Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy prawdziwa miłość we współczesnym świecie ma jeszcze rację bytu? Czy oddanie za kogoś życia brzmi zbyt romantycznie i heroicznie? Współczesny świat dla wielu może wydawać się demoniczny. Ci, którzy ulegli pędowi nowoczesności, nawet nie zastanawiają się nad zanikiem najważniejszych, ludzkich wartości. A gdyby tak zatrzymać się na chwilę i popratrzeć na wszystko z dystansu? ,,Wigilia Dnia Zmarłych” to niezwykła historia, w której refleksja o degradacji człowieczeństwa miesza się z wątkiem miłosnym, a zarazem fantastycznym.
Główny bohater Oskar jest typem samotnika. Pewnego wieczoru poznaje trójkę nowych znajomych, którzy zapraszają go na bal przebierańców w Halloween. Odbywa się on w niezwykłym zamku. Przez niespodziewany obrót akcji, Oskar zostaje członkiem gangu i wciągnięty w przerażające widowisko... Czy ta historia będzie miała pozytywne zakończenie? Czy w świecie ogarniętym przez zło jest miejsce na prawdziwą miłosć?
Trzymająca w napieciu fabuła i niesamowite kreacje bohaterów tworzą mieszankę, którą otacza aura niesamowitości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Filip Zając „Wigilia Dnia Zmarłych”
Copyright © by Filip Zając, 2018
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie
może być reprodukowana, powielana i udostępniana w
jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.
Redaktor prowadzący: Renata Grześkowiak
Korekta: Marianna Umerle, Dominika Urbanik
Projekt okładki: Rafał Klaus
Ilustracje: Rafał Klaus
Skład epub, mobi, pdf: Kamil Skitek
ISBN: 978-83-8119-387-0
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Październik to dla mnie najsmętniejszy miesiąc w roku, a ten ostatni… No cóż, był najbardziej ponury ze wszystkich w moim życiu. Zaczął się od mojej małej, personalnej katastrofy. Otóż kobieta, z którą spędziłem kilka długich, nie zawsze pięknych i szczęśliwych lat, postanowiła zakończyć nasz związek. Uzasadniła to w bardzo prosty sposób:
– NIE MASZ JAJ! – Jej głos był podniesiony i dobitny. Przeciągała każde z tych trzech słów, zupełnie jakby zwracała się do kogoś upośledzonego. – No nie masz jaj, Oskar! Nie będę marnowała swojego życia na takiego nieudacznika. Ciepłą kluchę.
Cóż… Nie mogło nie zaboleć.
Po naszym rozstaniu nostalgia zlepiona z tęsknoty i żalu dosłownie odebrała mi rozum. Balowałem jak nigdy wcześniej. Moje wspomnienia z tamtego okresu są zamglone przez alkohol, niejasne, ale jednak postanowiłem je tutaj przytoczyć.
Pamiętam, jak jednego wieczoru stałem przed lustrem i, wpatrując się w moje odbicie, zaglądałem w głąb swojej duszy, by wniknąć w nią moją świadomością. Wybrałem się w podróż w głąb siebie, a jej celem było odnaleźć tę część mnie, która odpowiada za miłość do mojej byłej. Miałem zamiar uśmiercić to uczucie, totalnie je spopielić. Przynajmniej tak to wspominam, ale byłem pijany. Moje myśli w tamtym momencie się zlewały i rozmywały na przemian, przelewając się z jednej strony mojej czaszki na drugą, wraz z krwią nasączoną alkoholem. W każdym razie, zagłębiony w pijackie rozważania, wciąż krążyłem wokół śmiertelnych tematów i następnego poranka zbudziłem się na łące nieopodal lasu z kawałkiem sznura w ręce. Gdy się tylko ocknąłem, prócz kaca dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Zdawało mi się, że człowiek, zwłaszcza ten obdarzony pewną dozą intelektu, nie powinien doprowadzać się do tak podłego stanu.
~W~
Pewnego wieczoru po rozstaniu siedziałem cicho w kącie, skryty przez półmrok, w barze nieopodal rynku w dużym i tłocznym mieście, w którym żyję do dziś. Zasysałem drobnymi łyczkami ciemne piwo i obserwowałem otoczenie. Ponadto, poddałem się głębokiemu rozmyślaniu. Uznacie mnie za dziwaka, ale dostrzegałem niezwykłe podobieństwo w relacjach społecznych ludzi do budowy związków chemicznych.
Dla przykładu, tamtego wieczoru skoncentrowałem się najpierw na pewnym typku w czerni. Przyszedł z dwiema dziewczynami, brunetką w czerwonej kreacji i rudą w czarnej. Obydwie były wpatrzone w niego jak w boga. Obydwie go dotykały. Łapały pod ramię. Droczyły się. Nie krępowały się niczym. Dla mnie wyglądało to jak woda: dwa atomy wodoru spojone z jednym tlenem.
Stolik dalej siedziała parka. Facet w koszuli w kratę z bujną, elegancko przystrzyżoną brodą tulił i całował drobną, niewielką w porównaniu z nim, blondyneczkę. Drobna nie znaczy bez charakteru. Wprawdzie ubrała się niewyróżniająco – ot, koszula i dżinsy. Nie przeszkadzało jej to jednak w odsłanianiu dużego dekoltu. Gdy wyrywali się z transu, pełnym zazdrości i zawiści wzrokiem taksowała dziewczyny w sukienkach albo spódnicach, które przechodziły obok. Moim zdaniem niesłusznie. Brodacz patrzył tylko na nią. Co mi przypominali? Byli jak dwa atomy azotu spojone potrójnym wiązaniem. Czy ktoś mógłby ich rozerwać? Owszem. Potrzebowałby jednak wielu innych pierwiastków. Ale azot, jak to azot, nie lubi dodatków. Przy pierwszej lepszej okazji wyrwie się i ponownie wróci do swojej pary, dając wcześniej wybuchowy pokaz.
Niedaleko mnie siedziało dwóch facetów. Nosili bluzy jakiejś dziwnej marki powiązanej z gronem jakichś nieznanych mi raperów. Byli ogoleni na łyso. Wlewali w siebie piwo w zawrotnym tempie. Nie wyglądali na szczególnie zadowolonych ze swojego towarzystwa. W moim umyśle przypominali cząsteczkę chloru.
Zaraz przy przeciwległej do mnie ścianie znajdowała się loża. Tam już mieliśmy obraz nieco bardziej skomplikowany, złożony z całkiem sporej grupki ludzi: sześciu facetów i sześciu dziewczyn. Mężczyźni zdawali się zżyci ze sobą. Na oko można by przypuścić, że wiele razem przeszli. Wymieniali się historyjkami, być może wspomnieniami. Śmiali się. Z kolei kobiety były trochę wykluczone z tej relacji, a każda wczepiała się w swojego towarzysza. Między paniami nie było żadnej więzi. Według mnie wyglądali jak typowy toluen. Aczkolwiek muszę przyznać, był to bardzo rzadki widok, pustka prowokuje bowiem reakcję. Prędzej czy później dziewczyny zacznie łączyć jakaś więź. Jaki związek wtedy się stworzy? Nie wiedziałem. Dlatego czekałem i obserwowałem.
Zobaczyłem, że dwóch facetów w bluzach, ze stolika opisanego wcześniej, wstaje i szuka nowego towarzystwa. Domyślałem się, że zależy im raczej na towarzyszkach. Chętnie bym poobserwował, co z tego wyniknie, ale akurat wtedy mój pęcherz dał o sobie znać. Wiadomo, jak to jest po kilku piwach.
W toalecie nie działo się nic ciekawego. Zwykła, rutynowa akcja toaletowa. Jednak po wyjściu, w lekko przyciemnionym korytarzu, stałem się świadkiem bardzo nietypowej sceny. Mianowicie panowie, o których wcześniej wspomniałem, napierali na rudą dziewczynę w czarnej kreacji. Nie byli mili i uprzejmi, co to, to nie. Określiłbym ich zachowanie jako natarczywe, choć wciąż stanowiłoby to raczej niedomówienie.
Stała pod ścianą. Jeden był naprzeciw niej i opierał się ręką o ścianę tak, by blokować dziewczynie możliwość ucieczki w stronę łazienki. Drugi stał obok tak, by nie mogła pobiec do znajomych.
– Dobra, zawijaj do jej ziomków – mówił ten naprzeciwko rudej. – Ja sobie dam już radę, a ty ich zagadaj, bo się ogarną. Później się zmienimy. – Zacisnął drugą dłoń na jej ustach.
W oczach dziewczyny pojawił się strach.
Na ten widok usłyszałem w głowie głos mojej byłej: „NIE MASZ JAJ” i pomyślałem sobie, że jak to?! Ja nie mam?! Udowodnię zaraz, że mam!
Zrobiłem groźną minę. Podszedłem do nich szybkim, chwackim krokiem. Klepnąłem jednego w ramię i najpoważniej, najgroźniej jak tylko umiałem, krzyknąłem:
– Zostawcie ją!
Wtedy ten przyszpilający rudą wykonał nagły obrót. Nie wiedziałem nawet, kiedy jego zaciśnięta pięść z siłą co najmniej rozpędzonego pociągu uderzyła mnie w skroń. Nie zwróciłem też uwagi, w którym momencie upadłem na kolana i zacząłem się podpierać na ramionach.
– Z czym do ludzi?! – powiedział jeden. Chyba ten od uderzenia.
Półprzytomny wymamrotałem tylko:
– Dziękuję, dobranoc.
– Szczym ryj! – usłyszałem.
Kolejna rzecz, jaką zauważyłem, to gumowy przód tenisówki, która z zawrotną prędkością zbliżała się do mojej twarzy. Owo obuwie posłało mnie w objęcia Morfeusza. Nastała ciemność.
~W~
Po odzyskaniu przytomności wszystko, co zobaczyłem, było rozmazane, nieostre, w tym trzy twarze pochylone nade mną.
– Wstawaj – powiedział facet, chyba w czarnej koszuli i mocno pociągnął mnie za rękę.
Gdy znalazłem się w pionie, widziałem już nieco jaśniej, a świadomość powoli wracała na swoje miejsce, choć w głowie dalej mi szumiało.
– Oj, chłopaczku, dałeś ciała – powiedziała do mnie szatynka.
– No. – Mój stan nie pozwalał na żadną bardziej skomplikowaną konkluzję. Wziąłem kilka wdechów i dodałem: – Trochę mnie obili.
– Nie o to mi chodzi. – Szatynka machnęła ręką, po czym wskazała rudą koleżankę.
Zacząłem zdawać sobie sprawę, że jeszcze przed chwilą trzymała moją głowę na kolanach.
– Berenice już ci chciała robić sztuczne oddychanie usta-usta, ale się obudziłeś.
– Uch! NICOL! – Berenice się zarumieniła, wstała i lekko pchnęła szatynkę.
– Dziewczyny, spokój! – Facet w czerni nie puścił mojego ramienia i wciąż lekko mnie podtrzymywał. – Zdążyłeś już się dowiedzieć, jak mają na imię dziewczyny, wypadałoby więc, bym również się przedstawił. Jestem Zozym.
– Miło mi poznać… Swoją drogą, ciekawe macie imiona… Ja jestem Oskar. Powiecie mi, co się stało?
– Narobiłeś trochę zamieszania – wyrwała się szatynka. – Zozym zwrócił na to uwagę i przyszedł tu sprawdzić, co się dzieje. Uratował ją. – Wskazała rudą, po czym oparła się ostentacyjnie na ramieniu bohatera wieczoru i pocałowała go w policzek.
– Ale ty też byłeś dzielny – dodała Berenice. – Ruszyłeś mi na ratunek… Byłeś jak rycerz pędzący na pomoc damie w opresji!
– Rycerz z bardzo krótką kopią – dodała Nicol.
Berenice skosiła ją wzrokiem.
– Wyjdziesz zapalić? – spytał Zozym.
– Czemu nie – odparłem wciąż na wpół przytomny.
Wyszliśmy więc. Chłodne powietrze nieco mnie oprzytomniło. Zozym wyjął papierosy.
– Ja nie palę – odpowiedziałem, świadomy już tego, co się dzieje.
– Nie ma problemu – odparł.
W tym momencie Berenice złapała mnie pod ramię. Spojrzała mi głęboko w oczy i powiedziała lekko przyciszonym głosem:
– No chodź, jednego na spółę.
Spojrzałem w błękit jej spojrzenia. Zabrzmiało to tak, jakby proponowała coś zupełnie innego, a ja nie byłem w stanie jej odmówić.
– W takim razie się skuszę. – To były jedyne słowa, jakie mogłem z siebie wykrztusić znajdując się pod naporem jej wejrzenia.
– Daj ogień – powiedziała Nicol do Zozyma.
Płomyczek zapalniczki Zippo zakręcił się między nami. Berenice puściła moje ramię. Ja wciąż patrzyłem na nią.
– To co powiesz o sobie, Oskarze? – spytał nasz towarzysz, wypuszczając dym nosem.
– Poza tym, że nie umiesz się bić, ale i tak pchasz się do bitki – dodała Nicol.
– W sumie nic ciekawego. Tak sobie siedzę i obserwuję… Dawno tu nie byłem i przyglądałem się ludziom w środku… Więc nic ciekawego.
– To co zobaczyłeś w Berenice? – spytała szatynka, zanim zdążył zareagować Zozym. Uśmiechnęła się zajadle i chyba stłumiła w sobie śmiech.
– Wybacz jej – powiedział Zozym, choć wcześniejsze pytanie też wywołało na jego twarzy uśmiech. – Po prostu już wcześniej o tobie dyskutowaliśmy.
Byłem zszokowany bezpośredniością moich nowych znajomych. W sumie wpadłem w osłupienie już trzeci raz tego wieczoru. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że w tym towarzystwie często będzie mi się to zdarzać. Zakrztusiłem się dymem i oddałem papierosa Berenice.
– O mnie? – spytałem z niedowierzaniem.
– A o tobie. – Nicol wystrzeliła pierwsza z odpowiedzią. Zacząłem się zastanawiać, czy nie leży to w jej zwyczaju. – Widzieliśmy, jak się na nas gapisz.
Zaniemówiłem.
– Nie przejmuj się nią. – Zozym próbował wyprowadzić mnie z osłupienia. – Ta dziewczyna po prostu lubi być dosadna. – Zaciągnął się. – Poza tym, nie mamy ci tego za złe. Ot, taki typ obserwatora z ciebie.
– Owszem. – Nieco się uspokoiłem. Jednak zaintrygowało mnie, jak wiele ci ludzie o mnie wiedzą. – Wydaje mi się, że trafiłem na obserwatora równego sobie – dodałem ostrożnie. Po cichu liczyłem, że wyciągnę w ten sposób trochę więcej informacji o moich rozmówcach.
Zozym uśmiechnął się szeroko. Zaciągnął dymem i odparł:
– Taaak, można o mnie tak powiedzieć. Mam po prostu wieloletnie doświadczenie.
– A co się stało z tamtą dwójką? – spytałem zaciekawiony. Wspomnienie oprawców Berenice wpadło do mojej głowy tak niespodziewanie, że po prostu musiałem zadać to pytanie.
– Uciekli – powiedział i wypuścił dym. Ja z kolei poczułem się lekko rozczarowany. Liczyłem na opowieść o zmaganiach z napastnikami, a tu… nic. Musiałem się nacieszyć zwykłym, krótkim „uciekli”.
– W popłochu – dodała Nicol. – Mój bohater upuścił im trochę krwi. – Uśmiechnęła się filuternie i znowu pocałowała Zozyma w policzek.
– Wiecie co? Ja się chyba będę zbierał – powiedziałem, widząc, że żar papierosa mojego i Berenice zbliża się do żółtego filtra. – Mam dość wrażeń jak na ten wieczór. Wybaczcie, ale naprawdę dopadło mnie zmęczenie.
Odsunąłem się od Berenice, lecz ona chwyciła mnie z powrotem za ramię.
– Zostań – powiedziała ściszonym głosem kusicielki.
Ponownie wbiła mnie w ziemię. Starcie z hipnotyzującym błękitem jej oczu przekraczało moje możliwości. Byłem bezbronny wobec jej wdzięków.
– Chodź, postawię ci piwo – zaproponował Zozym. – Gdyby nie ty, nie zorientowałbym się, że Berenice ma kłopoty. Winny ci jestem przysługę.
– Ech. – Nijak mi było stać przy swoim. – Przekonaliście mnie.
Weszliśmy do baru. Zozym i Nicol poszli po piwo. Ja i Berenice zostaliśmy sami. Usiadłem na kanapie, a ona wcisnęła się między mnie a boczne oparcie. Odsunąłem się lekko. Była piękną kobietą i przez nieśmiałość trochę się jej obawiałem. Siedzieliśmy tak przez chwilę w ciszy.
– Jesteś bardzo małomówna – odezwałem się w końcu. Serce waliło mi jak dzwon.
– Trochę – odpowiedziała.
Moje myśli zaczęły pędzić jak oszalałe. „Co teraz? Jesteś beznadziejny! Jak sądzisz, co mogła odpowiedzieć?!”. Przez to swoje samobiczowanie, straciłem kompletnie odwagę i nie odezwałem się już więcej.
Siedzieliśmy więc, tak przez chwilę oplątani niezręczną ciszą. Jednak w końcu przyszło wsparcie, a wraz z nim wybawienie w postaci wiecznie roztrajkotanej Nicol.
– Wróciliśmy, gołąbeczki! – krzyknęła.
Zozym postawił kufle z piwem przede mną i Berenice, po czym klapnął obok mnie.
– Nie przejmuj się – powiedział.
– Czym? – spytałem.
– Berenice.
Spojrzałem na nią. Zarumieniła się, a ja wciąż nie mogłem zrozumieć, o co mu chodzi.
– To bardzo nieśmiała dziewczyna, ale polubiła cię.
– Oj, nie podpowiadaj mu. – Nicol jak zwykle musiała dorzucić swoje trzy grosze. Strasznie lubiła zwracać na siebie uwagę. – To obserwator! On już wszystko o nas wie. – Roześmiała się.
– Niekoniecznie – odparłem. – Określiłem tylko, w jaki sposób funkcjonujecie w waszej relacji, ale na podstawie kilku sekund obserwacji ciężko ocenić czyjąś osobowość. To już wymaga interakcji.
– Zaciekawiłeś mnie. – Zozym oczami wwiercił się w moją duszę. – Możesz rozwinąć?
Przytoczyłem im mój sposób porównywania ludzi do pierwiastków i związków chemicznych. Nawet Nicol postanowiła mnie wysłuchać do końca, bez wtykania swoich komentarzy. Gdy zakończyłem, wziąłem głęboki wdech w oczekiwaniu na zimne wiadro krytyki.
– Powiem ci – rozmówca po mojej prawej pogłaskał się po gładko ogolonej brodzie – że jest to bardzo ciekawa koncepcja. Może niekoniecznie słuszna albo niekoniecznie przydatna, ale ciekawa.
Wypuściłem powietrze.
– Mógłbyś rozwinąć?
– W pewnym sensie obrazuje relacje między ludźmi w danej zbiorowości. Jednak relacje międzyludzkie nie są statyczne ani stabilne. Zmieniają się. Dla przykładu: włączyłeś się do naszego grona. Jakim teraz jesteśmy związkiem?
– Ciężko mi powiedzieć. – Poczułem zakłopotanie. Z drugiej zaś strony, rzadko spotykałem godnego siebie rozmówcę. Zozym zdawał się naprawdę bystrym człowiekiem, więc zebrałem się w sobie i uporządkowałem myśli. Wziąłem głęboki wdech i zacząłem wykładać. – By móc obiektywnie oceniać i określać zbiorowość, powinno się ją obserwować od zewnątrz. Nie będąc jej członkiem. Natomiast aby móc ją zmienić, trzeba stać się owej zbiorowości integralną częścią. Zmiana zaszła. Wątpię, bym był teraz w stanie opisać naszą relację... Przynajmniej obiektywnie.
– E, gadasz jak potłuczony. – Nicol nie mogła sobie darować. – To brzmi jak naukowy bełkot!
– Gratuluję przemyślenia. – Zozym nie zwrócił na nią uwagi. – Bardzo słuszne. Jednak spróbuj. Tak czysto teoretycznie. Wyobraź sobie, że dalej siedzisz przy swoim stoliku i obserwujesz nas.
– Ech… – Zamyśliłem się. – Mógłby być to kwas chlorowy trzy albo azotowy trzy.
– O! Dokładnie. Układ nam się zmienił. Trafność odłóżmy jak na razie na bok. – Poruszył rękoma tak, jakby coś przesuwał. Był to tylko pretekst, by lekko połaskotać Nicol. Ta się zaśmiała, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego przysunęła się i przełożyła swoje ramię przez jego ramiona. Tymczasem mówca kontynuował: – Chciałbym zauważyć, że w tym nowym układzie nie zgadzają nam się pierwiastki. W poprzednim związku ja byłem tlenem, dziewczyny wodorami. Ty nie mogłeś być wcześniej azotem czy chlorem, bo to atomy gazu, a te występują zawsze w parze. U nas zatem jeden wodór musiałby się zamienić w tlen. Wiesz już, Oskarze, o co mi chodzi? Przyznałbym twojej tezie pełną słuszność, gdyby nie to, że twoje pierwiastki zmieniają się ot tak. Owszem, dla opisania jakiejś relacji w danym momencie może to mieć zastosowanie, jednak relacje są zbyt dynamiczne. Związki chemiczne są znacznie bardziej trwałe. No chyba że twoje opiniowanie nie jest do końca trafne… Ale jaki jest wtedy sens opiniowania?
Zwiesiłem głowę. Wygrał.
– Dupa nie obserwator.
– Nicol, zdziwiłabyś się. Z pewnością nie znalazł najlepszej metody, jednak ma ona w sobie coś urokliwego. Oskarze, pokaż jej, że się myli. Powiedz nam coś o osobowości Nicol, na pewno masz już pewien pogląd.
– Ech – ponownie westchnąłem. Zebrałem myśli i zacząłem swoją interpretację: – Nicol z pewnością lubi, gdy się jej poświęca uwagę. Bardzo potrzebuje cudzej atencji. Stąd te jej komentarze i docinki. Może mieć zaniżone poczucie własnej wartości. Przypuszczam, że jej ojciec nie poświęcał jej dość uwagi, gdy była mała, ale to bardzo daleko idący wniosek… Poza tym jest naprawdę inteligentna. Woli to maskować. Chciałaby, aby ludzie odbierali ją jako głupiutką ślicznotkę. Nie wiem czemu… Może by łatwiej było ich omotać? Nie mam pewności.
– No, no. – Zozym znów podrapał się po brodzie. – I co teraz powiesz, Nicol? Dalej myślisz, że kiepski z niego obserwator?
– Na pewno lepszy obserwator niż rycerz.
– Oj, nie bądź dla niego taka surowa. Zobacz, nasz kolega się przez ciebie zarumienił.
– A nie powinien. Jeszcze nie ma powodu. – W tym momencie pogładziła moje ramię ręką przewieszoną przez Zozyma. – No, może teraz już troszkę ma. – Na jej pochylonej twarzy pojawił się kokieteryjny uśmieszek.
Zarumieniłem się jeszcze bardziej.
W tym momencie Berenice, która wcześniej nie dawała znaków życia jak ta szara mysz, chwyciła mnie za drugie ramię i pociągnęła do siebie, jakby chciała mnie wydostać z zasięgu Nicol. Poczułem się jak pluszowy miś rozciągany przez dwie małe dziewczynki. Nie zaprzeczę, było to miłe, ale jednocześnie bardzo obce mi uczucie. Nie przywykłem do takich sytuacji, nie miałem nawet okazji przywyknąć. Czułem się onieśmielony, a jednak w tym onieśmieleniu było coś radosnego.
W końcu Berenice wyłowiła mnie spod macek Nicol. Siedzieliśmy teraz bardzo blisko siebie. Już nie mogło być mowy o jakimś nieumyślnym otarciu. Byłem ja. Była ona. Byliśmy my.
Nicol nie opłakiwała straty. Zamiast tego namiętnie pocałowała swojego towarzysza. Jej duże, jędrne i kusicielskie udo wylądowało na jego kolanie.
– Przytulisz mnie? – spytała moja wybawicielka. – Mam ochotę na odrobinę czułości. – Znów wbiła we mnie swój wzrok.
Przytuliłem. Jedną rękę położyłem na jej ramieniu, drugą umieściłem na jej brzuchu. Ona położyła swoją główkę na mojej piersi i przywarła mocno. Swoimi pazurkami lekko skrobała mój brzuch. Już wiedziałem, że nie chcę jej wypuścić. Była niczym maść dla mojego serca. Pocałowałem czubek jej rudej czupryny i mocno zaciągnąłem się zapachem jej włosów.
Ona musnęła ustami moją koszulę. Później spojrzała w górę, w kierunku mojej twarzy i pocałowała mnie w szyję. Był to delikatny, spokojny, jeszcze nieco nieśmiały pocałunek. Ja powtórzyłem swój, znów zanurzając twarz w jej rudych kędziorkach. Wtedy ona nieznacznie szarpnęła za moją koszulę, tak jak mała dziewczynka szarpie za nogawkę spodni ojca, gdy chce, by ten na nią spojrzał. Więc spojrzałem. Lekko się podniosła i delikatnie musnęła moje usta swoimi, po czym znów się we mnie wtuliła. Schowała się jak mysz w norce.
Uśmiechnąłem się.
– Jesteś bardzo przyjemna.
– Ty też. – Nie podniosła głowy.
– Lubisz się przytulać?
Pokiwała głową. Pochyliłem się lekko.
– To dobrze, bo ja też – szepnąłem i pocałowałem po raz trzeci jej czuprynę tak, jakbym stawiał kropkę na końcu zdania.
Ona wtuliła się mocniej. Ja skupiłem się na jej cieple. Na jej miękkości. Na nasycaniu moich zmysłów, dłoni, policzków jej bliskością.
Tak, na szeptach i przytulaniu, minęło nam kilka godzin.
~W~
– Idziecie zapalić? – Z naszego stanu boskiego zawieszenia wyrwał nas Zozym, machając papierośnicą.
– Ja dziękuję. – Spojrzałem na telefon. Była już trzecia. – Chyba będę się zbierać.
Berenice spojrzała na mnie z lekkim żalem.
– Naprawdę muszę już iść – dodałem.
– Wiesz co, to nie taki głupi pomysł – rzucił Zozym. – Dziewczyny! My chyba też się będziemy zbierać. Późno już.
Nie odpowiedziały. Po prostu zaczęły zakładać swoje płaszczyki. Od razu było widać, kto tu dowodzi. Postanowiłem zostać z nimi jeszcze chwilę, poczekać, aż wypalą papierosy. Chciałem też odprowadzić moją rudowłosą towarzyszkę. Jednak w momencie, gdy zasugerowałem wyjście, odskoczyła ode mnie. Miałem wrażenie, że specjalnie mnie unika. Nie lgnęła już do mnie. Najwyraźniej poczuła się obrażona.
Staliśmy więc. Oni palili. Ja, senny i zmęczony, przysłuchiwałem się rozmowie Zozyma i Nicol na temat jakichś gości czy przebrań i o jakimś balu, który miał mieć wkrótce miejsce. Wtedy nie było to dla mnie istotne. Nie wiedziałem jeszcze, że ten bal odmieni moje życie.
– Idziemy wrzucić coś na ząb. Chcesz dołączyć? – spytał.
– Oj, ja bym cię wrzuciła – dodała szatynka i mrugnęła do mnie.
Berenice kiwnęła głową na nie.
– Odpuszczę – zadecydowałem. – Na noc wolę się nie przejadać.
– Niech tak będzie. – Zozym wzruszył ramionami. – Wiesz co? Jesteś spoko. Daj nam swój numer, jutro też gdzieś wyskoczymy, Co ty na to? – Zgasił butem niedopałek.
– Z miłą chęcią.
Wymieniliśmy się numerami.
– No, to będziemy lecieć. Miłej nocy, Oskarze.
Podeszła do mnie Berenice. Przytuliła się mocno. Była ode mnie niższa prawie o głowę. Szarpnęła delikatnie moją kurtkę. Doświadczony wiedziałem, że mam się pochylić.
Pocałowała mnie. Namiętnie. Bardzo namiętnie.
– Chodź, Berenice, jeszcze jutro się nim nacieszysz. – W głosie Nicol dało się słyszeć zażenowanie.
Wtedy mnie zaskoczyła. Pod sam koniec ugryzła mnie w język. Mocno. Bardzo mocno. Poczułem smak krwi. Odskoczyłem od niej jak oparzony.
– Auć! – krzyknąłem i dotknąłem miejsca, w które mnie ukąsiła. Na palcach miałem krew.
– Oj, przepraszam – odpowiedziała sprawczyni i w podskoku pocałowała mnie w policzek. – Na pocieszenie ci powiem, że słodki jesteś! – Po tych słowach zwiesiła głowę i wierciła swoją stópką jak mała dziewczynka złapana na psocie.
Spojrzałem na nią. Nie byłem w stanie się na nią złościć.
– Ty też. Ale proszę, nie przesadzaj, dobrze?
– Dobrze.
– Berenice! – Zozym i Nicol zawołali ją z ciemnej uliczki. Oddalali się.
– Pa. – Na pożegnanie pocałowałem ją w czoło.
– Pa, pa – odpowiedziała miękkim, przyciszonym głosem i pobiegła w ich kierunku.
Ja, głupek, który naoglądał się romansideł, stałem tak jeszcze chwilę i patrzyłem, jak się oddala. Nie obróciła się.
Poszedłem w swoją stronę. Do domu.
~W~
Z pewnością wzbudzi to w was śmiech, lecz byłem zauroczony. Berenice mnie zahipnotyzowała, wręcz zniewoliła mój umysł, który tak bardzo pragnął kochać i czuć się kochany.
Następnego dnia siedziałem w swoim pokoiku. Nie należał do dużych – mieściło się w nim łóżko, biurko, szafa i jeden człowiek. Choć w tamtym momencie byłem raczej tylko skrawkiem człowieczka. Targany wspomnieniami i marzeniami, stałem się maleńki pod przygniatającymi mnie uczuciami. Rozmyślałem. Rozczulałem się. Moje myśli wiecznie wracały do rudowłosej piękności.
Niejednokrotnie wcześniej przypisywano mi nadwrażliwość. Teraz ta cecha przyszpilała mnie do łóżka.
Tuliłem, pieściłem, wręcz molestowałem poduszkę przy tęsknym wspominaniu Berenice. Moje zmysły oszalały. Wtulając się w pościel, czułem zapach jej włosów. Ściskając poduszki, miałem wrażenie, że czuję ciepło bijące z jej ciała. Niejednokrotnie w półsennym amoku szukałem jej ust i z rozżaleniem otwierałem oczy, gdy napotykałem tylko pustkę. Miotałem się w tę i we w tę po pościeli, ale znajdowałem jednie fragmenty poduszek i kołdry.
W końcu zebrałem wszystkie siły zdrowego rozsądku i postanowiłem wstać. Nie zaprzeczę, głód również posłużył mi za motywator. Swoją drogą bardzo skuteczny.
Na zewnątrz panował już półmrok. Przez okno w kuchni zobaczyłem tylko wątłą, czerwoną łunę tnącą ostrzami promieni gęste chmury. Słońce łapało ostatnie sekundy dnia. Ja tymczasem postanowiłem złapać coś do jedzenia.
Nie pomogło. Wspomnienia o Berenice nie dawały za wygraną. Przez cały czas miałem wrażenie, że jest gdzieś blisko. Czułem jej obecność. Gdy kroiłem warzywa, kątem oka złapałem jakiś ruch za oknem. Tak jakby przemknęła tam jakaś postać. Było to co najmniej niemożliwe, bo mieszkam na czwartym piętrze. Gdy podniosłem wzrok, nie zobaczyłem tam nic. Wróciłem do przygotowywania jedzenia.
Jednak dziwne przeczucia mnie nie opuszczały. Jakąś chwilę później, gdy odwróciłem się od kuchenki z talerzem, zobaczyłem ją w oknie! Ją! Piękną Berenice! Talerz wypadł mi z ręki, a gdy schyliłem się, by go podnieść, zjawa musiała rozwiać się, bo gdy wstałem, dostrzegłem za oknem tylko mrok nocy.
Zjawa, mara, złudzenie wygłodniałego umysłu – tak sobie to tłumaczyłem. Mimo jaskółczego serca mam przecież również rozum, jestem skłonny do trzeźwego myślenia. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Gdy kończyłem posiłek, odezwał się telefon.
– Witaj, Oskarze! – Przypuszczam, że Zozym musiał palić w trakcie naszej rozmowy. Dźwięk wypuszczanego dymu rozniósł się w słuchawce. – Co porabiasz?
– Miło cię słyszeć – odparłem. – Właśnie kończę jeść. A ty co porabiasz?
– Ano właśnie wybrałem się na spacer po mieście. Za jakiś czas mam się spotkać z dziewczynami. Chcesz się dołączyć?
– Pewnie. – Wręcz podskoczyłem. – Gdzie się spotykamy?
– Umówmy się na rynku. Za ile będziesz?
– Daj mi godzinę. – Biegłem już do łazienki. – Muszę się przygotować i od razu jadę do was.
– Świetnie. Będę na ciebie czekał. Pod pręgierzem będzie ci pasowało?
– Oczywiście. Do zobaczenia.
Odrzuciłem telefon. Naprędce zacząłem się myć. W głowie nie miałem nic, od ścianek czaszki odbijało się tylko echo imienia: „Berenice, Berenice, Berenice”.
~W~
Deszcz, jak na złość, postanowił nas nawiedzić. Lekkimi uderzeniami zaznaczał swoją senną obecność. Szybkim krokiem pokonywałem główne ulice rynku, by dotrzeć na sam jego środek. Latarnie skrzyły się żółto-pomarańczowym światłem, czyniąc wszystko wokół równie połyskliwie żółto-pomarańczowe. Iskry żarówek odbijały się od ścian starych i znużonych swym żywotem budynków. Od wyszlifowanych butami poniemieckich kamieni, którymi były wyłożone ulice. Od żebraków stłoczonych pod zadaszeniami, przemoczonych, zapuszczonych i wynędzniałych.
Jeden szczególnie przykuł moją uwagę. Na oko był już w podeszłym wieku. Gęste, długie włosy, poszarzałe przez życie, opadały w nieładzie na jego ramiona. Równie gęsta i poszarzała broda, zlepiona kwaśnym deszczem, przylepiała się do płachty zrobionej z worka na śmieci. Klęczał tak w deszczu, wkomponowany między latarnię a śmietnik, z ręką wyciągniętą przed siebie. Jego ciało znaczyły liczne zmarszczki, a skóra wyglądała na twardą i zużytą.
Gdy go tylko ujrzałem, musiałem na chwilę przystanąć. Musiałem mu się przyjrzeć. Wejrzałem w niego. Uderzyły we mnie wizje zagubionego we współczesności człowieka. Była to osoba, która powoli wszystko traci. Straty mogły postępować powolutku i niezauważalnie, stopniowo i skutecznie pogłębiając go w nędzy niezrozumianego przezeń świata. Mógł też wieść dobre życie. Przynajmniej do czasu jakiejś klęski. Wyniszczającej, wypalającej klęski.
Choć niezwykle zastanawiała mnie droga, która przywiodła go w to miejsce, nie odważyłem się podejść i spytać, jak było naprawdę. Z jednej strony gdzieś z tyłu głowy tkwiła mi Berenice, a z drugiej nie mogłem się uwolnić od obserwowania tego człowieka. Odnajdowałem w nim po części siebie. Byłem tak samo jak on zagubiony w świecie szalonych technologii i w sobie samym. Ja przecież też żebrałem. Nie tak jak on, lecz podobnie. Ja żebrałem o ludzką atencję dla mojego poplątanego wewnętrznie świata, on prosił o chwilę uwagi i idącymi za tą uwagą paroma drobnymi. Zarówno on, jak i ja byliśmy wytrwali i niezłomni w swym żebraniu.
W końcu się ocknąłem. Podszedłem, wyjąłem z kieszeni drobne i wręczyłem je do wyciągniętej ręki. Spojrzałem mu w oczy. On w moje. Uśmiechnął się. Upuścił pieniądze i chwycił mnie za moją zastygłą w bezruchu dłoń. Wycelował we mnie palec wskazujący drugiej dłoni i rzekł:
– Umrzesz! – Nie było w jego głosie smutku czy przeraźliwej doniosłości. Powiedział to wręcz z radością. – A teraz biegnij, bo przemokniesz. – Puścił mnie i schylił się po pieniądze.
Odskoczyłem i pobiegłem ku pręgierzowi. Szczęśliwe i uśmiechnięte „umrzesz” kołatało mi się w głowie, tak jak to wcześniej robiło „Berenice”. Wiedziałem, że słowa te nie miały żadnego znaczenia. Przypuszczałem, że chciał mi się jakoś odwdzięczyć za drobny gest dobroci. Jedyna wróżba, jaką mógł mi sprzedać, pewna, że się spełni, to właśnie „umrzesz”. Kolejne zdanie zresztą potwierdzało jego brak złych intencji. Świadczyło o trosce.
Zdyszany wbiegłem na rynek. Koło pręgierza stała tylko jedna osoba. Zozym. Palił papierosa, zakrywając go dłonią przed niepożądanym deszczem.
Wówczas po raz pierwszy zwróciłem więcej uwagi na jego ubiór. W stylu Zozyma dominowała czerń, a podkreślała ją czerwień. Na jego głowie spoczywał melonik. W jednej ręce wiecznie skrzył się papieros, w drugiej trzymał czarną laskę, którą wieńczyła kula, a nie uchwyt.
– Witaj, Oskarze – przywitał się z oddali i skierował w moją stronę. – Nie zmokłeś za bardzo?
– Może trochę, a ty?
– Nie czyni mi to szczególnej różnicy. To tylko woda. – Uścisnął mi dłoń i wyciągnął papierośnicę. – Chcesz?
– Nie, dzięki.
– Nie szkodzi. – Zozym przyglądał się mojej twarzy przez sekundę. – Czyżbym widział zażenowanie?
– Nie, ależ skąd!
– A teraz i skrępowanie! Domyślam się, o co chodzi, przyjacielu! – Chwycił mnie w tym momencie za ramię. – Dziewczyny jeszcze do nas dołączą. Spokojnie.
– To co teraz robimy?
– Najzwyczajniej w świecie poczekamy na nasz środek transportu. Proponowałbym pod tym zadaszeniem. – Wskazał laską kierunek.
W ciszy pokonaliśmy dystans dzielący nas od suchej przystani, a gdy byliśmy już we względnie bezdeszczowej ostoi, spytał:
– Nie sądzisz, że to nawet zabawny widok?
– Mianowicie?
– Mamy tu centrum żywienia pod złotymi łukami, zaraz naprzeciwko pręgierza. Zderzenie przeszłości i teraźniejszości. Zestawienie miejsca średniowiecznej kaźni ku uciesze gawiedzi i współczesnego miejsca obżarstwa. – Tu przerwał, by wciągnąć nieco dymu. – Również ku uciesze gawiedzi. Dwa końce, a kij jakby ten sam.
– Ciekawe spostrzeżenie, nie zaprzeczę. Choć dodałbym jeszcze miejsce spotkań, jeżeli mamy być dokładni.
– A jakże! Otóż to! Gwoli ścisłości, moglibyśmy pokusić się nawet o miejsce upodleń i katowań. Jedyna różnica polega na tym, że na pręgierz ludzie szli w łańcuchach, a do złotych łuków lgną sami. Takie rozważanie podsunęło mi nawet dalej idącą myśl. Muszę sprawdzić, czy w Oświęcimiu mamy podobne zestawienie… Można by je przedstawiać na obrazach zatytułowanych „Obozy zagłady kiedyś i dziś”!
Naprawdę byłem pod wrażeniem ekscentryzmu Zozyma. Był jakby nie z tej ziemi, a jednak jego niecodzienne spojrzenie ukazywało jakieś dziwne piękno świata.
– Trafne! – odparłem i poczułem nieprzepartą chęć podzielenia się z nim myślą, która mi się bardzo nasuwała. – A nie sądzisz, że należałoby poszerzyć nieco kadr?
– O co dokładniej?
– O palacza malującego taki obraz. Lub zestawić obóz zagłady z fabryką papierosów.
Zozym uśmiechnął się szeroko i wypuścił gęsty obłok dymu.
– Rozumiem, do czego pijesz! Byłoby to również trafne. Mielibyśmy nawet piękne zestawienie bardzo bliskich i pokrewnych metod zgładzania ludzkich istnień. Jednak palono przed obozami, w trakcie i po nich. Odważę się nawet stwierdzić, że ludzie wciąż palić będą. Więc zestawienie „kiedyś i dziś” byłoby tu mało trafne… Jednak doceniam inwencję! A teraz chodź, nasz pojazd właśnie podjechał.
Z początku go nie zrozumiałem. „Gdzie on widział ten swój pojazd?” – krążyło mi po głowie. Olśnienie przyszło nagle. Oto stała na uboczu mała bryczka z zadaszeniem. Jak się później dowiedziałem od Zozyma, poprawna nazwa dla takiego pojazdu to „kabriolet”.
Podeszliśmy więc niespiesznie do naszego zaprzęgu. Mój towarzysz wręcz z dziecięcą radością wdrapał się do środka. Przepełniała go euforia. Przypominał dziecko uradowane nową zabawką lub starca, któremu w ręce wpadła ulubiona zabawka z czasów dzieciństwa. Mnie wdrapanie się do naszego kabrioletu przysporzyło nieco trudności. Na szczęście palacz podał mi pomocną dłoń.
– Woźnico! Na wieżę! – zakrzyknął, gdy ja już byłem usadowiony. Woźnica nie odpowiedział. Strzelił tylko lejcami. Poczułem, jak lekkie przyspieszenie delikatnie pociąga mnie w tył. Tymczasem mój towarzysz odpalił kolejnego papierosa.
Spojrzałem na niego z nutką niedowierzania. Domyślił się, o co mi chodzi.
– A co będę sobie żałował? – skwitował.
– Zozymie, mogę się o coś spytać? Trochę to niedyskretne, a jednak to pytanie nie daje mi spokoju.
– Nie krępuj się! – Uśmiechnął się szczerze.
– Skąd ty masz tę dorożkę? Nie łatwiej byłoby nam wziąć taksówkę?
– No cóż, to są dwa pytania. – Zaciągnął się. – Ale i tak odpowiem. Otóż „dorożkę” wynająłem sobie na ten wieczór. Natomiast taksówka może byłaby szybsza, być może nawet wygodniejsza, ale co poradzisz. – Znów przerwał, by się zaciągnąć. – Dawno nie jeździłem ani konno, ani „dorożką”, więc pozwoliłem sobie na taki kaprys. Poza tym, takie szczególiki uprzyjemniają moje bytowanie na tym łez padole. Nadają mu smak.
– Rozumiem… Ale teraz nasunęło mi się kolejne pytanie…
– Z pewnością chodzi ci o pieniądze – wypuścił smużkę dymu za okienko – a dokładniej, skąd je mam?
– Dokładnie! Przecież te „przyjemności”, jak je nazwałeś, do tanich nie należą.
– To, czy należą, czy też nie, jest kwestią względną! Co dla jednych jest drogą i zbędną ekstrawagancją, dla innych może być przyjemnością, która prawie nic nie kosztuje. – Zaciągnął się po raz kolejny. – A pieniądze mam i jest ich sporo. Powiedzmy, że płynie we mnie krew wybitnych i majętnych ludzi. Oto, skąd je mam.
Później dyskutowaliśmy o tej względności, o majętności i czym się ona cechowała w innych czasach, aż dotarliśmy do celu naszej podróży. Wieża, o której wspomniał Zozym, była niczym innym jak drapaczem chmur, jedynym w naszym mieście. Dziewczyny czekały już na nas przy wejściu. Okazało się, że cały punkt widokowy na szczycie budynku został zarezerwowany tylko dla nas.
~W~
Zozym stał odwrócony do mnie plecami. Jego twarz odbijała się w szybie, którą miał tuż przed sobą. Jedną nogę wsparł na barierce, a laskę odchylił lekko w bok. Przed nim roztaczał się widok na gęste, ciężkie od siarki chmury. Gdzieniegdzie między nimi rozbłyskiwały światła lamp i budynków, leżących daleko pod nami.
Jego twarz zdradzała przygnębienie. Niemal dało się dostrzec skłębione myśli na jego czole. Cała dziecięca euforia gdzieś się ulotniła. Pozostało tylko dojrzałe, a nawet starcze zmartwienie.
Wydawnictwo Psychoskok