Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
117 osób interesuje się tą książką
Debiutancka powieść bestsellerowej autorki Studium zatracenia i Lady Makbet AVY REID!
W ukrytej w lesie wiosce Évike jest jedyną pozbawioną magii kobietą, co sprawia, że mieszkańcy uważają ją za wyklętą przez bogów i traktują jak wyrzutka, a winą obarczają jej pochodzenie. Kiedy do wioski przybywa Święty Zakon Drwali, by zabrać jedną z pogańskich dziewcząt, mieszkańcy dopuszczają się wobec niej zdrady, wydając dziewczynę w ręce przybyszów.
Podczas drogi do stolicy podróżni zostali zaatakowani, jedynie Évike i oziębły jednooki kapitan zdołali się uratować. Zmuszeni do współpracy, by przetrwać, kontynuują podróż przez zaśnieżone tereny Dalekiej Północy, a w drodze dziewczyna odkrywa tożsamość i zamiary tajemniczego mężczyzny. Zmierzają do spowitej smogiem stolicy z obawą, że jeden z książąt planuje przejąć tron, co może doprowadzić kraj do ruiny. Zawierają więc niełatwy sojusz, by spróbować powstrzymać możliwą zagładę pogan i ludu Yehulitów.
Czy wzajemna nienawiść ustąpi zrozumieniu? Zaufanie może łatwo przerodzić się w zdradę, a przed tą dwójką trudne decyzje do podjęcia – po czyjej stronie stanąć i co są w stanie poświęcić dla kraju, który nigdy się nimi nie przejmował?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 590
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Wolf and the Woodsman
Copyright © Ava Reid 2021
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2025
All rights reserved· Wszystkie prawa zastrzeżone
Redaktorka prowadząca: Sandra Pętecka
Redakcja: Alicja Chybińska
Korekta: Karina Przybylik, Aga Dubicka, Kamila Grotowska
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka
Ilustracja na okładce: Anna Niemczak
ISBN 978-83-8362-977-3 · Wydawnictwo Nowe Strony ·Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
O zachodzie słońca drzewa należy związywać. Gdy przychodzą Drwale, one zawsze próbują uciec.
Dziewczyny mające dar wykuwania tworzą małe żelazne kołki, aby przybić korzenie drzew do ziemi, a jako że mnie i Boróce daleko do wykuwania, przewiązujemy każdy pień bardzo długą liną, niezdarnie tworząc pętle i pokraczne supły. Po skończeniu wygląda to jak sieć jakiegoś wielkiego, podobnego do pająka stwora, czegoś, co nagle może wyłonić się z lasu. Ale ta myśl mnie nie przeraża. Nic, co może przejść przez te liny, nie jest tak straszne jak Drwale.
– Jak myślisz, na kogo padnie? – odzywa się Boróka.
Zachodzące słońce przebija się pomiędzy koronami drzew, oświetlając jej twarz.
– Virág – odpieram, na co przyjaciółka wykrzywia twarz. – Jeśli dopisze nam szczęście. Ale przypuszczam, że w połowie drogi Drwale zmęczą się jej przypowieściami i wrzucą ją do Czarnego Jeziora.
– Wcale tak nie myślisz.
Oczywiście, że nie. Nikomu nie życzyłabym spotkania Drwali, nieważne, jak wiele razy by na mnie krzyknął, jak często niemiło beształ lub ile godzin spędziłabym na domywaniu po nim garnków po gulyásu. Łatwiej jest jednak nienawidzić Virág, niż myśleć, że mogę ją stracić.
Zrywa się wiatr i niesie głosy innych dziewcząt, a ich dźwięk brzęczy w lesie jak melodia wygrywana przez zrobione z kości dzwonki wiszące przy chatce Virág. Wieśniaczki śpiewały, by ich dar wykuwania był silny, tak, jak robił to wielki bohater Vilmötten, gdy wykuwał miecz bogów. Gdy słabła ich pieśń, to słabła ich stal.
Podchodzę do nich niemal nieświadomie, a z każdym krokiem łuk i kołczan ze strzałami obijają mi się o plecy. Zamiast słuchać głosów kobiet, przyglądam się ich ruchom.
Pocierają dłonie, najpierw delikatnie, a później z większą werwą tak, jakby chciały zedrzeć sobie z nich skórę. W momencie, w którym pieśń się kończy, każda z nich trzyma w rękach mały, żelazny kołek, tak dobrze wykonany i wytrzymały, jakby wyszedł spod młotka najlepszego kowala. Boróka zauważa, że się im przyglądam – z wyrazem tęsknoty i porzucenia, który widziała na mojej twarzy setki razy.
– Zignoruj je – szepcze.
Łatwo jej powiedzieć. Gdyby na las spojrzał teraz uśmiechnięty Isten – bóg-ojciec – to zobaczyłby nakrapianą tęczę płowych kolorów i szarości na tle zieleni jeżyn. Wilcze futra dziewczyn mienią się nawet w zachodzącym słońcu, a każdy włos wydaje się przezroczysty. Zęby martwych zwierząt, pozostające w nienaruszonym stanie, okalają twarze dziewczyn. Wygląda to tak, jakby wilki chciały je zjeść. Futro Boróki ma kolor wybielonej ochry – kolor przynależny uzdrowicielce.
Gdyby zaś Isten spojrzał na mnie, zobaczyłby jedynie pelerynę z wełny, pozszywaną i załataną. Zawsze czuję upokarzający ciężar tego symbolu niższości.
Już chcę odpowiedzieć Boróce, lecz słyszę za plecami cichy śmiech, a w nosie kręci mnie zapach spalenizny.
Odwracam się i widzę, że moje włosy okala niebieskawy ogień. Połykając krzyk, zmuszam swoje niezgrabne dłonie do gaszenia płomieni. Właśnie tego ode mnie chcą, tej dzikiej paniki w oczach – i ją dostają. Ogień zgasł tak szybko, jak się pojawił, ale nadal czuję palenie w przełyku. Podchodzę stanowczym krokiem do Katalin i jej sługusek.
– Tak mi przykro, Évike – odzywa się. – Dar wzniecania ognia jest trudny do opanowania. Widocznie źle ułożyłam rękę.
– Jaka szkoda, że taka prosta rzecz, jak ruch ręki, sprawia ci tyle problemów – odszczekuję.
Moja odpowiedź wywołuje tylko kolejną salwę śmiechu. Paszcza wilka wokół głowy Katalin się podnosi i dziwnie wykręca, a drapieżnik wbija we mnie ślepe, szklane oczy. Futro zwierzęcia ma ten sam kolor co włosy jego właścicielki – biały jak brzuch karpia lub, jeśli muszę być miła, jak pierwszy śnieg zimą. To kolor jasnowidzki.
– Może tak – odzywa się ponownie, wzruszając ramionami. – Albo może gdy zostanę táltosem wioski, poproszę, by płomienie stworzyła za mnie inna dziewczyna.
– Virág jeszcze żyje.
– Oczywiście, że ty nim nie zostaniesz – kontynuuje, zupełnie mnie ignorując. – To musi być ktoś, kto potrafi wzniecić ogień, a nie zaledwie marną iskierkę.
– I uzdrowić coś więcej niż rany po drzazgach – dodaje Írisz, jedna ze stroszących piórka dziewczyn ze stada.
– Lub wykuć coś większego od igły do szycia – wtrąca Zsófia, kolejna z watahy.
– Zostawcie ją w spokoju – przerywa im Boróka. – Nie powinnyście okazywać takiego okrucieństwa, szczególnie w dniu Drwali.
Prawda jest taka, że nie zachowywały się bardziej okrutnie niż zazwyczaj. I oczywiście, żadna się nie myli, ale nigdy nie dam im tej satysfakcji i nie przyznam racji ani nawet nie drgnę, gdy wymieniają moje porażki.
– Évike nie musi się martwić dniem Drwali, czyż nie? – Uśmiech Katalin aż olśniewa bielą, wydaje się przeszywająco chełpliwy i stanowi idealne odzwierciedlenie jej wilka. – Drwale biorą tylko kobiety mające dostęp do magii. To wielka strata, że w twojej krwi nie płyną umiejętności twojej matki. W przeciwnym razie może udałoby się nam pozbyć ciebie na zawsze.
Słowo „matka” pali bardziej niż niebieskie płomienie.
– Zamknij się.
Katalin się uśmiecha. Albo raczej jej usta rozciągają się w uśmiechu.
Kiedy głębiej o tym pomyślę, to robi mi się jej szkoda. Co by nie powiedzieć, na białe futro nie da się zasłużyć, jest dawane nawet wtedy, gdy się go nie pragnie – i wiem, jak okropne mogą stać się obowiązki jasnowidzki. Nigdy jednak nie okażę jej nawet krzty litości, bo ona nie okazała jej mnie.
Boróka kładzie dłoń na moim ramieniu. Jej uścisk dodaje odwagi, ale też mnie powstrzymuje. Napinam się, ale nie ruszam na Katalin. Oczy dziewczyny, jasne jak rzeka pokryta lodem, błyszczą pewnością wygranej. Odwraca się i odchodzi, a białe futro ciągnie się za nią. Chwilę później odchodzą też Írisz i Zsófia.
Drżącymi rękami sięgam po łuk na moich plecach.
Reszta dziewczyn spędza dni na doskonaleniu swojej magii i ćwiczeniu walki mieczem. Niektóre mają wszystkie trzy umiejętności, inne rozwinęły tylko jeden dar, ale niesamowicie dobrze – jak Boróka, która w kwestii ognia czy wykuwania jest tak beznadziejna jak ja, ale potrafi leczyć jak nikt inny w wiosce. Bez choć najbardziej marnej iskry magii bogów jestem zmuszona do zajmowania się łowiectwem z mężczyznami, a ci zawsze patrzą na mnie ze skrępowaniem i podejrzliwością. Ta rola nie jest moim marzeniem, ale przynajmniej takie życie uczyniło ze mnie naprawdę dobrą łuczniczkę.
To jednak w ogóle nie rekompensuje tego, że stanowię ciężar – pozostaję jedyną dziewczyną w Keszi, naszej wiosce, pozbawioną wszystkich trzech darów, stanowiących błogosławieństwa od Istena. Każdy ma swoje szeptane teorie, dlaczego bóg mnie pominął, dlaczego jego moc nie płynie w moich żyłach lub nie krąży w moich kościach. Już nie dbam, by ich wysłuchiwać.
– Nie – błaga Boróka. – Zrobi się tylko gorzej…
Mam ochotę się roześmiać. Chcę ją zapytać, co może sprawić, że sytuacja się pogorszy – uderzą mnie? Pokaleczą? Podpalą? Już to wszystko zrobili, a nawet więcej. Raz popełniłam błąd i podkradłam Katalin kiełbaskę ze stołu ucztowego, na co bez zastanowienia czy żalu posłała w moją stronę kłębiącą się ścianę płomieni. Zawstydzona, chodziłam wtedy przez miesiąc po mniej uczęszczanych rejonach wioski, nie rozmawiałam z nikim i czekałam, aż odrosną mi brwi.
Do teraz jedną przecina drobna blizna – pamiątka mściwości Katalin.
Naciągam strzałę i wyginam łuk. Ta dziewczyna wydaje się idealnym celem – szokująca góra śniegu na tle złoto-zielonego lata, tak jasna, że od tego widoku aż palą oczy.
Boróka znowu protestuje, lecz ja wypuszczam strzałę. Przelatuje obok Katalin, poruszając białe futro jej wilczej peleryny, i znika w czarnej plątaninie gałęzi dzikiej róży.
Ta nie krzyknęła, ale zauważyłam na jej twarzy widoczną panikę, zanim przyćmiła ją nieposkromiona złość. Czuję się usatysfakcjonowana tą chwilą jej przerażenia, bo lepsze to niż nic.
I wtedy rusza w moją stronę, cała czerwona i rozwścieczona. Trzymam łuk niewzruszenie, pozostaję spokojna i opanowana, a jednocześnie sięgam do płaszcza, szukając schowanego w kieszeni warkoczyka. Włosy mojej matki są ciepłe i miękkie jak jedwab, mimo że warkocz został obcięty ponad piętnaście lat temu.
Zanim Katalin zdoła do mnie dosięgnąć, głos Virág pobrzmiewa w lesie na tyle głośno, by wystraszyć siedzące w gniazdach ptaki.
– Évike! Katalin! Do mnie!
Boróka zaciska usta w cienką linię.
– Właśnie mogłaś sobie zapewnić biczowanie.
– Lub gorzej – odpowiadam, choć żołądek ściska mi się na samą myśl o smagnięciach rzemieniem. – Może usłyszę kolejną historię.
Może oba. W dniu Drwali Virág bywa bardzo mściwa.
Katalin przechodzi obok, uderzając mnie ramieniem mocno i boleśnie. Udaję, że nic sobie z tego nie robię, bo starsza kobieta spogląda na nas obie sokolim wzrokiem, a żyła na jej czole pulsuje wyjątkowo mocno. Boróka bierze mnie za rękę i ciągnie przez las w stronę Keszi i majaczących w oddali drewnianych chatek z trzcinowymi dachami, rozmazanymi na tle zachodzącego słońca jak czarne odciski kciuka. Za nami las Ezer Szem wydaje te delikatne dźwięki – odgłos głośnego wydechu i później taki, jakby ktoś wciągnął szybko powietrze po wypłynięciu spod powierzchni wody. Ezer Szem nie przypomina innych lasów w Régország. Jest większy niż pozostałe razem wzięte i nuci melodię zgodnie z biciem serc własnych drzew. A te mają tendencję do wykorzeniania się, gdy wyczują niebezpieczeństwo lub nawet gdy ktoś za mocno potrząśnie ich gałązkami. Raz jedna dziewczyna podpaliła przez przypadek młode drzewko i ogromna liczba pięknie przyciętych wierzb w ramach protestu odeszła, odsłaniając wioskę na działanie wiatru i Drwali.
Mimo wszystko nadal kochamy ten nasz wybredny las, zwłaszcza że chroni nas na różne sposoby. Gdyby więcej niż tuzin mężczyzn próbowało przebić się przez knieję, ciosając i rąbiąc, nie skończyłoby się na zwykłym odejściu drzew. Podjęłyśmy środki ostrożności tylko względem tych najbardziej płochliwych dębów i zawstydzonych topoli.
Zbliżamy się do Keszi, pełnego światła i dźwięków, tak jak zawsze podczas zachodu słońca. Ale jest w tych głosach dziwny gorączkowy ton. Grupa chłopaków zgarnęła nasze chude konie i teraz czeszą im sierść, aby błyszczała, oraz zaplatają warkocze w ich grzywach, by upodobnić je do wierzchowców Drwali. Nasze konie nie mają takich rodowodów jak te króla, ale nie prezentują się źle. Chłopaki spoglądają na ziemię, gdy przechodzę obok. Nawet zwierzęta patrzą na mnie z przeszywającą podejrzliwością. Coś zaciska się na moim gardle.
Niektóre dziewczyny i kobiety polerują swoje ostrza, podśpiewując cicho. Inne biegają za dziećmi, sprawdzając, czy nie ubrudziły tunik i nie zrobiły dziur w skórzanych butach. Nie możemy pozwolić, byśmy wyglądali na głodnych, słabych czy przestraszonych. Zapach gulyásu niesie się w moją stronę z garnka wiszącego nad czyimś paleniskiem, sprawiając, że burczy mi w żołądku z utęsknieniem. Nie zjemy nic dopóki Drwale nie odejdą.
Gdy zostanie mniej gęb do wykarmienia. O jedną.
Mijamy stojącą po lewej starą chatę mojej matki. Wygląda jak grób, milczący i zimny. Teraz mieszka tu inna kobieta z dwójką dzieci. Grzeją się razem wokół paleniska tak, jak kiedyś ja z matką. Słuchałyśmy odgłosów deszczu uderzającego o słomiany dach w trakcie letnich burz, odliczając sekundy pomiędzy błyskiem a grzmotem. Pamiętam wyjątkowo piękny profil matki, oświetlany rozjaśniającymi niebo błyskawicami.
To bardzo stara rana, ale nadal pulsowała bólem jak świeże skaleczenie. Jeszcze raz dotykam warkocza mamy, przesuwam palcami po jego konturach, splotach i załamaniach jak po dolinach Szarvasváru.
Boróka zacieśnia uścisk i ciągnie mnie dalej.
Gdy dochodzimy do chaty Virág, przyjaciółka pochyla się, by mnie przytulić. Odpowiadam uściskiem, a futro jej wilczego płaszcza łaskocze mnie w ramiona.
– Zobaczymy się później – szepcze. – Na uczcie.
Jej głos brzmi nisko i przesyca go napięcie. Ja nie muszę się bać, że mnie wezmą, ale to nie oznacza, że widok Drwali jest przyjemny. Każdy z nas w milczeniu robił obliczenia – ile w osadzie żyje dziewczyn i jakie istnieje prawdopodobieństwo, że wzrok Drwali zatrzyma się na czyjejś matce, siostrze, córce czy przyjaciółce? Może mam szczęście, że posiadam tak mało rzeczy, których żal byłoby stracić.
Mimo to chcę powiedzieć Boróce, jak ogromnie szczęśliwa jestem, że mam jedną przyjaciółkę. Mogła wślizgnąć się do watahy Katalin i stanąć obok niej jako kolejna wyrzucająca kąśliwe słowa, okrutna i nic nieznacząca osoba w wilczej pelerynie. Ale myślenie w taki sposób czyni mnie małą i żałosną jak pies węszący pod stołem w poszukiwaniu resztek jedzenia. Zamiast tego ściskam rękę Boróki i z sercem w gardle patrzę, gdy odchodzi.
Chatka Virág stoi na obrzeżach naszej wioski, tak blisko lasu, że mógłby on wyciągnąć gałąź i przejechać po ścianach splątanymi palcami. Drewno w chatce zostało przeżarte przez termity i ozdobione porostami, a słomiany dach stał się kruchy, prawie antyczny. Dym z paleniska bucha przez główne drzwi, więc w oczach pojawiają mi się łzy. Kościane dzwonki poruszają się gwałtownie, gdy przechodzę przez próg, i zdaję sobie sprawę, że nie zapamiętałam historyjek Virág, i teraz nie wiem, czy to dobry, czy zły znak. Wiadomość od Istena czy ostrzeżenie od Ördöga. Nie do końca wiem, co okazałoby się bardziej pocieszające.
Katalin znajduje się już w środku, siedzi na klepisku ze skrzyżowanymi nogami. Ogień się pali, a wnętrze wypełnia drzewny dym. Moje słomiane łóżko jest wciśnięte w kąt i nienawidzę tego, że Katalin je widzi, tę jedną, zawstydzającą rzecz należącą do mnie i tylko do mnie. Zioła zdobiące drewniane półki zebrałam sama, czołgając się na brzuchu w lesie i rzucając przekleństwami przy każdym wydechu. Teraz Virág przywołuje mnie do siebie, a wszystkie sześć palców jej pomarszczonej ręki się zgina.
Inaczej niż reszta dziewczyn jasnowidzki rodzą się z jakimś wyjątkowym znakiem, jak białe włosy, dodatkowe palce czy inne dziwactwo. Stara kobieta ma nawet dodatkowy rząd zębów, ostrych jak brzytwa, zatopionych w jej dziąsłach jak kamyczki w błotnistym korycie rzeki. Katalin, oczywiście, nie doświadczyła żadnych takich upokorzeń.
– Chodź, Évike – odzywa się Virág. – Potrzebuję, byś zaplotła mi włosy na ceremonię.
To, że nazywa to ceremonią, zawsze sprawia, że czerwienieję ze złości. Mogłaby równie dobrze nazwać to rytuałem pogrzebowym. Decyduję się jednak ugryźć w język i siadam obok niej, a palcami już przeczesuję jej splątane włosy, białe od mocy i wieku. Jest prawie tak stara jak Keszi.
– Czy mam ci przypomnieć, dlaczego przybywają Drwale? – pyta.
– Dobrze znam tę historię – odzywa się z fałszywą skromnością Katalin.
Rzucam jej ostre spojrzenie.
– Słyszeliśmy ją już sto razy.
– To usłyszycie po raz sto pierwszy, abyście nigdy nie zapomniały, dlaczego Keszi żyje w samotności w królestwie, gdzie wierzy się już w nowego boga.
Virág ma skłonność do przedstawiania wszystkiego w ponurych barwach. Prawda jest taka, że Keszi jest jedną z niewielu małych wiosek, gdzie mieszkają nasze siostry i nasi bracia, porozrzucanych po Ezer Szem, oddzielonych od siebie pasmami gęstego lasu. Nasza osada znajduje się najbliżej krańca lasu i właśnie dlatego tylko my musimy mierzyć się z Drwalami.
Kończę warkocz Virág i zawiązuję go skórzanym rzemykiem, powstrzymując się od poprawienia jej słów.
Mogłabym wyrecytować całą przypowieść z głowy, z tą samą intonacją i pauzami w tych samych miejscach, z tym samym przejęciem w głosie. Ponad wiek temu wszyscy w Régországu oddawali cześć naszym bogom. Jest ich trzech: Isten, bóg nieba, który stworzył połowę świata; Hadak Ura, kierujący wojowników ku ich pierwszym zabójczym ciosom; Ördög, bóg Podziemi, to jemu niechętnie przypisujemy stworzenie tej drugiej, mniej przyjemnej części świata.
I wtedy pojawiła się Patrifaith, przyniesiona przez żołnierzy i świętych mężczyzn, przybyłych z Półwyspu Wespazjana. Mówimy o niej jak o zarazie, a najbardziej zakażonym okazał się Król István. W szale swojego rosnącego i gorączkowego oddania pozwolił, by Patrifaith rozprzestrzeniła się na wszystkie cztery regiony Régországu, zabijając każdego mężczyznę i kobietę, odmawiających oddania czci Prinkepatriosowi. Wierni starym bogom – nazywani dziś nowym szyderczym słowem: poganie – uciekli do lasu Ezer Szem i to tam wybudowali małe wioski i żyją w nadziei, że tutaj będą mogli zachować swoją wiarę w pokoju i opancerzyć się w magię starych bogów.
– Proszę, Virág – błagam ją. – Nie zmuszaj mnie, bym słuchała jej jeszcze raz.
– Już cicho – beszta mnie. – Miej cierpliwość wielkiego wojownika Vilmöttena, gdy ten szedł wzdłuż strumienia aż do Dalekiej Północy.
– Tak, cicho, Évike. – Triumfalnie dołącza do rozmowy Katalin. – Niektórzy z nas bardzo dbają o historię naszych ludzi. Moich ludzi…
Virág ucisza ją wzrokiem, zanim zdążę się na nią rzucić i pokazać, jak dużo szkód potrafię wyrządzić, z magią lub bez. Prawie nieświadomie sięgam dłonią do kieszeni peleryny, palce wędrują po wyżłobionym rancie złotej monety, skrywającej się w środku. Przez krótką chwilę naprawdę kocham Virág, nawet jeśli na tyle ud palą mnie ślady po jej uderzeniach zadanych biczem.
– Dziś nie ma czasu na kłótnie – upomina. – Nie ułatwiajmy naszym wrogom ich zadania.
Uśmiecha się, jej dodatkowy górny kieł mieni się w ogniu paleniska, a wokół unoszą się czarne chmury dymu. Sprawia wrażenie, jakby wydobywał się z jej czaszki. Nagle usta Virág układają się w wyrazy, ale nie wypowiada ich na głos, jej oczy odwracają się i źrenice znikają, a ciało się osuwa. Z ręki ucieka mi jej niedawno zapleciony warkocz.
Katalin klęka nad nią, ale jest za późno. Virág zwija się na podłodze, wykrzywia szyję pod dziwnym kątem i wygląda tak, jakby niewidzialna ręka skręcała fragmenty jej kręgosłupa. Jej klatka piersiowa unosi się w urywanych spazmach, a ona zdaje się oddychać ziemią. Jej wizje wydają się ukazywać kogoś zakopywanego żywcem i jego bezowocną, maniakalną walkę o życie, gdy grunt zamyka się nad jego głową, a płuca wypełniają się glebą. Katalin powstrzymuje płacz.
Wiem, co myśli: To mogłam być ja. Objawienia przychodzą bez żadnej przestrogi i bez litości. Czuję iskrę współczucia, gdy biorę głowę Virág w ramiona.
Wieszczka ma zamknięte oczy. Wstrząsy się skończyły i leży teraz sztywna jak trup, z grudkami ziemi w białych włosach. Gdy w końcu otwiera oczy, z ulgą zauważam, że są błogo niebieskie.
Czuję, że się rozluźniam i schodzi ze mnie napięcie, ale stres natychmiast wraca, bo Virág wstaje i chwyta Katalin za ramiona, zaciskając wszystkie dwanaście palców na wilczym futrze.
– Drwale – sapie. – Przychodzą po ciebie.
Coś – śmiech czy krzyk – wypaliło dziurę w moim gardle. Dziewczyna się nie rusza, zastygła jak drzewa, które umocowaliśmy do ziemi; beznadziejnie przyczepiona do podłogi, jedynie lekko rozchyliła usta. Zatrzymała się w tym zimnym momencie, zanim poczuła ostrze prawdy między łopatkami.
Ale Virág nie zamarła. Podnosi się, mimo że nadal przechodzą ją dreszcze po ustępującej wizji. Cokolwiek widziała, nadal ją to porusza, ale zmarszczki przecinające jej twarz ukazują głęboką determinację. Spaceruje po podłodze chatki, przyglądając się czemuś w oddali. Kiedy w końcu wzrok kieruje w moją i Katalin stronę, mówi twardo:
– Zdejmuj pelerynę.
Spoglądam na mój wełniany płaszcz, ściągając brwi. Wieszczka jednak nie patrzy na mnie.
– Moją pelerynę? – Katalin łapie w dłoń zapięcie znajdujące się zaraz pod otwartą w wiecznym wyciu paszczą wilka.
– Tak. Znajdź też jakąś wykuwaczkę.
Virág już przegląda swoje maści i flakoniki, a dziewczyna gorączkowo przytakuje, po czym wybiega z chatki, zostawiając po sobie leżące na klepisku białe futro. Jego widok wybudza mnie z osłupienia; podnoszę płaszcz i przykładam do policzka, ale wydaje się to niewłaściwe, a futro puste i bezcielesne jak duch. Czuję w ustach posmak metalu.
– Virág, co zamierzasz zrobić?
– Drwale pragną jasnowidzki – odpowiada, nie patrząc w moją stronę. – Natomiast Keszi nie może sobie pozwolić na taką stratę.
Nie mam czasu rozmyślać nad jej słowami. Młoda widząca wpada do chaty, a za nią pojawia się Zsófia. Kiedy mnie zauważa – trzymającą w rękach białe wilcze futro – gwałtownie wciąga powietrze nosem. Chciałabym wierzyć, że dziewczyna przyprowadziła ją tylko po to, żeby zrobić mi na złość, ale prawda jest taka, że to nasza najlepsza wykuwaczka.
– Musiałaś o tym wiedzieć wcześniej – rzuca wrednie Katalin. – Musiałaś wiedzieć, że chcą jasnowidzki.
– Podejrzewałam – przyznaje starsza kobieta – ale nie miałam pojęcia, której dokładnie. Myślałam również, że może zginą po drodze, że może król zmienił zdanie. Niestety, wizja to wizja. Teraz nie mamy za dużo czasu.
Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, cokolwiek, ale Virág szarpie mnie za włosy, wygładzając kołtuny. Wydaję z siebie cichy dźwięk protestu. W żołądku czuję narastającą panikę.
Kobieta odkorkowuje małą ampułkę i wysypuje jej zawartość na dłonie, wygląda to jak kurz i pachnie mdląco słodko. Wmasowuje miksturę w moje włosy tak, jakby zagniatała ciasto na podpłomyki.
– Starty złotogłów – wyjaśnia. – Sprawi, że twoje włosy zrobią się białe.
– Nie myślisz chyba, że oszukamy Drwali farbką – drwi Zsófia.
Mam wrażenie, jakby ktoś wbijał ostry nóż w mój brzuch i przekręcał ostrze.
– Virág…
Nic nie odpowiada. Nawet na mnie nie patrzy. Spogląda za to w stronę wykuwaczki.
– Drwale nie oczekują Katalin, chcą jedynie jasnowidzki. Potrzebuję, abyś wykuła trochę srebra.
Z dramatycznym westchnieniem Zsófia się pochyla i zaczyna śpiewać, zbyt cicho, bym zrozumiała słowa, ale bardzo dobrze znam melodię. To pieśń Vilmöttena. Zanim zajął się dobrymi uczynkami i zawieraniem układów z bogami, był bardem jeżdżącym z miasta do miasta z kantele na plecach i marzeniem, że uda mu się zarobić kilka monet na chleb i wino. To moja ulubiona część historii – ta, kiedy bohater pozostawał tylko człowiekiem.
Tę piosenkę śpiewała mi mama, gdy siedziałyśmy odizolowane w naszej chatce, a na czarnym, letnim niebie szalały pioruny. Zanim niechętnie trafiłam pod opiekę Virág.
Zanim Drwale zabrali mi matkę.
Tylko raz czułam taki strach i wraca on do mnie w bardzo głęboko skrywanych wspomnieniach. Dłoń mamy wyślizgująca się z mojej. Słaby błysk jej szarego futra, gdy zniknęła w lesie. Zostało mi po niej zaledwie pasmo jej włosów, pospiesznie wciśnięte mi w dłoń. Jedyne wspomnienia, zanim odeszła na zawsze.
Próbuję wołać o pomoc, ale mój głos utkwił w klatce i z ust wydostaje się tylko cichy szloch.
Nie obchodzi mnie, że płaczę przed Katalin i Zsófią. Nie obchodzi mnie, że może dostanę za to z bicza od Virág, że jest to cholernym żałośnie idealnym dowodem na moje tchórzostwo i słabość. Jedyne, co widzę, to twarz matki, zamazaną już przez minione piętnaście lat, zanikającą, rozmywającą się w przeszłości.
Virág chwyta mnie za brodę. Przez łzy widzę jej niewzruszone usta i pełne stanowczości oczy.
– Słuchaj mnie – warczy. – Musimy zrobić wszystko, by plemię przetrwało. Nie możemy pozwolić, by król zyskał dostęp do daru jasnowidzenia. Rozumiesz?
– Nie – udaje mi się odpowiedzieć przez zaciśnięte gardło. – Nie rozumiem, dlaczego chcesz, żebym pomaszerowała na własny pogrzeb.
Odchodzi, zrezygnowana, wypuszczając powietrze. Sekundę później gwałtownie przysuwa do mojej twarzy błyszczący kawałek srebra. Przyglądam się swojemu odbiciu, lekko zakrzywionemu przez nierówności wykutej powierzchni. Twarz Katalin znajduje się za moją. Wyglądamy jak dwie gwiazdy polarne w ciemności chaty z włosami mieniącymi się jak świeży szron. Moje nie są idealnie białe – raczej wypłowiało szare, jak popiół, jak płynna stal.
Może to wystarczy, by oszukać Drwali, ale na włosach kończą się nasze podobieństwa. Jestem niska, moje ciało wyraźnie pokrywają mięśnie, a Katalin jest wysoka jak wierzba, wąskie ramiona trzyma wyprostowane, a ręce zakończone są delikatnymi nadgarstkami i długimi palcami. Jej skóra ma mlecznobiały kolor, wydaje się prawie przezroczysta, a niebieskawe żyły wyglądają jak szkielet liścia oglądanego pod słońce. Moje włosy są – były – brązowe, lekko rude, jakby rudobrunatna czupryna mojej mamy została wypłukana w wodzie, której później użyto, by pofarbować moją. Oczy mam w kolorze mętnej zieleni, usta małe i zastygłe w wyrazie zagniewania. Nos i policzki pozostają wiecznie różowe, a brodę pokrywają drobne, podłużne blizny, pozostałość po wpadnięciu twarzą w zarośla.
Myślałam, że na twarzy młodej widzącej wymaluje się duma, że dziewczyna zacznie się chełpić, ale w jej oczach tkwi to samo przerażenie co w moich. W tym dokładnie momencie stałyśmy się swoimi lustrzanymi odbiciami.
Do diabła, godzinę temu chciałam zostać zabrana, myślę.
Sięgam ręką do kieszeni po warkocz mojej mamy, ale tym razem dotyk znajomych kosmyków w ogóle mnie nie uspokaja.
– Évike… – Głos Katalin brzmi cicho jak szept wiatru.
Nigdy jej takiej nie słyszałam. Przyglądam się jej w lustrze, nie odwracam się nawet na moment.
– Ja naprawdę nie chciałam…
– Chciałaś – przerywam i zaciskam zęby. – Albo kłamałaś. Co jest gorsze: kłamca czy potwór?
Nie odpowiada. Czekam na kolejną reprymendę od Virág, ale teraz nawet ona milczy. Śpiew Zsófii już ucichł, a ostatnie nuty melodii nadal brzęczą w powietrzu. W tej ciszy, w odchodzącej do wspomnień niedokończonej pieśni słyszę uderzenia końskich kopyt o ziemię.
Ludzie z wioski zebrali się w nienagannych rzędach, wyprostowani i z brodami uniesionymi wysoko, spoglądając w las. Kobiety i dziewczyny w pierwszych rzędach, mężczyźni i chłopcy w następnych. Wszystkie miecze tkwią w pochwach, a strzały w kołczanach. Dzień zamyka się nad nami jak ciemny, lniany materiał. Virág prowadzi mnie przez środek tłumu, robiąc nam przejście pomiędzy idealnie ubranymi w wilcze futra dziewczynami. Każda z kobiet i dziewczyn ma dwie twarze – swoją i wilka. Ich ludzkie oblicza wyglądają jak maski, stoickie i ciche, bo każda, nawet najmłodsza dziewczynka wie, że lepiej nie okazywać strachu. Gdy przechodzę obok nich, widzę jednak te drobne ruchy – zaciskanie zębów czy rozszerzanie oczu. Boróka bierze gwałtowny wdech, a później przykłada dłonie do ust. Ledwo mogę na nią spojrzeć.
A potem mogę już tylko wpatrywać się w Drwali.
Wychodzą naprzód, zostawiając nasze przestraszone i bezsilne drzewa za plecami. Jest ich czterech, siedzą na czarnych jak obsydian koniach, a na piersi każdego wierzchowca widnieje odznaka ich świętego zakonu. Każdy Drwal ma na sobie dolman1 z najlepszego jedwabiu, pokrytego pięknymi haftami, szubę2 oraz ten sam wytarty, wełniany płaszcz, który lubią nosić pasterze z Małej Równiny. Aż chce mi się śmiać, gdy pomyślę o Drwalach jak o pokornych pasterzach. Nie noszą mieczy, ale mają potężne, stalowe siekiery zawieszone przy biodrach, tak ciężkie, że to aż cud, że nie spadają.
Jak się czuła moja mama, gdy widziała błysk tej broni?
Trzech Drwali ma krótko przycięte włosy, zniszczona słońcem i wiatrem skóra głów przebija się spod kępek włosów odrośniętych skąpo i nierówno. Jako chłopcy Drwale zapuszczają długie włosy i obcinają je w osiemnastym dniu imienia – tym samym, w którym król wkłada im siekierę do rąk. Spalają długie włosy w ognisku, a iskry i okropny zapach spalenizny unosi się do nocnego nieba. To ich ofiara dla Prinkepatriosa, a on, w podziękowaniu, obiecuje wysłuchać ich modłów.
Ale prawdziwa moc pochodzi z czegoś więcej. Zatrzymuję wzrok na czwartym Drwalu, jego włosy są dłuższe, zwijają się w kształtne, ciemne loczki na karku. Skórzana opaska zakrywa jego lewe oko. Albo dziurę będącą pozostałością po nim.
Tylko ci najbardziej oddani i pobożni chłopcy rozstają się z czymś więcej, a nie tylko z włosami. Oko, ucho, kawałek różowego języka. Najmniejszy palec u ręki czy koniuszek nosa. Kiedy dorastają i stają się mężczyznami, wielu z nich traci jakąś część ciała.
Każdy mięsień w moim ciele skręca się jak zimny wąż, napięty od tysięcy niepodjętych decyzji. Mogłabym uciekać. Mogłabym krzyczeć. Mogłabym wyjąkać prawdę, wyznać ją Drwalom.
Ale oczami wyobraźni widzę, co by się stało, gdybym to zrobiła: siekiery poruszające się w tłumie, ciosające ciała gładko jak nożyce jedwab, pękające na pół kości. Krew barwiącą nasze wilcze futra na czerwono. Pamiętam, że matka odeszła w ciszy, bez płaczu.
Dotykam jej warkocza tkwiącego w lewej kieszeni spodni i złotej monety w prawej. Zdążyłam je wziąć, zanim Katalin podmieniła mój płaszcz na swój.
Jednooki Drwal pochyla się do swojego kompana. Ledwo słyszę wypowiadane przez niego słowa, ale brzmi to tak, jakby mówił:
– Przyprowadź ją.
– Igen, kapitány.
Czuję nowy wybuch złości i serce znów bije mi jak szalone. Pochylam się do Virág, mój szept jest niski, wściekły.
– To nie zadziała. Dowiedzą się, że nie jestem jasnowidzką. Wrócą tu po Katalin. Lub zrobią coś gorszego.
– Podróż do stolicy zajmuje w najlepszym wypadku pół księżyca. – Jej głos pozostaje dziwnie spokojny. – Do tego czasu wizje zdążą się zmienić.
Jej słowa ranią mnie bardziej niż tysiąc uderzeń biczem. Chcę ją zapytać, dlaczego zechciała mnie wychować po tym, gdy zabrali moją mamę, czy zamierzała zająć się mną tylko po to, by później wykorzystać jako tarczę przed Drwalami, gdy nadejdzie okazja. Ale nie mogę wyartykułować tego oskarżenia, bo zbliża się jeden z nich. I potem dociera do mnie okropna myśl, że może sama odpowiedziałam sobie na to pytanie: zostałam wychowana jak baranek na rzeź, na wypadek gdyby doszło do takiej sytuacji jak dziś.
Mężczyzna zatrzymuje konia kilkadziesiąt centymetrów ode mnie i przejeżdża wzrokiem po moim ciele jak po zwierzynie wystawionej na aukcji.
– Czy to młoda jasnowidzka?
– Tak – odpowiada stanowczo Virág. – Ma dwadzieścia pięć lat i jest tak utalentowana jak ja sama.
Czuję, że się rumienię. Drwal patrzy w tył na kapitana, a ten odpowiada mu jedynie szybkim oschłym skinieniem głowy. Oczywiście, że nie poprosił, bym potwierdziła jej słowa; tylko głupiec próbowałby ich oszukać.
– Dajcie jej wierzchowca – rozkazuje nagle nieznajomy.
Virág łapie za ramię najbliższą dziewczynę z tłumu, młodą uzdrowicielkę o imieniu Anikó, i wydaje jej cichy rozkaz. Panna przesuwa się wzdłuż rzędu mieszkańców wioski i znika. Kiedy wraca, prowadzi za sobą białą klacz.
Mężczyzna schodzi ze swojego konia. Z sakiewki zawieszonej przy biodrze wyciąga krótką linę. Zajmuje mi to chwilę, ale zdaję sobie sprawę, że chce mi związać ręce.
Czy moja matka miała związane ręce, gdy ją zabrali?
Nie pamiętam. Drżę jak mała sadzonka w trakcie zimowej wichury. Drwal pochyla się lekko, po czym krępuje moje nadgarstki. Z tej korzystnej pozycji zauważam, że chłopak jest zaskakująco młody, młodszy nawet ode mnie. Nie ma nawet dwudziestu lat, a król już zrobił z niego potwora.
Kiedy kończy, bierze lejce z rąk Anikó i prowadzi klacz w moją stronę. To jasne, że powinnam jej dosiąść, ale ręce mam związane, a kolana zbyt słabe, by utrzymały mój ciężar.
– No dalej – pospiesza kapitan, widząc moje zmieszanie.
Spoglądam w jego stronę i zatrzymuję wzrok na jego oku. Jest czarne i zimne, jak księżyc w nowiu.
Strach zaskakująco szybko mnie opuszcza, pozostawiając po sobie tylko wstręt. Nienawidzę go tak bardzo, że każdy oddech mnie rozpala. Nienawidzę go bardziej niż Katalin, niż Virág, bardziej niż nienawidzę samej idei Drwali, czarnej postaci moich najgorszych koszmarów. I chociaż jest za młody, by tego dokonać, nienawidzę go też za to, że odebrał mi matkę.
Nikt z tłumu się nie rusza, gdy niezdarnie próbuję usiąść na grzbiecie klaczy, trzęsąc się tak, jakbym doświadczyła wizji. Nie mogę się powstrzymać i patrzę po tłumie w poszukiwaniu załzawionych oczu lub wykrzywionych ust, ale jedyne, co widzę, to niewzruszone, blade i puste maski. Boróka jako jedyna wygląda, jakby miała zacząć płakać. Przykrywa wargi całą dłonią i wciska paznokcie w policzki, pozostawiając krwawe półksiężyce w skórze.
Już dawno porzuciłam nadzieję, że ktoś z nich mnie pokocha, ale i tak boli, że z taką łatwością się mnie pozbywają. Jestem dobrą łowczynią, jedną z najlepszych w wiosce, nawet jeśli nie potrafię wykuć sobie grotów strzał. Spędziłam lata, wykonując ciężkie prace zlecone przez Virág, nawet jeśli mruczałam pod nosem same przekleństwa, oraz zabiłam i oczyściłam połowę jedzenia z ich stołu ucztowego.
To wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Bez jakiejkolwiek mocy płynącej w moich żyłach jestem dla nich tylko jednym – ofiarą.
Siedzę już na grzbiecie klaczy i łapię lejce drętwiejącymi palcami. Zsófia – z wielką niechęcią – uczesała okalające moją twarz włosy w cienkie jak ości warkoczyki, a reszta moich nowych białych fal spływa luźno po plecach. Czuję na ramionach ciężar wilczego futra, o którym zawsze marzyłam. Wydaje mi się, że Isten okrutnie się mną bawi.
– Jedziemy – zarządził kapitan ostrym tonem.
Tak kończy się wizyta Drwali w wiosce. Przychodzą, zabierają, odchodzą. Nasze Keszi płaci podatek – okrutny, ludzki podatek – i to wszystko, czego od nas chcą. Szybki przebieg całej tej sytuacji denerwuje mnie jeszcze bardziej.
Mój koń rusza stępem, by dołączyć do Drwali na skraju lasu. Ich długie, czarne cienie wyglądają jak ciemne, głębokie jeziora. W miarę jak się zbliżam, coraz wyraźniej słyszę szelest liści i szept wiatru, brzmiący niemal jak moje imię. Myślę, że to umysł płata mi figle, bo mam nadzieję, że chociaż wiatr wypowie jakieś słowo, by mnie pożegnać. Drzewa ze sobą rozmawiają, ale niestety ich język, starszy niż stary régyarski, został już dawno zapomniany.
Spotykam wzrokiem bezlitosne spojrzenie kapitana. Nie odwracam się, gdy mój koń przekracza granicę między Keszi a Ezer Szem, ale słyszę, że drzewa za mną się poruszają, tworząc koronkową plątaninę wiotkich gałęzi i ociernionych pnączy. Las całkowicie mnie pochłania.
Nigdy nie znalazłam się w lesie w nocy. Zaraz po zachodzie słońca nie zapuszczamy się dalej niż do przerzedzonego lasku wokół Keszi, gdzie drzewa barwią się na zielono latem i gubią liście jesienią. Zdecydowanie nie wchodzimy do serca boru, do ciemnej, gęstej plątaniny konarów i pędów. Tutaj rośliny nie żyją według zasad bogów, nie są zmuszone, by zmieniać się według pór roku czy rosnąć prosto w górę, wyciągając smukłe gałęzie do nieba. Mijamy drzewa, wystrojone w wiosenne szaty, pokryte bujną zielenią i ozdobione cienkimi jak igły, białymi kwiatkami. Są też martwe pnie, gnijące i poczerniałe aż do korzeni, jakby zostały uderzone mściwym piorunem. Widzę drzewa, które urosły razem, owijając się pniami wokół siebie jak dwoje drewnianych kochanków w wiecznym uścisku, a także takie gnące się ku gruntowi, jakby gałęziami chciały sięgnąć Podziemi.
Rzadko mam czas, by bać się lasu, zbyt mocno pochłania mnie obawa przed Drwalami.
Chociaż nie chcę, szybko uczę się ich imion. Młody mężczyzna, który związał mi ręce, to Imre, starszy i gburowaty z łukiem i kołczanem to Ferkó, a ten jadący za mną to na pewno Peti. Gdy tylko odważę się spojrzeć przez ramię, widzę, że ciska wzrokiem sztylety w moje plecy, najpewniej marząc, by zatopić w nich siekierę. Po pewnym czasie przestaję patrzeć do tyłu.
– Kiedy zaszczycisz nas pokazem swojej magii, wilczarko? – pyta Imre, gdy mijamy polanę otoczoną drzewami o szarych, mięsistych i paskudnie śmierdzących owocach.
Sztywnieję. Wilczarka jest jednym z wielu imion, jakie dla nas mają, ale dla mnie to najbardziej ujmująca opcja. W końcu nie mam żadnej magii i nie zrobiłam nic, aby zasłużyć na pelerynę zwisającą z moich ramion.
– Nie mogę przywołać wizji, one przychodzą same – odpowiadam z nadzieją, że nie zauważył, jak zarumieniłam się z powodu kłamstwa.
– No to bardzo pożyteczny dar. Nie uczą cię, jak to robić?
Jego swobodny ton przeraża mnie bardziej niż wściekłe milczenie Petiego. Żadna rozmowa między drapieżnikiem a ofiarą nie powinna odbywać się tak luźno.
– To nie jest coś, czego można się nauczyć.
– Aha! – Niebieskie oczy Imrego błyszczą. – To tak jak my w Świętym Zakonie Drwali nie jesteśmy uczeni zaciętej nienawiści do pogan. Ona płynie już w naszych żyłach.
Zaciskam pięści na lejcach, a żołądek zawiązuje mi się w supeł.
– Musisz mnie więc bardzo nienawidzić.
– Oczywiście – odpiera Imre. – Ale w odróżnieniu od cymbała po twojej drugiej stronie i prostaka za tobą, wolę spędzić czas na rozmowie, a nie na gapieniu się w horyzont i czekaniu na śmierć.
– Może reszta z nas woli umrzeć w ciszy – mruczy Ferkó.
– Drwale nie boją się śmierci – dodaje twardo Peti. – Prinkepatrios przywita nas w wieczystej chwale.
– Tylko jeśli odejdziesz honorowo. Ja zamierzam uciec z krzykiem, gdy zobaczę w tym lesie wpatrującą się we mnie parę oczu.
– To nie jest śmieszne – warknął Peti, podjeżdżając bliżej, by obdarzyć Imrego chłodnym spojrzeniem.
– Nie martw się, jedynie się droczę. Obiecuję, że obronię cię, gdy przybędą potwory.
Widzę, że uszy mężczyzny robią się czerwone ze złości.
– Tym dokuczaniem powiedziesz się do grobu.
– Lepiej umrzeć młodym i z uśmiechem na ustach, niż żyć długo i nie wiedzieć, co to śmiech.
– Jeśli naprawdę w to wierzysz, nigdy nie zostałbyś Drwalem.
– Cisza – przerwał im kapitan.
Nie słyszałam go od czasu, kiedy ruszyliśmy przez las. Jest cichszy, niżbym się spodziewała, prawie jakby zawstydzała go jego pozycja. Oczywiście nie pytałam go o imię. W tych rzadkich momentach, kiedy odzywają się do niego inni Drwale, mówią do niego kapitány. Nie patrzy na mnie morderczym wzrokiem jak Peti ani nie chce prowadzić ze mną przerażającej konwersacji jak Imre, ale boję się go bardziej niż tamtych dwóch razem wziętych. Pomimo pewnej delikatności w jego głosie, jego brakujące oko świadczy o jednym – o zaciekłym oddaniu jego bogu i, co za tym idzie, większej niż u innych nienawiści względem pogan i wilczarek.
Kapitan zatrzymuje się na ścieżce, my również przystajemy, a ja zerkam na ziemię, oczekując, że zobaczę tam plątaninę organów wewnętrznych czy truchło czegoś, co niedawno umarło. Jedyne, co zauważam, to narysowany okrąg. Może to przypadek, może jakieś zwierzę przeciągnęło ogonem po ziemi, ale potem spoglądam jeszcze raz. Wzdłuż ścieżki widnieją jakieś rozszczepione ślady, a jeszcze dalej – odciski bosych ludzkich stóp. Patrząc na to, zaczyna mnie mdlić i kręcić mi się w głowie.
Odciski stóp prowadzą z dala od okręgu aż do kępy dębów. Ich liście są brązowe, martwe, poskręcane jak stare korzenie szuwarów Virág. Na pniach wyryty jest ten sam okrąg, a korzenie są czarne i cuchną okropnie jak zepsute mięso.
– Czy mamy to sprawdzić, kapitány? – pyta Ferkó, sięgając po siekierę.
Kapitan z milczeniem patrzy na drzewa. Przechyla głowę najpierw w lewo, potem w prawo, aby przyjrzeć się całemu zagajnikowi mimo braku jednego oka. Na chwilę jego wzrok zatrzymuje się na mnie, a wtedy mój żołądek zamienia się w zimną, ciemną dziurę.
– Nie – odpowiada. – Ruszajmy dalej.
Do chwili kiedy zatrzymujemy się na noc, wymyśliłam już siedem różnych planów ucieczki.
Zsunąć się z konia i zniknąć w gęstwinie, zanim Drwale chociażby pomyślą, by mnie zatrzymać. Rozciąć linę wokół nadgarstków jakimś ostrym kamieniem i uciec z powrotem do Keszi. Modlić się do Istena, by Drwale umarli gdzieś w lesie i nigdy mnie nie odnaleźli. Modlić się, by król nie zdecydował się ukarać całej wioski za mój podstęp i nie spalił Keszi tak, jak to zrobił jego pradziadek – Święty István – z innymi pogańskimi plemionami.
Wolałabym raczej wpatrywać się w gnijące serce lasu niż w Drwali i ich siekiery. Wiem, że to czyni ze mnie tchórza i prawdopodobnie głupca. Ale bardzo nie chcę podzielić losu mojej rodzicielki. Staram się nie myśleć, że Drwale mogą zabić nawet tę nadal żyjącą we mnie część matki, to podobieństwo naszej krwi.
W końcu rozbijamy obóz na otoczonej brzozami polanie. Biała kora tych drzew w połowie odeszła od pni. Spirale martwej brzozowej skóry leżą na wysuszonej trawie, a w powietrzu czuć lekki zapach mięsa, które za długo leżało na słońcu. Peti i Ferkó udają się na zwiady po okolicy z siekierami w rękach. Nie mogę się powstrzymać, by nie zerkać na łuk i strzały Ferkó. Ich widok przywołuje miłe wspomnienia, na co moje mięśnie aż drżą z podekscytowania.
Już nigdy nie strzelę z łuku.
Imre zbiera suche kłody i liście, by rozpalić ognisko, i kładzie je przed kapitanem. Stoję oparta o bok swojej klaczy, a lina boleśnie wpija się w moje nadgarstki.
Ich dowódca zdejmuje rękawiczki i łączy gołe dłonie. Przechodzi mi przez myśl, że zaraz zacznie się modlić, i już chcę odwrócić się z niesmakiem, ale on wypowiada tylko jedno słowo:
– Megvilágit.
Mówi to tak, jakby zadawał pytanie lub uprzejmie o coś prosił tym zaskakującym mnie pełnym szacunku tenorem. I nagle zebrane drewno zaczyna płonąć porządnym ogniem.
Zanim zdążę pomyśleć i się powstrzymać, wyrzucam z siebie bardzo oskarżające zdanie:
– Myślałam, że Drwale potępiają magię.
– To nie magia – odzywa się Imre, dorzucając do ognia brzozowe gałązki. – To wiara. Jedyna moc, jaką mamy, to ta podarowana nam przez Boga Ojca Życie. My prosimy, a On odpowiada.
– Zawsze dostajecie odpowiedź?
Zauważam, że twarz kapitana tonie w cienistej ciemności.
– On nagradza lojalność – wyjaśnia Imre. – Im bardziej stajesz się oddany, tym większą mocą cię obdarza. Nie wiem, czy kiedykolwiek odmówił Érsekowi.
Nasze spojrzenia się spotykają. Drżę i mam ochotę zapytać, kim jest Érsek, ale chyba wykorzystałam już swoje darmowe pytanie.
– Érsek to najwyższa ranga religijna w Régországu – kontynuuje Imre, zauważając moją ciekawość. – To także najbliższy powiernik króla. Király és szentség, królewskość i boskość. Pomyśl o nich jak o dwóch filarach przytrzymujących całe królestwo.
Wolałabym w ogóle o nich nie myśleć. W takim królestwie nie ma miejsca dla wilczarek. Wpatruję się w migoczące ognisko rozpalone przez kapitana, przypominając sobie, jak często sama próbowałam wzniecić ogień, ile godzin spędziłam pochylona nad paleniskiem Virág, licząc, że na opuszkach moich palców pojawi się mały płomień. Stara stała nade mną ze złożonymi rękami, powtarzając te same porzekadła, lecz te na nic się zdały.
– Aby móc operować darem, musisz wiedzieć, skąd on pochodzi – mawiała. – Pamiętasz historię, jak Vilmötten po raz pierwszy wzniecił ogień? Jednej nocy Isten zrzucił gwiazdę z nieba. Vilmötten widział, że spadała w stronę Świata Środka i zatopiła się w morzu. Zanurkował, by ją znaleźć, bo miał nadzieję, że zasłuży tym na względy Istena. Gdy dotarł na dno oceanu, widział, że gwiazda nawet pod wodą świeci niebieskim światłem. Jako że nie mógł jej trzymać i jednocześnie pływać, umieścił gwiazdę w swoich ustach i połknął. Gdy Vilmötten wypłynął na powierzchnię, gwiazda nadal oddychała w jego wnętrzu i dzięki temu mógł rozpalać ogień bez użycia krzemienia.
– Znam tę legendę – odszczekiwałam jej. – Po prostu nie potrafię tego zrobić.
Virág wzdychała wtedy i kręciła głową lub – jeśli pozostawała w wyjątkowo złym humorze – kazała mi czyścić swoją tunikę w ramach kary za moją porażkę i niewyparzoną buzię. Po pewnym czasie jednak przestała się przyglądać, gdy na próżno kucałam przy palenisku, a później sama poddałam się w jakichkolwiek próbach wzywania magii. Wzniecanie ognia powinno być najprostszym z trzech darów. Skoro nie potrafiłam nawet tego, w jaki sposób miałabym wykuć metal lub wyleczyć rany?
Zawsze myślałam, że może robi ze mnie głupca, że jest jakiś sekret, tak jasny dla niej i reszty kobiet, lecz radośnie przede mną ukrywany. Znałam wszystkie historie tak dobrze, jak każda z nich, ale to nie pomagało. Udawanie, że skrywają tajemnicę, wydawało się lepsze niż przyznanie, że zostałam potępiona lub że w moich żyłach płynęło coś dziwnego i wyniszczającego.
Chciałabym teraz sięgnąć do kieszeni po złotą monetę, ale moje ręce nadal pozostają związane. Po drugiej stronie ognia kapitan rozkłada matę. Zauważam błyszczący się w świetle ogniska mały nożyk przyczepiony do jego buta zaraz pod kolanem.
– Teren czysty, kapitány – melduje Peti. – Wezmę pierwszą wartę.
Zastanawiam się, czy ma na myśli obserwowanie mnie, czy obserwowanie lasu, by wypatrzyć coś, czego – mam nadzieję – nigdy nie ujrzymy, bo najpewniej zapragnie nas zabić. Ezer Szem oznacza o tysiącach oczu. Jeśli ktoś za długo wpatruje się w ciemność lasu, w pewnym momencie coś na pewno również zacznie mu się przypatrywać.
Zmęczenie zaczyna zajmować miejsce strachu, podmywając go jak rzeka ziemię po burzy. Nie potrafię powiedzieć, ile czasu przebywamy już pośród kniei, ale tak boli mnie całe ciało, jakbym jechała konno co najmniej dzień. Imre i Ferkó kładą się wokół ogniska, opierając głowy o swoje pakunki.
Kapitan przygląda mi się niecierpliwie i odnoszę wrażenie, że w ogóle nie mruga. Gdy się nie ruszam, dotyka palcami siekiery u boku i chwyta ją z dziwnym wahaniem, jakby nie mógł oszacować jej wagi w dłoni.
Głupia, komentuję swoje spostrzeżenia. Dobrze wiem, że on i jego siekiera zadały już niejedną śmierć pogańskim dziewczynom takim jak ja.
Zmniejsza dzielącą nas przestrzeń trzema dużymi krokami. Wyobrażam sobie, jak mógłby wprawić w ruch siekierę – myślę o drodze, jaką musiałaby pokonać, by zranić mnie w gardło. Ale może łatwiej ocenić niebezpieczeństwo, patrząc w jego oko. Mężczyzna spogląda w dół, a rzęsy rzucają pierzasty cień na jego policzek.
Bez słowa pcha rękojeść siekiery na moje plecy, idealnie pomiędzy łopatkami. Czuję ucisk drewna i objaw nikczemności przez wilcze futro i tunikę. Słyszę, że kapitan przełyka ślinę.
Nogi mi drżą, gdy siadam na ziemi. Zastanawiam się, czy w zgrzytaniu moich zębów rozpoznaje z trudem opanowaną nienawiść, czy tylko strach wypisany na bladej twarzy. Rozważam, czy podoba mu się, że klęczę. Orientuję się, że nie oddycham, i nie robię tego, dopóki kapitan nie siada na własnej macie, ciągle oglądając mnie czarnym okiem.
Powinnam spać. Wzrok jednak zbyt często ucieka mi w stronę małego noża przy bucie dowódcy Drwali.
W Ezer Szem noc zapada inaczej. Gdy znika słońce, znika też wiatr. Cienie układają się w kształty przypominające kły i pazury. Po kilku godzinach ogień dogasa, jest już więcej popiołu niż drewna, więc nie widzę dalej niż na kilkadziesiąt centymetrów do przodu. Słyszę tylko delikatne senne oddechy Drwali oraz szelest suchych liści, gdy coś spaceruje za linią drzew.
Nie mogę ukraść noża kapitana, nie budząc go. Może udałoby mi się uciec i wślizgnąć do lasu, gdy leżą pogrążeni we śnie. Coś czuję, że mam większe szanse na przeżycie z potworami wśród drzew niż z Drwalami tutaj.
Zaciskam zęby, podnoszę się na łokciach i klękam. Grymas bólu wykrzywia moją twarz, gdy wspinam się na palce, by rozprostować i rozciągnąć bolesne mięśnie. Biorę dwa przygotowawcze kroki w tył i zatrzymuję się, nasłuchując odgłosów. Cisza. Odwracam się i staję twarzą w twarz z mrożącą ciemnością.
Nie zrobiłam nawet pięćdziesięciu kroków od obozu, gdy coś łapie mnie za kołnierz płaszcza. Wzbiera we mnie krzyk, ale go połykam. Próbuję dostosować ostrość widzenia do ciemności, by zobaczyć, co za stwór mnie złapał. Mogę jednak opierać się tylko na słuchu – dobiega mnie ciężkie ludzkie dyszenie. Gorąca śmiertelna ręka musnęła skórę mojego gardła.
Z ciemności wyłania się latarnia rzucająca delikatne żółte światło i oświetlająca rysy człowieka, który mnie powalił – broda z zarostem i nos czerwony od pękniętych żyłek. To żaden potwór. To Peti.
Wypuszczam powietrze, a towarzyszący temu dźwięk brzmi jak słaby śmiech. Mój plan ucieczki dobiegł końca, zanim na dobre się rozpoczął, a ja okazuję się beznadziejną idiotką.
– Co ze mną zrobisz?
– Coś, czego kapitan przez swoją pobożność by się nie odważył – odpowiada, sięgając po siekierę.
Od razu do mnie dociera, że popełniłam okropny błąd. W twarzy Petiego nie ma nic człowieczego. Wykrzywia usta w niemym warkocie, ukazując sople zębów. Nawet białka jego oczu płoną, podszyte czerwienią.
Latarnia upada na ziemię, a suche liście zakrywają część jej światła. W tej nikłej poświacie i tak widzę błysk siekiery, więc przekręcam się w bok, niemal za późno. Z wściekłym rykiem mężczyzna siada na mnie, przyszpilając do trawy. Walczę z nim, ale jest za ciężki i zbyt silny. Moje kończyny powoli się poddają, a Peti uśmiecha się szaleńczo i sięga po sztylet przyczepiony do buta.
Jego twarz pokrywa się warstwą potu, a ta przez blask latarni wygląda na zieloną. Drwal ciężko oddycha, czuję bicie jego serca na swojej piersi tak mocno, aż odnoszę wrażenie, że ktoś uderza mnie młotkiem w mój splot słoneczny. Ze strachu pojawiają się we mnie zwierzęce instynkty. Zrobię wszystko, by przeżyć. Podnoszę więc głowę i zatapiam zęby w jego uchu.
Krzyczy, a ja pcham go z całej siły. Krew tryska na wszystkie strony i kapie też na białą wilczą pelerynę, plami przepiękne futro Katalin. Peti spada ze mnie, płacząc i trzymając się za bok głowy.
Wypluwam fragment ucha z ust i wycieram krew z twarzy.
– Chciałeś dzikiej wilczarki – syczę do niego, ale mój głos wydaje się obcy – więc ją masz.
– Nie ja – jęczy. – Król. On nie zrobił… nie chce zrobić tego, co należy. Wolałby, by jego kraj płonął, niż miałby pozbyć się pogańskiej plagi.
Jego słowa przyprawiają mnie o ciarki. Wmawiam sobie, że to wymysły szaleńca pozbawionego ucha. Moment mojego oszołomienia daje mu przewagę i znów jest nade mną, przyciskając ostrze do mojego gardła.
– Nie zasługujesz na godną i szybką śmierć – warczy, a nóż zatapia się w mojej skórze.
Nie na tyle głęboko, by mnie zabić, ale wystarczająco, by na mojej szyi ukazała się czerwona linia. Wystarczająco, bym zapłakała i zacisnęła powieki. Przynajmniej mogę wybrać, czy wolę umrzeć, nie patrząc na jego twarz, tak okropną i ogarniętą żądzą zabijania.
Wtedy ciężar z mojej klatki piersiowej znika. Otwieram oczy i widzę, że kapitan podnosi Petiego i rzuca jego wiotkim ciałem o ziemię. Przez ułamek sekundy moje serce wypełnia fala ulgi, prawie wdzięczności, ale zaraz wraca do mnie pogarda. Nienawidzę tej zimnej czerni oka kapitana i jego wyraźnie zarysowanej szczęki, nawet gdy ratuje mnie z rąk napastnika.
Drwal kuli się ze strachu, płacząc i chowając się przed siekierą kapitana.
– Twoim rozkazem było doprowadzić wilczarkę do stolicy, a nie okaleczyć ją i zamordować – wytyka kapitan głośno, by przebić się przez szloch.
– Király és szentség! – wypłakuje. – Król rządzi tylko połową mojej lojalności. Muszę zrobić to, co dobre w oczach jednego prawdziwego boga i dla Nándora…
– To król wręczył ci siekierę – przerywa mu dowódca; zauważam lekką panikę pojawiającą się na jego twarzy, lecz jej oznaki szybko znikają. – Zdradziłeś Koronę.
– A co z nią? – Peti wskazuje na mnie drżącym palcem. – Ona hańbi imię Régországu tą swoją obrzydliwą, pogańską magią.
Kapitan rzuca na mnie szybkie spojrzenie, ale nie potrafię odczytać jego myśli.
– Jej dalszy los zależy od decyzji króla.
Imre i Ferkó przybiegają z obozowiska, z włosami w nieładzie i siekierami w rękach.
– Co się dzieje? – pyta Imre.
– Odgryzła mi ucho – wykrztusza Peti.
– Próbowałeś mnie zabić – przypominam mu drżącym głosem.
– Zdrajca. – Ferkó spluwa na ziemię przed mężczyzną. – Dobrze znasz rozkazy króla.
– I mam niby słuchać tych rozkazów, jeśli nie są zgodne z wolą boga? – Z oczu Petiego znika ta dzika, mącąca desperacja. Przez moment wydaje się bardziej przytomny. Krew nadal kapie z tego, co zostało z jego ucha. – Kiedy jest ktoś inny, kto powinien mieć koronę i kto zamierza rządzić zgodnie z wolą Prinkepatriosa w naszym regionie? Nándor…
– Przestań. – Słowo wypada z ust kapitana wraz z mgiełką oddechu. – Nie wspominaj jego imienia.
Imre ściąga brwi, ale moc uścisku jego dłoni na rękojeści siekiery się nie zmienia.
– Wiesz, Peti, jaka jest kara za zdradę.
Ten znowu szlocha i nie odpowiada. Kapitan zerka to na Ferkó, to na Imrego.
– Przytrzymajcie go.
Wszyscy Drwale pochylają się nad mężczyzną, a ten wrzeszczy. Walczą z nim, by położyć go na plecach, trzymając jego ręce płasko na ziemi, szeroko jak orle skrzydła. Przyglądam się temu, a przerażenie rośnie w mojej klatce piersiowej. Kapitan stoi u stóp Drwala, a włosy na kołnierzu jego czarnej szuby się podnoszą. W świetle latarni widzę, że twarz Petiego jest mokra od łez.
Imre klęka na dłoni winnego i trzymając jego ramię w miejscu, przyciska je do ziemi. Wyjmuje nożyk z pochwy i wkłada jego ostrze do ust Petiego.
– Zaciśnij na nim zęby – poleca Imre.
Zauważam, że jego twarz również jest mokra.
Słowa protestu wzbierają w moim gardle, ale przypominam sobie szalony, potworny wzrok Petiego, gdy przyciskał mi nóż do szyi, więc słowa te umierają, nim zdążę je wypowiedzieć.
Kapitan opuszcza swoją siekierę i zatrzymuje się zaraz obok lewego ramienia Petiego. Szybkie cięcie powietrza siekierą porusza włosiem jego szuby, a kiedy ostrze zatapia się w ziemi, to znów stają się nieruchome.
Przez dłuższą chwilę las milczy. Ferkó i Imre wstają, kapitan unosi siekierę, a zaostrzony koniec jej ostrza ocieka czymś ciemnym i lepkim. Powolnym ruchem, tak, jakby właśnie obudził się z długiego snu, Peti porusza się na trawie, unosząc głowę. Kiedy siada, jego ramię zostaje na ziemi.
Widzę biały koniec kości wystający z jego ramienia oraz rubinowe, poszarpane ciało, czerwone jak przejrzałe maliny. Dostrzegam postrzępione kawałki skóry, falujące na delikatnym wietrze, przykrywające miejsce po jego nagle usuniętym ramieniu.
Nóż wypada z ust Petiego, gdy ten krzyczy, a dźwięk wydaje się głośniejszy niż cokolwiek, co dotąd słyszałam. Na moim żołądku zaciska się niewidzialna pięść, więc przewracam się na bok, opieram się rękami o wilgotną ziemię i wymiotuję.
Peti nadal lamentuje, nie widać końca jego rozpaczy. Przed chwilą Ferkó przyłożył do jego rany rozgrzane w ogniu ostrze, a teraz Imre bandażuje ją jutą, skórą i garściami suchych liści skropionych żywicą. Obserwuję ich, kucając przy dogasającym ogniu, a w ustach mam posmak wymiocin. Kapitan stoi nad odciętym ramieniem Petiego, składa dłonie i z pełnym szacunkiem szepcze słowa modlitwy. Jasne jak ogon lecącej na niebie komety biało-niebieskie płomienie pojawiają się na leżącej ręce, a palce Petiego topią się jak podłużne świeczki. Jego białe kostki leżą w trawie i wyglądają jak jakiś dziwny gatunek kwiatu. Chyba znowu zaczynam czuć się chora.
Poranek powoli i litościwie wślizguje się do lasu przez gałęzie i paprocie, zalewając świat różem i złotem. Pada na mnie blade, żółte światło, oświetla moje drżące ręce, na których widnieją drobne rysy ciągnące się od nadgarstków aż do paznokci, oraz poplamione zaschniętą krwią futro. Blask zalewa kapitana, zamieniając kolor jego szuby z czarnego na srebrzysty z plamami szarości. Dosięga też Petiego, jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie i nierównomiernie przy każdym wypełnionym cierpieniem oddechu. Mężczyzna otwiera blade usta w drżącym jęku.
– Sprowadzisz na nasze głowy każdego potwora żyjącego w Ezer Szem – warczy Ferkó. Popycha w stronę Petiego leżący na ziemi nożyk Imrego. – Przygryź go, jeśli musisz.
Mężczyzna nie odpowiada, tylko jego rzęsy poruszają się niczym skrzydła nocnego motyla.
Ani Drwale, ani ja nie spaliśmy tej nocy. Rana na mojej szyi nadal jest świeża i się otwiera, gdy próbuję mówić, więc mocno zaciskam usta. Skupiam się, by uspokoić podrażniony żołądek. Nagle podchodzi do mnie kapitan, a suche liście szeleszczą pod jego stopami.
– Wstawaj – rzuca.
Moje serce zaczyna szybciej bić, gdy wykonuję rozkaz. Teraz, gdy wiem, że król chce, abym dojechała do stolicy cała, powinnam się czuć onieśmielona, jednak wspomnienie tego mężczyzny, odcinającego siekierą ramię Petiego, odbiera mi trochę tej rodzącej się odwagi. Obietnica dana królowi wydaje się marną tarczą chroniącą mnie przed gniewem kapitana.
– Pewnie powinnam ci podziękować – mamroczę i chrząkam. – Za uratowanie mi życia.
Kapitan nawet nie patrzy mi w oczy.
– Nie odnajduję żadnej chwały w ratowaniu życia wilczarek. Nie pozostaję wierny przysiędze ze względu na ciebie.
W mojej klatce piersiowej narasta wściekłość. Drwale są tak bardzo pobożni, jak okrutni, a ich pragnienie zemsty hartowane jest przez to głupie oddanie.
– A więc żałujesz.
– Tego nie powiedziałem. – Obdarza mnie krótkim, wnikliwym spojrzeniem – Myślę, że sama byś sobie poradziła. W końcu odgryzłaś Petiemu ucho.
Czuję napływającą falę wstydu tylko dlatego, że potwierdziłam przekonanie Drwali o barbarzyństwie pogan. Zaraz potem przypominam sobie ostrze siekiery kapitana, opaskę na jego oku i wstyd gaśnie tak szybko jak zdmuchnięta świeczka.
– Myślałam, że jeśli Drwalowi brakuje jakiejś części ciała, to staje się silniejszy – mówię cicho. – Może Peti powinien mi podziękować.
– Nie ma czegoś takiego jak siła Drwala – odpowiada kapitan. – Istnieje tylko płynąca w nas siła Prinkepatriosa, a my pozostajemy wyłącznie jego skromnymi sługami.
– W Keszi nie obawiamy się służących. Obawiamy się brutali z siekierami.
Spoglądam na niego, by zobaczyć, czy moja uszczypliwość zrobi na nim wrażenie. Kapitan jednak tylko unosi brew. On nie brzmi jak brutal z siekierą. To, co mówi, jest wykalkulowane, a słowa wypowiada z wielką elokwencją. Przychodzi mi do głowy myśl, że to bardzo mądry żołnierz. Ale wciąż żołnierz.
– Ty też musisz się bać gniewu swoich bogów – kontynuuje – który mogą okazać, gdy zejdziesz z ich ścieżki.
– Nie – rzucam szybko. – Nasi bogowie nie wymagają perfekcji.
Tak jak my nie wymagamy, że zrozumiemy ich motywacje i że będą działać logicznie. Są kapryśni i uparci, także lekkomyślni, i ulegają słabościom dokładnie tak jak my. Różnica jest taka, że w złości spalą całe lasy, a gdy dręczy ich pragnienie, wypiją do sucha rzeki. Gdy są radośni, kwitną kwiaty, a wraz z żałobą bogów na świecie pojawia się pierwszy przymrozek. Bogowie podarowali nam mały kawałek ich mocy, a w zamian my odziedziczyliśmy ich wady.
Z tego, co wiem, to Prinkepatrios nie ma żadnych wad i popełniłoby się bluźnierstwo, gdyby się temu zaprzeczyło. Ale w jaki sposób byt tak idealny stworzył tak nieperfekcyjnych ludzi, tak podatnych na kaprysy i okrucieństwo? I dlaczego żąda krwi od młodych chłopaków?
Patrzę na kapitana – dokładnie mu się przyglądam – po raz pierwszy. Ma oliwkową skórę Południowców i długi nos pęknięty na grzbiecie. Ale oprócz tego nie odnajduję niczego twardego w jego twarzy. Jest zaskakująco młody i ma delikatne kilkudniowe siniaki na szyi i brodzie. Gdy się odwraca, widzę tę pozbawioną skazy część jego oblicza. Wydaje się prawie królewskie. To taki profil, którego spodziewać się można na monecie. Gdyby mieszkał w Keszi, myślę, że Írisz czy Zsófia wzięłyby go nad rzekę na potajemną schadzkę i wróciłby z zawstydzonym, zdradzającym wiele uśmiechem oraz opuchniętymi ustami. Ale nie mogę patrzeć na jego lewy profil, nie myśląc o czarnej opasce i nie zastanawiając się, jak odnalazł w sobie tyle siły, by wyłupać sobie oko jak kruk trupowi. I zastanawiam się, czy takie poświęcenie bardziej mnie obrzydza, czy mi imponuje.
Co ja byłabym zdolna sobie zrobić, aby móc wzniecać ogień?
– To dobrze. – Kapitan zauważa, że intensywnie się mu przyglądam, więc spuszcza wzrok, a na jego policzkach pojawia się cień rumieńca. – Twoi bogowie są zwykłą iluzją, stworzoną przez demona Thantosa, ale obdarowują was silną magią. Czemu nie użyłaś jej przeciwko Petiemu?
Nie znajduję w jego pytaniu cienia podejrzliwości, ale i tak włosy stają mi dęba.
– Ja… Moje ręce pozostają związane. Nie mogłam jej przywołać.
Powoli kiwa głową i zaciska wargi. Przez moment nie jestem pewna, czy mi wierzy, czy nie.
– Podaj ręce – odzywa się nagle.
Instynktownie zwijam dłonie w pięści. Lina nadal ociera się o delikatną skórę wewnętrznej strony nadgarstków, zostawiając czerwone otarcia.
Za nami jęczy Peti. Przyglądając mi się uważnie, kapitan poluźnia więzy na tyle, że mogę poruszyć rękami i się uwolnić. Zanim jednak zdążę nawet pomyśleć o ucieczce, kapitan chwyta mnie za nadgarstki. Siła jego uścisku napełnia mnie milczącym, okropnym strachem, który zamraża mnie w miejscu.
Odwraca się w stronę Drwali.
– Podnieście go.
Ferkó i Imre schylają się po Petiego, by postawić go na nogi. Mężczyzna wyrzuca z siebie bulgoczący płacz, aż w kącikach jego ust pojawia się piana. Spomiędzy zlepku skóry i suchych liści zaczyna wypływać strużka czerwonej krwi. Widocznie próba kapitana, by przypalić ranę, się nie powiodła. Obrzydzenie szarpie moimi wnętrznościami.
Ferkó i Imre przyprowadzają ku mnie rannego, a kapitan sięga po jego zdrowe ramię. Za późno zdaję sobie sprawę, co chce zrobić – lina zawiązana wokół moich obu nadgarstków teraz łączy moją rękę z ręką Petiego. Jęk odrazy wydobywa się z moich ust.
– Nie możesz…
– Nie mogę pozwolić, byś znowu uciekła – wtrąca się.
Wydaje mi się, że usłyszałam nutę żalu w jego głosie i zauważyłam pojawiające się na jego twarzy przygnębienie, ale żadna z tych rzeczy nie uspokaja gotujących się we mnie złości i strachu. Ta malutka wdzięczność za uratowanie mi życia rozpłynęła się jak topniejący śnieg na wiosnę. Jego delikatne rumieńce, giętki tenor jego głosu – to wszystko jest ścianą, za którą chowa swoją barbarzyńskość. Zdecydowanie wolę Petiego, z jego pieniącą się nienawiścią i rozwartymi szczękami. Wolną ręką dotykam rany na szyi i czuję, że krew zebrała się we wgłębieniu obojczyka. Przynajmniej mam świadomość, co może zrobić najgorszego.
Kapitan się odwraca i kieruje do swojego konia. Widzę jego potężne plecy, gdy się oddala, i liczę własne oddechy. Z podciętym gardłem dużo trudniej przełknąć gorzką nienawiść.
Rejestruję, że lina się napina, a Peti pochyla się do przodu i kaszle krwią.
Nie doceniałam tętniącego życiem lasu, pomimo że przebywanie wśród potężnych, wykręcających się dębów i kulistych, szarych owoców sprawiało druzgoczące wrażenie. Teraz zniknęły z Ezer Szem wszystkie kolory, kory drzew są jakby grafitowe, a listowie uciekło, odsłaniając gołe i powykręcane gałęzie. Nawet ziemia pod nami wydaje się twardsza, zimniejsza, jakby konie chodziły po skale, a nie glebie. Nie ma już koron drzew, ale i tak nie widzę nieba – odebrała nam je chłodna mgła, przykrywając nasz konwój nieprzenikalną bielą.
Peti kołysze się przede mną, jęcząc. Oboje zostaliśmy usadowieni na mojej małej klaczy, on przede mną, z nogami owiniętymi wokół szyi konia i bladą ręką przytrzymującą się grzywy. W miejscu, gdzie stykają się nasze nadgarstki, czuję jego zimne, śliskie ciało, sprawiające wrażenie, jakby się wykąpał w stawie o półprzeźroczystej wodzie.
Las wokół nas zamilkł. Wcześniej przy każdym kroku towarzyszył nam szelest suchych liści, a teraz nic, umilkł nawet szept wiatru. Moje serce się buntuje, ale żołądek zamienił się w czysty lód. Może las próbuje mi pokazać, jaką idiotką jestem, że zapomniałam się go bać, mimo że wędruję z Drwalami.
– Wilczarko – szepcze Peti.
Pozwala swojej głowie opaść swobodnie do tyłu i opiera ją o moje ramię.
– Nie – warczę. – Nie odzywaj się.
– Wiesz, co z tobą zrobią? – kontynuuje mimo mojego protestu.
Nie widzę jego oczu, ale skóra jego twarzy i szyi jest szara jak marmur, jak porosty na pniu drzewa.
– Kiedy dotrzesz do stolicy. Król, ten słaby innowierca… nie, nie on, jego syn…
Prostuję się nagle, próbując zrzucić jego ciężar ze swojego ciała.
– Masz na myśli księcia?
Władca miał całą gromadę bękartów, ale tylko jednego prawowitego syna. Nazywamy go czarnym księciem, epitetem, będącym bardziej elizją niż nazwą, uderzeniem ciszy pomiędzy oddechami. W Keszi mało o nim wiemy, zaledwie tyle, że jest potomkiem od dawien nieżyjącej i wielce pogardzanej zagranicznej królowej Régországu, a wiemy to dzięki folkowej piosence tytułowanej Pieśnią o Pięciu Królach.
Pierwszy rządził István, co pelerynę miał białą jak śnieg,
A później jego syn, Tódor, co wprowadził Północ w nowy wiek,
Następny był Géza z siwą brodą – znakiem swej mądrości,
A potem János i syn jego, Fekete – kość z jego kości.
– Nie księcia – mamrocze Peti. Z jego ust wydobyło się powietrze, przyjmując postać białej chmurki. – Jego drugi syn. Jego prawdziwy syn. Nándor.
Unoszę ramiona. Już po raz trzeci słyszę to imię. Pamiętam tę ciemność, która wkradła się na twarz kapitana za pierwszym razem, gdy Peti wspomniał Nándora, więc zerkam teraz na dowódcę. Jego koń utrzymuje się kilka kroków przede mną, owinięty we mgłę. Wygląda jak pociągnięcie czarnej farby wmieszanej w szarości.
– Nándor – powtarzam i czuję kłucie na całej skórze. – Co on chce ze mną zrobić, co?