Wyczuł, że sprawa, w której wezwał go Tomasz, jest ważna. Wczoraj wieczorem poszedł do „gołębia”. Najpierw wstąpił do bramy, a stamtąd wszedł na schody prowadzące z dziedzińca do kamienicy. Zatrzymał się na pierwszym podeście. Sięgnął ręką w górę i namacał na zakurzonym parapecie okienka skrawek papieru. Wziął go i wszedł na pierwsze piętro, zaświecił kieszonkową latarkę i przeczytał jeden wyraz: „Masło”. Było to zaproszenie do „gołębia” – pani Moniki. Ostrożnie skierował się ciemnymi schodami na drugie piętro.
– I cóż to pan szanowny zjawił się aż po trzech dniach! – powiedziała Monika i podparła się pięściami pod boki.
– Jest coś pilnego?
– Jest. Tomasz woła. Ech, wy, inteligenci, nic zorganizować nie potraficie! Ja swoje załatwiam raz-dwa! A wy?
– Czemu nie ma kartki od niego?
– Bo niepotrzebna. Ja jestem kartką z pieczątką na gębie.
– Gdzie spotkanie?
– W „norze”.
– Kiedy?
– Zaraz.
– Co pani się wygłupia! Zaraz będzie godzina policyjna.
– A pan swego rozumu nie ma? Baba musi wodzić za rączkę? Pójdzie pan, kiedy zechce. Głodny pan?
– Nie.
– Po oczach widzę, jak tam jest u pana. Dam chleba i słoniny. Wczoraj przyniosłam z wioski.
– Nie mam czym zapłacić.
– Mówię: dam, nie zaś: sprzedam. Już przygotowane. To za tamte rybki wędzone, które mi pan kiedyś dał. Rzucisz za sobą, znajdziesz przed sobą! Tak stoi w Ewangelii.
– Wcale tam nie „stoi”.
– To nieważne. Mogło stać. Pewnie któryś Marek zapomniał napisać.
Dała Józefowi owiniętą w papier paczkę.
– No i zmykaj pan – powiedziała. – Bo jak „hycle” zahaczą, to ja będę winna. Jazda!
Nazajutrz, w południe, zaraz po pracy w Akademii poszedł do kamienicy, w której Tomasz miał biuro tłumaczeń. Firanki na oknach były zaciągnięte całkowicie: znak, że wszystko jest w porządku. Zadzwonił. Pani Katarzyna, surowa, ponura, ubrana na czarno, otworzyła mu drzwi. Nie odpowiedziała na przywitanie. Skinęła głową w stronę gabinetu Tomasza. Rzuciła: „Jest!”, i odeszła korytarzem w stronę kuchni.
„Też baba-bzik, jak Monika” – pomyślał i zapukał do drzwi z prawej strony.
Tomasz się ukazał na progu gabinetu.
– No, nareszcie! – powiedział. – A ja się niepokoiłem.
– Nieczęsto wstępuję do „gołębia”. Mam dużo spraw do załatwienia, a także mieszkam teraz w innej dzielnicy, daleko od „skrzynki”. Dopiero wczoraj wieczorem się dowiedziałem, że pan mnie wzywa.
– W porządku. Jeszcze nie za późno. Proszę usiąść.
Tomasz zawsze był spokojny. Miał twarz jak w kamieniu wykutą. Nie można było wyczytać z niej żadnego wrażenia. Ale dzisiaj Józefowi się wydało, że jego szef jest zakłopotany. Na szerokim czole głębiej się zarysowały zmarszczki. W oczach czaiła się rozterka. Myśli gdzieś błądziły.
– Zimno? – spytał Tomasz.
– Tak. Powietrze wilgotne.
– Będzie wczesna wiosna. Niemcy potoną w roztopach na wschodzie. Skapitulowali pod Stalingradem. Wycofali się z Kurska, Rostowa, Krasnodaru, Woroszyłowgradu. O tym pan chyba wie. A „Biuletyn” pan otrzyma za parę dni.
Wyjął z prawej, dolnej szafki biurka niepełną flaszkę wódki i małą szklaneczkę.
– Niech się pan rozgrzeje – powiedział, nalewając szklaneczkę prawie do pełna.
„Kiepsko! – pomyślał Józef, przypominając sobie poprzedni poczęstunek po niepotrzebnym śledzeniu Gensa, na które stracił kilka dni. – Pewnie i teraz jest jakaś bzdura.”
– Proszę pić – zachęcał go Tomasz. – Pan wie, że ja nie piję… Alkohol źle na mnie wpływa. Wywołuje przygnębienie – zaczął bębnić palcami w biurko. Patrzył w okno i zagryzał dolną wargę. – A czy palenie panu pomaga? – spytał.
– Nie rozumiem. W jakim sensie pomaga?
– No… łagodzi smutek, troski…
– Tak. Przed wojną porzuciłem palenie. Oszczędzałem zdrowie. Potem, gdy wybuchła wojna, znów zacząłem. O zdrowie nie dbam, bo wiem, że długo nie pożyję. A palenie dla mnie teraz jest niezbędne. Przytłumia ostre reakcje psychiczne na różne zmartwienia.
– Tak… Działanie nikotyny jest znane. Ale jest jeszcze jedna kwestia. Proces ssania papierosa czy fajki zastępuje dorosłym to, co ma niespokojne dziecko jako ucieczkę: pierś matki. Znałem pannę, która w pewnych chwilach zaczynała ssać zgiętą kostkę wskazującego palca.
– A ja znam teraz niemłodą dziewczynę, inteligentną, wykształconą (miał na myśli Helenę), która często ssie koniec dużego palca prawej albo lewej dłoni i zupełnie nie zdaje sobie z tego sprawy.
– Ja nie paliłem wiele lat. Porzuciłem palenie stanowczo, na zawsze. No a teraz… skapitulowałem. Wróciłem do nałogu. Palę mało, ale chyba tego się nie zrzeknę – wysunął górną szufladę biurka i wyjął z niej małą, drewnianą kasetkę. Otworzył ją i postawił przed Józefem. – Proszę. Amerykańskie.
– O!… Nawet przed wojną rzadko gdzie je sprzedawano.
– Jest to pomoc wojenna Ameryki dla Sowietów. Do ich żołnierzy ona nie dociera, bo idzie do składów i na użytek czerwonej arystokracji. Ale ze składów przesącza się do Niemców, a stamtąd do nas.
– Znam już tę technikę. Wytłumaczył mi ją znajomy, który kupił amerykański ryż i konserwy.
– Ja nie spekuluję.
– Wiem.
– Otrzymałem to w podarunku od jednego ze swych ludzi. On bierze udział w grubym szmuglu.
Zapalił papierosa i zapatrzył się w białosiną smugę dymu, która zmieniając kształty i odcienie, wolno pełzła pod sufit. Józef dopił wódkę i też zapalił. Poczuł łagodne ciepło, ogarniające powoli ciało. Chciał ułatwić Tomaszowi przejście do przykrej, jak przypuszczał, rozmowy. Powiedział:
– Jest jakaś nieprzyjemna sprawa?
– Jest! – Tomasz skinął głową i utkwił wzrok w twarzy Józefa. – Właściwie jest ona nieprzyjemna dla mnie. Naruszyłem nieco podstawową zasadę naszej grupy: ścisłą konspirację, której od wszystkich wymagam. Ale… – zrobił dłuższą przerwę – o istnieniu naszej grupy nikt, prócz jej członków, nadal nie wie. Druga rzecz: pozostawiam decyzję panu. Może ją pan swobodnie obrać i nie zaważy to wcale na moim stosunku do pana. A teraz opowiem, o co idzie… – znów zrobił dłuższą przerwę, jakby się zastanawiał nad sposobem zreferowania Józefowi trudnej sprawy. Potem zaczął mówić spokojnie, monotonnie, głosem jakby zmęczonym: – Jak pana dawniej poinformowałem, grupa nasza jest zupełnie niezależna. O jej organizacji, celach, członkach nikt nic nie wie. Ale mam powiązania z Komendą AK. À propos, czy pan się orientuje w pracy AK? Przede wszystkim w ich pracy konspiracyjnej?
– Tak. Znam nawet dwie ich placówki. Trochę im pomagam bez żadnych zobowiązań.
– Otóż i ja pomagam. Ale nie trochę, lecz dużo. Natomiast mnie bywa potrzebna ich pomoc, szczególnie w sprawach legalizacji. Ale zaznaczam, że mój stosunek z AK… jest oparty na zasadach towarzyskich i jest tajny. Na podstawie materiałów, które im dostarczałem, sądzono, że kieruję tajną grupką wywiadowczą. A ponieważ z zapałem godnym misjonarzy zabrali się do scalania wszelkich grup podziemnych, zaproponowano mi to również. Oświadczyłem, że mam do scalenia tylko jedną osobę: siebie samego. Zgodzę się uczynić to pod warunkiem, że obejmę dowództwo nad całą organizacją. Potraktowano to jako mój dowcip. A teraz przechodzę do właściwej sprawy. A może jeszcze wódki?
– Nie, dziękuję.
– A papierosa?
– Chętnie.
– Zabieram się do rzeczy. Przy AK jest sąd tajny, który wydał już kilkanaście wyroków śmierci, przeważnie na naszych zdrajców i szczególnie okrutnych gestapowców. Latem zeszłego roku zaczęto tworzyć egzekutywę do wykonywania wyroków. Sformowano ją. Niestety egzekutywa dotychczas nie wykazała żadnej działalności. Kierownik jej przesyła komendzie raporty, które brzmią niepoważnie, a czasem w ogóle nie mają sensu. Słowem, sprawa ta od wielu miesięcy nie ruszyła z miejsca i wygląda beznadziejnie.
– Mogą rozpędzić tę egzekutywę i sformować nową.
– Tak. Ale zabierze to dużo czasu, a wynik może być podobny. Wiem, że nawet pańska komórka „Osy” potrafi wykonać trudne zadania. Załatwił pan doskonale sprawę Raszkisa. Opracował pan całkiem dobrze plan zamachu na Gensa. A przecież pan jest właściwie sam. Wziął pan do pomocy ochotnika.
– Czy idzie o to, bym zorganizował dla nich wykonanie kilku wyroków śmierci?
– O tym nie było mowy. Gdy tę sprawę rozważałem z pewnym panem, grubą rybą organizacji, nieoględnie powiedziałem, że znam człowieka doświadczonego, który umie sprytnie przeprowadzać podobne akcje. Mój rozmówca, nazwijmy go pan „M”, bardzo tym się zainteresował. Poprosił mnie o skontaktowanie go z takim „specem”. Jeśli więc pan się nie sprzeciwi, zrobię to. Może pan z nim pomówi i jeśli sprawa nie będzie panu się podobała, odmówi swego w niej udziału. Powie pan, że nie ma czasu albo musi gdzieś wyjechać.
– Czy on wie cokolwiek o mnie?
– Nic. Natomiast mnie dobrze zna i wyczuł z moich słów, że pan jest właśnie takim człowiekiem, który potrafi pobudzić do czynu ich egzekutywę.
– Nie wiem, czy potrafię. A czy pan chce, żeby egzekutywa zaczęła działać?
– Tak. Chodzi o to, że wykonanie kilku wyroków śmierci napędziłoby strachu zdrajcom i donosicielom. Po prostu społeczeństwo pokazałoby zęby i ostrzegło, że potrafi karać za wysługiwanie się okupantom.
Józef się zastanawiał nad tą sprawą. Wydawała mu się zbyt trudna. W wyobraźni jego już się gromadziły przeszkody… Ostatnia jesień i obecna zima były dla niego bardzo trudne. Gdy mieszkał z Lubą, a potem żył sam u panny Jadwigi, łatwiej sobie radził. Gdy przyszła do niego Helena, znalazł się w biedzie. W Akademii pracował po trzy godziny dziennie – do południa. Tego, co zarabiał, nie wystarczało na najskromniejsze utrzymanie, bo ceny ciągle szły w górę, a zalanie kresów ostmarkami okupacyjnymi wytworzyło chaos na rynku. Poza tym Helena zaszła w ciążę. Nie spodziewała się tego, bo była pewna, że po sztucznym poronieniu i operacji jest niezdolna do macierzyństwa.
Tomasz również milczał. Po jakimś czasie Józef powiedział:
– Chce więc pan pożyczyć mnie komendzie AK.
– Bynajmniej nie chcę. Szczerze zapoznałem pana z tą sprawą. Może pan swobodnie zadecydować o jej dalszym ciągu.
– Zgadzam się na odbycie narady z tamtym „fiszem” z AK.
– Dobrze. Otóż jest on szefem Sztabu Komendy Okręgu Wileńskiego Armii Krajowej. Jego pseudo Grzmot.
– Bardzo groźne. Powinien razić zdrajców piorunami. Kiedy i gdzie spotkanie?
– Jutro. Dzisiaj go uprzedzę. Czy trzecia po południu będzie dla pana wygodna?
– Może być trzecia.
– Więc jutro o trzeciej. Proszę iść ulicą Zygmuntowską od strony Arsenalskiej w kierunku Zielonego Mostu.
– Jak go poznam?
– Tęgi, niedźwiedziowaty, lat około pięćdziesięciu pięciu. Z prawej kieszeni jego palta będzie wystawał brzeg miejscowej „gadzinówki”. Spyta go pan: „Która godzina?”. Odpowie: „Trzecia minut siedem”. Potem doda: „Czy pan nie ma zegarka?”. Pan mu powie: „Stalin zabrał”.
– W porządku. Będę pamiętał. Chciałbym, żeby pańska „pożyczka” przyniosła panu zysk. Zazwyczaj pożyczki sprawiają przykrości.
– Mam nadzieję, że wszyscy będziemy zadowoleni. A jak panu się powodzi?
– Różnie. Bywa gorzej, bywa lepiej.
– Jak obecnie?
– Bardzo marnie.
– Dam panu trochę pieniędzy.
– Nie. Wiem, że i panu trudno.
– Czekaj pan, jest inna kombinacja. Zaraz panu coś pokażę – wyszedł drzwiami prowadzącymi do łazienki. Wrócił niebawem i położył na biurku litewski formularz. – Jest to – powiedział – „order” na gotowe ubranie, palto albo na kupon materiału. Mam kilka takich blankietów, ale dwa chcę zachować w swym archiwum jako dokumenty. Ten panu dam. Na podstawie tego „orderu” może pan kupić cokolwiek wartościowego w sklepie gotowych ubrań przy ulicy Wielkiej albo w sklepie materiałów tekstylnych przy Niemieckiej. Zarobi pan na tym chyba kilkadziesiąt razy więcej w stosunku do ceny urzędowej.
– Jak to wypełnić?
– Zaraz to zrobimy. A na wypadek, jeśli w sklepie zażądają zaświadczenia pracy, dam panu jeszcze jeden blankiet. Zrobimy pana listonoszem.
W ciągu kwadransa Tomasz sporządził zaświadczenie pracy i wypełnił „order”. Na dokumentach były już pieczęcie i podpisy.
– Radzę panu załatwić tę sprawę prędko – rzekł Tomasz – bo przypuszczam, że to wkrótce się wsypie. Blankiety, pieczęcie i podpisy są fałszywe. I proszę mnie zawiadomić o wyniku rozmowy z Grzmotem.
– Dobrze. Bardzo dziękuję.
Pożegnał Tomasza i poszedł na Antokol. Gdy wstąpił do swego mieszkanka, Helena leżała na łóżku, okryta swoją watowaną kurtką i jesionką Józefa. Wyglądała marnie. Twarz jej miała odcień wosku, pod oczami legły cienie.
– Jak się czujesz, Pudlu? – spytał wesoło. – Dzisiaj świetnie wyglądasz! – dodał, chcąc pokrzepić ją na duchu.
– Zdaje mi się, że pies wkrótce opuści swego pana – powiedziała smutnie. – Nie ma ze mnie żadnej pociechy.
Chciała wstać, ale Józef kazał jej leżeć. Poszedł do kuchenki i zagrzał wczorajszą zupę kartoflaną. Od dwóch tygodni zupy stanowiły ich główne pożywienie.
„Trzeba coś zrobić – myślał zatroskany. – Ona musi lepiej się odżywiać. Ciąża ją wyczerpuje.”
Poszedł do składziku i przyniósł drewna. Zapalił pod płytą i zostawił drzwi otwarte, aby ogrzać trochę pokój. Potem zaniósł Helenie miskę gorącej zupy i pajdę chleba.
– Zjedz to! – powiedział.
– Muszę?
– Tak. Jest to rozkaz.
Zabrała się do jedzenia. Józef jadł przy stoliku w kuchni. Postanowił, że dzisiaj spróbuje kupić cokolwiek na „order”. Obliczył pieniądze, które miał. Przypuszczał, że wystarczy ich na kupno, według cen urzędowych, nawet najdroższej rzeczy.
Po obiedzie wdział starą jesionkę. Helenę okrył swoim futrzanym paltem.
– Znowu wychodzisz? – spytała.
– Tak. Chcę załatwić pilną sprawę. Powiedz, na co masz apetyt.
– Nie wiem. Może na śledzia. A kiedy wrócisz?
– Chyba wieczorem.
– Nie narażaj się… bo jak pan nie wróci, pies umrze… Zamknę się, przestanę jeść i usnę na zawsze… Wcale się tego nie boję… Po prostu mi się wydaje, że odpłynę daleko… w ciszę.
– Czy tak źle się czujesz? Może zawołać lekarza?
– Nie. Mam zawroty głowy i zimno mi.
– To osłabienie. A tutaj rzeczywiście zimno. Ja również marznę. Zostawię drzwi do kuchenki otwarte, będzie trochę cieplej. Ale muszę iść.
– Czy to coś niebezpiecznego?
– Co ci przychodzi do głowy?
– Ja tak wyczuwam… Boję się. O ciebie się boję…
– Nie ma nic niebezpiecznego. Wrócę wieczorem.
Niepokój Heleny i jemu się udzielił. Postanowił wziąć ze sobą broń. Poszedł do składziku na drewno, schował w skrytce swoje dokumenty, wziął brauninga.
* * *
Przy ulicy Wielkiej Litwini urządzili duży skład męskich ubrań. Latem 1941 roku złożono tam rzeczy, które pozostały po ucieczce bolszewików. Później dodali do nich dużo odzieży, zabranej ze sklepów żydowskich. Ale sprzedawano wszystko, na podstawie „orderów”, prawie wyłącznie Litwinom.
Józef wszedł na piętro i wstąpił do składnicy. W pierwszym małym pokoju siedział przy stole mężczyzna w średnim wieku, chudy, o chorobliwym wyglądzie. Pisał coś w bloku przez kalkę. Józef pozdrowił go po litewsku. Mężczyzna, nie przerywając pisania, skinął mu głową. Zaraz dostał ataku kaszlu. Wyjął z kieszeni dużą chustkę do nosa i przyłożył ją do ust, jakby chciał stłumić kaszel. Potem spojrzał na chustkę i spytał zmęczonym, przerywanym głosem:
– O co chodzi?
Józef, zamiast odpowiedzi, położył przed nim na stole „order”. Zaświadczenie pracy trzymał w ręku. Litwin spojrzał na „order” i spytał:
– Co pan chce kupić?
– Dobre palto. Zaziębiłem się w tej jesionce.
– Pan Polak?
– Tak. Pracuję w litewskim urzędzie. Mam zaświadczenie.
– Piotr! – zawołał Litwin w kierunku otwartych drzwi, za którymi było widać dużą salę, wypełnioną stojakami z odzieżą.
– Zaraz! – rozległa się odpowiedź z dala.
Wkrótce przyszedł niski, krępy mężczyzna w czarnym fartuchu.
– Ubranie? – spytał siedzącego za stołem Litwina.
– Palto.
– Chodź pan! – rzekł do Józefa mężczyzna w fartuchu.
Weszli do dużej, wysokiej, jasnej sali, której okna wychodziły na szeroką w tym miejscu ulicę. Przeszli między stojakami ku lewej stronie sali. Tam magazynier zrobił dłonią niedbały gest dookoła.
– Niech pan sam wybiera. Zapłaci pan kierownikowi.
Zostawił Józefa i poszedł w kierunku półek między oknami. Józef zaczął oglądać palta. Niektóre miały ślady zgniecenia. Inne były zakurzone i poplamione. Dobre gatunki wisiały razem z marnymi. Po jakimś czasie znalazł zimowe palto z karakułowym kołnierzem. Karakuł był prawdziwy, sukno dobre. Pod mocną, śliską podszewką wymacał grubą warstwę watoliny. Przymierzył palto. Było dla niego trochę za długie i za obszerne. Ale takie najłatwiej było sprzedać. Wziął je i poszedł do kancelarii.
– Chcę kupić to palto, jeśli niezbyt drogie – powiedział do Litwina.
– Drogie? Tutaj nie ma drogich. Poszukaj pan talonu! – wskazał palcem na kieszeń palta.
Józef podał mu podłużną tekturkę, na której był napisany numer i kilka dużych liter. Urzędnik otworzył grubą księgę i znalazł w niej odpowiednią pozycję.
– Osiemdziesiąt pięć litów – powiedział i zrobił w księdze znak czerwonym ołówkiem. Potem wrzucił talon do szuflady w stole i na odwrotnej stronie „orderu” przyłożył pieczątkę. Napisał pod spodem datę i opatrzył pieczęć podpisem: jedną literą z zakrętasem.
Józef przez cały czas starał się nie zapomnieć imienia i nazwiska, umieszczonych przez Tomasza na „orderze”. Ale nie trzeba było nic podpisywać. Dał urzędnikowi 85 litów, podziękował i odszedł. Palto, zwinięte podszewką do góry, niósł pod pachą. Zaraz udał się do Buby. Nie odpowiedziała na pukanie do drzwi. Otworzył je i wszedł do środka. Znalazł się w ciemności. Z następnego pokoju sączyła się przez szparę u drzwi wąska smuga światła, dolatywały szmery i było słychać syczenie prymusa. Józef kaszlnął, żeby zwrócić uwagę na swoje wejście.
– Kto tam? – spytała Buba ostrym głosem.
– Józef.
– Aha! A czemu pan zawsze przychodzi, kiedy jestem nieubrana?
– Zawsze?! – zdziwił się.
– Nie pamięta pan, jak było wówczas, kiedy przyniósł pan ryby? Myłam się…
– Raz się zdarzyło.
– Jest coś pilnego, bo zaraz muszę wyjść?
– Dla mnie bardzo pilne.
– To chodź pan tutaj! I proszę się nie rumienić, zobaczy pan klasa kobietę.
Wszedł do następnego pokoju, który był sypialnią i z którego jedne drzwi prowadziły do kuchni. Zobaczył Bubę, która przypinała pończochę do klamry u pasa. Miała na sobie luksusową bieliznę. Z ukosa patrzyła ku Józefowi i lekko się uśmiechała. Potem sprawdziła szwy pończoch, wyprostowała się, rozstawiła ramiona i spytała:
– Jak się prezentuję?
– Pysznie!
– Mogę się podobać?
– Jeszcze jak!
– A panu co się najwięcej podoba?
– Oczywiście nogi! – powiedział, ale przypomniał sobie dawną „lekcję” Heleny i dodał: – Oczy i włosy też pani ma piękne.
– Nie blaguj, nie blaguj! Mam czterdzieści lat i znam się na tym.
Włożyła ciemną suknię.
– Zapnij z tyłu! Idę na wieczór. Zebranie spekulantów. Taka międzynarodowa „swołocz”.
– Pani do „swołoczy” nie należy. Protestuję!
– Nie należę?
– Ma pani i serce, i sumienie. A spekulanci?… Cóż, bez nich byłoby jeszcze gorzej.
– Dziękuję. Od razu wiedziałam, żeś dobry chłopak. Kiedyś opowiem o sobie więcej. Zrozumiesz, dlaczego spekuluję.
Zapiął ostatni zatrzask u góry sukni. Buba obróciła się ku niemu, objęła go ramieniem za szyję i powiedziała:
– Przyciśnij mnie mocno! Mocniej! – przywarła pocałunkiem do jego warg i wyprężona, z zamkniętymi oczami zamarła bez ruchu. Potem się cofnęła. – Dość!… Jaka sprawa?…
– Pani dziwna! Czy tego pani wystarczy?
– No, tak. Dzisiaj mam taki głupi nastrój, jakby wojny nie było i jakbym odmłodniała. Ale o co ci idzie?
– Mam palto, nowe, dobre, chcę sprzedać.
Wzięła palto, które Józef, wszedłszy, położył na krześle. Pospiesznie je obejrzała.
– Całkiem dobre. Na kiedy sprzedać?
– Jak najprędzej.
– Czy bardzo potrzebujesz pieniędzy?
– Tak. I w ogóle czegoś do jedzenia.
– Palto sprzedam za kilka dni, bo chcę wziąć dla ciebie dobrą cenę. Teraz dam ci tysiąc marek. A z jedzenia mam tylko wiejską kiełbasę, chleb, śledzie, cukier i smalec.
– Proszę o kilka śledzi i jeśli można, wszystkiego po trochu.
– Żal, żeś nie przyszedł wcześniej. Ale załatwię to tylko dlatego, żeś powiedział, że nogi ci się podobają. Bo reszta to lipa.
Wyszła do kuchni, a stamtąd do ukrytego w sionce pod schodami składziku. Po drodze zgasiła prymus, który paliła, żeby ogrzać trochę sypialnię, gdzie przebierała się do wyjścia. Józef czekał na nią nieco zmieszany, ale podniecony erotycznie. Dotychczas nie mógł zrozumieć Buby. Przypuszczał, że jest kobietą inteligentną, ale narzuciła sobie brutalny sposób zachowania. Wiedział od Wincuka, że ona „nie zadaje się z mężczyznami”. Dlatego był zdziwiony jej namiętnym pocałunkiem.
Buba wkrótce powróciła. Przyniosła wiklinowy koszyk, w którym leżały owinięte w papier paczuszki.
– Masz i wynoś się! – powiedziała. – Jeśli chcesz, przyjdź jutro. Koszyk zwróć.
– Kiedy będzie sprzedane palto?
– Nie trzeba śpieszyć się. Chcę wziąć dla ciebie dobrą cenę. Aha! Zapomniałam dać ci pieniądze. Weź sam z górnej szuflady na prawo. Odlicz sobie tysiąc – skinęła dłonią na komodę i wyszła do pierwszego pokoju.
Wyciągnął szufladę i zobaczył, obok żelaznej kasety, grube pliki ostmarek. Odliczył starannie tysiąc i wsunął szufladę na miejsce. Wróciła Buba. Była już w palcie, na nogach miała wysokie kalosze.
– Wziąłeś pieniądze?
– Tak. A czy każdy ma wolny dostęp do twej kasy? – spytał, zwracając się do niej również „na ty”.
– Nie. Tylko kryminaliści. Porządnych ludzi nawet na próg tego pokoju nie puszczam. Okradną. Bierz kosz i chodź!
W sieni zamknęła drzwi, znalazła w ciemności jego dłoń, ścisnęła ją mocno i spytała:
– Masz kochankę?
– Nie… Mam przyjaciółkę, z którą żyję jak z siostrą. Jest moim… psem.
– Psem?!
– Tak. Trudno to tobie wytłumaczyć.
– No, dobrze. Wychodź pierwszy. Na ulicy się nie znamy.
Skierował się prędko do domu. Wiedział, że Helena jest zdenerwowana i chciał ją jak najprędzej uspokoić. Chciał również dać jej coś pożywnego do zjedzenia. Powiedział Bubie, że nie ma kochanki, lecz przyjaciółkę. Była to prawie prawda, bo między nim i Heleną nie było nigdy żadnych czułości, pocałunków, pieszczot, cechujących współżycie kochanków. Nawet spali w osobnych łóżkach, chociaż razem byłoby im cieplej. Dawniej bardzo rzadko, gdy chciał się pozbyć nadmiaru energii płciowej, przychodził do niej i pytał: „Czy można?”. Helena odpowiadała: „Jeśli jestem ci potrzebna, proszę”.
Mimo chłodu seksualnego szanowali się wzajemnie i lubili jak dobrzy towarzysze. Józef się martwił, że nie może zapewnić Helenie wygodniejszej egzystencji. Kilka razy jej proponował, aby wróciła do rodziny. Ale ona mówiła stanowczo, iż woli nawet głód u niego niż dostatek w swym domu.
Wszedł na górkę po wydeptanej w śniegu śliskiej ścieżce, prowadzącej od furtki do domku. Okno w kuchni panny Jadwigi było oświetlone. Wstąpił do wspólnej sionki i starannie zamknął drzwi. Gdy chciał wejść do swego mieszkanka, panna Jadwiga zawołała go.
– Czy pan może wstąpić do mnie? – spytała.
– Dobrze. Ale najpierw powiem Heli, że wróciłem. Ona się o mnie niepokoiła.
Wszedł do swego mieszkanka. Wewnątrz było ciemno. Mógł odróżnić tylko siwe prostokąty okien, bo na dworze leżał śnieg i tam było jaśniej.
– Czemu leżysz w ciemności? – spytał.
– Lubię myśleć w ciszy. Bardzo interesujące zajęcie. Cieszę się, żeś wrócił. Merdam psychicznym ogonkiem.
– Przyniosłem smacznych rzeczy do jedzenia. Są i śledzie. Zaraz idę flirtować z panną Jadwigą. Może ty wstaniesz, zapalisz światło i obejrzysz produkty. Będzie dla ciebie rozrywka.
– Dobrze.
W kuchni panny Jadwigi paliła się karbidówka. W powietrzu było czuć jakby zapach czosnku.
– Chciałam z panem pomówić – rzekła Jadwiga. – Idzie mi o to, że Helena źle wygląda.
– Jest w ciąży.
– Wiem. Ale bardzo zmizerniała. Dokucza jej chłód. Niestety wasze mieszkanko nie jest odpowiednie na zimę dla osób słabych albo chorych, bo ogrzewa je tylko trochę boczna ściana pieca.
– Cóż na to poradzę? Żałuję, że nie kupiłem na początku zimy żelaznego piecyka. Ale trudno było znaleźć. O rury też trudno. Myślałem, że jakoś przetrwamy zimę.
– Teraz jest najchłodniej. Chcę właśnie zaproponować panu, byście zamieszkali u mnie, w małym pokoju. Tam jest bardzo ciepło, bo wychodzi do niego połowa pieca z mojej sypialni. Zaraz panu pokażę.
Z kuchni jedne drzwi prowadziły na lewo, do stołowego pokoju, a stamtąd do sypialni. Natomiast drugie, małe drzwi łączyły kuchnię z pokojem narożnym. Z lewej strony, przy ścianie, stało wąskie, żelazne łóżko. Pod oknem, na wprost, umieszczono malutki stół.
– Rzeczywiście tutaj bardzo ciepło – powiedział Józef, gdy obejrzał pokój. – Helenie byłoby tu dobrze
– I pan się zmieści tutaj. Proszę spojrzeć! – pokazała mu oparte o ścianę przy drzwiach składane łóżko. – Na dzień to się złoży, a na noc można wstawić między ścianą a tamtym łóżkiem.
– Dziękuję bardzo. Pomówię z Helą. Może ona będzie się lepiej czuła tutaj.
– Na pewno lepiej, bo tam przecież ciągle marznie. Ja się tym martwię.
Nazajutrz Józef i Helena przenieśli najpotrzebniejsze rzeczy ze swego mieszkanka do pokoiku obok kuchni.
– Będzie ci tutaj dobrze – powiedział.
– Akurat buda dla psa. Ale ciepło i przyjemnie. Zabawne okienka, jak w chatce na kurzych łapkach.
– I poproszę, żebyś lepiej jadła. Kiedy mamy produkty, nie oszczędzaj, nie odmawiaj sobie. Jedz, gdy masz apetyt.
– Chcę jak najmniej ciebie obciążać. Jestem przecież zupełnie bezużyteczna.
– Nic podobnego! Gotujesz, sprzątasz, nawet pierzesz. Poza tym jest mi przyjemnie, że tobą się opiekuję. Marna to opieka, ale robię, co mogę.
– Ja nie narzekam.
– Wiem. Ale dbaj o siebie sama, bo gdy zachorujesz, będzie z nami marnie. Teraz mam trochę pieniędzy, a wkrótce otrzymam więcej. Dzisiaj ugotuj dobry obiad i zjedz. Dla mnie odstaw, bo wrócę późno.
Dał Helenie siedemset marek i poszedł do miasta.
O godzinie trzeciej udał się na umówione spotkanie z „asem” AK. Powoli szedł ulicą Zygmuntowską w kierunku Zielonego Mostu. Ale nie zobaczył żadnego mężczyzny z gazetą wystającą z kieszeni. W ogóle nie dostrzegł nikogo, kto by wyglądem nasunął Józefowi myśl, iż przyszedł na umówione spotkanie. Spojrzał na zegarek: minęła trzecia. Zatrzymał się u frontowego wejścia do kamienicy, w której dawniej było mieszkanie brata marszałka Piłsudskiego. Stamtąd obserwował Zielony Most. Ale dłuższe stanie w miejscu było „niekonspiracyjne”. Poszedł więc na drugą stronę ulicy Wileńskiej i udał zainteresowanie wystawą małego sklepu komisowego. Potem znów się skierował ku Zygmuntowskiej. Gdy przechodził przez jezdnię, dostrzegł starszego tęgiego mężczyznę. Z prawej kieszeni jego palta wystawał brzeg gazety. Miał na głowie starą cyklistówkę. Nogawki jego spodni były wystrzępione. Wyglądał niepozornie, szaro, nie wyróżniał się wśród otoczenia. Był typem drobnego rzemieślnika albo sklepikarza. Idąc ulicą, nie oglądał się i na nic nie zwracał uwagi.
„Dobry gracz… jeśli to on!” – pomyślał Józef i poszedł za „konspiratorem” prawą stroną ulicy. Z lewej chodnika nie było. Ciągnęła się tam długa bariera na drewnianych słupkach, odgradzająca jezdnię od stoku opadającego w stronę rzeki.
Józef poszedł prędko, wyminął „konspiratora”, a potem zawrócił i wolno skierował się mu naprzeciw. Gdy się zbliżyli, powiedział:
– Przepraszam pana, która godzina?
– Trzecia minut siedem. Czy pan nie ma zegarka?
– Stalin zabrał.
– Trochę się spóźniłem, ale ślisko. Szedłem tu dłużej, niż przypuszczałem. Czy pójdziemy gdzieś do pana?
– Do mnie stąd daleko. Wolę pomówić gdzie indziej.
– Kto pana przysłał?
– Tomasz.
– W porządku. Pójdzie pan za mną, z dala, w kierunku Kalwaryjskiej. Gdy wejdę do bramy na początku ulicy, zaczekam na pana.
– Dobrze.
Grzmot poczłapał z powrotem ulicą Zygmuntowską. Józef przeszedł jezdnię, oparł się dłońmi o barierę i patrzył na okrytą lodem i śniegiem rzekę. Potem szedł z dala za Grzmotem, który wkrótce wstąpił na prawy chodnik Zielonego Mostu. Józef się trzymał lewej strony, bo mógł stamtąd wygodniej obserwować Grzmota. A tamten szedł wolno, ociężale i jakby się wcale nie interesował otoczeniem. Ale w pewnym miejscu się zatrzymał przed wystawą nędznego sklepu. Potem poszedł z powrotem.
„Manewruje, żeby zobaczyć ulicę za sobą” – pomyślał Józef.
– Teraz pójdziemy razem.
Z mrocznej, długiej bramy weszli na obszerny dziedziniec zaniedbanej kamienicy. Z obu stron były przybudówki. Grzmot skierował się na prawo i otworzył drzwi do cuchnącego karbolem ustępu. Wstąpił do środka i zajrzał do kilku otwartych przedziałów. Przekonał się, że wewnątrz nie ma nikogo.
– Tutaj każdy może wejść – powiedział – i mieszkańcy domu, i z ulicy. – Uchylił trochę drzwi. – Widzi pan ten oszklony ganek? Tędy jest wejście do mego lokalu „kontaktowego”. Z prawej strony są dwa okna. Na ostatnim wisi firanka. Jeśli jest ona zaciągnięta, droga wolna. Jeśli chociaż trochę uchylona, wejść nie można.
„Tak jak u Tomasza” – pomyślał Józef.
– Chodźmy! – rzekł Grzmot.
Wstąpili do oszklonego ganku. Drzwi od podwórza były lekko uchylone, a następne, prowadzące do mieszkania, zamknięte. Grzmot pochylił się i wziął stojące w kącie, pod ławką, dwie doniczki do kwiatów, włożone jedna w drugą. Wyjął górną i wziął z dolnej klucz do drzwi.
– Umówione miejsce – powiedział. – Andrzeja nie ma w domu.
Postawił doniczki na ławce i odemknął drzwi.
„Jest to dość sprytne i proste! – pomyślał Józef. – Doniczki na ławce: znak, że ktoś jest w domu, pod ławką: mieszkanie puste.”
Wstąpili do ciasnego mieszkanka, przepełnionego meblami. Od strony podwórza były dwa małe pokoje. Na lewo, za dużym, do połowy oszklonym przepierzeniem, znajdowała się kuchenka.
– Jesteśmy na miejscu – rzekł Grzmot, wprowadzając Józefa do ostatniego pokoju. – Proszę siadać! – Wskazał dłonią na krzesło z prawej strony i usiadł na drugim krześle.
Przez pewien czas trwali w milczeniu, naprzeciw siebie, przedzieleni wąskim blatem stołu. Obaj byli zmęczeni i wypoczywali w ciszy ustronnego mieszkanka.
– Czy wolno palić? – spytał Józef.
– Oczywiście. Ale ja nie palę.
Józef wyjął z kieszeni blaszane pudełko, w którym miał tytoń i bibułkę. Skręcił papierosa i zapalił.
– Pan wie, w jakim celu spotkaliśmy się – powiedział Grzmot.
– Tak. Tomasz wyjaśnił mi to pokrótce.
– Polegając na jego opinii, a raczej radzie, chciałem z panem pomówić. Ale poproszę, aby wszystko, co się łączy z dzisiejszym naszym spotkaniem, rozmową i tym mieszkaniem, pozostało w tajemnicy.
– Tak… Z jednym wyjątkiem…
– Jakim?
– Tomaszem.
– No, tak… Czy pan należy do jego ugrupowania?
– Nic nie wiem o żadnym jego ugrupowaniu. Jestem jego znajomym.
– Przepraszam, że poruszam pańskie sprawy osobiste. Po prostu chcę się zorientować trochę, z kim mam do czynienia.
– Z dawnym, jak by to określić, no, konspiratorem… Konspiratorem zawodowym, który załatwiał sprawy tajne i ryzykował przez wiele lat.
– Służył pan w „dwójce”?
– Przypuśćmy, że tak. Ale pracowałem i w innych konspiracjach, o wiele trudniejszych.
– A może pan wstąpi do naszej konspiracji?
– Nie. Pracować ochotniczo, jeśli będzie odpowiednia dla mnie robota, zgodzę się. Ale nie chcę należeć do AK.
– Można wiedzieć dlaczego?
– Tak. Trzeba przecież złożyć przysięgę.
– Oczywiście.
– Następnie trzeba wykonywać rozkazy przełożonych, o których czasem nie będę nic wiedział.
– Na pewno odpowiedni ludzie.
– Nie mogę temu zaprzeczyć. Ale moje doświadczenie wykazało mi wiele razy, że ludzie odpowiedni w wojsku albo w urzędach, popełniali duże błędy w pracy innej, im nieznanej.
– To się zdarza. Ale mi się zdaje, że pan nie ma zaufania do naszej organizacji.
– Powiem panu szczerze: zaufanie opieram na doświadczeniu. Wolę nie wiązać siebie przysięgą, która brzmi uroczyście i zazwyczaj imponuje laikom, lecz pozostać wolnym człowiekiem. Wolnym w niewoli, nie zaś podwójnym niewolnikiem.
– A czy pan sympatyzuje z naszą organizacją?
– Tak. Uważam, że każdy Polak powinien, jeśli może, popierać każdą uczciwą organizację polską, dążącą mądrze i szczerze do odzyskania wolności państwa. A wasza organizacja jest, właściwie, podziemnym wojskiem polskim.
– Tak. Ale zastanów się pan: jak mogę mówić szczerze o sprawach poufnych z człowiekiem, którego nie znam.
– Jeśli złożę przysięgę, będę tym samym człowiekiem. A czy pan Tomasz należy do AK, czy złożył przysięgę?
– Nie.
– A jednak pan mu ufa.
– Znam go od dawna, sprzed wojny.
– Więc o co chodzi? On mnie polecił panu. Jeśli zaś pan ma jakieś zastrzeżenia to – Józef rozłożył dłonie – nie warto dalej mówić. Zresztą powiem panu szczerze, że bardzo niechętnie się zgodziłem na to spotkanie. I to dlatego tylko, że pan Tomasz, którego wysoko cenię, chce wam dopomóc.
– Czy pan wie, o co mi idzie?
– Trochę wiem. Macie egzekutywę, której zadaniem jest wykonywanie wyroków śmierci, wydawanych przez sąd specjalny. Egzekutywa ta nie spełnia swych zadań.
– Ośmiesza nas! – powiedział Grzmot z oburzeniem. – Od wielu miesięcy nie wykonano ani jednego wyroku śmierci.
– Czy nie możecie zorganizować innej, sprawniejszej?
– Zbyt dużo wysiłku nas kosztowało zorganizowanie obecnej.
– A jakie są powody bezczynności egzekutywy?
– Właśnie chcemy to zbadać. Powinien zrobić to człowiek, który się zna na rzeczy. Czy pan uważa, że sprzątnięcie szkodliwego człowieka, tutaj w mieście, jest tak trudne, że grupka ludzi nie może dokonać tego przez wiele miesięcy? Wydano przecież kilkanaście wyroków, a nie wykonano żadnego!
– Uważam, że każdego można sprzątnąć w krótkim czasie. Można dokonać tego nawet bez ryzyka albo z minimalnym ryzykiem. Jest to kwestia wyzyskania miejsca albo znalezienia odpowiedniej sytuacji. Bardzo ważne jest zaskoczenie. A czy panu idzie o wykonanie jednego wyroku?
– W zasadzie idzie nam o to, żeby egzekutywa zaczęła działać i była skuteczna. Piętnujemy zdrajców w „Niepodległości”, wydajemy na nich wyroki. Wiadomości o tym przesączają się na zewnątrz. Podrywa to prestiż organizacji. Kompromituje ją. Ukazuje, że jest bezsilna w walce ze zdrajcami. Wytworzyła się taka sytuacja, że jest to konieczne nawet dla honoru organizacji! W Warszawie już są wykonywane wyroki śmierci.
– Spróbuję wam dopomóc. W jaki sposób mogę się zabrać do zbadania działalności egzekutywy?
– Jutro, o tejże godzinie, pan się spotka, również na Zygmuntowskiej, z łącznikiem komendy, który utrzymuje kontakt z egzekutywą. Sposób rozpoznania go będzie taki sam jak dzisiaj ze mną. Jest on ideowym człowiekiem, spadochroniarzem z Anglii.
– Wilnianin?
– Nie. Pochodzi ze Śląska i mówi dobrze po niemiecku. Pseudo jego: Bronka. À propos, niech pan obierze sobie pseudonim. Jest to ważne.
– Kondor.
– Dobrze. Będę pamiętał. Niech pan nawiąże z nim kontakt, a on wprowadzi pana do egzekutywy.
– W jakim charakterze?
– Na przykład inspektora, który działa z polecenia komendy. Ile czasu, uważa pan, trzeba, aby ze sprawą dobrze się zapoznać?
– Zależy to od warunków, w jakich będę przeprowadzał badania. Jeśli będą dobre, wystarczy mi kilka dni. A czy egzekutywa jest duża?
– Ma dwie sekcje: wywiadowczą i wykonawczą. Nie wiem dokładnie, z ilu się składa ludzi. Przypuszczam, że około piętnastu.
– Oho!
– Co?
– Zbyt dużo… Oczywiście zbyt dużo dla wykonywania wyroków na pojedynczych osobach.
– Pan się w tym zorientuje. I chcę umówić z panem następne spotkanie za tydzień. Może pan będzie mógł mi tę sprawę wyjaśnić.
– Gdzie spotkanie?
– Tutaj. Pamięta pan: firanka to sygnał ostrzegawczy – wskazał dłonią na okno. – Jeśli zaciągnięta, wszystko w porządku. Wejdzie pan, jak weszliśmy dzisiaj. Jeśli ktokolwiek będzie wewnątrz, można zapukać klamką.
– Czy pan teraz gdzieś się śpieszy?
Grzmot spojrzał na zegarek.
– Chcę wyjść stąd za dziesięć minut. Następne spotkanie mam też na ulicy i trzeba się stawić punktualnie. A jak pan zalegalizowany?
– Dobrze.
– Nie jest pan narażony?
– Nie więcej niż każdy inny Polak, mający mieszkanie i dokumenty.
– To bardzo ważne. Pan Andrzej, właściciel tego mieszkania, jest wspaniale zalegalizowany. Pracuje w urzędzie litewskim. Pozna go pan w przyszłości. Bardzo miły człowiek.
– Zna litewski?
– Po litewsku mówi i pisze swobodnie.
– Ja zaledwie mogę trochę się porozumieć.
– Ja również.
Niebawem opuścili mieszkanie. W bramie Grzmot powiedział:
– Niech pan wyjdzie pierwszy. Ja trochę zaczekam. Na ulicy się nie witamy i w ogóle nie poznajemy się.
– Dobrze. Do widzenia!
Nazajutrz Józef znów szedł ulicą Zygmuntowską w kierunku Zielonego Mostu. Tego dnia odwilż się zwiększyła. Chodniki były bardzo śliskie. W pobliżu Józefa wywróciła się starsza kobieta, która miała na nogach kalosze. Pomógł jej wstać. Kobieta otrzepywała się z mokrego śniegu i klęła:
– Ot, podli ludzie! Nie mogli piaskiem posypać albo popiołem! Toż zabić się można!
Obok nich przeszedł mężczyzna średniego wzrostu, w kurtce na kożuszku i w tyrolskim kapelusiku. Gdy trochę się oddalił, kobieta skinęła ręką w jego kierunku:
– Tamten szwab powinien wykopyrtnąć się i nogi połamać!
Ale Józef dostrzegł, że u „szwaba”, z prawej kieszeni kurtki, wystaje brzeg gazety.
– Skąd pani wie, że szwab?
– Na wiorstę widać. Po pierogu każdy go pozna, że szwab. Nasi takich cudactw na głowie nie noszą. Jeszcze kacze piórko wsadził, żeby go inny szwab rozeznał! Niechby sobie w tyłek wsadził!
Lecz Józef nie słuchał dalszego potoku jej wymowy. Udał się za „szwabem”. Starał się zorientować, czy stercząca z jego kieszeni gazeta jest niemiecka, czy miejscowa, polska gadzinówka. Śledził mężczyznę w kapelusiku aż do rogu Arsenalskiej. Tam „szwab” zawrócił i znowu poszedł Zygmuntowską.
„Tak się zachowuje, jakby na kogoś czekał” – pomyślał Józef. Spojrzał na zegarek – minęła trzecia. Poszedł wolniej naprzeciw „szwabowi”, a gdy się zbliżył, spytał:
– Która teraz godzina?
– Trzecia minut siedem. Czy pan nie ma zegarka?
– Stalin zabrał. A czy pan czasem nie jest przebraną po męsku Bronką?
– A pan chyba Kondor, który zamiast fruwać drepcze na piechotkę. Kto pana tu przysłał?
– Grzmot.
– Zgadza się. Chodźmy więc razem.
– Daleko?
– Kawał drogi. Zmęczony pan?
– Nie… Ale pan się ubrał! Tamta babina, która upadła…
– Zauważyłem. Pan jej pomógł wstać.
– Właśnie. Więc ona pana błogosławiła za ten kapelusik z piórkiem!
– Cóż ja na to poradzę? Taka moja rola, dokumenty…
– Mówi pan po niemiecku?
– Tak. Jak Ślązak.
Szli bocznymi ulicami, żeby w śródmieściu nie zwracać na siebie uwagi.
– Dokąd idziemy? – spytał Józef.
– Do kierownika egzekutywy, pseudo: Drobny.
– Co za typ?
– Trudno mi powiedzieć. Nie chcę pana zrażać. Wolę nie wywierać swego wpływu na pańską opinię o tamtych ludziach. On będzie na nas czekał.
– Był pan łącznikiem między komendą a egzekutywą?
– Łącznikiem… a raczej przełożonym Drobnego. Ale nie mogłem za dużo nimi się zajmować. Mam wiele innych spraw.
– W jakim charakterze przedstawi mnie pan Drobnemu?
– No, powiedzmy, jako inspektora komendy, który musi zbadać ich działalność.
– Raczej brak działalności.
– Słusznie. Ja może byłem dla nich za miękki. Ale uważam, że w pracy tego rodzaju obowiązuje dobra wola. Jeśli jej nie ma, staram się odsunąć od takich ludzi. Teraz chcę poruszyć z panem sprawę naszego kontaktu na przyszłość. Otóż kiedy będę panu potrzebny dla pilnego zakomunikowania czegoś komendzie, to proszę się zgłosić do pani Anny na Małej Pohulance. U niej są „komplety” tajnego nauczania dzieci. Często tam nocuję i tam również jest moja „skrzynka pocztowa”. Można mnie zastać tam albo późno wieczorem, albo wczesnym rankiem. Jeśli mnie nie będzie, proszę umówić spotkanie na następny dzień.
Objaśnił Józefowi, jak wejść do mieszkania pani Anny i jaka obowiązuje tam sygnalizacja ostrzegawcza. Tym razem była to doniczka kwiatów, stojąca na parapecie okiennym na pierwszym piętrze.
Doszli do końca ulicy Zakrętowej i zatrzymali się obok parterowego, drewnianego domku.
– Jesteśmy na miejscu – powiedział Bronka, otwierając furtkę prowadzącą na podwórze.
Z lewej strony było boczne wejście. Bronka zbliżył się do drzwi i targnął za wiszący u framugi drut. Wewnątrz rozległ się jazgot dzwonka. Wkrótce drzwi otwarto i na progu stanął wysoki, mocno zbudowany młodzieniec lat około dwudziestu pięciu.
– A, proszę, proszę! – zawołał, wprowadzając Bronkę i Józefa do małego pokoju. Siadajcie, panowie, siadajcie! Jest chyba coś ważnego?
– Tak… Nowina dla pana – odparł Bronka. – Proszę się zapoznać. To kierownik egzekutywy, Drobny. A to Kondor, wydelegowany przez komendę do zbadania pracy egzekutywy.
– Cóż u mnie badać? – powiedział Drobny, szeroko rozkładając ramiona. – Sprawy są jasne. Przesyłam raporty o wszystkim. Pan przecież najlepiej wie.
– Tak. Ale ja nie mam możności obszernie tym się zajmować. Komendzie zaś idzie o zapoznanie się ze sprawą szczegółowo. Właśnie pan Kondor to załatwi.
– Dobrze…
– Proszę wprowadzić pana Kondora we wszystko, co dotyczy egzekutywy i co go będzie interesowało.
– Wygląda to na brak zaufania do mnie! – powiedział Drobny, przybierając obrażony wyraz twarzy. – Taka kontrola!…
– Nie rozumiem, dlaczego pan się odnosi do tego niechętnie? – wtrącił Józef. – Taka inspekcja może być pożyteczna i dla pana, i dla egzekutywy, i dla komendy.
– Ależ bardzo proszę! – rzekł Drobny. – Wyjaśnię panu wszystko, co pana interesuje.
– Mnie to wcale nie interesuje – rzekł Józef zimno, bo Drobny od razu wywarł na nim złe wrażenie. – Muszę spełnić polecenie komendy. Jeśli pan ma jakieś zastrzeżenia, proszę powiedzieć to zaraz, w obecności pana Bronki. Wówczas zrzeknę się tej misji.
– Nie mam żadnych zastrzeżeń. W każdej chwili służę panu wszelkimi informacjami.
– Doskonale! – rzekł Bronka. – Pożegnam was, bo śpieszę się.
Podał dłoń Józefowi, potem wyszedł z pokoju w towarzystwie Drobnego, który wyprowadził go przez drzwi frontowe. Gdy się znaleźli na ganku, spytał:
– Więc jak to jest? Mam nowego przełożonego?
– Proszę pana, naprawdę nie mam czasu. Mam umówione spotkanie daleko stąd i muszę zdążyć w porę. Przecież pan rozumie dobrze, o co idzie!
– Ale to wygląda na dochodzenie policyjne!
– Jest to próba „góry” wyjaśnienia działalności egzekutywy, bo ani pan, ani ja wyjaśnić tego nie możemy. Radzę panu załatwić to z Kondorem solidnie i szczerze.
– Ale co to za jeden?
– Doświadczony człowiek. Zna się na sprawach konspiracji, na akcjach bojowych i ma całkowite zaufanie „góry”.
– No, dobrze…
Bronka pośpiesznie odszedł. Drobny powrócił do pokoju, w którym czekał na niego Józef. Teraz Drobny się uśmiechał, zacierał dłonie, czym przypominał Józefowi Henryka, i starał się być bardzo słodki.
– Panie Kondor! – powiedział siadając. – Zbrzydło mi to wszystko! Naprawdę. Tam przecież są poważni ludzie, a traktują tę sprawę jak dzieci. Żądają ode mnie rzeczy niemożliwych do wykonania. Ostatnio, przed tygodniem, Bronka mi powiedział, że „góra” jest ze mnie bardzo niezadowolona. Że w Warszawie już wykonują wyroki śmierci, już działają, a tutaj nic…
– Wiem, że w Warszawie już wykonano kilka wyroków śmierci.
– Może być. Ale Wilno to nie Warszawa. Warszawa to morze, a Wilno kałuża. W Warszawie są sami Polacy i trochę szkopów, a u nas… ilu Polaków zostało? Wszędzie pełno szpiclów, kapusiów, Litwinów, Niemców. Poruszyć się trudno!
– Dlaczego pan w takim razie nie zrezygnuje z prowadzenia egzekutywy?
– Bo tego ode mnie nie chcą. Chcą wyników. A jak je osiągnąć? Czym? Nie ma żadnych środków!
– Dobrze. Pogadamy o tym spokojnie. Chcę właśnie zrozumieć pańską sytuację i trudności, które pan ma. Po prostu chcę pomóc komendzie i pomóc panu. Przede wszystkim: ile wyroków śmierci przesłano panu do wykonania?
– Czternaście.
– Ile wykonano?
– Zrobiliśmy kilka prób, ale się nie udały. Wina „góry”. Przysłali pistolet, który nie strzela! To przecież skandal! Ludzie życie ryzykują, a oni z nas kpią!
– O tym pomówimy później. Czy pan ma formalne wyroki?
– Mam spis z pieczątką komendy i mam odpis dla swej wiadomości.
– Proszę pokazać.
– Muszę wydostać ze skrytki.
– Dobrze. Zaczekam.
Drobny wyszedł z pokoju. Niezadługo powrócił i podał Józefowi dwa wykazy. Jeden był napisany na maszynie i miał na dole małą, czerwoną pieczątkę komendy. Drugi był sporządzony piórem. Józef uważnie sprawdził oba spisy. Były identyczne. Drobny powiedział:
– Niektórych skazańców nie ma w Wilnie. Drapnęli z bolszewikami latem 1941 roku.
– Tak. Wiem którzy. Czy pan może mi dać ten spis?
– Oczywiście. Zrobię inny odpis.
– Krzyżyki na marginesach wskazują tych, którzy byli już „rozpracowani”?
– Nie. Tych, których komenda chciała zlikwidować w pierwszej kolejce.
– Aha! Na razie zostawmy to. Zbadam spis później. Pan ma dwie sekcje.
– Tak. Wywiadowczą i wykonawczą.
– Ilu ludzi?
– Wykonawcza siedmiu, wywiadowcza pięciu. Wywiad prowadzi kolega Kret.
– A sekcję wykonawczą?
– Ja prowadzę. Ale sekcja wywiadowcza pracuje według moich wymagań. W ogóle trudno mi z ludźmi.
– Dlaczego?
– Są różne kłopoty. Uchylają się od spotkań. Czasem znikają bez uprzedzenia.
– A ile jest w pańskiej sekcji takich, z którymi pan utrzymuje kontakt i na których może pan polegać?
Drobny przez jakiś czas się zastanawiał i nawet zaczął liczyć na palcach. Potem powiedział:
– Pięciu.
– Czy może pan zorganizować wspólne zebranie ludzi z sekcji wykonawczej? Chciałbym ich zobaczyć.
– Można. Na kiedy pan chce?
– Wpierw chciałbym pomówić z kierownikiem sekcji wywiadowczej. Poznam, jakie on ma trudności z rozpracowaniem poszczególnych skazanych. Bo sekcja wywiadowcza jest przecież waszymi oczami.
– Widziałem go wczoraj wieczorem. On już wie, że się spodziewam wizyty kogoś z komendy. Mogę dać panu jego adres i hasło. Uprzedzę go dzisiaj.
– Dobrze.
– Będzie czekał na pana jutro. Która godzina dla pana wygodna?
– Czwarta po południu.
– Powie mu pan, że przyjechał od ciotki z Wilejki. Zaraz narysuję plan jego mieszkania, bo tam trudno trafić.
Drobny zrobił na skrawku papieru szkic dziedzińca i wejścia do mieszkania Kreta. Potem spytał:
– A kiedy pan chce zobaczyć moich ludzi?
– Pojutrze. Trzeba załatwić wszystko jak najprędzej.
– Będzie najlepiej, jeśli się spotkamy u mnie. Zapoznam pana tutaj z jednym z moich ludzi i pójdziemy do drugiego. A trzej inni będą na nas czekali w centrum miasta. Tam jest nasza główna melina.
– Spotkamy się więc pojutrze, o godzinie czwartej u pana.
– Dobrze. Będę czekał.
Pożegnał Drobnego i poszedł prędko do domu.
„Chytry i uparty” – myślał po drodze.
* * *
Nazajutrz poszedł do Kreta. Gdy, korzystając z planu Drobnego, dotarł labiryntem ciasnych przejść i korytarzyków, do małego pokoju z kuchenką kierownika sekcji wywiadowczej, pomyślał, że pseudo jego jest trafne.
Kret wywarł na nim dobre wrażenie. Był młodzieńcem skromnie, ale schludnie ubranym. Mówił i zachowywał się spokojnie, uprzejmie.
– Ależ znalazł pan sobie norę! – powiedział Józef z uznaniem.
– Czuję się tutaj dobrze – rzekł Kret. – W wypadku niebezpieczeństwa można nawet z tego okna wyleźć na dach przybudówki i zeskoczyć na dziedziniec kamienicy w sąsiednim zaułku.
– Ilu pan ma ludzi?
– Tylko dwie dziewczyny: Klara i Aktorka. Na papierze mam czterech. Jeszcze dwóch chłopców. Ale z nimi kontakt się urwał. Nie wykonywali zadań, bujali. Nie podobała im się ta robota.
– A jak dziewczyny?
– Jedna, Klara, bardzo dobra. Druga też… ale narwana. Taka… aktorka…
– Zawodowa?
– Nie. Zgrywa się. Bawi się w konspirację. Jest nerwowa i przemądrzała.
– Czy pan cokolwiek „rozpracował” dla Drobnego?
– Rozpracowałem kilku ludzi.
– Jak pan to robił?
– Śledziłem sam albo na zmianę z Klarą. Czasem dawałem robotę Aktorce. Ustalałem tryb życia, godziny wyjścia z domu i powrotu. Trasy. Gdzie chodzą, z kim się spotykają.
– Kogo pan opracował dokładnie?
– Trzech. Redaktora „Gońca” Kancerewicza. Agentkę gestapo, Dorotę Dyleżyńską. Krasnobrodzkiego, dawnego agenta NKWD, a potem gestapo. Ale ten nam gdzieś zaginął. Miałem na rozkładzie jeszcze trzech: Jackiewicza, Klędzina i Kłobowskiego. Ale tych nie ma co śledzić. Jeden mieszka w lesie, w osobnej chacie, drugi na przedmieściu, trzeci tak samo. Można ich sprzątnąć w każdej chwili.
– Dlaczego ich nie zlikwidowano?
– „Góra” chciała, żeby z początku sprzątnąć Dorotę albo Kancerewicza, bo to „figury”!
– Powiedz mi pan szczerze, jaka jest przyczyna, że sekcja wykonawcza nic nie załatwiła?
Kret milczał. Zaczął trzeć czoło palcami lewej dłoni. Był widocznie zmieszany. Józef dostrzegł to i zmienił pytanie:
– Ile czasu trwa wasza, jak to określić, no, współpraca?
– Pół roku minęło.
– I nic?
– Nic.
– Dlaczego?
– Naprawdę nie wiem… Ja nie chcę w ich sprawy się wtrącać… Robiłem swoje, jak mogłem najlepiej. A oni? Ja do ich paczki nie należę…
Józef wyczuł, że Kret nie ma sympatii do Drobnego i jego „paczki”, że wie o nich dużo, ale się obawia mówić o tym szczerze. Wtedy spytał:
– Jeśli trzeba będzie znów rozpracować kogoś, czy potrafi pan?
– Bardzo chętnie. Jeśli będę wiedział, że jest to potrzebne. Bo… wie pan… jest to męczące i ryzykowne. Włóczyć się godzinami po ulicach, wystawać w bramach, w drzwiach, koło sklepów, w różnych zakamarkach. A potem nie ma z tego pożytku. Chłopaki mnie porzucili. Powiedzieli, że nie chcą takiej głupiej zabawy. Aktorka się zbuntowała. Uważa, że są to kpiny. Klara jest zła. A co ja na to poradzę?
– Gdy będzie mi pan potrzebny, jak pana znaleźć?
– Każdego dnia z rana do dziewiątej. Jeśli nie będzie mnie w domu, proszę wsunąć kartkę pod drzwi i wyznaczyć spotkanie na wieczór albo na następny dzień.
– Dobrze.
– Chcę pana poprosić o pewną rzecz.
– Słucham.
– Proszę nie mówić Drobnemu i jego ludziom, że jestem z nich niezadowolony. Powiedziałem panu to szczerze, bo pan traktuje tę sprawę poważnie. Ale nie chcę mieć wrogów.
– Zgoda. Powiem Drobnemu, jeśli o pana spyta, że się zgadza pan pracować nadal. I więcej nic.
– I że o nich nie było mowy.
– Dobrze.
Pożegnał Kreta i wyszedł na miasto. Sprawa egzekutywy już mu się nie podobała. Wyczuł, że Drobny i jego ludzie nie traktują tej pracy ideowo, a może nawet ją lekceważą albo i sabotują. Ale nie mógł zrozumieć pobudek, dla których się zabrali do tej czynności, i powodów, dla których ją przedłużają.
Nazajutrz poszedł do Drobnego. Zastał u niego młodzieńca lat około dwudziestu dwóch, wysokiego, niedbale ubranego, ponurego.
– Mój adiutant, Kula – przedstawił go Józefowi Drobny.
– Ma pan cały sztab! – rzekł Józef. – Czy chcecie teraz ze mną porozmawiać?
– Owszem, chętnie porozmawiamy – powiedział Drobny. – Ale może pójdziemy do jeszcze jednego członka mojej sekcji?
– A jak inni?
– Będą czekać na nas od piątej w mieszkaniu jednego z naszych kolegów.
– U jego narzeczonej – dodał Kula.
– Gdzie to jest?
– Niedaleko śródmieścia. Piękne mieszkanie. Nazywamy je „pałacem”.
Wyszli z domku Drobnego. Po kwadransie wstąpili do dużej kamienicy w pobliżu cerkwi Świętego Aleksandra. Józef i Kula zaczekali w korytarzu na parterze. Drobny poszedł, aby się dowiedzieć, „czy droga wolna”. Niebawem powrócił.
– Proszę. Wszystko w porządku.
Weszli do małego, ciemnego przedpokoju, z którego duże drzwi prowadziły do sali o dwóch oknach. Przed jednym z nich stał długi stół, na którym było jakby małe laboratorium chemiczne: retorty, probówki, kolorowe płyny we flaszkach, słoiki i bańki. W oszklonej szafie, przy ścianach i na parapetach było sporo książek.
– To jest kolega R.7., członek sekcji wykonawczej – rzekł Drobny, wskazując ruchem dłoni na młodego mężczyznę średniego wzrostu.
Józef uścisnął jego dłoń i spytał:
– Pan chemik?
– Jestem tylko amatorem. Lubię tę dziedzinę wiedzy i sam trochę eksperymentuję.
– To nasz uczony – wtrącił Drobny. – Spec od pirotechniki, znawca trucizn. Zrobił kilka ważnych wynalazków, ale na razie trzyma je w tajemnicy. Właśnie uplanowaliśmy sprzątnięcie Doroty za pomocą trucizny.
– W jaki sposób?
– Ona prawie codziennie udaje się do kawiarenki „Liza” przy ulicy Wileńskiej. Tam też bywają niemieccy oficerowie i gestapowcy, bo to wesoły lokal. Są tam występy śpiewaczek, tańce, różne atrakcje. Otóż pracuje tam nasz chłopak. Jest kelnerem. Chcemy, aby on wsypał truciznę do kawy Doroty.
– Czy „góra” się zgodziła na taki sposób zlikwidowania skazanej?
– A co tutaj ma do gadania „góra”? Chodzi o to, by ją zlikwidowano. A jak… – Drobny wzruszył ramionami. – Każdy sposób dobry.
– Brzmi to fantastycznie! – rzekł Józef. – Poza tym zgładzenie jej w ten sposób nie sprawi żadnego wrażenia. Nie wpłynie odstraszająco na innych zdrajców.
– Kiedy inaczej nie ma jak ją zlikwidować.
– Sprytna zaraza i ma szczęście – dodał Kula.
– Robiliście na nią zamachy? – spytał Józef.
– Dwa razy – odparł Drobny. – Ostatni raz wieczorem na ulicy Mickiewicza.
– Kiedy?
– Przed trzema miesiącami.
– I co?
– Wyśledziliśmy ją. Na robotę poszli Szary i Mag. Mieli brauninga, którego przysłała „góra”. Gwarantowano, że wypróbowany. Dorota szła z koleżanką w kierunku placu Łukiskiego. Może na randkę, może do gestapo. Szary i Mag zbliżyli się do nich z tyłu. Było ciemno. Szary wystrzelił jej w głowę. Ale cóż? Brauning nie działał. Niewypał! Rozumie pan? Taką broń nam dali! Jak można w takich warunkach pracować? Żądają wyników, a nie dają nic! Robią z nas kpiny!
– Meldowaliście o tym?
– Tak. Postawiliśmy nasze warunki: dobra broń – to pierwszy. Pieniądze, żeby ludzie mogli poświęcić czas na robotę dla organizacji, a ci, którzy są zdekonspirowani, żeby mieli z czego żyć. To drugi…
– I nie można dokonywać zamachów – dorzucił Kula – jeśli po robocie nie ma jak się wymknąć. Policji i agentów wszędzie pełno. Trzeba, aby wykombinowali dla nas auto, ostatecznie motocykl. Ale dobry. Niech im pan powie: chcą wyników, niech dadzą środki do ich osiągania. Z pustego i Salomon nie naleje.
– Słusznie! – poparł go R.7. – Ludzi mamy dobrych, ale nie ma żadnych środków do pracy.
– Czy teraz nie macie żadnej broni? – spytał Józef.
– Przysłali nam parę sztuk, ale… – urwał i spojrzał na Drobnego.
– Ale co?
– Jedną pukawkę ma Szary, bo on zagrożony – rzekł Drobny. – A drugą chłopak wziął na wieś i tam się zawieruszył. Obiecał, że prędko wróci, ale nie ma go.
– Kto taki?
– Tolek. Fajny chłop, ale coś mu tam się przydarzyło.
– Więc macie tylko jeden pistolet?
– Mag ma jeszcze popsutego brauninga. Co to jest? Nic! „Góra” powinna dostarczyć nam wszystkiego, co jest potrzebne. Oni tam siedzą bezpiecznie, a my się narażamy. Dla siebie oni mają pieniądze. Warszawa im śle dolary, a dla nas nie ma. Jakaś głupia gaża miesięczna, której na kilka dni nie wystarcza. Nie możemy wykonywać zamachów kamieniami czy kijami!
– A w razie niepowodzenia – wtrącił Kula – nie ma czym się bronić.
– Ani jak uciec – ciągnął Drobny. – Niech im pan to wszystko zreferuje.
– Nie możemy wcale się porozumieć! – rzekł Józef, nieco zirytowany, ale starając się mówić spokojnie. – Wy przecież do przesyłania swych żądań macie łącznika. Bronkę.
– Tak, mamy – podjął Drobny. – Mówiliśmy mu. Przesyłali raporty, ale nic z tego nie wychodzi! Pana przysłali, żeby pan zbadał, dlaczego egzekutywa nie działa skutecznie. Otóż ma pan powody. Ludzie dobrzy są, ale nie ma środków. I to wszystko!
– Dla pana jest to jasne – rzekł Józef. – Ale dla mnie wcale nie jest jasne. Nie znam opinii wszystkich waszych ludzi. Nie wiem, jak planowaliście zamachy, i nie jestem przekonany, że nie były możliwe do wykonania.
– My trzej – powiedział Drobny, wskazując dłonią na kolegów – znamy tę sytuację dokładnie i zapewniamy pana, że bez odpowiednich środków nie możemy nic zrobić!
– Szkoda że pan nie chce pozostawić mi swobody zrobienia wniosku! – rzekł Józef ostro. – Bo wmawiając we mnie swą opinię, uniemożliwiacie mi zorientowanie się w sprawie. To, co pan i pańscy koledzy mówicie, jest dla mnie za mało!
– Za mało?! – wytchnął z oburzeniem Drobny.
– Oczywiście! Bo na podstawie waszych słów pozostawiacie mi taką opinię: egzekutywa nie jest zdolna do wykonywania swych zadań.
– Niezdolna bez odpowiednich środków.
– O tym mi pan mówił. O tym pisał pan raporty. Jeśli więc i ja potwierdzę pańską opinię, obecna egzekutywa powinna być zlikwidowana. Ale przypuszczam, że tak nie jest. Trochę na tych sprawach się znam i chcę pomóc i komendzie, i wam. Jeśli tę pomoc chcecie przyjąć i ułatwić mi wgląd w sprawę, będę zajmował się tym dalej i to tak, jak uważam za potrzebne. Przekonam się, czy możecie coś zrobić. Jeśli zaś chcecie uzyskać za moim pośrednictwem lepsze warunki materialne dla waszej pracy, to możemy skończyć nasz kontakt. Ode mnie to nie zależy i nie jest to moim zadaniem.
– Co chciałby pan jeszcze wiedzieć?
– Wszystko. Chcę poznać pańskich ludzi. Chcę mieć z nimi kontakty osobiste. Chcę się dowiedzieć, jak były planowane zamachy: kiedy, na kogo? Dla mnie jest ważny każdy szczegół.
– Ułatwimy panu to chętnie.
– Bardzo pięknie.
– Dziś jeszcze poznam pana z Szarym, Magiem i Rysiem. Turek i Toluś zniknęli gdzieś na wsi. Nie mogę z nimi się skontaktować.
– Róbmy teraz, co jest możliwe.
– Może więc pójdziemy do „pałacu”?
– Zgoda.
R.7. pozostał w domu, a Józef, razem z Drobnym i Kulą, udał się w dalszą drogę. Po dziesięciu minutach wstąpili do „pałacu”. Była to duża kamienica na Wielkiej Pohulance. Weszli na pierwsze piętro. Drobny zadzwonił w umówiony sposób. Drzwi otworzyła młoda, ładna dziewczyna. Zaprosiła ich do salonu. Był to obszerny wysoki pokój. Okna i drzwi osłaniały ciężkie story.
W salonie była jeszcze jedna dziewczyna oraz dwaj młodzi mężczyźni, którzy – wydało się Józefowi – nie pasowali ani do luksusowo umeblowanej sali, ani do towarzystwa ładnych dziewcząt.
Drobny, wymieniając pseudo Józefa, zapoznał go kolejno z obecnymi w salonie. Zacierał dłonie, żartował, starał się wytworzyć „swobodny nastrój”. Ale Józefowi się nie podobała obecność dziewcząt nienależących do egzekutywy. Zamierzał załatwić tutaj poważną sprawę, a zamiast tego znalazł się jakby na małej zabawie.
Kula zalecał się do dziewczyny, która wprowadziła ich do salonu. Wysilał się na dowcipy. Drobny wskazał Józefowi na ponurego mężczyznę, który rozmawiał z drugą dziewczyną.
– To Szary, wspaniały chłop! Brał udział w zamachu na Dorotę. Może pan sobie wyobrazić: w centrum miasta, wśród ludzi! I żeby nie marny pistolet, sprawa byłaby załatwiona. A tamten, przy oknie, to Ryś. Niczego sobie chłopak.
– Czy panienki też należą do egzekutywy? – spytał Józef z widocznym przekąsem.