn­wa­lii są strasz­nie wyso­kie, więc kiedy już wyda­wało ci się, że jesteś na szczy­cie wzgó­rza i zaraz zoba­czysz przed sobą wio­skę, droga opa­dała kolejny raz lub zwi­jała się w następny zakręt. Nie­da­leko od punktu począt­ko­wego szosa zwęża się do sze­ro­ko­ści poje­dyn­czego pojazdu. Tutaj, w bra­mie gospo­dar­stwa Bevisa Magwi­tha znaj­do­wało się miej­sce, w któ­rym wielu przy­pad­ko­wych gości pod­da­wało się i zawra­cało. Tych, któ­rzy tego nie zro­bili, wciąż cze­kały trzy mile jazdy bez żad­nych zna­ków dro­go­wych, powi­tań ani miga­ją­cych w oddali wież kościel­nych.

Nic dziw­nego więc, że miesz­kańcy St Piran od dawna porzu­cili nadzieję na życie z prze­jezd­nych tury­stów. Oprócz pen­sjo­natu Pen­hal­lo­wów z wido­kiem na port i małą, kamie­ni­stą plażę, oraz wąt­pli­wych dzieł sztuki Kenny’ego Ken­neta, bar­dzo nie­wiele mogło ich tu przy­cią­gnąć. Par­ko­wa­nie bywało trudne; na płat­nym par­kingu przy nabrzeżu było tylko sześć miejsc dla samo­cho­dów i wielu przy­god­nych let­ni­ków wra­cało pod górę drogą na Tre­adan­gel, nie zdo­ław­szy choćby raz wysiąść z auta. W miej­sco­wym skle­piku sprze­da­wano nie­wiele wię­cej niż pod­sta­wowy zestaw pro­duk­tów spo­żyw­czych; nie było tam miej­sca na pocz­tówki, kostiumy kąpie­lowe czy pamiątki. Bar Petrel Inn był mroczny, cia­sny i kom­plet­nie nie­za­chę­ca­jący. Nie było wycie­czek stat­kiem, mini­golfa, restau­ra­cji ani nawet porząd­nej kawiarni. Hedra i Moses Pen­hal­lo­wo­wie rekla­mo­wali tra­dy­cyjne korn­wa­lij­skie „her­batki” z ciast­kami z dże­mem, ale ich salon sta­rał się wyglą­dać tak odpy­cha­jąco, ze swo­imi wybla­kłymi firan­kami i tanimi wło­skimi ozdo­bami, że nawet w szczy­cie sezonu let­niego ni­gdy nie było zbyt wielu chęt­nych.

W dniu, kiedy Kenny Ken­net zoba­czył wie­lo­ryba i kiedy na plaży poja­wił się nagi męż­czy­zna, na par­kingu stał tylko jeden samo­chód. Biały mer­ce­des coupé. Był zamknięty. Jeremy Melon zer­k­nął do środka.

– Nic – rzekł do Polly Hoc­king, żony pastora.

– Czego szu­kasz?

– Nie jestem pewny. – Wypro­sto­wał się. – Cze­goś, co by mogło pod­po­wie­dzieć, kim jest wła­ści­ciel.

– Myślisz, że może nale­żeć do niego? Tego faceta z plaży?

Jeremy ski­nął głową.

– A jak ina­czej by się tu dostał? – zapy­tał.

– Może – zasu­ge­ro­wała Polly Hoc­king, która miała zmysł dra­ma­tyczny – zmyło go z jakie­goś statku.

– Moż­liwe. – Jeremy spró­bo­wał otwo­rzyć bagaż­nik. – A może przy­je­chał tu dzi­siaj wcze­snym ran­kiem, poszedł na spa­cer, zde­cy­do­wał się popły­wać, porwał go prąd…

– Goły jak go Pan Bóg stwo­rzył?

– To się zda­rza. Może zapo­mniał kąpie­ló­wek.

– Powin­ni­śmy zadzwo­nić na poli­cję?

– Może – powie­dział Jeremy. Odwró­cił się od Polly, by spoj­rzeć na port. – Ale jesz­cze nie teraz. Pocze­kajmy, aż się obu­dzi.

– Nie­długo skoń­czy mu się czas par­ko­wa­nia – rze­kła Polly.

Jeremy wzru­szył ramio­nami.

– Kiedy ostat­nio był w St Piran jakiś straż­nik miej­ski?

Na końcu portu, gdzie zaczyna się falo­chron, poza zasię­giem wzroku patrzą­cych z wio­ski, Cha­rity Cloke sie­działa wypro­sto­wana przy kamie­niu, nie zwra­ca­jąc uwagi na wil­goć pia­sku. Obok niej sie­dział Casey Lim­ber. Omi­jali się wzro­kiem, sku­pia­jąc się na prze­wa­la­ją­cych się falach i nur­ku­ją­cych mewach sre­brzy­stych.

Dla­czego Casey Lim­ber był tego ranka na cyplu? Nie miał powodu tam być, chyba że szu­kał Cha­rity Cloke – i nie­któ­rzy mówią, że tak wła­śnie było, cho­ciaż Casey zaprze­cza temu po dziś dzień. Nie­któ­rzy mówią, że wypla­tacz sieci wręcz śle­dził Cha­rity, ale to brzmi, jakby ją prze­śla­do­wał. Wła­ściwe wyja­śnie­nie mogłoby brzmieć, że Casey liczył na przy­pad­kowe spo­tka­nie z Cha­rity. Może tra­fi­liby na sie­bie w odlud­nej zatoczce i tam on mógłby uprzej­mie uchy­lić kape­lu­sza i rzu­cić wesołe „dobry”. Mogliby poroz­ma­wiać i może coś by z tego wyni­kło, a kto wie, do czego takie spo­tka­nia mogą dopro­wa­dzić? Bo takie wła­śnie plany mło­dzi męż­czyźni ukła­dają wzglę­dem dziew­cząt, szcze­gól­nie tych późno roz­kwi­ta­ją­cych i tak pięk­nych jak Cha­rity Cloke. I tak się zło­żyło, że rze­czy­wi­ście do tego przy­pad­kowego spo­tka­nia doszło – i cho­ciaż nie było to dokład­nie takie ren­dez-vous, jakie Casey mógł pla­no­wać lub sobie wyobra­żać, osta­tecz­nie coś z niego wyni­kło, a wynik ten z punktu widze­nia Caseya (a także Cha­rity) można było spo­koj­nie uznać za pozy­tywny. Sami pra­cu­jemy na swoje wła­sne szczę­ście, jak by powie­działa Mar­tha Fish­burne.

– Co za dziwny dzień – rzekł Casey. Miał wra­że­nie, że jest tak bli­sko Cha­rity, iż mógłby usły­szeć bicie jej serca.

Co się dzieje w gło­wie takiej dziew­czyny jak Cha­rity Cloke? Casey pew­nie chciałby móc czy­tać w jej myślach, a przy­naj­mniej odszy­fro­wać jej wyraz twa­rzy.

– Chodźmy się przejść – powie­dział, kiedy wyszli z domu leka­rza na Fish Street, a ona zamiast spu­ścić wzrok i potrzą­snąć głową, jakby może zro­biła dzień wcze­śniej, zgo­dziła się. Dla­tego powę­dro­wali wzdłuż nabrzeża z bie­gną­cym za nimi pudlem i tu wła­śnie wylą­do­wali, obser­wu­jąc łamiący się rytm fal i roz­bry­zgi piany na pra­sta­rych ska­łach.

– Myślisz, że nic mu nie będzie? – zapy­tała Cha­rity.

– Zro­bi­li­śmy wszystko, co mogli­śmy. Jest w dobrych rękach. Jeśli kto­kol­wiek zdoła go wyle­czyć, to dok­tor Books.

– Nie jest już praw­dzi­wym leka­rzem.

– Oczy­wi­ście, że jest. Po pro­stu jest na eme­ry­tu­rze. To nie zna­czy, że nie będzie wie­dział, co robić.

– Myślisz, że wezwą karetkę?

– Może. – Casey roz­pro­sto­wał swoje dłu­gie nogi. – Ostatni raz wzy­wali tu karetkę, kiedy Doro­thy Resto­rick rodziła dziecko.

– Pamię­tam – uśmiech­nęła się Cha­rity.

– Dotarła po czte­rech godzi­nach.

– Nie­któ­rzy twier­dzą, że po pię­ciu.

– I zanim doje­chała, dziecko zostało już odsta­wione od piersi.

Roze­śmiali się i na sekundę odwró­cili do sie­bie twa­rze, by pochwy­cić swoje spoj­rze­nie.

Był od niej star­szy, ale nie­wiele. Pocho­dził z Port Nevis w Rose­land, napra­wiał sieci w Mouse­hole, tań­czył z dziew­czę­tami na plaży w Newquay, gdzie chłopcy mają na sobie bar­dzo nie­wiele, a dziew­częta jesz­cze mniej. Teraz miesz­kał zupeł­nie sam w St Piran, w dwóch małych poko­jach na pię­trze domu kapi­tana portu. Jego ojciec wciąż napra­wiał sieci u sie­bie, ale w jed­nej małej wio­sce nie było zapo­trze­bo­wa­nia na dwóch doro­słych męż­czyzn wyko­nu­ją­cych tę samą pracę, więc oto Casey Lim­ber wyrwał się na wol­ność w St Piran, wysoki i szczu­pły niczym młody dąb, z ciem­nymi, hisz­pań­skimi brwiami i łagodną into­na­cją.

– Widzia­łeś kie­dy­kol­wiek wcze­śniej takiego męż­czy­znę? – zapy­tała Cha­rity.

– Jakiego? – odparł z nutą figlar­no­ści ukrytą w sło­wach.

– Wyrzu­co­nego na plażę – odparła, ale nie zdo­łała ukryć uśmie­chu.

Kiedy ją poca­ło­wał, nie było to pla­no­wane. Nie wyda­rzyło się, ponie­waż przy­su­nął się za bli­sko albo ukrad­kiem objął ją ramie­niem. Przy­po­mi­nało bar­dziej nur­kowy lot burzyka w ciemną głę­binę, przy­cią­ga­nie magne­tyczne, gra­wi­ta­cję, która prze­chy­liła jego ciało w jej stronę i przy­cią­gnęła jej twarz do jego twa­rzy. Czy nie­ocze­ki­wana wizja Priapa na plaży coś w niej roz­bu­dziła? Ich usta spo­tkały się i kiedy nabrała powie­trza, wcią­gnęła do płuc słodki zapach wypla­ta­cza sieci.

Tak nie­wiele czasu minęło, odkąd poja­wił się nagi męż­czy­zna, odkąd Kenny Ken­net dostrzegł wie­lo­ryba. A już coś zaczęło się zmie­niać. Cha­rity wie­działa to, wdy­cha­jąc zapach Caseya Lim­bera. Wie­działa, że gdyby to było wczo­raj, nie padłaby pod napo­rem łagod­nych gałęzi dębu Caseya. Nie czu­łaby wil­got­nego pia­sku na całej dłu­go­ści ple­ców swo­jej sukienki. Ale wczo­raj to nie dzi­siaj.

– Wszystko musi minąć – mawiał wie­lebny Alvin Hoc­king. – Wszystko musi odejść.

Oczami wyobraźni Cha­rity znowu zoba­czyła tego męż­czy­znę, tak bla­dego i posi­nia­czo­nego, tak mokrego i zim­nego, z erek­cją niczym maszt fla­gowy pnący się w górę klifu. „Pro­szę się nie mar­twić”, powie­dział dok­tor Books. Czy była zmar­twiona? Nie wyda­wało jej się. Wie­działa, jak funk­cjo­nuje ludz­kie ciało. Miała brata – pięt­na­sto­let­niego – i widziała go w każ­dej moż­li­wej pozy­cji.

Cho­ciaż może i nie w tam­tej.

– Wszystko musi minąć – szep­nęła, kiedy język Caseya Lim­bera zaczął pozna­wać jej wargi.

Odsu­nął się i spoj­rzał na nią.

– Każdy dzień jest nowym dniem – powie­działa. – Nie wiem, czy wcze­śniej tak naprawdę to dostrze­ga­łam.

– Oczy­wi­ście, że tak jest – odparł i znowu ją poca­ło­wał.

– Ale ten dzień jest now­szy niż nowy. Potrze­bu­jemy innego słowa, by go opi­sać.

– Co powiesz na „ide­alny”? – odparł.

– Nie, to nie jest wła­ściwe słowo. – Opa­dła na pia­sek, resztki jej oporu prze­pa­dły i odwza­jem­niła poca­łu­nek. – Ale musi wystar­czyć.

3. Dobry punkt wyjścia

3

Dobry punkt wyj­ścia

– Pierw­sze, co musi pan wie­dzieć, to że nie jestem praw­dzi­wym leka­rzem.

Leżał w świe­żej, baweł­nia­nej pościeli, suchy już i roz­grzany. Powieki miał jakby skle­jone ze sobą.

– To zna­czy jestem praw­dzi­wym leka­rzem. Tylko że nie pro­wa­dzę już prak­tyki.

Z tru­dem otwo­rzył oczy, szu­ka­jąc źró­dła słów. Odwró­cił głowę.

– Wszystko, co robię, robię jako jedna istota ludzka dla dru­giej. Nie mam żad­nej umowy. Nie pra­cuję już w publicz­nej ochro­nie zdro­wia. Jeśli cokol­wiek się panu nie spodoba, wystar­czy wstać i sobie pójść.

W rogu pokoju, w pobliżu drzwi, stała jakaś nie­wy­raźna postać. Mówiła coś.

– Bogiem a prawdą, to w takim miej­scu jak to ni­gdy nie da się przejść na eme­ry­turę. Goście z Truro cią­gle mi mówią, że powi­nie­nem po pro­stu ludziom odma­wiać. Któ­re­goś dnia, mówią, jakiś nie­wdzięczny koleś pozwie mnie do sądu i gdzie wtedy wylą­duję, co? Pew­nie w przy­tułku. Więc oczy­wi­ście mówię, że prze­stanę przyj­mo­wać pacjen­tów. A potem oka­zuje się, że przy­cho­dzi jakiś nie­szczę­śnik z gwoź­dziem w sto­pie albo z ością w gar­dle i co ja mam zro­bić? Co z przy­sięgą Hipo­kra­tesa? Kogoś mi tu przy­no­szą, na wpół uto­pio­nego i zamar­z­nię­tego – i co wtedy?

Postać prze­stała na chwilę mówić, by długo i prze­sad­nie zacią­gnąć się krót­kim cyga­rem. Wydmuch­nęła chmurę dymu i odkaszl­nęła.

– Więc jeśli chce pan praw­dzi­wego leka­rza, musi pan zabrać swój żało­sny tyłek z tego cie­płego, wygod­nego łóżka i dostar­czyć go do Truro, gdzie leka­rze pew­nie pana zabiją. – Męż­czy­zna zacią­gnął się jesz­cze raz. – Zwy­kle to robią.

Joe Haak zamru­gał. Gdzie się znaj­do­wał? Czyje to łóżko? Pró­bo­wał sku­pić wzrok na męż­czyź­nie, który do niego prze­ma­wiał, ale od wysiłku roz­bo­lały go oczy. Zaci­snął je z powro­tem.

– To jak będzie? Ryzy­kuje pan tutaj u kono­wała czy masze­ruje całą drogę pod górę na auto­bus o trze­ciej dwa­dzie­ścia i liczy na to, że dotrze do Truro, zanim wszy­scy pójdą do domu na noc?

– Gdzie ja jestem?

– Dobre pyta­nie. Bar­dzo dobre pyta­nie. Poka­zać panu na mapie? Czy wystar­czy kod pocz­towy?

– Jakaś nazwa by się przy­dała. – Pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie wyda­rze­nia poprzed­niego dnia. Była jakaś podróż. Długa. Był w wodzie. Wycią­gnęli jego nazwi­sko z kape­lu­sza. Jakiego kape­lu­sza? Spró­bo­wał się pod­nieść, ale jego mię­śnie wyda­wały się absur­dal­nie słabe.

– Co, nazwa tej zapa­dłej dziury? A może moje nazwi­sko? – Lekarz, który nie był praw­dzi­wym leka­rzem, jesz­cze raz pyk­nął cygaro, a potem zga­sił to, co z niego zostało, na małym, szkla­nym tale­rzyku. – Nazy­wam się Books. Mal­lory Books. Powi­nie­nem powie­dzieć „dok­tor Books”, ale gdy­bym to zro­bił, mógłby pan mnie pozwać.

Joe wyda­wało się, że ma prze­sad­nie duży język.

– Czemu miał­bym pana pozwać? – Czy ten lekarz zdoła zro­zu­mieć jego słowa? W jego wła­snych uszach brzmiały jak „szemu mały wana wozać”. Jesz­cze raz spró­bo­wał otwo­rzyć oczy. Gdyby zro­bił tylko małą szparkę, może by tak nie szczy­pały.

– A kto to wie? – Lekarz ewi­dent­nie miał ucho do trud­nych wypo­wie­dzi. – Może dla­tego, że ura­to­wa­łem panu życie? Nie każ­dego cie­szy ten bło­go­sła­wiony stan, który nazy­wamy życiem.

– Hm. – Joe opadł z powro­tem na poduszki. A więc żył. Na tę myśl poczuł nie­spo­dzie­wany przy­pływ ulgi. – Ura­to­wał mi pan życie? Zna­czy… naprawdę? – Uato­wai wazy­cie? Zaszy nawdę?

– Ja i jesz­cze kilka osób. Zdaje się, że zawdzię­cza pan je pew­nej dziew­czy­nie o imie­niu Cha­rity, pie­lę­gniarce o imie­niu Ami­nata i kilku chęt­nym tra­ga­rzom. Ja tylko zapew­ni­łem panu cie­pło.

– Dzię­kuję. – Joe znowu zamknął oczy i przez chwilę miał wra­że­nie, jakby odpły­wał. Cią­gnę­li­śmy losy. Padło na cie­bie, chło­pie.

Kiedy ponow­nie otwo­rzył oczy, lekarz znik­nął. Joe zasnął.

– Pomy­śla­łem, że pew­nie coś by pan zjadł. – Dok­tor Books znowu stał przy łóżku. W pokoju było teraz ciem­niej. – Zupy? Pro­szę usiąść. Dobrze panu zrobi.

– Dzię­kuję. – Tym razem usiadł z mniej­szym wysił­kiem, a język ewi­dent­nie skur­czył się do nor­mal­nych roz­mia­rów. – Gdzie ja jestem?

– Chyba już zali­czy­li­śmy to pyta­nie?

– Tak? Nie pamię­tam odpo­wie­dzi.

– Bar­dzo nie­wiele osób pamięta. – Lekarz posta­wił na łóżku tacę. Gorąca zupa i kubek her­baty.

Joe zła­pał her­batę i wypił ją kil­koma łykami. Dla­czego tak mu się chciało pić? Zabrał się do zupy. Kiedy uniósł wzrok, oczy już go nie szczy­pały.

– No to gdzie jestem? – zapy­tał jesz­cze raz.

Lekarz usiadł w głę­bo­kim fotelu uszaku.

– Coś panu powiem – rzekł. – Udzielę panu odpo­wie­dzi na to pyta­nie w zamian za odpo­wiedź na jedno moje.

– Okej.

– Co na litość boską robił pan tam na plaży w stroju Adama? O tej porze roku?

W stroju Adama? Joe nagle poczuł się zawsty­dzony. Roze­bra­nie się wyda­wało się wtedy pra­wie natu­ralne. Może śmiałe, ale prze­cież nie szo­ku­jące. Morze było ciemne, a plaża bez­ludna. Przy­po­mniał sobie szok wywo­łany lodo­watą wodą.

– Nie jestem pewien.

– To może spró­bu­jemy takie. Kim pan jest? Skąd pan pocho­dzi?

„To twoje nazwi­sko wycią­gnę­li­śmy z kape­lu­sza”, powie­dział gło­sik w jego gło­wie. „Padło na cie­bie”.

Poczuł, że tętno mu przy­spie­sza.

– Kim pan jest? – zapy­tał ponow­nie lekarz.

– Kim jestem? – powtó­rzył słabo. Czy w ogóle chciał odpo­wia­dać na to pyta­nie? „Poli­cja odna­la­zła męż­czy­znę w małej wio­sce w Korn­wa­lii”, mówił repor­ter w jego gło­wie. „Zdra­dził się, kiedy ujaw­nił swoje praw­dziwe nazwi­sko leka­rzowi, a ten natych­miast powia­do­mił wła­dze”.

– Jak się pan nazywa? – Lekarz się­gnął do wewnętrz­nej kie­szeni mary­narki i wycią­gnął sta­ro­świecki dłu­go­pis oraz mały notes opra­wiony w skórę. – Zapi­szę sobie.

– Muszę odpo­wia­dać?

– To zawsze dobry punkt wyj­ścia – powie­dział lekarz. – Tak mnie uczyli w szkole medycz­nej. Ustal toż­sa­mość pacjenta. Nie żeby był pan moim pacjen­tem, oczy­wi­ście. Jestem tylko zwy­kłym oby­wa­te­lem, który wyświad­cza panu przy­sługę. A więc… imię?

Jak łatwo byłoby podać swoje imię. To tylko imię. Zwy­kła kom­bi­na­cja liter. Jedno „J”, jedno „O”, jedno „E”. Mógł podać swoje imię i może wtedy byłoby po wszyst­kim.

– To jest pro­ste pyta­nie. Potem będą trud­niej­sze. – Lekarz postu­kał dłu­go­pi­sem w notes. – Jest pan przy­naj­mniej Angli­kiem. Czy powi­nie­nem powie­dzieć: Bry­tyj­czy­kiem? Jeden z chło­pa­ków uznał, że może jest pan cudzo­ziem­cem, który spadł z jakie­goś tan­kowca albo coś.

– Tan­kowca?

– Albo coś. Ale tak nie jest. A więc… imię?

Spró­bo­wał coś wymam­ro­tać, ale nie zdo­łał. Język jakby znowu spuchł. Mógł oczy­wi­ście wymy­ślić jakieś imię, ale to wyma­ga­łoby wyobraźni.

– Nie zna pan swo­jego wła­snego imie­nia? – Był w tym ślad nie­cier­pli­wo­ści.

Jakie nazwi­sko byłoby dobre? John Smith? O wiele zbyt oczy­wi­ste, cho­ciaż w banku, w któ­rym pra­co­wał, było dwóch Joh­nów Smi­thów. Jak by sobie pora­dzili w takich oko­licz­no­ściach, zasta­no­wił się. Czy musie­liby wymy­ślić bar­dziej reali­styczne nazwi­sko? Ale myśle­nie o tym mu nie poma­gało. Wpa­dło mu do głowy nazwi­sko Mer­kin Muf­fley, ale czy lekarz roz­po­znałby odnie­sie­nie do filmu? Moż­liwe. Na pewno są jakieś inne nazwi­ska. Może jego mózg wyłą­czył się po trau­ma­tycz­nych prze­ży­ciach. Ale rów­nie dobrze mógł to być dys­kom­fort na samą myśl o uda­wa­niu. Joe Haak nie był kłam­czu­chem, a nie­uczci­wość nie leżała w jego natu­rze. Być może była to pozo­sta­łość po duń­skich, lute­rań­skich war­to­ściach zaszcze­pio­nych mu przez ojca. Albo po łagod­niej­szym, angiel­skim, hip­pi­sow­skim świa­to­po­glą­dzie, któ­rego nauczył się od matki. Tak czy ina­czej, wtrą­cił się tu jakiś men­talny cen­zor. Joe odkrył, że potrząsa głową.

– Wie pan, skąd pan pocho­dzi?

Skąd pocho­dzi kto­kol­wiek z nas? Ten temat wyma­gał pew­nego zasta­no­wie­nia. Jeśli nie potrafi tego leka­rza okła­mać, to może potrafi zamknąć oczy i prze­cze­kać te pyta­nia.

Lekarz odło­żył dłu­go­pis z wes­tchnie­niem.

– Czyli amne­zja? Czy to jest wła­śnie to?

Amne­zja, to by była bło­gość. Padło na cie­bie. Jak wspa­niale byłoby ni­gdy nie przy­po­mnieć sobie tych słów.

– Amne­zja? – powtó­rzył.

Ale lekarz wziął jego odpo­wiedź za potwier­dze­nie.

– Amne­zja. Rozu­miem. Cóż, coś panu powiem, panie Jaso­nie Bourne, czy kogo­kol­wiek pan udaje. Za dużo się pan ksią­żek naczy­tał; za dużo fil­mów. Amne­zja to wymysł pisa­rzy. Nie ist­nieje – nie w takim sen­sie, jak się panu wydaje. Nikt ni­gdy nie budzi się, zapo­mniaw­szy wła­sne nazwi­sko. Jeśli tak, to kła­mie. Poważne uszko­dze­nia mózgu potra­fią zro­bić z pamię­cią bar­dzo nie­przy­jemne rze­czy, ale pomi­ja­jąc kilka ska­le­czeń i sinia­ków, pana ciało i mózg wydają się na szczę­ście nie­tknięte. Ani przez minutę nie wie­rzę, że ma pan amne­zję, panie Goły Sur­fe­rze czy kim­kol­wiek pan jest. Dla­tego zadam panu to pyta­nie jesz­cze raz. – Dok­tor Books prych­nął krótko i uniósł dłu­go­pis. – Gotowy?

Joe otwo­rzył oczy.

– Może zaczniemy od pro­stego pyta­nia tak-nie? Czy zna pan swoje imię?

Joe ski­nął głową, bar­dzo powoli.

– Dosko­nale. Poda mi je pan?

– Pew­nie będę musiał.

– Dobrze – odparł lekarz. – Pro­szę już nie bawić się ze mną w żadne gierki, jeśli chce pan na­dal jeść moją zupę. Czy to pana samo­chód tam na par­kingu? Ten biały?

– Tak.

– Gdzie są klu­czyki?

– Nie wiem. Gdzieś na dnie morza. W brzu­chu wie­lo­ryba. Kto wie?

Books zachi­cho­tał.

– Czyli był tam wie­lo­ryb! A wszy­scy myśle­li­śmy, że Kenny go wymy­ślił. – Wstał z fotela.

– Joe. Mam na imię Joe. – Męż­czy­zna wycią­gnął rękę, a lekarz ją uści­snął.

– Bar­dzo mi miło pana poznać, Joe. Powie mi pan, skąd pan jest? Albo co pan robił tam na plaży?

Joe wes­tchnął prze­cią­gle.

– Tego też pana uczyli w szkole medycz­nej? – zapy­tał. – Musi pan wie­dzieć wszystko? Żad­nych tajem­nic?

– Szcze­rze mówiąc – wyznał Books – już pra­wie nic nie pamię­tam ze szkoły medycz­nej. To było tak dawno temu. – Zapi­sał w note­sie imię „Joe”. – Czy warto pytać o nazwi­sko? Nie? Dobrze. Nie mogę nazwać cię „Joe Doe”, bo to by głu­pio brzmiało. Niech będzie „Joe Soap”. – Zapi­sał to i zatrza­snął notes. – To może być naj­krót­sza notatka lekar­ska, jaką kie­dy­kol­wiek spi­sa­łem. – Zabrał talerz po zupie i kubek. – Jest pan gościem w moim domu – powie­dział. – Dzi­siej­sza noc jest gra­tis. Od jutra zaczy­nam nali­czać po dzie­sięć fun­tów dzien­nie. Zupa nie jest wli­czona w cenę. Her­bata też nie. Rozu­miemy się?

– Tak – odparł Joe, deli­kat­nie kiwa­jąc głową. – Myślę, że tak.

– Mam tro­chę ciu­chów, które już na mnie nie pasują. Przy­niosę je panu.

– Dzię­kuję.

Ogar­nęła ich przy­jemna cisza.

– Z mia­sta – powie­dział Joe po chwili.

– Co?

– Pytał pan, skąd pocho­dzę. Jestem z mia­sta.

– Pen­zance? – spy­tał lekarz.

Roz­śmie­szyło to Joe.

– Nie. Z Lon­dynu.

– Aaa, z tego mia­sta.

– I nazy­wam się Haak. Joe Haak.

– Rozu­miem. – Dok­tor Books wyszedł z pokoju, ale zaraz wró­cił. – Mogę zała­twić panu tro­chę ryżu na mleku – powie­dział. – Z puszki.

– Byłoby wspa­niale.

4. To cholerny płetwal

4

To cho­lerny płe­twal

Wycho­dząc z domu leka­rza w szary, jesienny pora­nek po swoim nie­kon­wen­cjo­nal­nym przy­jeź­dzie do St Piran, Joe od razu wyczuł w tym miej­scu pewien dyso­nans. Miał wra­że­nie, jakby rze­czy­wi­stość w wio­sce była w pewien nie­wy­godny spo­sób nie­ade­kwatna – coś jakby odchy­le­nie gra­wi­ta­cji lub zmiana w skła­dzie gazów atmos­fe­rycz­nych. Może to krótka śpiączka, z któ­rej się obu­dził, zachwiała ośrod­kiem rów­no­wagi w jego mózgu. Wyj­ście z domu przy­po­mi­nało pierw­szą wyprawę w jakiś obcy świat. Cie­kawe, pomy­ślał Joe, że miej­sce może mieć swoją atmos­ferę. Sły­szał, jak archi­tekci roz­ma­wiają o duszy róż­nych miejsc, jakby w gle­bie dzia­łała jakaś alche­mia lub jakby zbież­ność magicz­nych linii mocy nada­wała miej­scu mistyczne wła­ści­wo­ści. Swego rodzaju geo­gra­ficzne feng shui. Joe zawsze uwa­żał ten pomysł za mało praw­do­po­dobny, ale coś w tej wio­sce zda­wało się potwier­dzać takie prze­ko­na­nia. Roz­ło­żyła się w zało­mie zbo­cza tak wygod­nie, a kręte uliczki i gra­ni­towe ściany naśla­do­wały natu­ralne kon­tury ska­li­stych kli­fów w oddali. Rze­czy­wi­ście trudno byłoby wyobra­zić sobie tę zatokę bez wio­ski, jakby te niskie ściany i łup­kowe dachy były czę­ścią miej­sco­wej geo­lo­gii, zja­wi­skami wyku­tymi w ska­li­stej ścia­nie przez morze i wiatr.

Wystar­czyło tro­chę odda­lić się od fron­to­wych drzwi domu leka­rza, by wewnętrzny kom­pas Joe roz­po­czął próbę zorien­to­wa­nia się w tym nowym miej­scu. Nie było sły­chać żad­nych odgło­sów drogi. Żad­nego szumu tysiąca sil­ni­ków, odgło­sów zmiany bie­gów, klak­so­nów. A jed­nak nie było cicho. Wysoko na dachach darły się mewy, lata­jące straż­niczki zna­czące kra­jo­braz swo­imi krzy­kami. Do uszu Joe docie­rały odgłosy oce­anu, koły­sa­nia fal, poru­sza­nia wody i wia­tru. Gdzieś tłu­kła się jakaś lina i kawał płótna, trze­po­cząc się na wie­trze. Nabrał powie­trza w płuca i poczuł zna­jomy atlan­tycki zapach sło­nego powie­trza, mokrego pia­sku, wodo­ro­stów i rybiej łuski. Jeśli ist­niał prze­pis na roz­pusz­cze­nie lęku cza­ją­cego się w kościach, to ta wio­ska naj­wy­raź­niej go znała. Odwró­cił się, by zejść ze wzgó­rza. Coś poru­szyło się w jego krwio­biegu. Nabrał ochoty, by zba­dać oto­cze­nie, zejść na brzeg morza, poczuć chrzęst żwiru pod sto­pami. Może znaj­dzie swoje ubra­nia, port­fel, klu­czyki od samo­chodu. Może odszuka miej­sce, w któ­rym z taką deter­mi­na­cją wcho­dził w zimne fale.

W świe­tle dzien­nym wszystko wyglą­dało zupeł­nie ina­czej. Jedyny obraz wio­ski, który zoba­czył wcze­śniej, tonął w mono­chro­ma­tycz­nym bla­sku świa­teł mija­nia. St Piran wyło­niło się z mroku na końcu wyjąt­kowo krę­tej dróżki, a w sza­rym rzę­dzie domów, które go powi­tały, nie paliło się ani jedno świa­tło. Nie mógł poje­chać ni­gdzie dalej. Zapar­ko­wał przy nabrzeżu za kwa­drans piąta nad ranem i przez chwilę sie­dział w samo­cho­dzie, nasłu­chu­jąc odgło­sów morza, wdy­cha­jąc te same aro­maty co w tej chwili. A jed­nak jakże samotna i opusz­czona wydała mu się wtedy wio­ska. Pod­czas tego pierw­szego spo­tka­nia spra­wiała wra­że­nie zatrzy­ma­nej w kamie­niu roz­pa­czy, naj­da­lej wysu­nię­tego przy­czółka impe­rium melan­cho­lii. Gra­ni­towe skały przy przy­stani wyda­wały się tak samo samotne i porzu­cone jak on. A dzi­siaj poja­wiły się kolory i fak­tury, wap­no­wane ściany i ślady mchu na kamie­niach, żółte poro­sty wgry­za­jące się w tynk i jasno­nie­bie­skie fron­towe drzwi. Prze­szedł ulicą w stronę nie­wiel­kiego pla­cyku. Pogoda nie była szcze­gól­nie ładna. Wiał silny wiatr, dało się wyczuć pierw­sze chłodne ude­rze­nia zimo­wych szkwa­łów. Niebo było szare jak okręt wojenny. Ale ktoś na placu zawo­łał wesoło „dzień dobry” i Joe instynk­tow­nie odwró­cił głowę, w razie gdyby powi­ta­nie było skie­ro­wane do niego. Z wąskiego sklepu wyło­niła się jakaś kobieta o kwa­dra­to­wej twa­rzy, ubrana w far­tuch, i uśmiech­nęła się do niego.

– Dzień dobry.

Uśmiech ma w sobie coś zaraź­li­wego i Joe poczuł, że jego wła­sna twarz poja­śniała. Wszy­scy są teraz w pracy, pomy­ślał. Jego kole­dzy. Pousa­dzani porząd­nie, rzę­dami przy biur­kach, pochy­leni nad ekra­nami kom­pu­te­rów lub wykrzy­ku­jący pole­ce­nia do tele­fonu. Jeśli jesz­cze było coś do zro­bie­nia. Jeśli nie zamknięto przed nimi drzwi, jeśli budy­nek nie roił się od księ­go­wych, inspek­to­rów i poli­cjan­tów. Tak czy ina­czej, jego nazwi­sko było już pew­nie odmie­niane przez wszyst­kie przy­padki, nawet przez ludzi, któ­rych ni­gdy nie spo­tkał. Może nawet tutaj, pomy­ślał. Może wie­ści dotarły do tej wio­ski wcze­śniej niż on.

Za rogiem znaj­do­wał się port i stał tam jego samo­chód, samotny na małym par­kingu. Pod­szedł do niego i spró­bo­wał otwo­rzyć drzwi. Zamknięte. Nie­ważne. Dokąd miałby poje­chać, nawet gdyby mógł? Naj­lep­szą stra­te­gią będzie chyba się przy­czaić. Może więc to dobra pora, by przy­go­to­wać jakiś plan, pomy­ślał. Mógł pójść wzdłuż nabrzeża na plażę, a tam może uda mu się oczy­ścić umysł i wymy­ślić, co dalej.

Ale nawet ten plan wyda­wał mu się dzi­siaj wymy­kać.

Minęła go szyb­kim kro­kiem jakaś kobieta, pulchna i wesoła, w kwie­ci­stej sukience.

– Dzień dobry, przy­stoj­niaku – rze­kła, prze­cho­dząc.

– Dzień dobry. – Odwró­cił się za nią. Jej twarz była zaró­żo­wiona i ogo­rzała. Ski­nęła mu głową, jakby go znała.

Czy roz­pacz może być tak krót­ko­trwała? Czy pozdro­wie­nie obcego może wystar­czyć, by pod­nieść go na duchu i wycią­gnąć z mrocz­nych prze­czuć, któ­rych doświad­czał, kiedy pierw­szy raz wszedł na to nabrzeże? Joe wziął głę­boki oddech. Miał wiele do prze­my­śle­nia. W ide­al­nym świe­cie miałby do dys­po­zy­cji białą tablicę i zestaw kolo­ro­wych maza­ków. Miałby kawę ame­ri­cano i talerz cia­ste­czek. Mógłby zacząć od wypi­sa­nia pro­ble­mów w gór­nej czę­ści tablicy, a następ­nie zapeł­niać ją do dołu róż­nymi opcjami i strzał­kami. Mógłby zapi­sać pyta­nie „W jak wiel­kich jestem tara­pa­tach?”. Poni­żej jedna strzałka pro­wa­dzi­łaby do „ogrom­nych tara­pa­tów”, druga do „umiar­ko­wa­nych tara­pa­tów”, a potem byłoby pole wyboru – w lewo „oddać się w ręce poli­cji” lub w prawo „ucie­kać!”.

A może ucieka przed duchami? Czy to zjawy ist­nie­jące wyłącz­nie w jego wła­snej wyobraźni?

Na cyplu ścieżka zakrę­cała wokół występu skal­nego, a następ­nie zni­kała na pia­sku i żwi­rze. Tu była plaża. Odkrył ją w ciem­no­ści, usiadł na wil­got­nym brzegu, obser­wu­jąc pierw­szą łunę świtu. O brza­sku, ogar­nięty nagłym impul­sem, roze­brał się i wszedł do morza. Ostry ból wywo­łany przez zimną wodę Atlan­tyku był nie­mal jak kathar­sis.

Klify zapew­niały bar­dzo marne schro­nie­nie przed wia­trem, który dął na plaży, a mgiełka mor­skiej wody spra­wiała, że skały pod nogami były śli­skie. Joe cia­śniej owi­nął się w pasie starą budry­sówką leka­rza i uniósł kap­tur. Jak okiem się­gnąć na plaży nie było nikogo z wyjąt­kiem zbie­ra­cza pochy­lo­nego nad ska­łami, ubra­nego w sztor­miak rybacki i zydwestkę chro­niącą przed bez­li­to­snym wia­trem. Joe pod­szedł do linii przy­pływu i omi­nął długi występ skał wybie­ga­ją­cych w morze. Trudno było na nie wejść, były śli­skie i słone. Pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie, gdzie zosta­wił ubra­nie, ale żadne miej­sce nie wyglą­dało w świe­tle dzien­nym zna­jomo. W oczach miał deszcz i mor­ską pianę. Morze przy­brało kolor oło­wiu.

Wtedy jego uwagę przy­kuło coś znaj­du­ją­cego się wśród skał, dalej wzdłuż wybrzeża. Wyglą­dało jak kolumna piany uno­sząca się z wody bar­dzo bli­sko linii przy­pływu. Nie­zgrab­nie ześli­zgnął się ze skał i ruszył wzdłuż plaży. W jego gło­wie poru­szyło się jakieś wspo­mnie­nie. Prze­cież nie mógł tam być? Tuż przy pia­sku? Czy woda była dość głę­boka dla wie­lo­ryba?

I był tam, nie­moż­li­wie wielki, rzu­cał się na pły­ciź­nie, ude­rza­jąc o powierzch­nię wody swoim ogrom­nym ogo­nem.

Zbie­racz też go dostrzegł. Biegł już w stronę Joe, macha­jąc ramio­nami.

Joe ruszył pędem. Wie­lo­ryb znaj­do­wał się czę­ściowo w wodzie, a czę­ściowo poza nią, zanu­rzony do połowy. Skrę­cał się i roz­bry­zgi­wał wokół pianę. Był czarno-szary z pasmami bieli, a cały bok miał pokryty bli­znami, niczym oca­le­niec z jakiejś wiel­kiej bitwy. W wodzie uno­siła się mętna, czer­wona smuga – praw­do­po­dob­nie krew z jakiejś rany.

– Co to na Boga jest?

Zbie­racz w żół­tej zydwe­stce zatrzy­mał się jak w tran­sie kilka kro­ków za nim.

– To wie­lo­ryb. Cho­ler­nie wielki płe­twal.

W stronę plaży poto­czyła się wysoka fala. Kiedy dotarła do wie­lo­ryba, zwie­rzę zama­chało ogo­nem i niczym wielka, ryflo­wana beczka wyje­chało głową do przodu z wody na pia­sek.

– Uwaga! – Joe wyco­fał się szybko po żwi­rze. – Zaraz wyrzuci go na brzeg!

Oce­aniczna fala, która wylała się na plażę, teraz cof­nęła się z pia­sku, a porzu­cony wie­lo­ryb pozo­stał z głową i przed­nimi płe­twami na plaży, a ogo­nem wciąż macha­ją­cym w wodzie.

– Szlag! – krzyk­nął zbie­racz. – Słodki Jezu. Cho­ler­nik wylą­do­wał na plaży.

Dobrze o nim świad­czy, że Kenny Ken­net, który żył z darów morza, nie przy­jął wie­lo­ryba jako finan­so­wego poda­runku z głę­bin. Instynk­tow­nie chciał naj­wy­raź­niej wyłącz­nie chro­nić zwie­rzę i bez­piecz­nie wypu­ścić je z powro­tem do wody.

Tym­cza­sem wie­lo­ryb, wciąż żywy, oddy­cha­jący, wielki i nie­bez­pieczny, miał w sobie coś budzą­cego lęk. Mógłby prze­to­czyć się i przy­gnieść czło­wieka w jed­nej chwili.

– Musimy mu pomóc – powie­dział Joe. – Musimy mu pomóc wró­cić do wody.

Kenny przyj­rzał mu się dziw­nie.

– Ja pana znam.

– Tak?

– Wynio­słem pana wczo­raj z plaży. Tam pana zna­leź­li­śmy. – Ski­nął głową w stronę wschod­nich kli­fów. – Myśle­li­śmy, że pan nie żyje.

– A więc ura­to­wał mi pan życie? – zapy­tał Joe.

– Można tak powie­dzieć – odparł Kenny. Tak samo jak w jego natu­rze nie leżało dopa­try­wać się w wie­lo­ry­bie zysku, tak samo nie wyda­wał się ocze­ki­wać cze­go­kol­wiek od tego obcego.

– Dzię­kuję. – Joe sku­pił się ponow­nie na wiją­cym się na pia­sku stwo­rze­niu. – Musimy coś zro­bić. Nie możemy go tu tak po pro­stu zosta­wić. – Jed­nak już wypo­wia­da­jąc te słowa, Joe poczuł, jak ogar­nia go bez­sil­ność. Co kto­kol­wiek mógłby zro­bić dla tak wiel­kiego zwie­rzę­cia? – Zostanę tu z nim, a pan niech idzie po pomoc.

Kenny się wahał. Płuca wie­lo­ryba zadrżały gwał­tow­nie, a z jego noz­drzy wydo­był się pió­ro­pusz piany. Ciel­sko zwie­rzę­cia zda­wało się osia­dać tro­chę niżej na pia­sku.

– Pan niech idzie – rzekł Kenny. – Panu prę­dzej uwie­rzą. Ze mną to pomy­ślą, że to kolejna bajeczka. Za dobrze mnie znają.

Joe wyda­wał się nie­pewny.

– Niech pan idzie – popę­dził go Kenny. – No już. – Brzmiało to jak roz­kaz.

– To nie ma sensu. Potrze­bo­wa­li­by­śmy całej armii – rzekł Joe. – Trzeba przy­naj­mniej z pięć­dzie­się­ciu osób, żeby ruszyć tego wie­lo­ryba, a może i setki.

– Znaj­dzie ich pan w wio­sce. Pro­szę iść szybko. Za jakieś pół godziny zacznie się odpływ.

Nagły poryw wia­tru spro­wa­dził na plażę wysoką falę i oby­dwaj męż­czyźni musieli się odsu­nąć. Przez krótką chwilę sytu­acja wyglą­dała dla wie­lo­ryba obie­cu­jąco. Zwie­rzę zda­wało się uno­sić lekko, kiedy fala je dosię­gła, ale jeśli już, to prze­su­nęła je tylko jesz­cze dalej w głąb plaży. Kiedy wie­lo­ryb opadł, jego wielka głowa odwró­ciła się lekko, prze­chy­lona na jedną stronę i Joe spoj­rzał zwie­rzę­ciu w oko. Z samego serca wie­lo­ryba zda­wało się ema­no­wać strasz­liwe poczu­cie bez­na­dziei.

Czy Joe Haak roz­po­znał to uczu­cie roz­pa­czy? Czy zasta­no­wił się, że nawet dla wie­lo­ryba roz­pacz może być krót­ko­trwała? Kiedy Jeremy Melon prze­ma­wiał na Festi­walu Wie­lo­ryba wiele lat po tych wyda­rze­niach, nawią­zy­wał do tej chwili w życiu Joe. Uznał ją za chwilę prze­ło­mową, jeden z tych rzad­kich momen­tów, kiedy podej­mo­wane decy­zje mogą wyzna­czyć kie­ru­nek, w któ­rym podąży od tej chwili życie. „Więk­szość życia”, mówił Jeremy, „jest jak jazda po auto­stra­dzie. Nie mamy wyboru, możemy tylko jechać naprzód. Kon­tro­lu­jemy wyłącz­nie pręd­kość jazdy. Ale od czasu do czasu mijamy jakiś zjazd. Mamy naj­wy­żej chwilę na decy­zję. Zostań na auto­stra­dzie, a nic się nie zmieni. Albo skręć, a znaj­dziesz się w nie­zna­nym mie­ście. W ciągu zale­d­wie kilku dni”, mówił Jeremy, „Joe Haak miał skrę­cić z auto­strady wiele razy. Odszedł ze swo­jego banku. Wszedł do morza. Zde­cy­do­wał się ura­to­wać wie­lo­ryba. Joe nie był pro­kra­sty­na­to­rem”, mówił Jeremy Melon. „Joe był męż­czy­zną, który doko­ny­wał wybo­rów. Podej­mo­wał decy­zje i przyj­mo­wał ich kon­se­kwen­cje”.

Czy to było aż takie pro­ste? W przy­padku wie­lo­ryba tro­chę zasługi trzeba oddać Kenny’emu Ken­ne­towi, który zachę­cił Joe. Jed­nak w tej chwili waha­nia, w obli­czu znie­chę­ca­ją­cej per­spek­tywy zbie­ra­nia armii ludzi za zamknię­tymi drzwiami obcego mia­steczka, Joe spoj­rzał w oko płe­twala. Nie tak wiele nas dzieli, pomy­ślał. Oby­dwaj jeste­śmy ssa­kami. Oddy­chamy tym samym powie­trzem. Wkra­czamy na ten świat przez krwawy kanał rodny, z tru­dem cze­piamy się tego kru­chego, efe­me­rycz­nego, cza­ro­dziej­skiego momentu zwa­nego życiem. A potem, pew­nego dnia odcho­dzimy. Mogli­śmy oby­dwaj odejść w ten sam spo­sób, pomy­ślał Joe. Na tym samym kawałku pia­sku.

– Idę – powie­dział.

5. To już martwa ryba

5

To już mar­twa ryba

Polly Hoc­king, żona pastora, mawiała, że pierw­szą nie­po­ko­jącą rze­czą, którą pamięta z tam­tego jesien­nego poranka, był widok mło­dego męż­czy­zny w budry­sówce (kilka roz­mia­rów za dużej), gna­ją­cego nabrze­żem w kie­runku wio­ski i macha­ją­cego ramio­nami jak wariat. Cichy dźwięk jego nawo­ły­wań został nie­mal zupeł­nie zatarty przez wiatr, ale ewi­dent­nie i tak coś krzy­czał. Chwy­cił za ramiona pierw­szą mijaną osobę, którą oka­zał się aku­rat Sta­ru­szek Gar­row, i Polly zoba­czyła, jak pro­wa­dzą oży­wioną dys­ku­sję z dużą ilo­ścią poka­zy­wa­nia. Potem młody męż­czy­zna odwró­cił się i pobiegł dalej. Sta­ru­szek Gar­row z nad­zwy­czajną pręd­ko­ścią ruszył nabrze­żem w stronę cypla, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

– Co tam się wypra­wia? – zapy­tała Polly.

Sie­działa w małej kawiarni w salo­nie pen­sjo­natu Har­bour Bed and Bre­ak­fast pro­wa­dzo­nego przez Hedrę i Mosesa Pen­hal­lo­wów. Piła her­batkę z Demelzą Tre­var­rick. W Har­bour B&B her­bata była bez­piecz­niej­szą opcją niż kawa.

– Moja droga, to pew­nie po pro­stu jakiś tury­sta, który zgu­bił psa, czy coś w tym stylu. – Demelza pisała powie­ści roman­tyczne. Jakiś let­nik macha­jący aku­rat ramio­nami na nabrzeżu nie sta­no­wił żad­nego szcze­gól­nego dra­matu. Sen­nie zamie­szała cukier w her­ba­cie.

– Wydaje się być dość pode­ner­wo­wany. – Polly wstała, by wyj­rzeć przez okno.

– Jest młody, tak jak ty. Mło­dzi zawsze się śpie­szą.

– Ja ni­gdy się nie śpie­szę.

– Ależ oczy­wi­ście, że tak, moja droga. Wyszłaś za mąż w wieku sie­dem­na­stu lat. Jeśli to nie jest poryw­cze, to nie wiem, co jest.

– Idzie w tę stronę.

Demelza popra­wiła włosy.

– Nie zamie­rzam wycho­dzić w tę pogodę na dwór szu­kać jakie­goś psa – powie­działa.

Młody męż­czy­zna dogo­nił Daniela i Samu­ela Robin­sów. Polly i Demelza obser­wo­wały ich przez okno. Wię­cej macha­nia i poka­zy­wa­nia, po czym dwaj rybacy rów­nież ruszyli pędem w tę samą stronę.

– Może to jakiś pożar albo coś? – zasta­na­wiała się Polly.

– Na plaży? Tam nie ma co się palić.

– Cóż, jest tam coś, co ich tak wszyst­kich eks­cy­tuje. Myślisz, że może wrak jakie­goś statku?

– Kocha­nie, to na pewno nic takiego. Zupeł­nie nic. Chłopcy po pro­stu cza­sem się eks­cy­tują. – Demelza Tre­var­rick prze­żyła w St Piran wystar­cza­jąco wiele lat, by rozu­mieć, że spo­kój wio­ski jest nie­mal geo­lo­giczny w swej trwa­ło­ści.

– Wydaje mi się, że to ten młody męż­czy­zna, któ­rego zna­leź­li­śmy na plaży – powie­działa Polly.

– Moja droga! Nie wie­dzia­łam, że to ty go zna­la­złaś.

– Wiesz, co mam na myśli.

Drzwi kawiarni otwo­rzyły się gwał­tow­nie i męż­czy­zna sta­nął w nich prze­mo­czony, prze­wiany i bar­dzo zdy­szany.

– Przy­da­łaby mi się wasza pomoc – powie­dział.

– Mój drogi! Nawet nie zosta­li­śmy sobie przed­sta­wieni.

– Potrze­bu­jemy stu osób – dodał Joe. – Na plaży leży wie­lo­ryb.

– Wiel­kie nieba! – Demelza powoli zaczęła wsta­wać. – Będziesz miał szczę­ście, jak znaj­dziesz dwu­dziestkę. To nie Pen­zance, wiesz.

Zaalar­mo­wany hała­sem Moses Pen­hal­low wyło­nił się z kuchni w swoim far­tu­chu, zasa­pany i z poczer­wie­niałą twa­rzą.

– Wie­lo­ryb? – prych­nął, kiedy usły­szał wszyst­kie wyja­śnie­nia. – To nie żaden wie­lo­ryb. Co naj­wy­żej mor­świn.

– Cokol­wiek to jest, potrze­bu­jemy pana pomocy. – Joe już był za drzwiami. – Czy w wio­sce jest jakiś dzwon kościelny? – zawo­łał przez ramię. – Albo syrena alar­mowa?

– Dzwo­nów kościel­nych już się nie używa. Są nie­bez­pieczne. Niech pan idzie do kapi­tana portu. – Polly Hoc­king wska­zała chatę na skraju klifu. – Wypu­ści flarę.

– Dzię­kuję.

– Ścią­gniemy wię­cej ludzi.

St Piran nie jest dużą spo­łecz­no­ścią. Popu­la­cja, jak z prze­ko­na­niem poin­for­mo­wał Joe dok­tor Mal­lory Books, wynosi trzy­sta sie­dem osób. „Popu­la­cja zimą”, powie­dział. „Trzy­sta osiem”, odparł Joe z uśmie­chem. To było wczo­raj. Dzi­siaj per­spek­tywa wycią­gnię­cia wystar­cza­ją­cej liczby tych duszy­czek z domów w naprawdę paskudny dzień nie wyda­wała się zachę­ca­jąca. Joe ruszył kamien­nymi schod­kami do domu kapi­tana portu, prze­ska­ku­jąc po dwa stop­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki