Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Świeże i oryginalne spojrzenie na geopolitykę stojącą za dzisiejszymi problemami polityki międzynarodowej.
Przywódcy wszystkich państw i narodów są ograniczeni przez geografię. Ich wybory krępują góry, rzeki, morza i beton. Dlatego, chcąc nadążać za wydarzeniami na świecie, powinniśmy rozumieć ludzi, idee i ruchy społeczne, a dla uzyskania pełnego obrazu musimy również zrozumieć geografię.
Jeśli zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego Putin ma aż taką obsesję na punkcie Krymu, dlaczego przeznaczeniem Stanów Zjednoczonych było zdobycie statusu supermocarstwa albo dlaczego wpływy Chin wciąż się zwiększają – ta książka da ci odpowiedź na powyższe pytania.
Marshall przygląda się przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, by przybliżyć czytelnikowi jeden z najważniejszych czynników wpływających na światową historię. Wskazuje, że pora więcej uwagi poświęcić przedrostkowi „geo-” w słowie geopolityka.
Inteligentne spojrzenie na sposób, w jaki geografia kształtuje wybory światowych przywódców. Gideon Rachman, ft.com
Niewielu korespondentów zagranicznych we współczesnych mediach brytyjskich potrafi przedstawić globalną sytuację polityczną tak jak Tim Marshall... Genialny styl, w jakim wiedza oraz doświadczenie przelane zostały na karty Więźniów geografii, pokazuje, dlaczego w sprawach polityki z głosem Marshalla liczy się cały świat.
retroculturati.com
Marshall nie obawia się trudnych pytań i odpowiada na nie z błyskotliwą precyzją (…) W coraz bardziej zagmatwanym, chaotycznym i pełnym koneksji świecie Więźniowie geografii to praktyczny, a zarazem zwięzły podręcznik traktujący o geopolityce.
Adam LeBor, „Newsweek”
W swej najnowszej książce Marshall rzeczowo i w fascynującym stylu wyjaśnia, dlaczego bez geografii polityka nie może istnieć. Na wyróżnienie zasługuje sposób, w jaki autor potrafi uchwycić psychologię narodów oraz nadać mapom siłę, którą politycy zmuszeni są ujarzmić.
Dan Lewis, Top Ten Holiday Reads, Stanfords, worldtravelguide.net
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 340
Twierdzenie, że żyjemy w wyjątkowo niestabilnych czasach, stało się truizmem. Mówi się, że świat jeszcze nigdy nie był równie nieprzewidywalny. Reakcja na taki stan rzeczy to zwykle ostrożność, a nawet sceptycyzm. Naturalnie, bycie ostrożnym jest jak najbardziej zrozumiałe. Świat od zawsze był niestabilny, a przyszłość z definicji nieodgadniona. Nasze obecne zmartwienia z pewnością mogłyby być dużo większe, czego dzisiaj, kiedy od roku 1914 minęło ponad sto lat, powinniśmy być wyjątkowo świadomi.
Mając na uwadze powyższe, nie ulega wątpliwości, że nadchodzą fundamentalne zmiany, które wpłyną na naszą przyszłość i przyszłość naszych dzieci, bez względu na to, w której części świata mieszkamy. Zmiany ekonomiczne, społeczne, demograficzne, wszystkie wywodzące się z postępu technologicznego, staną się znakiem naszych czasów, wyróżniając je na tle minionych epok. Zapewne dlatego tak dużo mówi się dzisiaj o „wyjątkowej niepewności”, a „nauki geopolityczne” cieszą się stale rosnącą popularnością.
Doświadczenia zebrane zarówno w życiu osobistym, jak i zawodowym uczyniły Tima Marshalla ekspertem w dziedzinie geopolityki. Osobiście brał udział w większości najważniejszych wydarzeń ostatnich dwudziestu pięciu lat. Ze wstępu niniejszej książki dowiemy się, że był obecny na froncie na Bałkanach, w Afganistanie oraz Syrii. Na własne oczy przekonał się, że decyzje i wydarzenia, konflikty międzynarodowe i wojny domowe mogą być w pełni zrozumiałe wyłącznie wtedy, gdy pod uwagę weźmiemy nadzieje, obawy oraz uprzedzenia sformułowane na podstawie historii, i o tym, że te ostatnie podyktowane są przez otaczające nas ukształtowanie przestrzeni — geografię, w której rozwinęły się jednostki, społeczności i państwa.
Rezultatem jego doświadczeń jest niniejsza książka, pełna wnikliwych, przemyślanych spostrzeżeń, mających bezpośrednie przełożenie na bezpieczeństwo i jakość naszego życia. Co skłoniło Rosję do podjęcia działań na Krymie? Czy my, Zachód, byliśmy w stanie to przewidzieć? Jeśli tak, to dlaczego tego nie zrobiliśmy? Jak daleko posunie się Moskwa? Czy wytyczone przez naturę granice geograficzne Chin wystarczą, by poczuły się bezpiecznie, i jak wpłynie to na podejście Pekinu do kwestii marynarki wojennej oraz USA? Co to oznacza dla pozostałych krajów w regionie, na przykład Indii czy Japonii? Przez ostatnie dwieście lat Stany Zjednoczone wykorzystywały wyjątkowo sprzyjające warunki geograficzne oraz bogate złoża surowców naturalnych. Obecnie są w posiadaniu niekonwencjonalnych złóż ropy i gazu. Czy wpłynie to na globalną politykę? USA to mocarstwo na skalę światową, wyjątkowo odporne na wahania gospodarcze. Dlaczego więc tak dużo mówi się o jego upadku? Czy wzajemna niechęć i podziały panujące w Afryce Północnej, na Bliskim Wschodzie i w Azji Południowej zakorzeniły się tak głęboko, że stały się nieodwracalne? A może szansa na lepszą przyszłość jednak istnieje? I wreszcie kwestia być może najważniejsza, dotycząca naszego państwa, Wielkiej Brytanii, której gospodarka należy do największych na świecie: Jakie są reakcje Europy na konflikty, zarówno te bliskie, jak i odległe? Tim słusznie zauważa, że przez ostatnie siedemdziesiąt lat (a szczególnie od roku 1991) Europa przywykła do życia w pokoju i dobrobycie. Czy przypadkiem nie przywykła za bardzo? Czy rozumiemy, co dzieje się wokół nas?
Jeśli chcesz poznać odpowiedzi na te pytania, ta książka jest dla ciebie.
Sir John Scarlett
szef Secret Intelligence Service (MI6) w latach 2004-2009, kawaler komandor Orderu św. Michała i św. Jerzego, oficer Orderu Imperium Brytyjskiego
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Władimir Putin jest człowiekiem religijnym, zagorzałym orędownikiem Rosyjskiego Kościoła Prawosławnego. Niewykluczone zatem, że codziennie wieczorem, kładąc się spać, modli się do Boga w tych słowach: „Dlaczego nie stworzyłeś gór na Ukrainie?”.
Gdyby Bóg stworzył góry na Ukrainie, ogromne tereny równinne Niziny Środkowoeuropejskiej nie byłyby tak idealnym miejscem do jakże częstych ataków przeprowadzanych przeciwko Rosji. Jednak w obecnej sytuacji Putin nie ma wielkiego wyboru: musi objąć kontrolę nad leżącymi na zachód równinami. Dotyczy to wszystkich narodów, małych i dużych. Przywódcy uwięzieni są przez teren, który kontrolują. Jego ukształtowanie ogranicza wybory i miejsce do podejmowania działań w stopniu większym, niż mogłoby się wydawać. Dotyczyło to Związku Ateńskiego, Persów, Babilończyków, jak również władców wcześniejszych epok — wszystkich, którzy poszukiwali wyżej położonych obszarów, aby zapewnić swoim plemionom bezpieczeństwo.
Tereny, które zamieszkujemy, od zawsze decydowały o naszych losach. Decydowały o wojnach, polityce, wykreowały mocarstwa, wpłynęły na społeczny rozwój ludności zasiedlającej obecnie niemal każde miejsce na Ziemi. Może się wydawać, że technologia zniwelowała dzielące nas odległości, zarówno w sensie fizycznym, jak i psychicznym. Łatwo jednak zapomnieć, że teren, na którym żyjemy, pracujemy i wychowujemy nasze dzieci, ma ogromne znaczenie, a wybory dokonywane przez przywódców siedmiomiliardowej populacji zamieszkującej naszą planetę będą zawsze do pewnego stopnia podyktowane przez rzeki, góry, pustynie, jeziora i morza, które ograniczają i zawsze ograniczały nas wszystkich.
Nie istnieje w zasadzie jeden najważniejszy czynnik geograficzny. Góry nie są wcale ważniejsze od pustyń, tak samo rzeki od dżungli. W różnych obszarach planety różne zjawiska geograficzne będą miały największy wpływ na poczynania ludzi, dyktując im, co mogą, a czego nie mogą.
W najogólniejszym wymiarze geopolityka zajmuje się analizowaniem stosunków międzynarodowych przez pryzmat czynników geograficznych. Nie chodzi tutaj wyłącznie o ukształtowanie terenu, na przykład przegrody w postaci gór czy sieci tworzonych przez rzeki, lecz również o klimat, demografię, obszary kulturowe oraz dostęp do zasobów naturalnych. Czynniki te mogą mieć zasadniczy wpływ na różne aspekty naszej cywilizacji, od polityki i strategii wojskowej po rozwój człowieka, w tym język, handel i religię.
Zarówno w zapiskach historycznych, jak i we współczesnych doniesieniach opisujących stosunki międzynarodowe czysto fizyczne realia decydujące o polityce wewnętrznej i zagranicznej są zbyt często lekceważone. Geografia jest bez wątpienia ważną częścią odpowiedzi na fundamentalne „Co i dlaczego?”. Być może nie jest ona czynnikiem kluczowym, jednak z pewnością nie można jej pominąć. Weźmy na przykład Chiny oraz Indie: dwa ogromne kraje o wielkich populacjach, posiadające bardzo długą wspólną granicę, jednak różniące się pod względem politycznym i kulturowym. Nie stanowiłoby niespodzianki, gdyby te dwa giganty uwikłane były w liczne, toczone między sobą wojny. Tymczasem, wyjąwszy jedną, trwającą miesiąc bitwę z 1962 roku, do żadnych konfliktów nigdy nie doszło. Dlaczego? Ponieważ między nimi leży największy łańcuch górski świata, a przeprowadzenie potężnej armii przez Himalaje jest praktycznie niemożliwe. Wraz z powstawaniem coraz wymyślniejszej technologii pojawiają się nowe sposoby na pokonanie tej przeszkody, jednak bariera fizyczna działa wciąż na tyle odstraszająco, że oba mocarstwa skupiają swoją politykę zagraniczną na innych regionach, aczkolwiek cały czas bacznie obserwując się nawzajem.
Poszczególni przywódcy, idee, technologie oraz inne czynniki, choć mają wpływ na przebieg wydarzeń, są jedynie tymczasowe. Każda nowa generacja musi się zmagać z fizycznymi przeszkodami w postaci Hindukuszu czy Himalajów, wyzwaniami stawianymi przez sezon deszczowy oraz utrudnieniami wynikającymi z braku surowców naturalnych lub źródeł pożywienia.
Pierwszy raz zainteresowałem się tym tematem, kiedy w latach dziewięćdziesiątych zdawałem relacje z wojny na Bałkanach. Z bliska przyglądałem się, jak przywódcy różnych zbiorowości, czy to Serbów, Chorwatów, czy Bośniaków, umyślnie przypominali swoim „plemionom” o istnieniu starożytnych podziałów oraz odwiecznej nieufności obecnej w tym wyjątkowo zróżnicowanym regionie. Gdy już rozdział między ludźmi się dokonał, niewiele było trzeba, by zwrócić ich przeciwko sobie.
Doskonałym przykładem jest rzeka Ibar w Kosowie. Podbój Serbii przez imperium osmańskie przypieczętowany został w bitwie na Kosowym Polu w 1389 roku, stoczonej niedaleko miejsca, gdzie Ibar przepływa przez miasto o nazwie Mitrowica. W ciągu następnych stuleci serbska populacja zaczęła wycofywać się na drugi brzeg rzeki, podczas gdy muzułmańscy Albańczycy schodzili z górzystego regionu Malësia do Kosowa, gdzie do połowy XVIII wieku stanowili już większość jego mieszkańców.
Szybki przeskok do XX wieku uświadamia nam, że te same podziały na tle religijnym i etnicznym wciąż istnieją, a znaczące je granice pokrywają się z korytem rzeki. Później, w roku 1999, wojska jugosłowiańskie (serbskie) zostały rozbite przez Armię Wyzwolenia Kosowa wspieraną nalotami przez NATO i wycofały się na drugi brzeg Ibaru, a wraz z nimi pozostała ludność serbska. Rzeka stała się rzeczywistą granicą regionu, który część krajów uznaje za niepodległe państwo — Kosowo.
Marsz natowskich sił lądowych zatrzymał się na Mitrowicy. Podczas trwającej trzy miesiące wojny pojawiały się zawoalowane groźby, jakoby NATO miało w planach przeprowadzenie inwazji na Serbię. W rzeczywistości ograniczenia zarówno geograficzne, jak i polityczne sprawiały, że przywódcy natowscy nigdy nie mieli takiej opcji. Węgry dały jasno do zrozumienia, że nie udzielają zgody na przeprowadzenie inwazji ze swojego terytorium z obawy przed konsekwencjami, jakie mogłyby zostać wyciągnięte wobec trzystu pięćdziesięciu tysięcy Węgrów zamieszkujących północną Serbię. Alternatywą było poprowadzenie wojsk od strony południowej, co pozwoliłoby na dotarcie nad rzekę Ibar w dwukrotnie krótszym czasie, jednak wówczas NATO musiałoby się zmierzyć z leżącymi na północy górami.
W tamtym okresie pracowałem w Belgradzie z grupą Serbów. Zapytałem ich, jak zareagują na atak ze strony NATO. „Odłożymy kamery i chwycimy za karabiny, Tim”, usłyszałem odpowiedź. To byli moi dobrzy przyjaciele, liberalni Serbowie, którzy sprzeciwiali się ówczesnemu rządowi. Mimo wszystko rozłożyli mapy i wytłumaczyli mi, gdzie Serbowie będą w stanie bronić swoich górskich terytoriów i gdzie NATO będzie musiało się zatrzymać. Była to bardzo użyteczna lekcja geografii wyjaśniająca, że możliwości wojsk sojuszu są dużo bardziej ograniczone, niż głosiła to brukselska machina informacyjna.
Świadomość, jak istotny wpływ na relacjonowanie wydarzeń z Bałkanów miało fizyczne ukształtowanie terenu, bardzo przydała mi się w nadchodzących latach. Na przykład w roku 2001, kilka tygodni po ataku z 11 września, byłem świadkiem, jak klimat, mimo współczesnej technologii, wciąż dyktuje warunki i decyduje o posunięciach nawet najpotężniejszych armii. Miało to miejsce w północnym Afganistanie, do którego dostałem się z Tadżykistanu na pokładzie tratwy. Pokonawszy biegnącą wzdłuż granicy rzekę, dołączyłem do Sojuszu Północnego będącego w trakcie walk z talibami.
W powietrzu krążyły już amerykańskie bombowce i myśliwce, które przeprowadzając naloty na pozycje talibów i Al-Kaidy na zimnych, zakurzonych równinach i w górach na wschód od miasta Mazar-i Szarif, torowały wojskom lądowym drogę do Kabulu. Po kilku tygodniach stało się oczywiste, że Sojusz Północny przygotowywał się do marszu na południe. I wtedy świat zmienił kolor.
Burza piaskowa, najintensywniejsza, jaką widziałem w życiu, nadała wszystkiemu odcień musztardy. Nawet wypełnione drobinkami piasku powietrze wokół nas miało jej kolor i gęstość. Na trzydzieści sześć godzin wszystko z wyjątkiem piasku znieruchomiało. Widoczność na wysokości podmuchów wynosiła kilka metrów, jasne było jedynie to, że dalszy postęp wojsk musiał poczekać na zmianę pogody.
Amerykańskie systemy satelitarne, szczyt osiągnięć technologicznych, były kompletnie bezużyteczne w obliczu klimatu tych dzikich terenów. Wszyscy, od prezydenta Busha, przez Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, po wojska Sojuszu, musieli po prostu zaczekać. Potem zaczęło padać. Pokrywający wszystkich i wszystko piasek zamienił się w błoto. Następnie deszcz przeszedł w ulewę tak potężną, że chatki z cegły mułowej, w których mieszkaliśmy, wyglądały, jakby zaczęły się topić. Ponownie stało się jasne, że dalszy marsz na południe musiał zaczekać, aż natura i jej żywioły wyszaleją się do końca. Reguły geografii znane Hannibalowi, Sun Zi oraz Aleksandrowi Wielkiemu obowiązują również współczesnych przywódców.
Nie tak dawno, w 2012 roku, kiedy w Syrii na dobre rozpętała się wojna domowa, otrzymałem kolejną lekcję z geostrategii. Stałem na szczycie pagórka, obserwując dolinę położoną na południe od miasta Hama, i ujrzałem w oddali płonącą wioskę. Moi syryjscy towarzysze wskazali mi oddaloną o półtora kilometra osadę, z której przeprowadzono atak. Następnie wyjaśnili, że gdyby jednej stronie konfliktu udało się wyprzeć z doliny odpowiednią liczbę ludzi z przeciwnej frakcji, wówczas dolina stanowiłaby połączenie z kolejnym obszarem, który prowadzi do jedynej w tym państwie autostrady. Dzięki temu mogłaby zostać wykorzystana do oddzielenia kawałka przyległego terytorium, gdzie, gdyby w przyszłości Syrii nie udało się zjednoczyć, można by kiedyś założyć nowe minipaństwo. W tym, co wcześniej było dla mnie jedynie płonącą wioską, dostrzegłem teraz przemyślaną strategię i zrozumiałem, jak najprostsze realia fizyczne kształtują polityczną rzeczywistość.
Geopolityka ma wpływ na każde państwo. Zarówno w czasie wojny, jak pokazują powyżej przytoczone sytuacje, jak i w czasie pokoju. Przykłady jej oddziaływania można znaleźć właściwie w każdym regionie świata, niestety, nie jestem w stanie w niniejszej książce opisać szczegółowo wszystkich. O niektórych, między innymi o Kanadzie, Australii czy Indonezji, wspomniałem tylko przelotnie, mimo że sama Australia zasługuje na osobną książkę o tym, jak geografia wpłynęła — zarówno w sensie fizycznym, jak i kulturowym — na rozwój jej kontaktów z pozostałymi częściami świata. Skupiłem się natomiast na mocarstwach i regionach, których przypadki najlepiej ilustrują podstawowe aspekty tej książki, czyli skutki historycznych procesów geopolitycznych (formowanie się państw), najpilniejsze wydarzenia we współczesnym świecie (kłopoty na Ukrainie oraz rosnące wpływy Chin) i krótka dyskusja o przyszłości (rosnąca rywalizacja w Arktyce).
W części poświęconej Rosji pokażę, jak duży wpływ ma na nią Arktyka oraz jej mroźny klimat znacznie utrudniający temu państwu uzyskanie pozycji prawdziwie globalnego mocarstwa. Dla Chin z kolei ogromnym ograniczeniem jest brak pokaźnej floty wojennej, co Chińczycy z dużą intensywnością starają się nadrobić. Rozdział o Stanach Zjednoczonych ilustruje, w jaki sposób trafne decyzje dotyczące powiększenia terytorium o konkretne regiony doprowadziły do osiągnięcia postawionego celu: USA stały się supermocarstwem z dostępem do dwóch oceanów. Przypadek Europy uzmysławia, jak ważną rolę w łączeniu obszarów i kreowaniu kultur napędzających współczesny świat odgrywają równiny oraz spławne rzeki, natomiast Afryka jest doskonałym przykładem przedstawiającym efekty trwania w izolacji.
Rozdział o Bliskim Wschodzie pokazuje, dlaczego rysowanie linii na mapach bez uwzględnienia topografii i — co równie ważne — rozmieszczenia geograficznego grup kulturowych żyjących w danych regionach to przepis na kłopoty. Będziemy świadkami tych kłopotów w obecnym stuleciu. Ten sam temat pojawia się w rozdziałach o Afryce oraz Indiach i Pakistanie. Mocarstwa kolonialne ustanawiały sztuczne granice szkicowane na papierze, kompletnie ignorując fizyczne realia dzielonych regionów. Granice te są teraz kreślone od nowa przy użyciu przemocy. Proces ten trwać będzie przez kolejne lata, a gdy się zakończy, mapa polityczna będzie zupełnie inna, niż jest obecnie.
Z uwagi na etniczną homogeniczność Japonii i Korei ich sytuacja jest zupełnie odmienna od sytuacji Kosowa czy Syrii. Mają one jednak swoje zmartwienia. Japonia jest pozbawioną surowców naturalnych wyspą, natomiast podział Półwyspu Koreańskiego na dwa państwa to problem, który wciąż trzeba rozwiązać. Z kolei sytuacja w Ameryce Łacińskiej stanowi anomalię. Jej południowa część jest tak odcięta od reszty świata, że znacznie utrudnia to handel międzynarodowy, a jej wewnętrzne ukształtowanie geograficzne terenu uniemożliwia utworzenie bloku handlowego na miarę Unii Europejskiej.
Na koniec dochodzimy do najmniej zaludnionego miejsca na świecie — Arktyki. Przez większość dziejów Arktyka była przez ludzkość ignorowana, lecz w XX wieku odkryto na jej terenie źródła surowców energetycznych, a dyplomacja XXI wieku rozstrzygnie, komu przysługują prawa do tych surowców i tym samym do ich sprzedaży.
Postrzeganie geografii jako decydującego czynnika wpływającego na historię człowieka może być odbierane jako czarna wizja świata i z tego powodu w niektórych kręgach intelektualnych nie cieszy się ono popularnością. Podejście to zakłada, że natura jest potężniejsza niż człowiek, a jego wpływ na własny los jest znacznie ograniczony. Tymczasem oczywiste jest, że inne czynniki również mają znaczenie. Każdy rozsądny człowiek widzi, że współczesna technologia potrafi nagiąć żelazne reguły geografii i dostarcza wielu sposobów na pokonanie niektórych geograficznych barier. Obecnie Amerykanie mają możliwość wysłania bombowców z Missouri aż do Mosulu bez konieczności międzylądowania w celu uzupełnienia paliwa. Do tego posiadają niemal całkowicie samowystarczalne grupy uderzeniowe lotniskowca, co sprawia, że bez pomocy ze strony sojuszników czy kolonii mogą objąć zasięgiem cały świat. Jeśli założymy, że mają bazę lotniczą na wyspie Diego Garcia, a także stały dostęp do portu w Bahrajnie, okaże się, że ich możliwości są znacznie większe; to jednak nie jest już takie istotne.
A zatem rozwój lotnictwa zmienił reguły gry, podobnie zresztą jak internet, choć w trochę inny sposób. Jednak to geografia — oraz historia kształtowania się państw w narzuconych przez nią warunkach — pozostaje kluczem do zrozumienia dzisiejszego świata oraz naszej przyszłości.
Konflikt w Iraku i Syrii powstał z ignorancji imperiów kolonialnych wobec reguł geograficznych, podczas gdy chińska okupacja Tybetu jest efektem ich przestrzegania; opiera się na nich również globalna polityka zagraniczna Stanów Zjednoczonych i nawet genialne technologie i projekcja siły tego ostatniego prawdziwego supermocarstwa mogą co najwyżej złagodzić twarde reguły ustanowione przez naturę czy też Boga.
Co to za reguły? Najlepiej zacząć od miejsca, którego potęgi niełatwo jest bronić i którego przywódcy od wieków stosowali zasadę obrony przez atak. To kraina, której zachodniej strony nie strzegą góry: Rosja.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
potężny (przymiotnik; potężniejszy, najpotężniejszy): o bardzo dużej powierzchni lub rozmiarach; bezkresny
Rosja jest ogromna. Potężna. Niezmierzona. Rozległa na siedemnaście milionów kilometrów kwadratowych i jedenaście stref czasowych. Jest największym państwem świata.
Jej lasy, jeziora, rzeki i góry, zamarznięta tundra, stepy oraz tajga — wszystkie są ogromne, a wielkość Rosji trwale zakorzeniła się w naszej świadomości. Gdziekolwiek jesteśmy, jest tam i Rosja. Może gdzieś na wschód, może na zachód, na północ lub południe — „rosyjski niedźwiedź” jest zawsze obok nas.
To nie przypadek, że symbolem tego ogromnego państwa jest właśnie niedźwiedź. Wielki, majestatyczny, warczący złowieszczo lub pogrążony we śnie, lecz zawsze groźny. Rosjanie w obawie przed jego mrocznym obliczem nazwali go zastępczo miedwied’, czyli „ten, który lub miód”.
W tym znajdującym się zarówno w Europie, jak i w Azji kraju żyje ich ponad sto dwadzieścia tysięcy. Na zachód od Uralu znajduje się Rosja Europejska. Na wschód leży Syberia, rozciągająca się aż po Morze Beringa i Ocean Spokojny. Nawet dziś, w XXI wieku, pokonanie jej koleją zajmuje sześć dni. Aby odpowiednio kierować państwem, rosyjscy przywódcy zmuszeni są uwzględniać te odległości i wynikające z nich różnice. Od stuleci spoglądają we wszystkich kierunkach, głównie jednak koncentrują się na zachodzie.
Pisarze starający się zgłębić istotę niedźwiedzia często sięgają po sławne słowa Winstona Churchilla, który w 1939 roku powiedział, że „Rosja to zagadka owinięta tajemnicą, z enigmą w środku”. Niewielu jednak decyduje się dokończyć cytat, którego dalsze słowa brzmią: „Być może jednak rozwiązanie istnieje. Jest nim interes narodowy”. Siedem lat później Churchill zaproponował własne rozwiązanie owej zagadki, mówiąc: „Jestem przekonany, że niczego nie podziwiają bardziej niż siły i niczym nie pogardzają bardziej niż słabością, zwłaszcza militarną słabością”.
Równie dobrze mógłby mówić o dzisiejszych władzach Rosji, które próbując uchodzić za demokratyczne, pozostają w głębi autorytarne i jako najwyższy priorytet wciąż traktują interes narodowy.
W chwilach, gdy Władimir Putin nie myśli akurat o Bogu lub górach, zajmują go rozważania o pizzy. Konkretnie mówiąc, o kształcie kawałka pizzy — klinie.
Na cienkim końcu tego klina leży Polska. W tym miejscu Nizina Środkowoeuropejska, rozciągająca się od Francji po Ural (stanowiący naturalną granicę pomiędzy Europą i Azją, mający ponad tysiąc sześćset kilometrów długości), jest szeroka na zaledwie pięćset kilometrów. Zajmuje obszar od Morza Bałtyckiego na północy po Karpaty na południu. Nizina Środkowoeuropejska obejmuje północno-zachodnie tereny Francji, Belgię, Holandię, północne Niemcy i niemal całą Polskę.
Z perspektywy Rosjan taki układ ma swoje dobre i złe strony. Polska stanowi względnie wąskie przejście, którym Rosja mogłaby w razie potrzeby wprowadzić swoje siły zbrojne, blokując jednocześnie drogę wojskom maszerującym na Moskwę. Dalej jednak klin zaczyna się rozszerzać. Na wysokości rosyjskich granic ma już ponad trzy tysiące kilometrów szerokości, a jej równiny biegną do samej Moskwy i dalej, w głąb kontynentu. Nawet jeśli dysponowałoby się ogromną armią, skuteczna obrona tak szerokiej linii frontu byłaby bardzo trudnym zadaniem. Mimo to Rosja nigdy nie została podbita przez siły atakujące z zachodu, po części z powodu rozległych, niesprzyjających inwazji równin. Zanim jakiekolwiek wojsko zdoła zbliżyć się do Moskwy, jego linie zaopatrzeniowe są zbyt rozciągnięte, by móc sprawnie funkcjonować. Błąd ten popełnił Napoleon w 1812 roku, a w 1941 powtórzył go Hitler.
Warunki geograficzne zapewniają Rosji ochronę również na wschodzie. Wprowadzenie armii do azjatyckiej części Rosji od strony kontynentu byłoby niezwykle trudne. Nie ma tam nic poza śniegiem, a Ural stanowi naturalną barierę dla maszerujących wojsk. W trudnych warunkach i w obliczu ciągłego zagrożenia kontratakiem agresor musiałby utrzymać ogromny teren, korzystając z długich linii zaopatrzeniowych.
Mogłoby się wydawać, że nikt nie planuje ataku na Rosję. Jednak Rosjanie uważają inaczej i mają ku temu powody. W ciągu ostatnich pięciuset lat musieli niejednokrotnie odpierać ataki od strony swojej zachodniej granicy. Polacy przekroczyli Nizinę Środkowoeuropejską w 1605 roku, po nich Szwedzi pod wodzą Karola XII w 1708 roku, następnie Francuzi prowadzeni przez Napoleona w 1812 roku oraz dwukrotnie Niemcy, w obu wojnach światowych w latach 1914 i 1941. Patrząc z innej perspektywy, jeśli uwzględnimy napoleońską inwazję na Rosję z 1812 roku, wojnę krymską toczoną w latach 1853-1856 oraz obie wojny światowe, okaże się, że Rosjanie walczyli na Nizinie Środkowoeuropejskiej średnio co trzydzieści trzy lata.
W chwili zakończenia drugiej wojny światowej w 1945 roku Rosjanie okupowali odbite z rąk Niemców tereny Europy Środkowo-Wschodniej, z których część została później przyłączona do Związku Radzieckiego coraz bardziej przypominającego stare Imperium Rosyjskie. W roku 1949 państwa Europy oraz Ameryki Północnej utworzyły Organizację Paktu Północnoatlantyckiego (NATO) mającą na celu zapewnienie ochrony w Europie oraz na wodach Atlantyku Północnego przed potencjalnym zagrożeniem ze strony Sowietów. W odpowiedzi większość komunistycznych państw w Europie, pod przewodnictwem Rosji, podpisała w 1955 roku Układ Warszawski, traktat gwarantujący wspólną obronę militarną i wzajemną pomoc. Pakt ten miał być z założenia trwały niczym żelazo, jednak w latach osiemdziesiątych był już wyraźnie zardzewiały, a wraz z obaleniem muru berlińskiego w roku 1989 rozpadł się w pył.
Prezydent Putin nie należy do fanów ostatniego przywódcy ZSRR, Michaiła Gorbaczowa. Obarcza go winą za obniżenie bezpieczeństwa narodowego Rosji, a rozpad Związku Radzieckiego nazwał „największą katastrofą geopolityczną stulecia”.
Od tamtego czasu Rosja z zaniepokojeniem obserwuje ekspansję NATO, które powoli rozszerza swoje wpływy na wschód, przyjmując kraje, których według Rosji organizacja obiecała nie angażować, to jest Czechy, Węgry oraz Polskę w roku 1999, Bułgarię, Litwę, Łotwę, Estonię, Rumunię oraz Słowację w roku 2004, a także Albanię w roku 2009. NATO natomiast utrzymuje, że podobne obietnice nigdy nie były składane.
Rosja jak wszystkie wielkie mocarstwa myśli o przyszłości ze stuletnim wyprzedzeniem, zdając sobie sprawę, że w takim czasie wydarzyć się może wszystko. Czy sto lat temu ktokolwiek byłby w stanie przewidzieć, że amerykańskie wojska będą stacjonować w Polsce i krajach bałtyckich, kilkaset kilometrów od Moskwy? Do roku 2004 każde państwo Układu Warszawskiego z wyjątkiem Rosji stało się członkiem NATO lub Unii Europejskiej.
Tematem głębokich rozważań moskiewskiej administracji, oprócz wyżej wspomnianych wydarzeń, jest również historia Rosji.
Początki Rosji sięgają IX wieku, kiedy plemiona Słowian wschodnich zawiązały luźną federację znaną pod nazwą Rusi Kijowskiej, obejmującą Kijów oraz inne leżące nad Dnieprem miasta stanowiące dzisiejszą Ukrainę. Obszary te były nieprzerwanie najeżdżane przez powiększających swoje imperium Mongołów i ostatecznie zostały przez nich zajęte w XIII wieku. Rosja, będąca dopiero zalążkiem państwa, musiała przesiedlić się na północny wschód, do samej Moskwy i jej okolic. Tereny rozwijającej się Rosji, znanej jako Wielkie Księstwo Moskiewskie, były niemożliwe do obrony. Nie było gór ani pustyń, a rozciągające się we wszystkich kierunkach rozległe równiny przecinały nieliczne rzeki. Z uwagi na brak dogodnych naturalnych pozycji obronnych znajdujący się po przeciwnej stronie stepu Mongołowie mogli przystąpić do ataku w dowolnym miejscu.
Wówczas pojawił się Iwan Groźny, pierwszy car Rosji. To on zastosował taktykę obrony przez atak, polegającą między innymi na tym, by ekspansję sąsiednich terenów poprzedzić zgrupowaniem sił w centrum państwa. Dzięki tej taktyce Rosja zaczęła budować swoją potęgę. Na jej czele stał człowiek potwierdzający tezę, że jednostka może zmienić bieg historii. Gdyby nie jego wizja i bezwzględność, historia Rosji byłaby zupełnie inna.
Prowadzona na niewielką skalę ekspansja nowo powstałej Rosji zaczęła się już za czasów dziadka Iwana, Iwana Srogiego. Jednak gdy w 1533 roku do władzy doszedł młodszy Iwan, nabrała ona szybszego tempa. Podbite w efekcie tereny sięgały po Ural na wschodzie, Morze Kaspijskie na południu oraz koło podbiegunowe na północy. Dzięki dostępowi do Morza Kaspijskiego, a później również do Morza Czarnego góry Kaukaz stały się naturalną barierą częściowo odgradzającą Mongołów od rosyjskich ziem. W Czeczenii wybudowano nową bazę wojskową, której zadaniem było odpieranie ewentualnych ataków ze strony mongolskiej Złotej Ordy, imperium osmańskiego lub Persów.
Mimo drobnych potknięć w ciągu następnego stulecia Rosja zdołała przekroczyć Ural i wejść na Syberię, by ostatecznie objąć kontrolę na obszarami leżącymi daleko na wschód, aż po brzegi Pacyfiku.
Rosjanie mieli teraz sporo terenów, które w razie inwazji mogły posłużyć jako bufor bezpieczeństwa dla wycofujących się wojsk. Zagrożenie atakiem od strony koła podbiegunowego nie istniało, nikt również nie porwałby się na przeprawę przez Ural, by dokonać inwazji od wschodu. Państwo rosyjskie zaczęło kształtem przypominać dzisiejszą Rosję, a do przeprowadzania ataku od strony południowej i południowo-wschodniej potrzeba było ogromnej armii, która z racji bardzo długich linii zaopatrzeniowych musiałaby przedzierać się przez liczne umocnienia obronne.
W XVIII wieku Rosja pod wodzą Piotra Wielkiego, który w 1721 roku założył Imperium Rosyjskie, a następnie cesarzowej Katarzyny Wielkiej, rozpoczęła ekspansję na zachód, stając się jednym z największych europejskich mocarstw, którego motorem napędowym były handel i nacjonalizm. Silna i spokojna o bezpieczeństwo swoich granic Rosja przejęła kontrolę nad terenami Ukrainy i dotarła do Karpat. Zajęła również większość obszaru dzisiejszych krajów bałtyckich — Litwy, Łotwy i Estonii — zabezpieczając się tym samym przed ewentualnym atakiem zarówno od strony lądu, jak i Morza Bałtyckiego.
Wokół będącej sercem państwa Moskwy utworzył się ogromny pierścień biegnący od Arktyki przez region nadbałtycki, Ukrainę, Karpaty, Morze Czarne, Kaukaz oraz Morze Kaspijskie, następnie Ural, a kończący się na kole podbiegunowym.
W XX wieku komunistyczna Rosja utworzyła Związek Radziecki. Jednak pomimo retorycznego „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!” ZSRR było wciąż tym samym Imperium Rosyjskim. Jego ziemie po zakończeniu drugiej wojny światowej rozciągały się od Oceanu Spokojnego po Berlin i od Arktyki po Afganistan. Powstało supermocarstwo, z którym pod względem ekonomicznym, politycznym i militarnym konkurować mogły jedynie USA.
Rosja jest największym krajem na świecie. Jest dwukrotnie większa od Stanów Zjednoczonych i Chin, pięć razy większa od Indii, dwadzieścia pięć razy większa od Wielkiej Brytanii. Zamieszkują ją jednak zaledwie sto czterdzieści cztery miliony ludzi, a więc mniej niż Nigerię czy Pakistan. Okres wegetacyjny jest krótki, a odpowiednia dystrybucja plonów pochodzących z terenów rozciągniętych na jedenaście stref czasowych stanowi dla Moskwy nie lada trudność.
Granicząca z kontynentem europejskim Rosja uważana jest w Europie za potęgę. Jednakże w Azji, mimo że graniczy z państwami takimi jak Kazachstan, Mongolia, Chiny czy Korea Północna i posiada granice morskie z Japonią i USA, jej autorytet jest znacznie mniejszy.
Sarah Palin, była kandydatka na stanowisko wiceprezydenta USA, stała się obiektem drwin, gdy powiedziała, że z Alaski można zobaczyć Rosję. Wypowiedź jej została zniekształcona, a podawany przez media cytat brzmiał: „Z mojego domu widać Rosję”. Jednak jej prawdziwe słowa to: „Rosyjskie ziemie można zobaczyć stąd, z wyspy na Alasce”. I miała rację. Jedną z rosyjskich wysp, leżącą w Cieśninie Beringa, można dostrzec gołym okiem z oddalonej o cztery kilometry amerykańskiej wyspy Little Diomede. Z Ameryki rzeczywiście widać Rosję.
Wysoko w górach Uralu znajduje się krzyż znaczący miejsce, gdzie Europa się kończy, a zaczyna Azja. Przy bezchmurnej pogodzie jest tam naprawdę pięknie, a patrząc na wskroś przez iglaste lasy, można zobaczyć widoki roztaczające się wiele kilometrów na wschód. Zimą miejsce to pokryte jest śniegiem, podobnie widoczna poniżej, rozciągająca się aż po Jekaterynburg Nizina Syberyjska. Dla turystów miłą atrakcją jest móc stanąć jedną stopą w Europie, a drugą w Azji. Fakt, że krzyż umiejscowiony został zaledwie w jednej czwartej długości państwa, uświadamia, jak ogromny jest ten kraj. Mimo że droga od Petersburga, przez zachodnią Rosję, po góry Ural to dwa i pół tysiąca kilometrów, wciąż pozostaje ich ponad siedem tysięcy do Cieśniny Beringa, gdzie być może da się usłyszeć dobiegające z Alaski westchnienia pani Palin.
Krótko po upadku Związku Radzieckiego wraz z rosyjską ekipą filmową wybrałem się w góry Ural, do miejsca, gdzie Europa staje się Azją. Kamerzysta był posępnym, małomównym weteranem w swoim fachu, którego ojciec pracował jako kamerzysta dla Armii Czerwonej i był autorem wielu materiałów przedstawiających niemieckie oblężenie Stalingradu. Pewnego razu spytałem go: „Uważasz się za Europejczyka czy za Azjatę?”. Po kilku sekundach namysłu odpowiedział: „Nie jestem żadnym z nich. Jestem Rosjaninem”.
Mimo bardzo wpływowej pozycji w Europie istnieje wiele powodów, dla których Rosja nie jest potęgą azjatycką. Co prawda 75% jej terytorium leży w Azji, mieszka tam jednak zaledwie 22% jej populacji. I chociaż bogata w minerały oraz złoża ropy i gazu Syberia uważana jest za rosyjską skrzynię skarbów, jej tereny są trudne i niedostępne, a zamarznięte przez wiele miesięcy ziemie nieuprawne i pokryte olbrzymimi połaciami lasów (tajga) i bagien. Zaledwie dwie linie kolejowe — Kolej Transsyberyjska oraz Bajkalsko-Amurska Magistrala — łączą zachód ze wschodem. Niewiele jest również szlaków transportowych prowadzących z północy na południe. W konsekwencji Rosja dysponuje zbyt małą liczbą ludzi i linii zaopatrzeniowych, by móc wywierać wpływ na współczesną Mongolię i Chiny.
Istnieje możliwość, że w dalekiej przyszłości Chiny przejmą kontrolę nad częścią Syberii. Stać się tak może za sprawą malejącego współczynnika urodzin wśród Rosjan oraz za sprawą migrujących na północ Chińczyków. W miastach bagnistej Niziny Zachodniosyberyjskiej, ograniczonej Uralem na zachodzie i rzeką Jenisej tysiąc sześćset kilometrów na wschód, już dziś spotkać można chińskie restauracje, wciąż pojawiają się też nowe sklepy i punkty usługowe. Natomiast w przypadku opustoszałych, wyludnionych obszarów na dalekim wschodzie Rosji nawet bardziej prawdopodobne jest, że zostaną one zawłaszczone przez Chiny — w sensie kulturowym, a ostatecznie również politycznym.
Znaczną część populacji zamieszkującą tereny leżące poza samym sercem Rosji stanowią mieszkańcy niebędący Rosjanami z etnicznego punktu widzenia. Do autorytetu Moskwy podchodzą oni ze sporą rezerwą, czego skutkiem jest agresywny aparat bezpieczeństwa przypominający ten stworzony w Związku Radzieckim. Za jego czasów Rosja była w rzeczywistości mocarstwem kolonialnym sprawującym władzę nad narodami oraz ludami, które w żadnym stopniu nie identyfikowały się ze swoimi panami. W niektórych regionach Federacji Rosyjskiej, na przykład Czeczenii i Dagestanie, nastroje te utrzymują się do dziś.
Kryzys gospodarczy, nadmierne wydatki czynione przez państwo, szaleńcza polityka ekonomiczna prowadzona na terenach nienadających się do zasiedlania oraz porażka poniesiona w górach Afganistanu przyczyniły się w końcówce ubiegłego stulecia do upadku ZSRR. Imperium Rosyjskie skurczyło się do rozmiarów z czasów przedkomunistycznych, a jego europejskie terytorium kończyło się na granicy z Estonią, Łotwą, Białorusią, Ukrainą, Gruzją i Azerbejdżanem. Inwazja na Afganistan przeprowadzona przez Sowietów w 1979 roku w poparciu dla komunistycznego rządu afgańskiego przeciwko antykomunistycznym muzułmańskim partyzantom nie miała wcale na celu niesienia radości Afgańczykom przez szerzenie ideologii marksizmu i leninizmu. Chodziło wyłącznie o to, aby kontrolę nad terenami sprawowała Moskwa, nikt inny.
Inwazja na Afganistan dawała również nadzieje na ziszczenie się wielkiego rosyjskiego snu, w którym armia rosyjska, cytując skrajnie nacjonalistycznego polityka Rosji, Władimira Żyrinowskiego, „obmywa buty w ciepłych wodach Oceanu Indyjskiego” i tym samym pierwszy raz w historii zdobywa port ciepłowodny, w którym woda nie zamarza na zimę i który zapewnia dostęp do najważniejszych międzynarodowych szlaków handlowych. Porty znajdujące się w Arktyce, na przykład ten w Murmańsku, zamarzają na kilka miesięcy w roku. Władywostok, największy rosyjski port na Oceanie Spokojnym, jest skuty lodem przez kilka miesięcy w roku i otoczony przez wody Morza Japońskiego będące w całości pod kontrolą Japończyków. Nie tylko utrudnia to prowadzenie swobodnego handlu, ale i uniemożliwia rosyjskiej flocie prowadzenie działań na miarę światowego mocarstwa. Co więcej, transport drogą morską jest o wiele tańszy niż transport lądowy czy powietrzny.
Jednak dzięki rozległym równinom w rejonie Kandaharu i masywnym górom Hindukusz Afganistan nigdy nie został podbity, przez co często nazywany jest „cmentarzem imperiów”. Afgański epizod nazywany jest niekiedy „rosyjskim Wietnamem”. Od tamtego czasu moskiewski sen o dostępie do ciepłych wód i morskich szlaków handlowych bardzo się oddalił, być może bardziej niż kiedykolwiek na przestrzeni ostatnich dwustu lat.
Brak zapewniającego dostęp do oceanów portu ciepłowodnego, tak ważnego strategicznie dla Rosjan i całej Niziny Środkowoeuropejskiej, od zawsze był piętą achillesową Rosji, która wyłącznie dzięki złożom ropy naftowej i gazu jest w stanie, mimo niekorzystnej sytuacji geograficznej, utrzymać swoją potęgę. Nic więc dziwnego, że w ostatniej woli Piotr Wielki skierował do swoich następców słowa: „Zbliżcie się do Konstantynopola i Indii tak bardzo, jak to możliwe. Ten, kto obejmie tam władzę, będzie prawdziwym suwerenem świata. Stale prowadźcie wojny, nie tylko w Turcji, ale i w Persji [...]. Podążajcie aż do Zatoki Perskiej, aż do Indii”.
Związek Radziecki rozpadł się na piętnaście odrębnych krajów. Geografia wzięła odwet za sowiecką ideologię i nowy układ na mapie przedstawiał się teraz dużo bardziej logicznie. Góry, rzeki, jeziora i morza wytyczały i odgraniczały obszary zamieszkane przez ludzi, którzy tym samym rozwijali własne języki i zwyczaje. Wyjątkami od tej reguły są „stany”, takie jak Tadżykistan, których granice ustanowione przez Stalina celowo poprowadzono tak, by osłabić je poprzez włączenie w ich zakres licznych mniejszości etnicznych innych krajów.
Jeśli spojrzymy na historię z szerszej perspektywy, podobnie jak czynią to dyplomaci i stratedzy wojskowi, przyszłość każdego z państw, które tworzyły ZSRR, oraz tych, które należały niegdyś do Układu Warszawskiego, niekoniecznie rysuje się w czarnych barwach. Kraje te można podzielić na trzy grupy: neutralne, prozachodnie i prorosyjskie.
Kraje neutralne — Uzbekistan, Azerbejdżan i Turkmenistan — nie mają powodów, by szukać przymierza z Rosją czy Zachodem. Wszystkie trzy wytwarzają własną energię i nie są w żaden sposób zobowiązane wobec którejkolwiek ze stron ani w zakresie bezpieczeństwa, ani handlu.
W grupie prorosyjskiej znajdują się Kazachstan, Kirgistan, Tadżykistan, Białoruś oraz Armenia. Ich gospodarki uzależnione są od Rosji, podobnie jak gospodarka wschodniej Ukrainy (kolejny powód do powstania dla tego obszaru). Największe w tej grupie państwo, Kazachstan, utrzymuje przyjazne stosunki dyplomatyczne z Rosją, a jego liczna mniejszość rosyjska jest bardzo dobrze zintegrowana. Kraje z tej grupy, z wyjątkiem Tadżykistanu, wstąpiły wraz z Rosją do Euroazjatyckiej Unii Gospodarczej (coś w rodzaju Unii Europejskiej dla ubogich), której pierwsza rocznica istnienia przypadła na styczeń 2016 roku. Wszystkie pięć natomiast należą do Organizacji Układu o Bezpieczeństwie Zbiorowym (OUBZ). Problemem OUBZ jest nazwa, której nie da się wyrazić jednym słowem, oraz fakt, że organizacja postrzegana jest jako gorszy zamiennik Układu Warszawskiego. Rosyjskie wojska stacjonują w Kirgistanie, Tadżykistanie i Armenii.
Następnie mamy państwa prozachodnie, należące niegdyś do Układu Warszawskiego, które dzisiaj są członkami NATO i/lub Unii Europejskiej. Należą do nich: Polska, Litwa, Łotwa, Estonia, Czechy, Bułgaria, Węgry, Słowacja, Albania oraz Rumunia. Nieprzypadkowo są wśród nich kraje, które za okupacji sowieckiej wycierpiały najwięcej. Natomiast Gruzja, Ukraina i Mołdawia chętnie przystąpiłyby do obu tych organizacji, jednak nie pozwala na to bliskość Rosji, a także obecność na ich terenie rosyjskich wojsk i prorosyjskiej milicji. Członkostwo w NATO któregokolwiek z tych trzech państw mogłoby doprowadzić do wybuchu wojny.
W obliczu tych faktów zaangażowanie Moskwy w polityczną bitwę o Ukrainę, która nasiliła się w 2013 roku, staje się oczywiste.
Dopóki w Kijowie u władzy znajdował się prorosyjski rząd, dopóty Rosja mogła być pewna, że jej bufor bezpieczeństwa pozostanie nienaruszony i zapewni ochronę na Nizinie Środkowoeuropejskiej. Nawet neutralna z rozsądku Ukraina, obiecująca nie przystąpić do Unii Europejskiej ani NATO i gwarantująca dzierżawę na rzecz Rosji portu ciepłowodnego w Sewastopolu na Półwyspie Krymskim, była do zaakceptowania. Fakt, że Ukraina uzależniona była od rosyjskich dostaw energii, czynił jej neutralną pozycję dopuszczalną, aczkolwiek irytującą. Ale prozachodnia Ukraina z ambicjami dołączenia do dwóch potężnych sojuszy Zachodu, stawiająca rosyjski dostęp do portu na Morzu Czarnym pod znakiem zapytania? Ukraina mogąca któregoś dnia mieć na swoim terenie bazę marynarki wojennej NATO? O tym nie mogło być mowy.
Prezydent Ukrainy, Wiktor Janukowycz, próbował grać na dwa fronty. Flirtował z Zachodem, jednak hołd składał Moskwie, dzięki czemu Putin go tolerował. Kiedy omal nie doszło do podpisania pokaźnej umowy handlowej z Unią Europejską, mogącej prowadzić do członkostwa, Putin zaczął przykręcać śrubę.
Z punktu widzenia elit rosyjskiej polityki zagranicznej członkostwo w Unii Europejskiej byłoby jedynie krokiem pośrednim do członkostwa w NATO, a dla Rosji przystąpienie Ukrainy do NATO jest rzeczą niedopuszczalną. Putin zwiększył nacisk na Janukowycza i złożył mu ofertę, której ten zdecydował się nie odrzucić, w wyniku czego ukraiński prezydent wycofał się z umowy z Unią Europejską i zawarł pakt z Moskwą, dając tym samym początek protestom, które w konsekwencji doprowadziły do jego obalenia.
Niemcy i Amerykanie udzielali wsparcia partiom opozycji, a zaangażowany politycznie były bokser, Witalij Kłyczko, postrzegany był przez Berlin jako ich człowiek. Zachód starał się przeciągnąć Ukrainę na swoją stronę w sensie intelektualnym i gospodarczym, wspomagając prozachodnich Ukraińców poprzez prowadzenie szkoleń i sponsorowanie opozycyjnych ugrupowań demokratycznych.
Na ulicach Kijowa wybuchły walki, a na terenie całego kraju zaczęto organizować demonstracje. Na wschodzie wyległe tłumy opowiadały się za prezydentem, podczas gdy w zachodniej części kraju, między innymi we Lwowie (mieście należącym niegdyś do Polski), starano się pozbyć wszelkich wpływów prorosyjskich.
Do połowy lutego 2014 roku rząd utracił kontrolę nad Lwowem oraz innymi większymi miastami. Następnie, 22 lutego, po tym jak liczba ofiar śmiertelnych w Kijowie osiągnęła kilkadziesiąt osób, prezydent, w obawie o własne życie, zbiegł. Formacje antyrosyjskie, niektóre z nich prozachodnie, niektóre profaszystowskie, objęły kontrolę nad rządem. W tym momencie klamka zapadła. Putin nie miał większego wyboru — musiał dokonać aneksji Krymu, przyłączając tym samym nie tylko wielu rosyjskojęzycznych Ukraińców, ale również, co najistotniejsze, port w Sewastopolu.
Ten geograficzny szach oraz postępująca na wschód ekspansja NATO były przedmiotem komentarza Putina, który w oświadczeniu dotyczącym aneksji powiedział: „Rosja znalazła się w położeniu, z którego nie mogła się wycofać. Należy zawsze pamiętać, że sprężyna zgnieciona do oporu musi w końcu wystrzelić z ogromną siłą”.
Sewastopol jest dla Rosji jedynym znaczącym portem ciepłowodnym. Jednakże dostęp do Morza Śródziemnego z Morza Czarnego ogranicza konwencja z Montreux z 1936 roku, w myśl której kontrolę nad Bosforem sprawuje Turcja — obecnie członek NATO. Rosyjskie okręty wojenne mają prawo przepływać cieśninę w niewielkich liczbach, jednak w razie ewentualnego konfliktu pozwolenie to zapewne zostanie cofnięte. Nawet po przekroczeniu Bosforu Rosjanie muszą przepłynąć Morze Egejskie, by dotrzeć do Morza Śródziemnego. Wówczas zmuszeni będą jeszcze przekroczyć Cieśninę Gibraltarską, by wypłynąć na Atlantyk, lub otrzymać pozwolenie na przepłynięcie Kanału Sueskiego, by uzyskać dostęp do Oceanu Indyjskiego.
Rosjanie posiadają nieznaczne siły morskie w Tartusie, na syryjskim wybrzeżu Morza Śródziemnego (co wyjaśnia po części ich wsparcie dla syryjskiego rządu w walkach, które wybuchły w 2011 roku), jest to jednak tylko niewielka baza zaopatrzeniowa o małym potencjale militarnym.
Kolejnym problemem strategicznym jest fakt, że w razie wojny marynarka rosyjska nie będzie mogła wydostać się również z Morza Bałtyckiego, a to z uwagi na łączącą je z Morzem Północnym wąską cieśninę Skagerrak. Strzegą jej dwaj członkowie NATO, Dania oraz Norwegia. Jednak nawet jeśli okręty zdołają ją przepłynąć, wciąż do pokonania na drodze do Atlantyku zostanie rejon GIUK1 na Morzu Północnym, któremu przyjrzymy się bliżej podczas omawiania problemów Europy Zachodniej.
Dokonawszy aneksji Krymu, Rosjanie nie tracą czasu. W Sewastopolu trwa budowa floty przeznaczonej do operacji na Morzu Czarnym, a w rosyjskim Nowosybirsku powstaje nowy port wojenny. Pomimo braku warunków dla portu głębokowodnego samo jego powstanie zwiększy możliwości militarne Rosji. W stan gotowości postawionych zostanie osiemdziesiąt nowych okrętów oraz kilka jednostek podwodnych. Nie będzie to flota na tyle silna, by na wypadek wojny móc wydostać się z Morza Czarnego, jednak jej potencjał cały czas rośnie.
Można się spodziewać, że w ciągu następnej dekady USA odpowiedzą na powyższe działania i spróbują nakłonić Rumunię, swojego partnera i członka NATO, do zwiększenia jej floty na Morzu Czarnym, ufając jednocześnie, że Turcja będzie w stanie skutecznie bronić się w cieśninie Bosfor.
Przez dwieście lat Półwysep Krymski stanowił część Rosji. Następnie pierwszy sekretarz KPZR Chruszczow przekazał go Ukraińskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej w 1954 roku. Były to czasy, w których wierzono, że człowiek radziecki będzie żył wiecznie, podobnie jak wieczne będą rządy Moskwy. Teraz Ukraina nie była już radziecka, ani nawet prorosyjska, i Putin był świadomy zmian, jakie musiały nadejść. Czy byli ich świadomi zachodni dyplomaci? Jeśli nie, oznacza to, że nie znali oni najważniejszej, podstawowej zasady opisanej w pierwszym rozdziale podręcznika „Dyplomacja dla początkujących”. Zasady, która mówi, że jeśli potężne mocarstwo znajdzie się w obliczu śmiertelnego zagrożenia, użyje siły. Jeśli jednak ją znali, oznacza to, że aneksja Krymu stanowiła dla nich dopuszczalną cenę za włączenie Ukrainy do współczesnej Europy, i tym samym do strefy wpływów Zachodu.
Patrząc przychylnym okiem, można stwierdzić, że USA oraz Europa chciały po prostu powitać Ukrainę w świecie demokracji, gdzie przy całkowitej bezradności Moskwy mogłaby w pełni korzystać z dobrodziejstw wolności i praworządności. Podejście to jednak nie uwzględnia faktu, że geopolityka wciąż odgrywa ważną rolę w XXI wieku, a dla Rosji praworządność bynajmniej nie jest najważniejsza.
Tymczasowy rząd Ukrainy, upojony zwycięstwem, natychmiast wydał kilka lekkomyślnych oświadczeń, wśród których znalazła się zapowiedź zniesienia w niektórych regionach języka rosyjskiego jako drugiego języka urzędowego. Ponieważ znaczna część mieszkańców tych regionów, a wśród nich Krymu, była rosyjskojęzyczna i panowały tam nastroje prorosyjskie, powstały sprzeciw był absolutnie do przewidzenia. Tym samym pojawiła się potrzeba zapewnienia ochrony mieszkającym na Ukrainie Rosjanom, która natychmiast stała się kolejnym elementem propagandy prezydenta Putina.
Na Kremlu obowiązuje prawo, w myśl którego rząd zobligowany jest dbać o bezpieczeństwo „etnicznych Rosjan”. Jednak zgodnie z zamierzeniami twórcy tego pojęcia bardzo trudno jest doszukać się jego dokładnej definicji, przez co Rosja może formułować ją dowolnie, w zależności od powstałych na terenie byłego Związku Radzieckiego kryzysów. Zależnie od potrzeb Kremla etnicznymi Rosjanami określani będą ci obywatele, których ojczystym językiem jest rosyjski. W innych przypadkach zastosowana będzie nowa ustawa o obywatelstwie, według której każdy, dla kogo rosyjski jest językiem ojczystym i kogo dziadkowie zamieszkiwali Rosję, może otrzymać rosyjskie obywatelstwo. Wówczas, na wypadek kryzysu, mieszkańcy będą chętnie starać się o rosyjski paszport, zabezpieczając się tym samym na każdą ewentualność, co z kolei dla Rosji będzie kolejnym pretekstem do angażowania się w powstały konflikt.
„Etniczni Rosjanie” stanowią 60% populacji Krymu. Wydaje się więc, że Kreml próbował wyważyć otwarte drzwi. Putin wsparł antykijowskie demonstracje i spowodował tak duże zamieszanie, że ostatecznie „zmuszony” był zapewnić mieszkańcom ochronę, wysyłając zamknięte dotąd w bazie wojska wprost na ulice. Ukraińskie siły militarne stacjonujące w okolicy, zbyt wątłe, aby poradzić sobie jednocześnie z ludnością i armią rosyjską, sprawnie się wycofały. Krym znów stał się częścią Rosji.
Można by się spierać, czy prezydent Putin miał wybór i mógł równie dobrze uszanować jedność terytorialną Ukrainy. Jednak wziąwszy pod uwagę sytuację geograficzną Rosji, będącą dziełem samego Boga, łatwo się domyślić, że takie rozwiązanie nigdy nie wchodziło w rachubę. Putin nie zamierzał zostać człowiekiem, który „utracił Krym”, a wraz z nim jedyny ciepłowodny port, do jakiego jego kraj miał kiedykolwiek dostęp.
Kiedy Ukraina traciła terytorium wielkości odpowiadającej Belgii czy stanowi Maryland w USA, na pomoc nie przybył nikt. Zarówno Ukraina, jak i jej sąsiedzi znali geograficzną prawdę: o ile nie jest się w NATO, Moskwa jest blisko, Waszyngton daleko. Dla Rosji była to kwestia być albo nie być. Na utratę Krymu pozwolić sobie nie mogła. Zachód — jak najbardziej.
Unia Europejska wprowadziła ograniczone sankcje — ograniczone, ponieważ kilka europejskich państw, wśród nich Niemcy, uzależnionych jest od rosyjskiej energii, która zimą ogrzewa ich domy. Rurociągi biegną ze wschodu na zachód, a Kreml może po prostu zakręcić kurek.
W nadchodzących latach energia niejeden raz będzie wykorzystywana jako narzędzie polityczne, a koncept „etnicznych Rosjan” posłuży Rosji za usprawiedliwienie podjętych przez nią działań.
W swojej przemowie z 2014 roku Putin wspomniał krótko o „Noworosji” (Noworossija). Obserwatorzy Kremla wstrzymali oddech. Przywołał do życia nazwę geograficzną, którą nadano terenom dzisiejszej południowo-wschodniej Ukrainy, a które Rosja za panowania Katarzyny II Wielkiej odbiła z rąk imperium osmańskiego pod koniec XVIII wieku. Mocą jej postanowienia wysłano tam rosyjskich osadników, a rosyjski stał się pierwszym językiem. Noworosja przestała istnieć na rzecz utworzonej w 1922 roku Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. „Dlaczego?”, pytał Putin retorycznie. „Niech osądzi ich Bóg”. W dalszej części przemówienia wymienił ukraińskie obwody: charkowski, ługański, doniecki, chersoński, mikołajowski oraz odeski, po czym powiedział: „Z różnych powodów Rosja utraciła te terytoria. Ludność jednak pozostała”.
Na terenie byłego Związku Radzieckiego, a jednocześnie poza granicami Rosji wciąż mieszka jeszcze kilka milionów „etnicznych Rosjan”.
Nie jest zaskoczeniem, że po przejęciu Krymu Rosjanie wciąż podburzali prorosyjską ludność do organizowania powstań w zagłębiach przemysłowych wschodniej Ukrainy, takich jak Ługańsk czy Donieck. Dla Rosji poprowadzenie wojsk aż na wschodni brzeg Dniepru w Kijowie nie stanowiłoby żadnego problemu. Szkoda im jednak fatygi. Znacznie prościej i taniej jest podsycać niepokój panujący na wschodnich granicach Ukrainy i stale przypominać władzom Kijowa, kto kontroluje przepływ energii, aby ich zauroczenie kokieteryjnym Zachodem nie skończyło się małżeństwem skonsumowanym w komnatach NATO lub Unii Europejskiej.
Potajemne udzielanie wsparcia powstańcom na wschodniej Ukrainie było łatwe pod względem logistycznym, a w dodatku można było wyprzeć się go na arenie międzynarodowej. Nietrudno jest kłamać bezczelnie w wielkiej sali Rady Bezpieczeństwa ONZ, skoro przeciwnik nie ma twardych dowodów na popełnione czyny, a co więcej, wcale nie chce ich mieć, gdyż musiałby jakoś je wykorzystać. Wielu polityków Zachodu odetchnęło z ulgą, mówiąc: „Dzięki Bogu, Ukraina nie jest w NATO. Inaczej musielibyśmy coś z tym zrobić”.
Aneksja Krymu pokazała, jak dobrze Rosja przygotowana jest pod względem militarnym do obrony własnych interesów na terenach tak zwanej „bliskiej zagranicy”. Ryzyko interwencji sił trzecich, które podjęła, uznając, że Krym jest „do zrobienia”, było dokładnie przemyślane. Półwysep ten leży blisko Rosji, która mogła zaopatrywać go przez Morze Czarne i Morze Azowskie, a także liczyć na poparcie znacznej części jego mieszkańców.
Rosja ma jednak większe plany, i to nie tylko wobec Ukrainy. Przy braku zagrożenia wydaje się mało prawdopodobne, aby Rosja wysłała swoje siły do krajów bałtyckich lub przesunęła wojska stacjonujące w Gruzji dalej w głąb jej terytoriów; z pewnością jednak będzie ona wywierać nacisk na Gruzję, a w czasach tak niestabilnych jak obecne dalszych operacji militarnych nigdy nie można wykluczyć.
Mimo że działania podjęte przez Rosję w wojnie przeciwko Gruzji w 2008 roku dawały jasno do zrozumienia, że NATO ma się trzymać na dystans, odpowiedź, którą latem 2014 roku wystosowała organizacja, mówiła jasno: wasz marsz na zachód się zakończył. Do krajów bałtyckich została wysłana garstka natowskich myśliwców, w Polsce zorganizowano ćwiczenia wojskowe, natomiast Amerykanie zaczęli planować rozmieszczenie dodatkowego ciężkiego sprzętu tak blisko terytorium Rosji, jak to tylko możliwe. W tym samym czasie nastąpiło nagłe ożywienie kontaktów dyplomatycznych w postaci składanych w dowód poparcia wizyt ministrów obrony i spraw zagranicznych w krajach bałtyckich, Gruzji i Mołdawii.
Niektórzy komentatorzy z dużym lekceważeniem odnieśli się do tych działań, twierdząc, że sześć odrzutowców Eurofighter Typhoon RAF-u latających nad bałtycką przestrzenią powietrzną nie będzie w stanie odeprzeć hordy rosyjskich wojsk. Działania te miały jednak na celu wysłanie wiadomości, a ta była jasna: NATO jest gotowe do walki. I słusznie, ponieważ zaniechanie reakcji w razie ataku na państwo członkowskie momentalnie podważyłoby sens istnienia całej organizacji. Amerykanie, którzy już teraz myślą o nowej polityce zagranicznej, dającej im więcej swobody w ramach istniejących układów lub, w razie potrzeby, możliwość ustanowienia nowych, są mocno rozczarowani ilością funduszy, jakie kraje Zachodu przeznaczają na sektor obronny.
Stanowisko NATO w sprawie trzech krajów bałtyckich jest jednoznaczne. Z uwagi na fakt, że wszystkie trzy są członkami sojuszu, agresja zbrojna ze strony Rosji skierowana przeciw któremukolwiek z nich uruchomi artykuł piąty dokumentu założycielskiego, który mówi, że „zbrojna napaść na jedno lub więcej [państw członkowskich NATO] w Europie lub Ameryce Północnej będzie uznana za napaść przeciwko nim wszystkim” i dalej o tym, że w razie konieczności NATO przybędzie na ratunek. Na artykuł piąty powołano się po ataku terrorystycznym w USA z 11 września w 2001 roku, torując drogę dla interwencji NATO w Afganistanie.
Prezydent Putin traktuje historię z należytą powagą. Wydaje się, że wyciągnął wnioski z czasów radzieckich, w których Rosja zanadto się rozrosła i w konsekwencji była zmuszona zawęzić swoje terytorium. Jawna agresja na kraje bałtyckie mogłaby w podobny sposób nadmiernie rozszerzyć granice Rosji, ponadto wydaje się mało prawdopodobna pod warunkiem, że NATO i jej polityczni przywódcy postarają się, aby Putin prawidłowo odczytał ich sygnały. Jednak na początku 2016 roku rosyjski prezydent wysłał własny sygnał. Zmieniając zapis dokumentu o strategii wojskowej, posunął się dalej niż w przypadku dokumentu o strategii morskiej z roku 2015 — po raz pierwszy USA zostały określone jako „zewnętrzne zagrożenie” dla Rosji.
Rosja nie musi wysyłać dywizji zbrojnej do krajów bałtyckich, aby mieć wpływ na zachodzące tam wydarzenia. Jeśli jednak kiedykolwiek się na to zdecyduje, swoje postępowanie będzie mogła usprawiedliwić dyskryminacją, z jaką spotyka się tam liczna społeczność rosyjska. W Estonii i na Łotwie etniczni Rosjanie stanowią jedną czwartą populacji, na Litwie ich liczba stanowi 5,8%. Rosyjskojęzyczni mieszkańcy Estonii twierdzą, że nie są wystarczająco reprezentowani w rządzie, a tysiące z nich nie mają obywatelstwa w żadnej postaci. Nie oznacza to, że chcą być częścią Rosji, lecz stanowią dla niej kolejny środek nacisku, który Rosja może wykorzystać, chcąc wywrzeć wpływ na przebieg wydarzeń.
Rosyjskojęzyczne społeczności krajów bałtyckich mogą w razie potrzeby prawdziwie utrudnić życie. Już w tej chwili wiele z nich reprezentowanych jest w rządzie przez w pełni uformowane partie polityczne. Ponadto Rosja kontroluje systemy centralnego ogrzewania w tamtejszych domach, ustala wysokość rachunków opłacanych co miesiąc przez mieszkańców, a jeśli będzie miała taki kaprys, może po prostu ogrzewanie wyłączyć.
Rosja będzie w dalszym ciągu forsować swoje interesy w krajach bałtyckich. Od czasu rozpadu Związku Radzieckiego stanowią one wyłom w murze obronnym, który Rosja wyobraża sobie jako łuk biegnący od Morza Bałtyckiego na południe, następnie południowy wschód i kończący się na Uralu.
Doszliśmy tym samym do kolejnej szczeliny w murze, kolejnego regionu, który Moskwa postrzega jako państwo mogące posłużyć jej jako zaplecze terytorialne. Nie ulega wątpliwości, że następna na celowniku Kremla będzie Mołdawia.
Mołdawia stanowi problem dla każdej ze stron. Przeprowadzenie tu ataku przez Rosję wiązałoby się z koniecznością przejścia przez terytorium Ukrainy, przeprawienia się przez Dniepr, a następnie przekroczenia granicy suwerennego państwa — Mołdawii. Operacja ta pociągnęłaby za sobą znaczne straty w ludziach, a także wymagałaby wykorzystania Odessy jako bazy przeładunkowej, natomiast wyparcie się udziału w niej byłoby niemożliwe. Nawet jeśli inwazja nie spowodowałaby reakcji ze strony NATO (Mołdawia nie jest członkiem), dałaby ona powód do nałożenia na Moskwę sankcji poważniejszych niż dotychczas, co potwierdziłoby podejrzenia autora niniejszej książki, że chłodne relacje pomiędzy Rosją i Zachodem to nowa zimna wojna.
Dlaczego Rosjanom zależy na Mołdawii? Dlatego, że na południowy wschód od Karpat, które tworząc łuk skręcający na południowy zachód, przechodzą w Alpy Transylwańskie, leży prowadząca do Morza Czarnego równina. I podobnie jak w przypadku przypadającego na tereny Polski zwężenia Niziny Środkowoeuropejskiej Rosjanie woleliby kontrolować tę leżącą nad Morzem Czarnym równinę, zwaną również Mołdawią — region figurujący niegdyś pod nazwą Besarabii.
Po wojnie krymskiej (toczonej pomiędzy Rosją i imperium osmańskim wspieranym przez zachodnioeuropejskich sojuszników) część Besarabii została przekazana Mołdawii na mocy traktatu paryskiego z roku 1856, przez co Rosja została odcięta od rzeki Dunaj. Niemal stu lat potrzebowali Rosjanie, by odzyskać do niej dostęp, jednak wraz z rozpadem Związku Radzieckiego ponownie zmuszeni byli wycofać się na wschód.
Wiele państw wchodzących niegdyś w skład Związku Radzieckiego stara się zacieśniać stosunki z Europą, jednak w niektórych regionach o silnych nastrojach prorosyjskich, na przykład w Naddniestrzu w Mołdawii, wciąż istnieje ryzyko przyszłych konfliktów.
W rzeczywistości część Mołdawii znajduje się już pod kontrolą Rosji — to leżący na wschód od Dniestru graniczący z Ukrainą region zwany Naddniestrzem. Stalin w swojej mądrości nakazał osiedlić się tam znacznej liczbie Rosjan. Podobnie uczynił w przypadku Krymu, skąd wcześniej deportował większość populacji tatarskiej.
Ponad połowa ludności zamieszkującej współczesne Naddniestrze jest prorosyjska i posługuje się językiem rosyjskim lub ukraińskim. Kiedy w 1991 roku Mołdawia uzyskała niepodległość, rosyjskojęzyczni mieszkańcy zorganizowali powstanie i po krótkich walkach ogłosili utworzenie odrębnej Mołdawskiej Republiki Naddniestrza. Pomocne okazały się będące na miejscu rosyjskie wojska, które w sile dwóch tysięcy żołnierzy stacjonują tam do dziś.
Rosyjska inwazja na Mołdawię wydaje się mało prawdopodobna, lecz Kreml, korzystając z niestabilnej sytuacji w Naddniestrzu i swojej silnej pozycji ekonomicznej, stara się wpłynąć na mołdawski rząd, by ten zaniechał starań o przystąpienie do Unii Europejskiej czy NATO.
Mołdawia jest uzależniona od dostaw rosyjskiej energii oraz sprzedaży swoich plonów na wschód, a rosyjski import doskonałego wina mołdawskiego na przemian zwalnia i nabiera tempa w zależności od tego, jak układają się relacje pomiędzy tymi dwoma państwami.
Po drugiej stronie Morza Czarnego leży inny słynący z produkcji wina kraj — Gruzja. Istnieją dwa powody, dla których nie znajduje się ona na szczycie rosyjskiej listy obszarów, które warto zająć. Po pierwsze, w wyniku wojny rosyjsko-gruzińskiej z 2008 roku znaczna część jej terenów znajduje się pod okupacją wojsk rosyjskich sprawujących obecnie pełną kontrolę nad Abchazją i Osetią Południową. Po drugie, Gruzja położona jest na południe od Kaukazu, gdzie Rosja ma już stacjonujące w sąsiedniej Armenii wojska. Bez wątpienia Moskwie przydałaby się kolejna warstwa do jej strefy ochronnej, może się jednak obyć bez zajmowania pozostałej części Gruzji. Sytuacja ta mogłaby teoretycznie ulec zmianie, gdyby Gruzja była bliska członkostwa w NATO, lecz dokładnie z tego powodu NATO stale odrzuca jej kandydaturę, chcąc tym samym uniknąć niechybnego konfliktu z Rosją.
Większość mieszkańców Gruzji życzyłaby sobie bliższych relacji z krajami Unii Europejskiej, jednak szok, jaki przeżyli podczas wojny w 2008 roku, kiedy to prezydent Micheil Saakaszwili, sprowokowawszy Rosjan, liczył w swojej naiwności na ratunek ze strony Amerykanów, sprawił, że wielu z nich zaczęło rozważać przyjęcie bardziej asekuracyjnej postawy politycznej. W 2013 roku wybrali na prezydenta Giorgiego Margwelaszwilego, dużo bardziej pokojowo nastawionego w stosunku do Moskwy. Podobnie jak Ukraińcy Gruzini rozumieją prawdziwość powtarzanego przez wszystkich prawidła: Waszyngton jest daleko, Moskwa blisko.
Obecnie najpotężniejszą bronią w rękach Rosji nie jest, wyjąwszy pociski nuklearne, jej wojsko i siły powietrzne, lecz zasoby gazu i ropy. Rosja jest drugim po USA największym dostawcą gazu naturalnego na świecie i nie waha się wykorzystywać tej pozycji do osiągnięcia swoich celów. Lepsze relacje z Rosją gwarantują niższą cenę za energię; przykładowo Finlandia płaci mniej niż kraje bałtyckie. Agresywność i bezwzględność, z jaką Rosjanie prowadzą swoją politykę gospodarczą, kontrolując zapotrzebowanie Europy na gaz, sprawiły, że podjęto już kroki mające na celu zahamowanie tego procederu. Wiele europejskich krajów próbuje uniezależnić się od rosyjskiej energii nie za pomocą alternatywnych gazociągów prowadzących z mniej agresywnych państw, lecz poprzez budowanie portów.
Średnio ponad 25% europejskiego gazu pochodzi z Rosji. Często jednak im bliżej Moskwy położony jest dany kraj, tym bardziej jest zależny od rosyjskiego gazu, a to z kolei nie pozostawia mu wielu możliwości w zakresie polityki zagranicznej. Stopień uzależnienia od rosyjskiego gazu Łotwy, Słowacji, Finlandii oraz Estonii wynosi 100%; Czech, Bułgarii oraz Litwy 80%, natomiast Grecja, Austria oraz Węgry zależne są od jego dostaw w 60%. Około połowy zużywanego w Niemczech gazu pochodzi z Rosji, co biorąc pod uwagę obszerne umowy handlowe podpisane przez te państwa, tłumaczy po części, dlaczego niemieccy politycy nie spieszą się z krytykowaniem agresywnego zachowania Kremla tak bardzo, jak na przykład Wielka Brytania, której poziom uzależnienia od gazu rosyjskiego wynosi tylko 13%, a posiada ona również własny przemysł wydobywczy oraz zapasy wystarczające na dziewięć miesięcy.
Istnieje kilka głównych, wychodzących z Rosji rurociągów, które biegną ze wschodu na zachód. Niektórymi płynie ropa, niektórymi gaz. To te drugie odgrywają kluczową rolę.
Na północy, po dnie Morza Bałtyckiego, biegnie prowadzący bezpośrednio do Niemiec Gazociąg Północny. Poniżej znajduje się, przecinający terytorium Białorusi, Gazociąg Jamalski, który zaopatruje Polskę i Niemcy. Na południu gazociąg Błękitny Potok transportuje gaz z Turcji przez Morze Czarne. Do początku 2015 roku planowano budowę Gazociągu Południowego, który w założeniach miał korzystać z tej samej trasy, a następnie odłączyć się w kierunku Węgier, Austrii, Serbii, Bułgarii i Włoch. Gazociąg Południowy miał zapewnić Rosji dostęp do wielkich rynków w Europie Zachodniej i na Bałkanach nawet w okresie pogorszonych relacji z Ukrainą. Kilka krajów Unii Europejskiej wywarło nacisk na swoich sąsiadów, by te odstąpiły od planów budowy i w konsekwencji Bułgaria doprowadziła do wstrzymania projektu, nie zgadzając się, by gazociągi biegły przez jej terytorium. W odpowiedzi Putin zwrócił się do Turcji z nową propozycją, znaną pod nazwą Turecki Potok.
Rosyjskie projekty Gazociągu Południowego oraz Tureckiego Potoku sporządzono w celu obejścia Ukrainy po tym, jak w latach 2005-2010 niejednokrotnie dochodziło między tymi krajami do sporów dotyczących cen, które przy różnych okazjach kończyły się odcięciem dostawy gazu do osiemnastu państw. Europejskie kraje, dla których budowa Gazociągu Południowego mogła przynieść potencjalne korzyści, były wyraźnie mniej krytyczne wobec Rosji w związku z wydarzeniami na Krymie w 2014 roku.
W tym momencie na scenę wkraczają Amerykanie z gotową strategią, która ma zadowolić zarówno USA, jak i Europę. Wiedzą, że Europa potrzebuje gazu, a jednocześnie nie chce okazywać słabości wobec Rosji, i wierzą, że znaleźli rozwiązanie tego problemu. Nagły wzrost produkcji gazu łupkowego w USA nie tylko gwarantuje Amerykanom samowystarczalność energetyczną, ale daje również możliwość sprzedaży nadprodukcji jednemu z największych konsumentów energii — Europie.
Aby stało się to możliwe, gaz należy najpierw skroplić i przetransportować przez Atlantyk. To z kolei wymaga budowy terminali LNG2 oraz portów wzdłuż europejskich wybrzeży, aby umożliwić odbiór i przemianę ładunku z powrotem w gaz. Władze w Waszyngtonie rozpoczęły już zatwierdzanie licencji na budowę terminali eksportowych, podczas gdy w Europie ruszyły prace w ramach długoterminowego planu zakładającego zwiększenie liczby terminali LNG, które budowane są również w Polsce i na Litwie. Inne kraje, wśród nich Czechy, planują poprowadzenie gazociągów do owych terminali, mając nadzieję nie tylko na amerykański skroplony gaz, ale również na dostawy dóbr z Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Przy takim obrocie spraw Kreml nie będzie już mógł po prostu zakręcić kurka.
Dostrzegając zbliżające się niebezpieczeństwo, Rosjanie zwracają uwagę, że gaz transportowany gazociągiem jest tańszy niż LNG, a prezydent Putin z niewinną miną dodaje, że Europa ma już przecież niezawodne i tańsze źródło gazu bijące w jego kraju. Jest mało prawdopodobne, by LNG całkowicie zastąpił gaz rosyjski, może on jednak wzmocnić słabą obecnie pozycję Europy zarówno w przyszłych negocjacjach cenowych, jak i w kontekście polityki zagranicznej. Przygotowując się na potencjalne obniżenie przychodów, Rosja planuje budowę gazociągów prowadzących na południowy wschód i ma nadzieję na zwiększenie dostaw do Chin.
Ta wywołana czynnikami geograficznymi bitwa gospodarcza jest doskonałym przykładem, który ilustruje, w jaki sposób współczesna technologia jest wykorzystywana do przełamywania barier stawianych przez geografię w poprzednich epokach.
Sporo mówiło się o trudnościach gospodarczych Rosji w roku 2014, kiedy cena ropy spadła poniżej pięćdziesięciu dolarów za baryłkę i wciąż malała w roku 2015. Budżet Moskwy na rok 2016 oraz planowane wydatki w roku 2017 opracowano na podstawie ceny pięćdziesięciu dolarów i mimo że Rosja zaczęła wydobywać rekordowe ilości ropy, wiadomo było, że nie zdoła sprostać swoim założeniom finansowym. Spadek ceny ropy o jednego dolara za baryłkę przynosi Rosji stratę przychodów w wysokości dwóch miliardów dolarów rocznie — stanowiło to cios, który jej gospodarka musiała przyjąć, aczkolwiek przewidywania o upadku państwa okazały się dalekie od prawdy. Niełatwo będzie Rosji znaleźć środki na pokrycie rosnących wydatków na armię, jednak pomimo problemów, z którymi musi się zmagać, Bank Światowy prognozuje dla niej nieznaczny wzrost gospodarczy w drugiej połowie obecnej dekady. Jeśli odkryte niedawno potężne złoża ropy na Morzu Karskim okażą się zdatne do eksploatacji, wzrost ten może się okazać większy.
Rosja posiada wpływy polityczne w regionach znacznie oddalonych od jej własnego terytorium, szczególnie w Ameryce Łacińskiej, gdzie dąży do nawiązania przyjacielskich stosunków z każdym południowoamerykańskim państwem, którego relacje z USA są mniej przyjazne, na przykład z Wenezuelą. Rosja stara się również hamować w miarę możliwości ruchy Amerykanów na Bliskim Wschodzie lub przynajmniej zachować prawo głosu w podejmowanych tam decyzjach. Wydaje fortunę na siły zbrojne w Arktyce i stale wyraża swoje zainteresowanie Grenlandią, roszcząc sobie prawa do niektórych jej terytoriów. Od czasu upadku komunizmu zainteresowanie Rosji Afryką znacznie zmalało i choć stara się ona utrzymać tam swoje wpływy, dominacja Chin na tym kontynencie nieuchronnie rośnie.
Te dwie potęgi, Chiny i Rosja, równolegle do rywalizacji toczonej między sobą, na wielu płaszczyznach ze sobą współpracują. Moskwa, świadoma faktu, że Europa zamierza uniezależnić się energetycznie od rosyjskiego gazu, postrzega Chiny jako potencjalnego klienta. I chociaż Chiny jako strona kupująca mają oczywistą przewagę w cenowych negocjacjach, serdeczność, jaka panuje w relacjach pomiędzy tymi krajami, przynosi spodziewane efekty. Począwszy od roku 2018, Rosja będzie dostarczać do Chin trzydzieści osiem miliardów metrów sześciennych gazu rocznie w ramach trzydziestoletniej umowy opiewającej na kwotę czterystu miliardów dolarów.
Czasy, kiedy Rosja stanowiła zagrożenie militarne dla Chin, należą do przeszłości, a scenariusz, w którym jej wojska okupują Mandżurię, jak to miało miejsce w 1945 roku, jest wręcz nie do pomyślenia. Mimo to oba państwa bacznie obserwują wzajemne ruchy, szczególnie w rejonach takich jak Kazachstan, gdzie obu zależy na zdobyciu dominującej pozycji. Nie jest to jednak wyścig o pozycję lidera misji polegającej na szerzeniu idei komunistycznej, w związku z czym mogą łączyć swoje wysiłki militarne, kiedy ich interesy się pokrywają. Dziwnym przykładem tej współpracy wydają się zorganizowane w maju 2015 roku wspólne manewry wojskowe obu państw na Morzu Śródziemnym. Wysyłając okręty na wody oddalone o niespełna piętnaście tysięcy kilometrów, Pekin próbuje zwiększyć globalny zasięg swojej floty, podczas gdy Moskwa zaciera ręce na myśl o niedawno odkrytych na Morzu Śródziemnym złożach ropy, prowadzi dyplomatyczny flirt z Grecją, a także stara się zapewnić ochronę dla swojego niewielkiego portu marynarki wojennej na syryjskim wybrzeżu. Co więcej, obie strony cieszy fakt, że ich działania irytują przebywające w regionie siły NATO, w szczególności stacjonującą w Neapolu Szóstą Flotę Stanów Zjednoczonych.
Sporo wyzwań czeka Rosję w jej własnym kraju, przy czym jedno z większych stanowi demografia. Mimo że gwałtowny spadek przyrostu naturalnego udało się zahamować, problem wciąż istnieje. Średnia długość życia Rosjanina wynosi niespełna sześćdziesiąt pięć lat, co plasuje Rosję w dolnej połowie stawki uwzględniającej sto dziewięćdziesiąt trzy państwa ONZ, natomiast na świecie, nie licząc Krymu, żyje obecnie tylko sto czterdzieści cztery miliony Rosjan.
Od czasów Wielkiego Księstwa Moskiewskiego wszyscy rosyjscy przywódcy, Piotr I Wielki, Stalin, a dzisiaj Putin, stawiają czoło tym samym problemom. Nie ma znaczenia, czy w kraju panuje carat, komunizm czy kumoterski kapitalizm — porty zawsze będą zamarzać, a Nizina Środkowoeuropejska będzie zawsze płaska.
Jeśli nie liczyć oddzielających państwa granic, mapa, z którą musiał się mierzyć Iwan Groźny, jest tą samą mapą, nad którą dzisiaj głowi się Władimir Putin.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1 Obszar w północnej części Oceanu Atlantyckiego pomiędzy Grenlandią, Islandią i Wielką Brytanią (ang. GIUK Gap — Greenland, Island, United Kingdom). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
2 LNG (ang. liquefied natural gas) — gaz ziemny w ciekłym stanie skupienia.