Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość, która nie zna granic czasu. Władza, której drugim obliczem jest zdrada.
Judyta, młoda studentka dziennikarstwa, po długiej nieobecności wraca do domu rodzinnego. Podczas ostatnich wakacji, w wyniku splotu niefortunnych zdarzeń, w niewytłumaczalny dla siebie sposób przeniosła się w czasie w zamierzchłą przeszłość. Po miesiącach spędzonych wśród wikingów w skandynawskiej głuszy na nowo uczy się, jak funkcjonować w XXI wieku.
Jak poradzi sobie ze zmianą otoczenia i zniesie rozstanie z Einarem? Wkrótce na jej życiowej drodze stanie mężczyzna, z którym młoda kobieta nawiąże nić porozumienia i przyjaźni. Z czasem Judyta odkryje również, że jej dotychczasowe życie oplata sieć intryg oraz tajemnic. Tymczasem w VIII wieku, gdzieś na dalekiej północy, Einar poruszy niebo i ziemię, by odnaleźć tę jedyną – Jodridd.
B.M.W. Sobol (Barbara Maria Wiktoria Sobol) – urodziłam się i wychowałam w Przemyślu, obecnie mieszkam i pracuję w Cambridge. Jestem absolwentką germanistyki na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pasjonuję się literaturą, fotografią, szeroko pojętą sztuką oraz historią. Kocham podróże, dobrą książkę oraz koty. Na rynku wydawniczym zadebiutowałam „Cudzoziemką”. Aktualnie pracuję nad kolejnymi powieściami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 561
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gdy przeszło rok temu, w nadal niejasnych dla mnie okolicznościach, przeniosłam się w czasie do ósmego wieku, sądziłam, że najgorszym, co mogło mnie w życiu spotkać, było rozdzielenie mnie z Krzysztofem, moim ówczesnym byłym, niebyłym, chłopakiem; akurat wtedy, gdy dałam mu szansę naprawy naszej relacji, akurat, gdy on się zmienił.
Dopiero gdy uwierzyłam w przeznaczenie i przestałam przeklinać przewrotny los, który zesłał mnie do wczesnośredniowiecznej Skandynawii, ten spłatał mi jeszcze okrutniejszego psikusa. Perfidnie, nie mając nawet resztek serca, zapewne tylko i wyłącznie ku własnej uciesze, rozdzielił mnie z Einarem – miłością mojego życia, z uosobieniem mojego przeznaczenia, z którym czułam się związana od niepamiętnych czasów.
Mocno już wychłodzona woda, w której byłam zanurzona o wiele za długo, gwałtownie sprowadziła mnie do rzeczywistości.
Wymoczona skóra na moich dłoniach i stopach była nieprzyjemna w dotyku i tak pomarszczona, że przypominała tę, jaką widuje się u starszych osób.
Niespiesznie przyglądałam się swoim palcom, które wyglądem przywodziły na myśl obraz suszonej moreli.
Obejmując rękoma kolana podciągnięte pod samą brodę, skurczyłam się w wannie, skurczyłam się w sobie.
Nie chciałam wychodzić z wody, jedyne, czego teraz pragnęłam, to wytworzyć choć odrobinę więcej ciepła – na próżno.
Na wspomnienie kąpieli w lodowatych wodach fiordu, zarówno tych samotnych, jak i tych wspólnych z Einarem, moim ciałem wstrząsnął niekontrolowany dreszcz. Pod powiekami zapiekły łzy, a pulsujący w skroniach ból, tak samo jak wspomnienia, zaatakował mnie z zaskoczenia, niemalże znikąd, dyskretnie popychając moją duszę i ciało w odmęty szaleństwa.
Kiwałam się w takt własnego, wyimaginowanego rytmu. Wielu nazywa to chorobą sierocą lub kołysaniem biedy, ale kto się tym tak naprawdę przejmuje…
Który to już raz płakałam jak bóbr? Nie byłam w stanie sobie na to pytanie odpowiedzieć. Jedyne, czego od pierwszych dni lipca, kiedy to Sven znalazł mnie błąkającą się po lesie nieopodal jego domu, byłam pewna, to tego, że od tamtego czasu nie jestem w stanie myśleć o niczym innym jak tylko o Einarze. Niemal cały czas przed oczami stawał mi żywy obraz mojego wikinga.
Żyje? Czy nic mu nie jest?
Wielokrotnie próbowano wyciągnąć ode mnie, gdzie się przez ten cały czas podziewałam, z kim przebywałam, jak się nazywają i jak wyglądają moi porywacze, rzekoma sekta, w której się znalazłam.
Z początku mówiłam prawdę, lecz z czasem, gdy uparcie obstawałam przy tej samej wersji, zaczęto traktować mnie jak jednostkę chorobową, kogoś ze skłonnościami do pewnych zaburzeń, istotę zagubioną w gąszczu wyimaginowanego świata.
Potem już tylko milczałam. Gdy ponownie pytano mnie o to, kim jest Einar, kręciłam tylko głową, wpatrując się w nieistniejący punkt w przestrzeni, usiłując się nie rozpłakać.
O to samo pytano mnie już w domu. Gdy moi znajomi przyjechali w odwiedziny lub gdy ciocia z wujkiem bezsilnie starali się wyciągnąć ze mnie jakiekolwiek informacje. Milczałam, a na samą myśl o ponownym głaskaniu po głowie, litowaniu się nade mną oraz prośbach, by kolejny raz opowiadać o tym, co zaszło, robiło mi się niedobrze. Intencje moich bliskich nie były złe, jednak ja nie chciałam znów przez to przechodzić; wolałam nie wracać do bolesnych wspomnień.
Przedstawienie na moją cześć, obficie okraszane nadopiekuńczością wujka i cioci, ciągnęło się nieprzerwanie od lata – mieliśmy już chyba listopad.
Po raz kolejny coś wyrwało mnie ze studni własnych myśli. Tym razem ktoś nerwowo dobijał się do łazienki; wyglądało na to, że puka już od dobrych kilku minut.
– Już wychodzę! – starałam się nadać słowom odpowiednie brzmienie. Dźwięki echem odbiły się od kafelek, po czym wróciły do mnie jakby nie moje. Od dawna nie słyszałam własnego głosu. Brzmiał sztucznie, chrapliwie. Skrzywiłam się.
– Wszystko w porządku, Judytko? Siedzisz już tam trzy godziny… nie wzięłaś tabletek i… – W głosie cioci Ani pobrzmiewało zmartwienie. – Judytko…
– Już wychodzę! – przerwałam jej w pół słowa. Mój głos brzmiał tym razem pewniej niż na początku.
Nie lubiłam już swojego imienia.
Ciocia otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia, a okulary o mały włos spadłyby jej z nosa, gdy zobaczyła mnie stojącą w drzwiach kuchni. Wprawdzie cały czas miałam na sobie piżamę, z którą prawie w ogóle się nie rozstawałam, ale byłam w kuchni. Dobrze, że przerwała krojenie pomidora, bo mało brakowało, a ucięłaby sobie koniuszek palca. Wpatrując się we mnie, jakbym była ciekawym okazem zwierzęcia lub istotą nie z tej planety, moja opiekunka wydała z siebie tylko dziwny, nieokreślony jęk, chyba zaskoczenia, po czym niepewnie podeszła do mnie, cały czas ściskając ostre narzędzie w dłoni, i objęła mnie czule, lecz bardzo niezgrabnie.
– Chyba… w końcu te tabletki zaczęły działać… – Spojrzała mi głęboko w oczy, szukając w nich potwierdzenia swoich słów.
Wysiliłam się na uśmiech.
– Mówiłaś coś do mnie!? Pomóc ci w czymś!? – Usłyszałam głos wujka Janusza dobiegający z salonu. Starym zwyczajem usiłował przekrzyczeć telewizor.
Nic się nie zmieniło. Czułam, że ta stała codzienność trochę podnosi mnie na duchu.
– Mamy gościa! – Ciocia posłała mi konspiracyjny uśmiech.
Słyszałam, jak wujek niespiesznie podnosi się ze swojego ulubionego fotela i zmierza w stronę kuchni, a gdy wszedł do środka i ujrzał mnie obok cioci, stanął niemalże jak wryty. Niepodważalnie nie dowierzał temu, co widzi – tak samo jak wcześniej jego małżonka. Dla pewności założył na nos okulary, w których sprawiał wrażenie wielkiej, zdziwionej sowy. Podszedł do mnie bez słowa, a siła uścisku jego ramion o mało nie pozbawiła mnie tchu.
– Udusisz mnie… – westchnęłam z trudem.
– Przyszłaś na kolację… jesteś… – Wujek Janusz nie potrafił ukryć wzruszenia. Wierzchem dłoni otarł łzy, których nie był w stanie dłużej powstrzymać.
– Tak… – wymamrotałam.
Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z tego, że od bardzo dawna zarówno wujek, jak i ciocia nie słyszeli mojego głosu; od powrotu do domu prawie wcale się nie odzywałam. Nagle, niespodziewanie wujek zaczął się szczerze i głośno śmiać, jak gdyby doznał upragnionego wytchnienia, jakby spadł z niego niewidzialny, niebotycznych rozmiarów ciężar.
– Dobrze, że apetyt ci dopisuje… leki działają. – Ciocia z troską ujęła moją dłoń, gładząc ją po zewnętrznej stronie, jakbym nadal była małą dziewczynką.
Po raz pierwszy nie zażyłam zapisanych przez lekarza tabletek, troskliwie podrzucanych mi przez moją opiekunkę rano i wieczorem. Nie było sensu tego ciągnąć.
⁂
Siedziałam bez ruchu, gapiąc się w kanapkę z pomidorem i serem. Równo ułożone na talerzyku jedzenie zdawało się być żywym obrazem, idealną martwą naturą lub dziełem sztuki flamandzkiego artysty, które miałam jedynie podziwiać. Tylko ciocia robiła takie idealne kanapki. Dwie pary oczu spoglądały ukradkiem w moim kierunku, podążając za każdym, nawet najmniejszym moim gestem, czekając na jakąkolwiek reakcję z mojej strony.
Powinnam jeść więcej, zdawałam sobie sprawę z tego, że ostatnio bardzo zeszczuplałam – nie potrafiłam się jednak zmusić. Radość wujostwa z mojej obecności i wyraźnej poprawy mojego samopoczucia była niemal namacalna. Sądzili, że to dzięki lekom – nie wyprowadzałam ich z błędu. Tak było dla mnie łatwiej. Niepodważalnie kochali mnie jak własną córkę, nie zdawali sobie jednak sprawy z tego, ile kosztuje mnie wspólna kolacja. Po powrocie do Polski, do domu rodzinnego, niemalże nie opuszczałam swojego starego pokoju. Niewiele jadłam i źle sypiałam, cztery ściany były moim azylem, czułam się w nim bezpiecznie. Pigułki regularnie podrzucane mi do posiłków skutecznie otumaniały tak, że mój umysł zbytnio nie rozwodził się nad tym, co dzieje się wokół mnie. Nie rozpamiętywałam osób, które poznałam w ósmym wieku, nawet nie miałam pewności, czy ci ludzie rzeczywiście istnieli.
Po odstawieniu leków niemal cały czas odnosiłam wrażenie, że mój mózg pracuje na najwyższych obrotach z możliwych, ale starałam się nie dać po sobie niczego poznać, choć od nadmiaru emocji i z braku tabletek, raz po raz skręcało mnie w żołądku i czułam się ogólnie osłabiona.
Rażąca czerwień pomidora wywołała u mnie falę mdłości, które jakimś cudem udało mi się powstrzymać.
– Chcę pojechać do Żanety… – rzuciłam niemrawo. Odczułam nagłą potrzebę rozmowy z kimś, kto nie jest lekarzem ani najbliższą rodziną.
Wujek odchrząknął, wymieniając z małżonką znaczące spojrzenia.
– Kochanie, wiemy, że… może brakuje ci jakiegoś… ciekawego towarzystwa. Wyraźnie ci się polepszyło, ale to trochę daleko. Nie powinnaś na razie podróżować – odparł z troską. Nerwowo bawił się łyżeczką do herbaty leżącą na stole.
– Ale Żaneta mogłaby przyjechać do ciebie, na sobotę… na przykład? – Ciocia poruszyła się nieznacznie na swoim miejscu, wyraźnie podekscytowana lub zdenerwowana.
– Uhmm… zaproszę ją… zapytam… – mruknęłam, po czym odsunęłam od siebie talerzyk z niezjedzoną kanapką. – Dziękuję, ale chyba tego nie zjem – powiedziałam i wstałam od stołu, kierując się w stronę swojego pokoju.
– Ale… Judytko! Nic nie zjadłaś! – Zmartwiony głos cioci odprowadził mnie do drzwi.
⁂
Nie wiem, jak długo siedziałam przy swoim starym biurku, wpatrując się w zamkniętego laptopa; czas przestał dla mnie istnieć.
W końcu odważyłam się i niepewnie dotknęłam jego chłodnej, matowej powierzchni. Swoją fakturą przypominał kamień.
Kamień, las, Einar…
Skojarzenia nasuwały się niemal same. Bardzo wolno wypuściłam powietrze i szybkim ruchem otworzyłam leżące przede mną urządzenie. Jak gdyby miało mnie poparzyć. Tak naprawdę bałam się prawdy. Tego, jaki mamy miesiąc, dzień, rok…
Nikłe przebłyski z sesji, na które uczęszczałam do psychologa, nie pozostawiały złudzeń. Według doktora Drzewieckiego członkowie sekty, do której trafiłam, poddali mnie długotrwałemu i głębokiemu programowaniu. Skłaniał się bardziej ku tej diagnozie niż ku twierdzeniu, że najprawdopodobniej doznałam krótkotrwałej utraty pamięci i przez cały ten czas tułałam się gdzieś z bezdomnymi. Choć znałam prawdę, uparcie milczałam, co nie ułatwiało doktorowi pracy. Potem były te pigułki, które miały za zadanie wspomagać terapię. Ale zamiast pomagać, czułam się po nich jeszcze bardziej otępiała. Odstawiłam je samowolnie tydzień temu, a i tak nadal ciężko było mi powrócić do rzeczywistości.
Ale… przecież oni wszyscy byli prawdziwi! Ten świat był prawdziwy! To nie był wytwór mojej wyobraźni!
Nikłe wspomnienie zaczęło niczym echo odbijać się od ścian fortecy mojej świadomości, jak fatamorgana majaczyć w mojej pamięci. Musiałam się komuś zwierzyć. Nagła, palącą potrzeba rozmowy z kimś ze znajomych, pchnęła mnie do włączenia komputera. Pełna obaw, drżącym palcem wcisnęłam przycisk uruchamiający system. Po chwili światło monitora rozbłysło jasno, prosto w moją twarz.
– Cywilizacja… – mruknęłam pod nosem.
Zdecydowanie wolałabym wieczór przy ognisku.
Moje przyjaciółki uśmiechały się do mnie ze zdjęcia ustawionego jako tapeta. Ciocia miała rację, powinnam zaprosić Żanetę do siebie na kilka dni – przemknęło mi przez myśl.
Po kilku nieudanych próbach w końcu udało mi się uruchomić pocztę elektroniczną. Kiedyś moje hasło wydawało mi się o wiele prostsze. Teraz prędzej zrozumiałabym, co bredzi do mnie zamroczony alkoholem Thore. Uśmiechnęłam się nieznacznie do własnych myśli. Do tej pory wątpiłam w to, że potrafię się jeszcze uśmiechać.
Niepewnie dotknęłam własnej twarzy, jakbym chciała zapewnić siebie, że jeszcze nie zniknęłam, nadal istnieję. Doktor Drzewiecki miałby teraz niezłe pole do popisu.
Nieprzeczytanych wiadomości było od groma i jeszcze trochę. Nie trudziłam się nawet, żeby je wszystkie przejrzeć i uporządkować. Za bardzo przejmowałam się tym, że na powrót korzystam ze zdobyczy cywilizacji.
Z niemałym trudem skleciłam kilka zdań do mojej rudowłosej koleżanki Żanety, z którą znałyśmy się z czasów studenckich. Pokrótce opisałam moją aktualną sytuację, to, że czuję się już lepiej i jeżeli ma czas oraz ochotę, zapraszam ją do siebie, do Dubiecka, po czym pospiesznie wyłączyłam laptopa, nie dbając o to, żeby wylogować się z poczty.
Odetchnęłam z ulgą. Odniosłam wrażenie, jakbym właśnie wtoczyła pod górę monstrualnych rozmiarów głaz.
To tyle w temacie kontaktów ze światem zewnętrznym. Głęboko w środku żywiłam ogromną nadzieję, że Żaneta znajdzie choć chwilę, aby odwiedzić mnie na drugim końcu Polski, zwłaszcza że zbliżał się wieczór Wszystkich Świętych. Może mieć inne plany na ten czas albo… zmieniła adres poczty elektronicznej i mój e-mail nigdy do niej nie dotrze.
Moje rozmyślania przerwało bardzo ciche pukanie do drzwi, a po chwili stanęła w nich ciocia Anna.
– Dobrze, że jeszcze nie śpisz, Judytko. Zapomniałabyś swojej tabletki. – Była wyraźnie zaskoczona tym, że siedzę przy biurku, a przede mną leży niewłączony laptop.
– Dziękuję. – Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością, gdy stawiała na biurku szklankę wody. Tuż obok położyła małą, białą, niepozorną tabletkę.
Zanim opuściła mój pokój pogłaskała mnie jeszcze czule po głowie, życząc mi dobrej nocy.
– Dobranoc – odparłam.
Uśmiech, który przykleił mi się do twarzy, musiał wyglądać jak ten u lalki Barbie.
– Skończysz jak reszta. – Pogroziłam pigułce i położyłam się do łóżka.
⁂
Żaneta odpisała niemal ekspresowo. Już następnego dnia dostałam od niej widomość, w której pisała, że przyjedzie mnie odwiedzić drugiego lub trzeciego listopada. Kamień spadł mi z serca.
W głębi ducha chciałam wierzyć w to, że Żaneta jakimś cudem uwierzy w moją historię; jeżeli tylko nie zabraknie mi odwagi i wyznam jej prawdę o moim zniknięciu – całą prawdę. Czułam się coraz lepiej i chyba wyglądałam na zdrowszą; nie było więc żadnego powodu, aby brać mnie za obłąkaną.
Wiadomość o odwiedzinach mojej dawnej współlokatorki bardzo ucieszyła moich opiekunów; do tego stopnia, że w domu zapanowała niemalże świąteczna atmosfera. Dla wujka i cioci moje zachowanie było wyraźnym sygnałem, że powoli wykluwam się ze swojej bezpiecznej skorupy i sama łaknę kontaktu ze światem, innymi ludźmi. Do czasu przyjazdu przyjaciółki starałam się jeszcze bardziej pokazać wujostwu – udowodnić im i samej sobie – że jestem na dobrej drodze do całkowitego wyzdrowienia. Gdyby tylko wiedzieli, że nic mi nigdy nie było…
Starałam się nie wspominać Einara, a do twarzy dokleiłam sobie sztuczny, nieodzowny i niezawodny uśmiech. Rzekomo pomagające mi tabletki przykładnie spuszczałam zaś w toalecie. Ciocia i wujek byli wprost zachwyceni rezultatami terapii, natomiast ja, wewnętrznie rozdygotana, niemal przez cały ten czas balansowałam na granicy szaleństwa. Moja opiekunka wielokrotnie usiłowała wyciągnąć mnie do miasta na zakupy; była zdania, że spacer dobrze mi zrobi. Przez długi czas nie byłam gotowa na konfrontację ze światem zewnętrznym, ludźmi, ciekawskimi spojrzeniami, niemymi pytaniami… Zadowalały mnie krótkie przechadzki wokół domu i sesje u doktora Drzewieckiego, do którego wujek Janusz zawoził mnie raz w tygodniu; czasem odnosiłam wrażenie, że i tego było za dużo. Lubiłam swój pokój.
Błogosławiłam dziwne zrządzenie losu, dzięki któremu nasz dom stał na wzgórzu, nieco na uboczu, z dala od innych domostw. W sąsiedztwie naszego miejsca zamieszkania rósł las, którego bliskość doceniłam dopiero teraz; czasem żałowałam, że tak późno.
⁂
Moja przyjaciółka zapukała do drzwi naszego domu po południu drugiego listopada. Leżałam na łóżku, wpatrując się w sufit, na którego białej, gładkiej powierzchni jak żywe malowały się obrazy, dobrze mi znane retrospekcje wspomnień… Z marzeń i rozmyślań wyrwał mnie dochodzący z korytarza rozgardiasz i rozentuzjazmowany głos ciotki. Niechętnie podniosłam się z łóżka i wychyliłam się zza drzwi swojego pokoju.
Żaneta właśnie wymieniała uprzejmości z moją ciocią, a gdy tylko weszłam do przedpokoju, moja przyjaciółka zmierzyła mnie bacznym spojrzeniem od stóp do głów.
– Cześć – zaczęłam niepewnie.
– Cześć – odpowiedziała, po czym podeszła do mnie i wyściskała mnie jak za starych dobrych czasów.
Mój uścisk był jednak tak samo niemrawy jak wcześniejszy posłany w stronę koleżanki uśmiech.
Żaneta nic się nie zmieniła. Tylko jej fryzura nabrała troszeczkę innego, bardziej geometrycznego kształtu. Poza tym na pierwszy rzut oka zdawała się być tą samą kobietą, co wcześniej, gdy mieszkałam z nią w Gdańsku jeszcze przed moim zniknięciem. W spojrzeniu Żanety dostrzegłam jednak cień zmartwienia. Jakby chciała mi powiedzieć o czymś, czego wcale nie powinnam usłyszeć ani wiedzieć.
– Chcesz się teraz odświeżyć czy najpierw zjemy kolację? Dzisiaj Judytka gotowała. – Ciocia uśmiechnęła się konspiracyjnie do mojej przyjaciółki.
– Judyta gotowała? – Idealnie wyprofilowana brew Żanety uniosła się nieznacznie; moja dawna współlokatorka przypatrywała mi się z jeszcze większą uwagą.
– No… – Beznamiętnie wzruszyłam ramionami, tak jakbym wcześniej zajmowała się tylko gotowaniem; a było odwrotnie. – To może ja pójdę przygotować kolację, a ty się u mnie rozgość – wydusiłam z siebie po dłuższej chwili. Nie potrafiłam ukryć zakłopotania; na co dzień nie przyjmowałam gości.
– Musimy poważnie porozmawiać… – Żaneta chwyciła swoją torbę i podążając za ciocią Anną, posłała mi jeszcze przez ramię jeden z tych swoich charakterystycznych, tajemniczych, lisich uśmiechów.
Kolacja minęła w spokojnej i pozytywnie nastrajającej atmosferze. Mówiła głównie Żaneta, o tym, jak minęła jej podróż, a wujostwo nie mogło się nadziwić, że potrafię gotować. Ryba pieczona w folii, z niewielką ilością podstawowych przypraw, nie była niczym wymyślnym ani skomplikowanym, ale było to pierwszedanie, które nauczyłam się przyrządzać w pełni samodzielnie. Po skończonym posiłku udałyśmy się z Żanetą do mojego pokoju i w tym azylu spędziłyśmy resztę wieczoru. Starałam się być gościnna; odstąpiłam przyjaciółce swoje łóżko, sama zaś miałam zamiar spać na dmuchanym materacu.
– Bardzo dobre ciasto. – Żaneta pochwaliła wypiek cioci Anny, podsuwając sobie kolejny kawałek brownie, który po kolacji zabrała ze sobą.
– Dla mnie jest trochę za słodkie – stwierdziłam rzeczowo. – Odzwyczaiłam się od cukru – dodałam zgodnie z prawdą.
– W tej sek… tam gdzie byłaś, nie używali cukru? – Żaneta zapytała bardzo ostrożnie. Pokręciłam przecząco głową. – Nieźle gotujesz – pochwaliła moje umiejętności, wkładając do ust ostatni kawałek czekoladowego ciasta.
Uśmiechnęłam się do niej słabo. Przygotowywanie prostych potraw, którego nauczyły mnie Idunn i Astrid, sprawiało mi ogromną przyjemność, gdy robiłam je dla…
– Nie chcesz herbaty? – Wyciągnęłam w stronę Żanety kubek pełny gorącego napoju. Sama też napiłam się swoich ziółek.
– Mam coś lepszego. – Koleżanka sięgnęła do swojej torby i wyciągnęła z niej butelkę białego wina. – Ale… nie wiem, czy możesz. – Skinęła głową w kierunku biurka i leżącej na nim białej tabletki.
Lekceważąco machnęłam ręką, ujawniając tym samym swój stosunek do przepisanych przez lekarza medykamentów.
– Judyto! – W jej ustach moje imię nabrało całkiem nowego, innego wydźwięku. Oskarżało, strofowało, niemalże krzyczało „Jak możesz!?”.
Nie miałam ochoty na alkohol, w drodze wyjątku mogłam jednak wypić z Żanetą symboliczną lampkę. Miałam wprawdzie pewne obawy, jak mój wymęczony przeżyciami ostatnich kilku miesięcy, stresem i lekami organizm zareaguje na procenty. Co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Wstałam i udałam się do kuchni po kieliszki. Wujek i ciocia zajęci byli oglądaniem jakiegoś programu rozrywkowego, nawet nie zauważyli, kiedy niczym kot wśliznęłam się, po czym wyszłam z kuchni. Byli przeświadczeni, że biorę leki, nie pochwalaliby więc mieszania ich z alkoholem.
Gładkie aromatyczne i owocowe wino delikatnie pieściło moje podniebienie. O wiele lepiej smakowałoby schłodzone; nie miałyśmy jednak na takie jego przygotowanie czasu, delektowałyśmy się więc tym, co było. Ten sam szczep, który piłyśmy, przygotowując plan naszej ostatniej wakacyjnej podróży, sprawił, że trunek przywołał wspomnienia. Z trudem przełknęłam kolejny łyk jasnego napoju. Pod powiekami zapiekły łzy. Zamrugałam kilka razy, lecz moja przyjaciółka była bezsprzeczną mistrzynią w czytaniu z ludzkich twarzy.
– Hej. Wszystko w porządku? Może jednak nie powinnaś jeszcze pić napojów wyskokowych? – Koleżanka położyła delikatnie rękę na moim ramieniu.
Po raz pierwszy, odkąd ją znam, Żaneta nie drążyła za wszelką cenę interesującego ją tematu. Nie zasypywała mnie gradem pytań; byłam jej za to ogromnie wdzięczna.
– Nie, wszystko w porządku… tylko…
– Nie możesz się przyzwyczaić? Tęsknisz? – zapytała delikatnie.
Zaskoczyła mnie jej postawa; z wścibskiej lisicy Żaneta zamieniła się w wytrawnego psychologa. Skinęłam potakująco w odpowiedzi. Zaciskając mocno zęby, walczyłam z wzbierającym głęboko we mnie płaczem. Skrajne emocje, nad którymi nie byłam w stanie zapanować, czaiły się tuż pod moją skórą.
– Bardzo się zmieniłaś. – Żaneta odezwała się dopiero po krótkiej chwili.
– Ty też. – Uśmiechnęłam się słabo do przyjaciółki, która teraz siedziała obok mnie na dywanie. – Nic już nie będzie takie samo… – dodałam enigmatycznie.
– Martwiliśmy się o ciebie, tak nagle zniknęłaś… nie wiedzieliśmy, czy żyjesz.
– Też się martwiłam i tęskniłam… – Ledwo słyszałam własny głos.
Gdy w końcu uporałam się z tęsknotą za domem i znalazłam swoje miejsce na ziemi, ponownie musiałam stawić czoło rozstaniu. Co się stało z Einarem? Przeżył atak Ottara i jego ludzi? Co teraz o mnie myśli? Pewnie uważa, że nigdy go nie kochałam, nigdy nie pragnęłam… oszukałam i zostawiłam przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nic już nigdy nie będzie takie samo…
– Nic już nigdy nie będzie takie samo… – Wychyliłam mój kieliszek do dna. Znajome ciepło rozpłynęło się po moim ciele.
Baczne spojrzenie Żanety śledziło każdy mój ruch.
– Co u ciebie? Opowiadaj – ze sztucznym entuzjazmem zachęcałam ją do własnych zwierzeń.
Tak oto dowiedziałam się co nieco na temat jej doktoratu, nad którym cały czas intensywnie pracuje, Marty i Roberta, którzy wzięli ślub miesiąc przed tym, jak się odnalazłam. Ze szczegółami opowiedziała mi o swoim rozstaniu z Adamem, lecz bardzo lakonicznie wspomniała o niedawno poznanym mężczyźnie, z którym zdawała się rozpoczynać romans.
Grunt to to, że nie musiałam nic mówić – tego wieczora wolałam słuchać.
⁂
Żanecie jako pierwszej udało się wyciągnąć mnie poza granice mojego podwórka. Po długich negocjacjach zgodziłam się wyjść na krótki spacer, który jednak – jak zaznaczyłam – nie mógł być dłuższy niż dojście na cmentarz. I tak planowałam wybrać się tam ze względu na mamę; choć bałam się tłumów, które nadal mogłam tam zastać, to bardzo chciałam zapalić znicz na grobie jej oraz babci. Moja koleżanka zdawała się być idealnym towarzystwem na listopadowy spacer. Trochę psioczyła, że zamiast na przykład przejść się przez park pałacowy Krasickich, będziemy chodzić wśród umarlaków, ale koniec końców przystała na mój pomysł.
Zwyczajny, niczym niewyróżniający się nagrobek z szarego granitu, ozdobiony prostym krzyżem, był umiejscowiony tuż przy głównej alejce. Przystanęłyśmy przy nim na chwilę, pogrążając się w zadumie.
Zrobiłam w powietrzu znak krzyża, po czym odmówiłam zwyczajowe modlitwy. Moja towarzyszka milczała, w skupieniu przyglądając się zniczom.
Ciocia Ania na Dzień Zaduszny kupiła ogromną chryzantemę w herbacianym kolorze. Kwiat pysznił się na samym środku płyty. Ułożone w symetryczny wzór lampiony na pewno też były od niej i wujka. A cała reszta? Mogłam tylko zgadywać. Zapaliłam swój bardzo prosty w kształcie znicz, a moje spojrzenie spoczęło na precyzyjnie wyrytych w kamieniu literach.
„Ewa…” Imię babci nigdy nie kojarzyło mi się ani z seniorką rodu, ani z kimś wiekowym, choć była babcią duszą i ciałem.
– Była taka młoda… – rzuciła niespodziewanie Żaneta.
– Słucham?
– Twoja mama. Była taka młoda… – Bardziej pytanie niż stwierdzenie podszyte było charakterystyczną dla mojej rudej koleżanki ciekawością. – Na co zmarła? Wiem, już mi kiedyś mówiłaś. – Uśmiechnęła się przepraszająco.
– Tak, pamiętam – westchnęłam. – Miała komplikacje po porodzie, ciągnęły się za nią dość długo. – Opisałam wszystko pokrótce.
Taką informację otrzymywałam, ilekroć dopytywałam się o los mojej matki. Przy spotkaniach rodzinnych, gdy wspominano jej osobę, zawsze ucinano temat w ten sam enigmatyczny sposób. To mi wystarczyło – nigdy nie prosiłam o więcej.
– Aha. Nigdy nie pytałaś o szczegóły czy coś?
– Nie, nigdy. Miny cioci i wujka mówiły same za siebie, chyba nie było im łatwo o tym mówić.
Ruszyłyśmy z Żanetą ku głównemu wyjściu. Na moje szczęście na cmentarzu dostrzegłam tylko kilka osób; większość była już tam dzień wcześniej.
– Wiesz, czasami odnosiłam wrażenie, że patrzą na mnie tak jakoś… inaczej. Jakby chcieli powiedzieć „Ty żyjesz, a Alicja nie…”, ale nie pozwala im na to wrodzona przyzwoitość. Wiesz, o co mi chodzi?
Starsza kobieta mijająca nas przy głównej bramie wlepiła we mnie zaciekawione spojrzenie. Nie znałam jej, znikąd też nie kojarzyłam, ale wewnętrzny głos podpowiadał, że powinnam się z nią przywitać. Skinęłam głową, na co ta uradowana odwzajemniła ukłon.
– Kto to był? – Żaneta obejrzała się przez ramię za nieznajomą.
– Nie mam pojęcia – odpowiedziałam zgodnie z prawdą, wzruszając przy tym ramionami. Dubiecko było małym miasteczkiem, gdzie teoretycznie każdy każdego znał, ale w praktyce było zupełnie inaczej.
– Wracając do tego, co przed chwilą powiedziałaś… Przestań tak gadać! Nie wolno ci nawet myśleć w taki sposób! – Żaneta skarciła mnie, nie kryjąc oburzenia i zupełnie nie zważając na przechodniów.
Spuściłam smętnie głowę, w duchu rozważając jej słowa.
Przez chwilę szłyśmy w milczeniu, lecz po jakimś czasie moja przyjaciółka, jeszcze kilka razy bardzo stanowczo nakazała mi nie zadręczać się tym, co kiedyś usłyszałam i prawdopodobnie błędnie zinterpretowałam. Tymczasem mnie po głowie chodziło coś zupełnie innego.
W drodze powrotnej do domu minęłyśmy jeszcze grupkę nieznanej mi z widzenia młodzieży. Kilku osobom pożyczyłam nawet dobrego dnia – wyjście z domu nie było dla mnie aż takie stresujące, jak początkowo zakładałam. Nikt mnie nie zaczepia ani nie zasypuje gradem pytań, nikt nie chce wiedzieć, gdzie byłam ani jak się czuję. Może jest tak dlatego, że mam obok siebie moją rudowłosą tarczę? – przemknęło mi przez myśl. Teraz jeszcze bardziej cieszyłam się z odwiedzin koleżanki.
– Jest taka ładna pogoda, przejdziemy się jeszcze do lasu? – zaproponowałam spontanicznie, gdy byłyśmy już w pobliżu mojego domu. Słońce przyjemnie górowało nad dolinami i wzgórzami, aż chciało się dłużej przebywać na świeżym powietrzu, czerpać energię z piękna tego dnia.
Żaneta z początku przewróciła oczami, gołym okiem widać było, że się jej nie chce.
– Jasne – mruknęła niechętnie. Pewnie wolałaby posiedzieć w domu, sprawdzić pocztę, wiadomości. Moja towarzyszka, dziwnym zrządzeniem losu, zapomniała swojego telefonu, z którym zazwyczaj nie rozstawała się na krok.
Przynajmniej nie będzie cały czas gapić się w ekran i posłucha, co mam jej do powiedzenia… o ile uda mi się cokolwiek z siebie wydusić.
Ciągnęło mnie do lasu, do ulotnych wspomnień z chwil spędzonych nad fiordami dalekiej północy.
Wydeptana przez spacerowiczów ścieżka prowadziła nas coraz głębiej i głębiej pomiędzy drzewa. Czekałam tylko, kiedy Żaneta zacznie narzekać na wyboje lub cokolwiek innego; jej botki i elegancki płaszczyk nie nadawały się na piesze wędrówki na łono natury. Moja przyjaciółka lubiła przyrodę, wypady pod namiot. Kilka razy właśnie tak spędziłyśmy wakacje w Skandynawii, teraz jednak nie była przygotowana na dłuższy spacer. Skandynawia… – westchnęłam w duchu. Tamto lato, tamto miejsce mnie zmieniło.
Dawniej nie doceniałam tego, że mam kawał dzikiego lasu niedaleko domu, na wyciągnięcie ręki. Gdy byłam nastolatką, zazwyczaj budził we mnie niepokój oraz wybujały lęk przed tym, co może czaić się w dzikich, niezbadanych gęstwinach drzew.
– Długo jeszcze? Muszę sprawdzić pocztę… – Żaneta burczała pod nosem tuż za moimi plecami.
Świadomość tego, że to ja przewodzę na naszym spacerze, budziła we mnie odwagę i dawała jakąś dziką satysfakcję – to ja dowodziłam. Pozorna pewność siebie miała za zadanie zamaskować zjadający mnie wewnętrznie stres; chciałam porozmawiać z Żanetą, musiałam się komuś w końcu zwierzyć.
– Judyta, co z tobą?! – jęknęła, gdy nagle skręciłam ze ścieżki w nieznanym nam obu kierunku.
– Nic… – Odwróciłam się na chwilę, gdyż usłyszałam, że moja koleżanka przystanęła.
Rozglądała się niepewnie dookoła, a jej twarz wyrażała czysty niepokój.
– Na pewno się nie zgubimy? – spytała lękliwie. – Te wszystkie drzewa są takie same…
– Na pewno. – Uśmiechnęłam się uspokajająco, choć wcale nie było mi do śmiechu. Las… to miejsce przypominało mi wszystkie wieczory spędzone przy ogniu, chwile w towarzystwie wikingów. Niektóre z tych wspomnień były piękne, inne bolesne, a o wielu wolałabym raz na zawsze zapomnieć, ludzka pamięć jednak rządziła się i będzie się zawsze rządzić własnymi prawami. Teraz nie odczuwałam takiego lęku przed gąszczem łysych drzew jak kiedyś. Teraz każdy skrawek lasu krzyczał jego imię…
Niestrudzenie brnęłam przed siebie pomiędzy pozbawione niemal wszystkich liści trzewia, ciągnąc za sobą Żanetę.
– Już dalej nie idę – oświadczyła w pewnym momencie stanowczo.
Stanęłam i odwróciłam się w jej stronę. Żaneta stała, jakby wrosła w ziemię, nagle zapuściła korzenie; wzięła się przy tym pod boki, odrzucając do tyłu swoje płomienne włosy. Spoglądała na mnie wyzywająco.
− Ja też nie – odparłam równie pewnie.
Przed nami rozciągała się spora, dobrze nasłoneczniona polana; na jej środku leżało masywne, powalone przez czas i wiatr drzewo. Idealne miejsce na odpoczynek i rozmowę – pomyślałam.
Usadowiłyśmy się na zwalonym pniu. Żaneta z początku była temu niechętna, chyba bała się, że pobrudzi sobie spodnie, w końcu jednak poszła w moje ślady. Pomiędzy nami zapadła wymowna cisza – nie miałam pojęcia, od czego zacząć.
– I co? Będziemy sobie teraz rozmawiać czy tylko siedzieć? – Moja przyjaciółka niecierpliwiła się coraz bardziej.
Poganiana milczałam, czując, że z każdą sekundą zamykam się w sobie coraz bardziej. Zamknęłam oczy, a las i wszystkie jego dźwięki zawładnęły mną bez reszty. Nie szeptał już imienia ukochanego, niczym pradawnego, tajemnego zaklęcia – teraz każdą komórką swojego ciała czułam jego obecność.
Einar był tu ze mną…
Bałam się otworzyć oczy, wyciągnąć przed siebie rękę, aby nie spłoszyć tej ulotnej wizji, wątłego i kruchego obrazu mojego wikinga. Każdym, najniklejszym nawet zakamarkiem duszy pragnęłam, aby wspomnienia znów ożyły, by cudownie się zmaterializowały.
Otworzyłam oczy. Wzięłam głęboki oddech, rozkoszując się zapachem wilgotnego, nasiąkniętego jesienią poszycia. Moja świadomość powoli wynurzała się z mgieł i gęstych oparów wspomnień nie z tego świata – nie chciałam ich opuszczać. Ociężały, rozbity umysł zarejestrował siedzącą obok mnie Żanetę.
– Opowiem ci o Einarze…
Przyjaciółka przypatrywała mi się bacznie, a jej błądzące po mojej twarzy spojrzenie zdawało się doszukiwać w moim zachowaniu znamion obłędu. Ciężkie powieki znów opadły, przenosząc mnie na powrót do czasów Einara… do naszych czasów.
Niestety wkrótce musiałyśmy wracać, więc trzeba było się streszczać. W wielkim skrócie opowiedziałam Żanecie, co działo się ze mną od czasu mojego zniknięcia w pamiętną noc świętojańską. Umyślnie pominęłam kilka szczegółów z prywatnego życia mojego oraz Einara, nie szczędziłam jej za to z innych momentów mojej historii. Nie było łatwo, ale udało mi się zwierzyć jej ze wszystkich bolesnych wtedy dla mnie uczuć, problemów, z tego, jak bardzo bałam się wówczas nowego, nieznanego. Opowiedziałam Żanecie o szoku, jakiego doznałam, gdy dowiedziałam się, w jakich czasach się znalazłam, o próbach ucieczki, o chęci powrotu do domu, aż w końcu dotarłam do miłości, dla której zdecydowałam się pozostać w ósmym wieku. Nie chciałam wracać, a jednak znów znalazłam się w dwudziestym pierwszym wieku.
Żaneta przez chwilę siedziała spokojnie, słuchając mojej opowieści; nie byłam w stanie odgadnąć emocji skrywających się pod maską jej powagi. Potem moja towarzyszka wstała i przechadzając się tuż przed moim nosem tam i z powrotem, słuchała w skupieniu.
Chyba byłam przekonująca? Uwierzyła mi?
– Ostatnie, co pamiętam to to, że zaatakował nas Ottar… Tak naprawdę cały czas chodziło mu o mnie i o tę nieszczęsną wyprawę na Anglię. Dlatego nie pojawił się w Uppsali… – Westchnęłam. – Chciał wziąć ze sobą Einara tylko po to, żeby się go pozbyć. Ostrzegałam go przed tym…
Żaneta przystanęła na chwilę, wpatrując się w leśne runo.
– Potem była ciemność. I to ostre światło w szpitalu – dokończyłam.
Moja rudowłosa przyjaciółka utkwiła we mnie swoje bystre, świdrujące na wskroś spojrzenie. Gdyby mogła, rozpłatałaby mi głowę, aby sprawdzić, co jest w środku. Nie odgadnąwszy żadnej z moich myśli, przemówiła:
– Wierzę ci – rzekła, patrząc mi prosto w oczy.
– Ale…
– Nie tłumacz, więcej nie musisz. Widzę przecież, że nie kłamiesz ani nie zmyślasz.
Niczego innego nie pragnęłam, jak tylko tego, by ktoś po prostu mi uwierzył i nie brał mnie już za wariatkę, którą trzeba leczyć. Żaneta bardzo starała się być wiarygodna i jako dobra przyjaciółka pragnęła mojego dobra. Uśmiechnęła się do mnie ciepło, próbując dodać mi otuchy niczym starsza siostra. Mało brakowało, a sama uwierzyłabym jej zapewnieniom, że wszystko doskonale rozumie. Cała moja opowieść o podróży w czasie, wikingach, ósmym wieku była tak absurdalnie irracjonalna, że gdyby usłyszał ją doktor Drzewiecki, od ręki wypisałby mi receptę na kaftan.
– To, co powiedziałaś, bardzo wiele wyjaśnia… – zaczęła niepewnie, siadając z powrotem na pniu, kontynuując zaczętą wcześniej myśl. – Dziękuję, że mi zaufałaś.
− To ja dziękuję – westchnęłam z ulgą.
– Nie ma za co, od czego ma się przyjaciół. – Żaneta wyszczerzyła do mnie zęby. – Jutka, co się dzieje? – Koleżanka otoczyła mnie ramieniem w przyjacielskim geście. Zauważyła, że coś jest ze mną nie tak.
– Nic, tylko…
– Tylko co?
– Boję się, że… bo nie wiem, co się z nim stało, nie wiem, czy Einar żyje, czy wypłynął w końcu na tę wyprawę… Nie wiem, co myśleć, co robić… nie potrafię… – Zaczęłam zanosić się płaczem.
– Judyta! – Żaneta złapała mnie za ramiona. – Posłuchaj mnie!
Posłusznie kiwnęłam głową.
– Który mamy wiek? – zapytała takim tonem, jakby mówiła do kilkuletniego dziecka.
– Dwudziesty pierwszy – jęknęłam spazmatycznie. Czułam, że jak tak dalej pójdzie, to rozkleję się jeszcze bardziej. Dobrze wiedziałam, do czego zmierza moja rozmówczyni.
A jednak uważa mnie za wariatkę, niepoczytalną… Moja rozpacz z każdą sekundą przybierała na sile, rozrastając się do niemożliwych rozmiarów.
– Posłuchaj uważnie! – Stanowczy ton mojej przyjaciółki przybrał na sile. – Kochasz Einara, prawda?
Przytaknęłam jej niemrawo, nieadekwatnie do siły swoich uczuć.
– Wierzę, że bardzo. On zawsze będzie w twoim sercu. Wiem, że tak jest i tak zawsze będzie. Wierzę, że nie poznaliście się przez przypadek, tak miało być, takie było wasze przeznaczenie. Spotkaliście się w czasach, o których ja mogę tylko śnić, czytać, studiować dokumenty i oglądać filmy. Jednak… tych czasów już nie ma… Nie ma ludzi, którzy wtedy żyli i chodzili po ziemi. Oni nigdy nie wrócą. Miałaś wspaniałą szansę, możliwość poznać świat tak odległy i tajemniczy, że jest to aż… nieprawdopodobne. Zazdroszczę ci tego i to cholernie. – Cień uśmiechu przemknął przez jej naznaczoną powagą twarz.
Unikałam jej spojrzenia, ona jednak cierpliwie szukała mojego, czekała.
– Jutka, niech pamięć i miłość do tych ludzi będzie w tobie zawsze żywa. Pozwól im żyć tu… – Żaneta szturchnęła mnie palcem w klatkę piersiową. – Samej sobie też pozwól żyć. Przed tobą jeszcze kilkadziesiąt lat użerania się ze światem i pławienia się w zdobyczach oraz luksusach cywilizacji. – Uniosła ironicznie swoją idealną brew.
Pociągnęłam nosem. Powoli się uspokajałam. Nie był to jednak spokój, którego pragnęłam.
– Nie poratuję cię chusteczkami. – Rozłożyła ręce w przepraszającym geście. – Może się tak w końcu ruszymy? Robi się ciemno i zimno…
– Dobra – mruknęłam zrezygnowana.
Ruszyłyśmy pod górę – znów przed siebie…
– To co się z nim stało? – jęknęłam ledwo słyszalnie. Miałam wrażenie, że mój umysł zatacza koło i od nowa rozpoczyna gonitwę myśli.
– Jeżeli mogę ci coś doradzić, przestań się nad tym tak rozwodzić i zacznij po prostu żyć! Tu i teraz! W czasie rzeczywistym!
– Ale… – Chciałam coś dodać, jednak Żaneta była szybsza.
– Chyba muszę zastosować terapię wstrząsową. – Siły i cierpliwość, jakie Żaneta wcześniej do mnie miała, powoli ją opuszczały. – Judyta! – Przystanęłyśmy. Wpatrywała się we mnie intensywnie, tym razem jakby rzeczywiście brakowało mi więcej niż jednej klepki. – Co się stało z kimś, kto żył przeszło… tysiąc lat temu? Hm?! – Całą sobą walczyłam, aby znów się nie rozpłakać. – Od bardzo dawna nie żyje! A jeżeli był wikingiem, tak jak ten twój Einar, to albo został spalony, albo pochowany w łodzi, jak na wojownika przystało. Mógł też zginąć w jakiejś bitwie, wypaść z łodzi do morza, mogło mu się przytrafić wszystko… Jeżeli dopisało mu szczęście, jego gacie albo kości można teraz podziwiać w muzeum.
Zacisnęłam mocniej zęby. Miała rację w każdej kwestii, nie mogłam się z tym nie zgodzić. Tak naprawdę bałam się prawdy, bałam się, że brutalna rzeczywistość przytłoczy mnie niczym megalityczny głaz i nigdy się już nie podniosę ani psychicznie, ani fizycznie.
– A ty, Judyta, żyjesz. – Westchnęła cicho. – Chodźmy już, ściemnia się.
Rzeczywiście, niebo zaczęło mocno szarzeć, osnuwając cały świat pierwszymi znamionami mroku. Nasz spacer kosztował mnie dużo siły i dostarczył tylu emocji, że straciłam poczucie czasu.
Nie było mi łatwo oswoić się z prawdą, lecz nie miałam teraz czasu ani energii, by się nad tym zbytnio rozwodzić. Musiałam wyprowadzić nas z lasu.
Milczałyśmy całą drogę powrotną do domu, a Żaneta chyba o czymś intensywnie rozmyślała, w przesadnym skupieniu patrząc pod nogi. Zapewne obmyśla plan, jak wziąć ze mnie miarę na kaftan. Ja sama trawiłam każde wypowiedziane dziś przez nią słowo.
Wujostwo zamartwiało się o nas od kilku godzin, a ciocia nie omieszkała nam tego dosadnie wypomnieć. Obiad trzeba było odgrzewać na kolację – moja opiekunka nie szczędziła mi słów krytyki. Zjedliśmy wspólnie, ale towarzyszyła nam drętwa, krępująca atmosfera. Wujek Janusz silił się, by nas rozweselić, ale żadna z nas nie miała ochoty na beztroskie pogaduszki o pogodzie. Po skończonym posiłku pomogłam w zmywaniu, a Żaneta zajęła się swoimi sprawami, które przeze mnie zaniedbała.
Potrzebowałam tej rozmowy; choć przysporzyły mi niewymownego cierpienia, to desperacko potrzebowałam tych wszystkich słów.
Oni nigdy nie wrócą…
Leżałyśmy już w łóżkach, prawie zasypiałam. Wcześniej rozmawiałyśmy jeszcze trochę o mało istotnych sprawach oraz o planach na przyszłość i ogólnie o świecie. Byłam bliska wpadnięcia w ramiona Morfeusza, gdy nagle w mojej głowie zrodziło się pytanie, które musiałam Żanecie zadać; nie dawało mi ono spokoju, domagając się odpowiedzi:
– Śpisz? – szepnęłam.
– Hmm…? – Od strony mojego łóżka doleciało mnie mruknięcie na wpół przytomnej przyjaciółki.
– Skąd wiedziałaś, że nie kłamię? Dlaczego mi wierzysz?
– Co…?
– Dlaczego mi wierzysz? – powtórzyłam pytanie.
– Nie wierzyłam ci. Uwierzyłam, jak prawie po ciemku znalazłaś drogę do ścieżki…Taka byłaś harcerka, że gubiłaś się na naszym osiedlu… Śpij już… muszę rano wstać na autobus… – mruknęła niewyraźnie.
Ich już nie ma… Einara już nie ma…
Słowa wypowiedziane na głos nie bolą już tak bardzo, jak myśl o tym, co chciałoby się powiedzieć.
Krótka wizyta Żanety dała mi niezwykle dużo do myślenia. Gdy opowiedziałam przyjaciółce o tym, co od tak dawna leżało mi na sercu, poczułam się tak, jak gdyby ktoś zdjął ze mnie jakieś niewidzialne, krępujące mnie kajdany. W głębokich zakamarkach mojej duszy nigdy nie przestałam myśleć – i chyba nigdy nie przestanę myśleć – o Einarze, to silniejsze ode mnie.
W miarę upływu dni zauważyłam pewną zależność: im więcej miałam zajęć, tym mniej roztrząsałam to, co spotkało mnie w ósmym wieku. Bywały również momenty, w których codzienność pochłaniała mnie tak bardzo, że przeszłość zdawała się być niczym odległy sen lub fatamorgana zasłyszanej gdzieś legendy, tak barwnie i realistycznie opowiedzianej, że niemal namacalnie prawdziwej.
Może to wszystko mi się tylko przyśniło? A Einar? Przecież jego dotyk i pocałunki były prawdziwe, wciąż żywe…
Obiecałam Żanecie, że będę do niej regularnie pisać maile. Jeżeli tylko czułabym potrzebę rozmowy „wiadomo o czym i o kim”, miałam się nie krępować i – jak to moja przyjaciółka kolokwialnie ujęła – walić śmiało. Od czasu do czasu pisałam do niej krótkie wiadomości, w których zazwyczaj opisywałam szarą codzienność. Nie byłam w stanie zdobyć się na więcej, a tak po prawdzie nic się u mnie przecież nie działo. Izolacja od świata zewnętrznego była dla mnie czymś naturalnym i normalnym; nie czułam potrzeby korzystania z portali społecznościowych lub odnawiania kontaktu z innymi znajomymi, przyjaciółmi. Współczesny świat napawał mnie trochę irracjonalnym, ale paraliżującym odczucia oraz zmysły lękiem.
Zazwyczaj w ciągu dnia pomagałam cioci w codziennych obowiązkach, wieczorami przetrząsałam Internet w poszukiwaniu ciekawostek z dziedziny ziołolecznictwa. Niby nic, ale zawsze jakaś odskocznia, hobby. Moje nowe zainteresowania były zainspirowane Astrid i jej wiedzą na temat ziół oraz medycyny naturalnej. Odkąd tylko ją poznałam, zaczęłam darzyć tę energiczną młodą osóbkę oraz jej umiejętności ogromnym szacunkiem.
Kto wie, może i mnie kiedyś przyda się ta wiedza?
W planach na najbliższy czas miałam wypunktowane między innymi dotarcie do miejscowej biblioteki, ale jeszcze się nie przemogłam, aby pójść do niej sama. Wprawdzie wychodziłam od czasu, do czasu na zakupy z ciocią Anią lub na samotny spacer do lasu, lecz robiłam to trochę na siłę. Zaczęłam się bowiem obawiać, że jeżeli będę unikać kontaktu ze światem, to zapewne zdziczeję. Najchętniej jednak siedziałabym w domu.
Wujostwo było mi niezmiernie wdzięczne za pomoc, choć niczego nigdy ode mnie nie wymagali. Niemniej jednak ciocia wyraźnie cieszyła się z mojego rosnącego zaangażowania w codzienność. Zbliżał się dzień, w którym musiała nieuchronnie wracać do pracy – bezpłatny urlop dobiegał już końca. Jej pracodawca okazał się, w pewnym sensie, wielkoduszny, ponieważ pozwolił jej na dość długie wolne i opiekę nade mną. Poprawa mojego stanu zdrowia była jej więc na rękę, a pieniądze były zawsze potrzebne.
W dalszym ciągu uczęszczałam na terapię do doktora Drzewieckiego, ale nasze sesje nie były już tak częste jak wcześniej. Raz na dwa tygodnie wystarczyło.
Dni mijały jeden za drugim, zlewając się w jednolitą szarą masę, i ani się obejrzałam, a mieliśmy grudzień. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia oraz okrągłe, bo pięćdziesiąte, urodziny cioci. Na tę okazję zaplanowała ona obchody w towarzystwie najbliższej rodziny i przyjaciół. Bardzo chciałam jej w tym wszystkim pomóc, może nawet upiec tort lub inne wymyślne ciasto. Znalazłam nawet ciekawy przepis na popularnej internetowej stronie kulinarnej. Wujek poparł mój sekretny plan, wyłożył na jego zrealizowanie fundusze i w taki oto sposób stałam w przedpokoju naszego domu gotowa do wyjścia do centrum miasteczka.
W nocy spadł pierwszy w tym roku śnieg; wszystko pokryło się kilkucentymetrową warstwą białego puchu. Naciągnęłam mocniej czapkę na czoło i uszy. Kto wie, może odwiedzę jeszcze bibliotekę? Moje zamiary były górnolotne. Grzebiąc w Internecie, znalazłam ciekawą książkę, którą miałam teraz na oku. Ciekawe, czy będą ją mieć w swoich zbiorach? Musiałam to sprawdzić.
Raz się żyje! Wypuściłam szybko powietrze i chwyciłam gwałtownie za klamkę.
– Na Ody… O Boże! Ale mnie pan wystraszył! – Instynktownie położyłam rękę na sercu. Mało brakowało, a zderzyłabym się czołowo listonoszem.
– Nie chciałem panienki wystraszyć. Wszystko w porządku, Judytko? – Starszy pan uśmiechał się do mnie dobrodusznie spod sumiastych wąsów.
Nie miałam pojęcia, że jeszcze pracuje; wydawało mi się, że pan Sowa dawno powinien przejść na emeryturę. Ile on właściwie ma lat?
– Nie, nic się nie stało, tylko… – Głośno przełknęłam ślinę. Biel śniegu tuż za plecami pana Staszka w kontraście z jego granatową kurtką mocno biła po oczach. Przywoływała mi jakieś nikłe wspomnienie, chyba ze szpitala, oraz ból. Dojmujący, rozrywający każdą komórkę ciała ból.
– Na pewno wszystko w porządku? – Listonosz mocniej naciągnął czapkę na czoło. Teraz zakrywała mu krzaczaste brwi i wchodziła niemalże do oczu.
– Dziękuję za troskę, ale na pewno wszystko jest dobrze – zapewniłam lakonicznie.
– A właśnie, ja do pani Ani. Jest może w domu? – Mężczyzna wygrzebał ze swojej pękatej torby dwa listy.
– Nie ma jej, jest w pracy. Chyba mogę je odebrać za nią? – zaproponowałam, wskazując na białe koperty. Czułam, że jeżeli długo jeszcze będę tak sterczeć przed domem, to się rozmyślę i zrezygnuję z wypadu do miasta.
– Hmm… – Pan Staszek wahał się przez chwilę. – W sumie to o tu jest napisane „do rąk własnych”, a do tego polecony i za potwierdzeniem odbioru… – wypunktowywał listonosz, gładząc się po gęstych wąsach. Przez dłuższą chwilę przyglądał mi się w skupieniu, jakby rozważając za i przeciw mojej propozycji. Ja sama powoli traciłam cierpliwość.
– Panie Staszku, nie chcę pana dłużej zatrzymywać. Jest zimno, a pan ma pewnie jeszcze dużo pracy. Proszę wypisać awizo, ciocia później odbierze sobie listy na poczcie. Poza tym ciepło z domu ucieka… – rzuciłam na poczekaniu.
Wspomnienia powróciły do mnie niczym lawina. Einar strofował mnie, ilekroć w czasie zimy wychodziłam na zewnątrz i nie domykałam drzwi.
– Joj, jak nahajcowane, to trzeba zamykać drzwi. Prędko! – Poinstruował mnie pan Sowa. W końcu machnął od niechcenia ręką – Eee… a co mi tam. – Podał mi oba listy do podpisania. Oderwał potwierdzenia odbioru, a ja niedbale rzuciłam korespondencję na szafkę z butami i w końcu zamknęłam drzwi na klucz.
– Jeden jest z…
– Dziękuję, panie Staszku. Ciocia na pewno będzie się cieszyć, że nie musi iść po nie na pocztę – podziękowałam z przesadną radością w głosie, mimo to na twarzy poczciwego listonosza malowała się dziwna konsternacja. Może lęk?
– A tak, tak… proszę bardzo. Tyle zabawy z tym awizo – rzucił trochę nerwowo.
– Nie ma się pan czego obawiać. Obiecuję, że przekażę cioci te listy. Do rąk własnych – zapewniłam żarliwie, uśmiechając się przy tym trochę na wyrost. – Do widzenia. – Pożegnałam się, po czym ostrożnie ruszyłam w dół wzgórza, na którym stał nasz dom. Śnieg był wyjątkowo śliski.
− Uszanowanie panience! – Pan Staszek pozdrowił mnie w charakterystyczny dla siebie, trochę staroświecki sposób, oddalając się w stronę sąsiednich domów.
Moje myśli zaczęły niebezpiecznie szybko gonić jedna za drugą. Poczynając od śniegu, na chacie Einara kończąc. Myśl o cieście! – skarciłam się w myślach. Myśl o tym cholernym placku!
⁂
W bibliotece było pusto – prawie pusto. Gdy przypomniałam sobie, jak wielu czytelników można było niekiedy spotkać w gdańskiej osiedlowej bibliotece, którą czasami odwiedzałam jako studentka, stwierdziłam z żalem, że w Dubiecku dwie kobiety w średnim wieku oraz dzieci wypożyczające szkolne lektury to już tłumy. Szukanie pozycji, która mnie zaintrygowała, zajęło mi jakieś pół godziny. Niestety, skromne zbiory miejscowej biblioteki nie były zaopatrzone tak, jakbym sobie tego życzyła. Na pocieszenie znalazłam trzy różne zielniki, które zamierzałam wypożyczyć i dokładnie przestudiować.
Kolejka do pani bibliotekarki na szczęście była krótka. Dwie dziewczynki przede mną wypożyczały lektury i chyba jakieś książki z gatunku fantasy. Myślałam, że wszystko pójdzie sprawnie, jednak dzieciaki zaczęły zadawać sto milionów dodatkowych pytań o inne tytuły. Kobieta w śliwkowym golfie i włosach w kolorze bakłażana skrupulatnie i cierpliwie odpowiadała na ich pytania. Robiło mi się coraz bardziej gorąco. Biblioteka była dobrze ogrzewana, a ja nie pomyślałam, żeby wcześniej zdjąć kurtkę. Dobrze, że chociaż pozbyłam się czapki.
Nadeszła moja kolej. Musiałam odświeżyć swoje dane, ponieważ od dawna nie korzystałam z tej placówki, a komputery i cyfrowe katalogi powoli docierały także do Dubiecka.
Za biurkiem siedziała na pierwszy rzut oka sympatyczna kobieta. Od czasu do czasu zerkała ona na mnie znad okularów w grubych, plastikowych oprawkach, mierząc mnie uważnym i zaciekawionym spojrzeniem. Wielce prawdopodobnym było to, że z kimś jej się skojarzyłam lub byłam podobna do kogoś, kogo zna. Kogo? Nigdy wcześniej jej nie widziałam, zapewne mieszkała w naszej miejscowości dopiero od niedawna. Chyba przyjechała na zastępstwo za panią Marię, która poszła na emeryturę.
Dla pewności zapytałam ją jeszcze o książkę, na której tak mi zależało. Niestety, miła pani nie znalazła jej w systemie. No cóż, będę musiała zdobyć ją w inny sposób.
Wrzuciłam wypożyczone książki do plecaka i już miałam ruszyć w stronę drzwi, ale zatrzymał mnie głos bibliotekarki.
– Przepraszam. Czy mogę panią o coś zapytać? – zaczęła niepewnie. Chyba się czymś denerwowała; niemal cały czas przewracała w palcach kolorowe, filcowe korale.
– Czy my się znamy? – zapytałam, wahając się, czy w ogóle zaczynać rozmowę. Niby nigdzie się nie spieszyłam, ale czułam, że już gotuję się pod puchową kurtką. Rozsunęłam suwak w nadziei, że to pomoże mi się trochę ochłodzić.
– Nie, chyba nie… Jaka gafa! Bożena Szczygieł. – Bibliotekarka wyciągnęła do mnie szczupłą dłoń, uśmiechając się niepewnie. – Jestem tutaj dopiero pół roku. To znaczy w bibliotece, ale pochodzę z Dubiecka. Rzadko przyjeżdżałam. Wie pani, inne życie…
– Aha. O co chciała mnie pani zapytać? – przerwałam zwierzenia pani Bożeny. Gdybym tego nie zrobiła, najprawdopodobniej opowiedziałaby mi połowę swojego życia, zamiast przejść do sedna.
– Ach… zapomniałabym. Widzi pani, taka zapominalska się zrobiłam. – Znów uśmiechnęła się niepewnie, nie przestając obracać w palcach filcowych koralików. – Bardzo mi pani kogoś przypomina. Chodziłam tu do szkoły, dawno temu. Kiedyś była w zupełnie innym budynku…
– Przepraszam, ale spieszę się i jeżeli stąd zaraz nie wyjdę, to się chyba ugotuję. – Zaskoczył mnie mój własny pewny siebie i stanowczy ton. Jeżeli ta kobieta szukała znajomych, to chyba trafiła na nie tę co trzeba pulę wiekową.
Bibliotekarka poprawiła okulary i uśmiechnęła się szeroko, kiwając przy tym głową.
– Tak, teraz jestem tego pewna. Nazwisko to nie wszystko… Pani jest córką Alicji? Alicji Karpińskiej – prawda?
Stanęłam jak wryta. Kobieta z oberżynowym bobem na głowie przyglądała mi się z jakąś dziwną ekscytacją.
– Skąd pani…?
– Wygląda pani zupełnie tak jak ona, powiedziałabym nawet, że identycznie. I jeszcze ta pewność siebie, była dokładnie taka jak ty. Przyjaźniłam się z nią, gdy byłyśmy w podstawówce, a później w liceum. Jak wyjechałam na studia i dowiedziałam się… co się z nią stało… że nie żyje… – Kobieta zakryła ręką usta. – Po prostu nie mogłam w to uwierzyć. Ona nigdy na nic nie chorowała, była zdrowa jak ryba, no i uwielbiała wychowanie fizyczne. Po prostu okaz zdrowia… a potem takie coś.
„Takie coś…” – poczułam się bardzo niezręcznie, a określenie, którego użyła, aby opisać ciążę mojej mamy, sprawiło, że odechciało mi się przebywać z Bożeną Szczygieł w jednym pomieszczeniu. Intencje kobiety nie były złe, jednak wyznania bibliotekarki wywołały we mnie falę bolesnych wspomnień, pomieszanych z oburzeniem i frustracją.
– Przepraszam… muszę już iść, spieszę się… – wymamrotałam. – Miło było panią poznać. Do widzenia. – Pewnym krokiem ruszyłam w kierunku drzwi.
– Mnie też było bardzo miło… Do zobaczenia! – usłyszałam jeszcze za sobą głos bakłażanowej bibliotekarki.
Moim następnym celem był sklep spożywczy. Mogłam pójść do supermarketu, tam na pewno było wszystkiego w bród, wolałam jednak odwiedzić mały sklepik, w samym centrum miasta, licząc, że tam nie będzie tłoku.
Na zewnątrz było przyjemnie rześko. Duża różnica temperatur i miła odmiana po zbyt długim czasie spędzonym w ciepłej i dusznej bibliotece. Starałam się nie roztrząsać dziwnego zachowania bibliotekarki, skupiając się głównie na tym, co chcę kupić w sklepie – zapomniałam zawczasu zrobić listę zakupów i obawiałam się, że czegoś zapomnę.
„U Jadzi” – staromodny, wyblakły już szyld tuż nad wejściem witał klientów. W duchu modliłam się, żeby tylko w środku nie było kolejki. Nie przywykłam jeszcze do zbyt wielu osób na jednym metrze kwadratowym. Moje przypuszczenia mnie nie zawiodły; w sklepie „U Jadzi” była tylko pani Jadzia oraz jakiś mężczyzna popijający tanie piwo przy ustawionym przy oknie plastikowym stoliku. Podeszłam do lady i z pamięci wyrecytowałam listę potrzebnych mi rzeczy. Pani Jadzia zwinnymi, pulchnymi dłońmi podawała mi potrzebne produkty. O dziwo mały staromodny sklepik był całkiem nieźle zaopatrzony – dostałam wszystko to, po co przyszłam.
Kasa fiskalna otworzyła się z impetem; przeszłyśmy z ekspedientką do wymiany dóbr na walutę.
– To co teraz planujesz, Judytko? Chcesz zostać tutaj u nas, czy wrócisz do wielkiego miasta? – Na pucołowatą twarz pani Jadwigi wypłynął miły, spolegliwy uśmiech.
– Jeszcze nie wiem, pani Jadziu. Muszę to sobie przemyśleć, zanim podejmę decyzję. Szczerze… nie wiem, co chcę teraz robić. – Wzruszyłam ramionami.
– Jak chcesz, możesz u mnie trochę popracować… tak kilka razy w tygodniu. Miałabym więcej czasu na to, żeby zajmować się wnuczkiem. Agatka niedawno urodziła, jeżdżę do niej czasem pomóc przy dziecku. Ona tam niby wszystko z tych internetów wie, ale matka to matka, zawsze lepiej doradzi. Tylko czasu brak; jak nie sklep to dom– westchnęła ekspedientka, przestępując z nogi na nogę.
– Pomyślę nad tym. – Propozycja wydawała mi się całkiem sensowna. Od czasu do czasu mogłabym wyjść z domu i nie musiałabym ciągle prosić wujka lub cioci o pieniądze.
Zrodziła się we mnie nagła i bardzo silna potrzeba niezależności. Musiałam w końcu zacząć robić coś z własnym życiem, nie mogłam przecież cały czas gapić się w komputer, książki lub okno. To nie było życie. Poza tym czułam, że jakiekolwiek pochłaniające czas zajęcie pomoże uporać mi się z bólem i tęsknotą. Życzyłam sobie tego z całego serca.
– Dam pani znać po świętach. Bardzo dziękuję za taką możliwość.
– No to będę czekać na odpowiedź. Praca nie jest ciężka, ale czasem mocno łamie mnie w krzyżu i posiedziałabym z wnuczkiem, a tak nie mam czasu. Sklep trzeba otwierać, bo trzeba przecież za coś żyć. Namyśl się, dziecko, będzie ci tu dobrze. Nie będą to kokosy, ale zawsze jakiś grosz. – Pani Jadwiga uśmiechnęła się ciepło i przygładziła opięty na jej pulchnym ciele staromodny, kwiecisty fartuch.
Niemal natychmiast podjęłam decyzję, miałam jednak nadzieję, że nie będę musiała nosić takiego samego fartucha.
– Proszę się o nic nie martwić, obiecuję dać pani znać zaraz po świętach. – Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, odbierając od ekspedientki plastikową reklamówkę z zakupami.
– To będzie chyba jakieś… niezwykłe ciasto…? – Pani Jadzia zagaiła jeszcze na koniec wyraźnie zaciekawiona, co powstanie z moich składników. W jej pucołowatych policzkach pojawiły się dołeczki – widocznie lubiła piec.
– Tak, chcę zrobić cioci Ani niespodziankę – odparłam trochę nieśmiało. Tak naprawdę sama nie miałam pojęcia, co mi z tego eksperymentu wyjdzie. Wprawdzie w czasach wikingów podszkoliłam nieco swoje umiejętności kulinarne, jednak piec się nie nauczyłam.
– Teresa, wiesz, ta naczelniczka poczty, chwaliła mi się z samego rana, że wybiera się do Anny w tę sobotę. Trajkotała o tym, jak tylko weszła po bułki. – W głosie pani Jadzi pobrzmiewała konspiracja z nutą dramatyzmu.
Przewróciłam oczami. Zdążyłam już zapomnieć, że w Dubiecku takie informacje rozchodzą się z prędkością ponaddźwiękową. Zatęskniłam za odizolowaną od świata i wścibskich ludzkich spojrzeń, chatą Einara.
– Tak, wiem, że przychodzi – odparłam kwaśno, kierując się w stronę wyjścia. Nie przepadałam za niektórymi znajomymi mojej opiekunki, lecz nic nie mogłam na to poradzić, musiałam to jakoś przetrwać. – Dziękuję, i do widzenia.
– Nie ma za co, Judytko. Czekam na odpowiedź.
Nagle, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, mężczyzna siedzący przy oknie jakby ożył. Wpatrywał się we mnie odległym i mętnym wzrokiem, a jego zniszczona życiem i alkoholem twarz zdawała się skrywać ogromny smutek.
– Alicjo, to ty? Ty żyjesz?! – wychrypiał, wpatrując się we mnie nieobecnym wzrokiem.
Pani Jadwiga, widząc przerażenie, które chyba aż nazbyt wyraźnie malowało się na mojej twarzy, próbowała mnie uspokoić.
– Nie zwracaj uwagi na tego opoja, zawsze bredzi trzy po trzy. Wóda mu już całkiem mózg wyżarła! Nic tam już nie ma!
– Alicjo! Nie zostawiaj mnie! – rzucił jeszcze za mną mężczyzna z pijackim rozrzewnieniem.
Wyszłam ze sklepu w pośpiechu.
Szok, zakłopotanie, stres, panika… Nie wiedziałam, co mam o tym wszystkim myśleć. Pierwszy raz od bardzo dawna wyszłam z domu, do tego sama, w dodatku osoby, które spotkałam, porównywały mnie do mojej nieżyjącej matki. Gorzej! Według obcych mi ludzi wyglądałam niemalże identycznie. Pan pijaczek ze sklepu twierdził nawet, że ja to ona.
Dlaczego nikt wcześniej nie zwrócił uwagi na nasze podobieństwo?
W drodze powrotnej do domu nie mogłam przestać rozmyślać o tym, co usłyszałam w sklepie i bibliotece. Nikt nie dociekał, gdzie do tej pory byłam i co się ze mną działo, nikt nie pytał mnie, jak się teraz czuję.
Naprawdę nikogo to nie ciekawiło, czy ludzie jeszcze się nie rozkręcili?
Sapnęłam głośno, gdy w końcu wdrapałam się na wzniesienie, na którym stał nasz dom. Powinnam się zdecydowanie więcej ruszać, bo zwapnieję przedwcześnie. Nie miałam kondycji jak zawodowa biathlonistka, a krótkie spacery po lesie i raz na jakiś czas do miasta z ciocią wcale nie sprawiały, że czułam się wysportowana.
W domu nie zastałam nikogo. Zostawiłam zakupy w kuchni i zaparzyłam sobie ciepłą herbatę. Przyjemnie rozgrzane ciało i mięśnie były gotowe do realizacji kolejnych zadań, jakie wyznaczyłam sobie na ten dzień. W planach miałam gruntowne porządki; na taki tylko prezent dla cioci mogłam sobie pozwolić.
Zaczęłam od salonu, po czym przeszłam do sypialni wujostwa. Łazienkę oraz swój pokój zostawiłam sobie na koniec. Byłam w trakcie ścierania kurzu z komody, gdy w jednej z niedomkniętych szuflad dostrzegłam dwa podobnej wielkości pudełka. Na jednym widniała napisana czarnym flamastrem litera „J”, na drugim, niedomkniętym, „A”. Z tego drugiego wystawało zdjęcie, na którym z łatwością rozpoznałam sylwetkę mojej mamy.
– „A” jak Alicja – wyszeptałam. – „J” jak Judyta – dodałam po chwili.
Sama nie wiem, jak to się stało, ale w jednej chwili moja ręka, napędzana niepokojącą, niezaspokojoną żądzą ciekawości, sięgnęła po pudełko z pierwszą literą mojego imienia wypisaną na wieczku.
Co się ze mną działo, przecież nigdy nie grzebałam w cudzych rzeczach?… Ale byłam ogromnie ciekawa, co ciocia tam trzyma.
„Otwórz mnie!”– niemalże krzyczał do mnie ciężki, wypełniony „czymś” kawałek kartonu. Potrząsnęłam nim, a zawartość w charakterystyczny sposób zastukała o twarde brzegi. Listy albo zdjęcia – pomyślałam.
– Co robisz, Judytko? – Ciocia Ania pojawiła się w drzwiach swojego pokoju cicho niczym zjawa.
– O matko! – Podskoczyłam jak oparzona, a własność mojej opiekunki o mało nie wypadła mi z ręki. – Nie wiedziałam, że już wróciłaś, ciociu. Przepraszam, nie chciałam… sprzątałam i tak samo… się… – Wzruszyłam ramionami przepraszająco. Czułam się głupio, szczególnie że ciocia Ania wpatrywała się we mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Odłożyłam pudełko na miejsce, a wzrok mojej opiekunki stracił trochę na surowości.
– Chodź. Pokażę ci, co przyniosłam. – Uśmiechała się, lecz w jej głosie nadal pobrzmiewały chłód i opanowanie. Ulotne wrażenie, że wcale nie znam stojącej tuż obok kobiety, sprawiło, że przeszył mnie dreszcz niepokoju.
– Mogę skończyć, ciociu.
– Nie, nie trzeba. Chodź ze mną. Pokażę ci, co dla ciebie mam, i odgrzejemy obiad dla Janusza. Pewnie niedługo wróci z pracy. – Zachęcająco wyciągnęła w moją stronę rękę, a ja posłusznie podążyłam za nią. Czułam się zupełnie tak, jak wtedy, gdy codziennie łykałam tabletki od doktora Drzewieckiego – otumaniona i posłuszna.
Dlaczego ciocia się tak dziwnie zachowywała? Czy chodziło jej o to, że zaglądam do jej prywatnych rzeczy? Wcale się jej nie dziwiłam, mnie również nie bawiło własne zachowanie – było mi wstyd.
Stało się i ziarno ciekawości zaczęło we mnie kiełkować.
Podążyłam za ciocią Anną do kuchni.
Więzy przeznaczenia
ISBN: 978-83-8219-267-4
© B.M.W. Sobol i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Paweł Pomianek
KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl
WYDAWNICTWO NOVAE RES
ul. Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.