50,00 zł
Książka przez rok znajdowała się na liście bestsellerów tygodnika „Der Spiegel“ Juli Zeh napisała świetną powieść społeczną o ważnych pytaniach naszych czasów, którą czyta się jak thriller. Czy w XXI wieku istnieje jeszcze moralność poza interesem własnym? W co wierzymy? I jak to jest, że wszyscy zawsze chcą jak najlepiej, a ostatecznie jednak dzieją się straszne rzeczy? Witamy w Unterleuten! Wystarczy jeden rzut oka na brandenburską wioskę, by dać się oczarować staromodnymi nazwami sąsiednich miejscowości, dziwacznymi oryginałami, którzy zasiedlili ją po transformacji, nieskażoną przyrodą z rzadkimi gatunkami ptaków. Ale za fasadami małych domków wybuchają stare konflikty. A chociaż nikt nie chce uczynić ni złego, wydarza się najgorsze. Witamy w Unterleuten! to powieść naszego czasu, Juli Zeh opisuje w niej wielką drażliwość, pogardę dla polityki i rezygnację. „Der Spiegel“
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 645
Unterleuten
© 2016 by Luchterhand Literaturverlag,
a division of Penguin Random House Verlagsgruppe GmbH, München, Germany
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2022 for the Polish translation by Katarzyna Sosnowska
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Magdalena Stec
Korekta: Iwona Wyrwisz, Izabela Sieranc
Tłumaczenie niniejszej pozycji otrzymało wsparcie finansowe Instytutu Goethego. [+LOGO]
ISBN: 978-83-8230-354-4
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2022
Dla Ady
Wszystko jest wolą.
Manfred Gortz
Unterleuten jest więzieniem.
Kathrin Kron-Hübschke
– Zwierzę ma nas w garści. To gorsze niż upał i smród. – Jule podniosła wzrok. – Nie wytrzymam tego dłużej.
– Złość nic nie da, kochanie. – Gerhard postarał się, by jego głos zabrzmiał pewnie. W im większą histerię popadała Jule, tym mocniej on trzymał się rozsądku. – Gdy się kogoś nienawidzi, przeszkadza nam wszystko, co ta osoba robi.
– Sugerujesz, żebym spróbowała pokochać Zwierzę? Bo wtedy to, że niszczy nam życie, byłoby w porządku?
– Sugeruję, żebyś nie przesadzała. Złość szkodzi tylko tobie i…
To była walka z wiatrakami. Jule zapadła się w sobie i zaczęła płakać, tak więc nie zostało mu nic innego, jak tylko usiąść przy niej i ją objąć. W jej ramionach wiła się i kwiliła mała Sophie. Dziecko było niespokojne i nie mogło w nocy spać – nic dziwnego, biorąc pod uwagę upał panujący w domu. Jule ciągle przyciskała dziewczynkę do piersi, ale to nie pomagało. Odkąd płonęło ognisko, wykańczały się wzajemnie.
Gerhard otarł twarz rąbkiem koszuli. Przez skórę poczuł wystające kości. W ostatnim czasie unikał lustra. Jule wyglądała na wyczerpaną, ale on – dwadzieścia lat starszy od niej – też był w fatalnej formie. Jego wiek i chudość sprawiały, że wszelkie kłopoty mocno odciskały mu się na twarzy.
Gdy przed pięcioma laty Jule po raz pierwszy pojawiła się na jego seminarium na Uniwersytecie Humboldtów, spontanicznie powiedział „Witam” i chodziło mu nie tylko o tamte zajęcia, lecz także o jego całe życie. Jule cicho usiadła między innymi studentami – rudowłosa, bladolica i jakby okolona światłem, którego nikt poza Gerhardem zdawał się nie dostrzegać. Jej rozpuszczone włosy i luźna spódnica pachniały Woodstockiem i budziły w mężczyźnie tęsknotę za tym, w co nigdy się nie zaangażował. Zamiast leżeć na łąkach z kwiatami we włosach, w młodości przesiadywał w kółkach komunistycznych i martwił się sytuacją na świecie. Kobiety w jego otoczeniu nie były na wpół rozebrane ani odurzone LSD, lecz nosiły ciemne golfy i okulary, paliły jak smok podczas dyskusji o schyłkowej fazie kapitalizmu. Na tle tych wspomnień Jule wydawała się posłanką z innego świata.
Teraz patrzył na jej pochylony kark oraz trzęsące się ramiona i żałował, że nie może wessać w siebie upału i smrodu, przejąć całego ich ciężaru, żeby uwolnić od niego Jule i Sophie. Była pełnia lata, temperatura sięgała trzydziestu dwóch stopni, a oni od czterech dni siedzieli zamknięci w domu, nie mogąc wyjść do ogrodu ani otworzyć okien. Nie mogli wietrzyć też w nocy, bo Schaller, którego Jule nazywała Zwierzęciem, nie gasił ogniska nawet po zachodzie słońca. Gdy Gerhard wyobrażał sobie, jak nocami co dwie godziny Zwierzę wypełza z łóżka, żeby podsycić płomień, jego dłonie zaczynały drżeć z nienawiści.
– Niedługo będziemy mieli mur, kochanie.
Odkąd Schaller postawił na sąsiedniej działce „warsztat samochodowy” – hałdę złomu można było określać tym mianem jedynie w cudzysłowie – Gerhard coraz częściej przemawiał głosem dyplomaty z Bliskiego Wschodu. Jule uniosła zapłakaną twarz.
– Kiedy?
– Jak tylko dostaniemy pozwolenie.
– To znaczy, gdy ci zasrani urzędnicy wreszcie pójdą po rozum do głowy – odparła podniesionym głosem. – Kiedy zrozumieją, że nie mogą mu pozwolić na ten plac ze złomem, a nam odebrać prawa do widoku za oknem!
Gerhard pokręcił głową. Takie postawienie sprawy niczego nie zmieniało. Chodziło o to, że z zaplanowanego muru od miesięcy nie powstało nic więcej niż głęboki na metr rów biegnący między działkami. W napadach czarnego humoru Gerhard i Jule nazywali go swoim okopem. Na ciągnącym się wzdłuż niego wale ziemi wyrosły już trawa i młode robinie. Mur oszczędziłby im widoku zawalonego złomem podwórza Schallera i przywrócił prywatność ich ogrodowi. Żeby faktycznie spełniać swoją funkcję, musiałby mieć wysokość dwóch metrów i czterdziestu centymetrów. Urząd budowlany uważał jednak, że wystarczą dwa metry. Chociaż dzięki swojej nowej pracy w Rezerwacie Ochrony Ptaków Gerhard miał dobre relacje z władzami, nie udało mu się przyspieszyć postępowania.
– Mur i tak nie zatrzyma smrodu – powiedział cicho.
W ciągu ostatnich czterech dni dym spowił cały ogród. Wznosił się nad okopem, zawisł nad krzakami malin, w niewielkich kłębach mijał trzy młode świerki, które miały z czasem stać się lasem iglastym, ponieważ co roku Jule kupowała choinkę w donicy i wiosną wysadzała ją w kącie ogrodu za szopą. Dym sięgał koron robinii, które przewyższały o kilka metrów dach. Ich mały raj został opanowany przez trujące wyziewy. Mimo zamkniętych okien i drzwi smród wciskał się również do domu. Czasami Gerhard zaczynał żałować, że kupił właśnie to gospodarstwo, zamiast poszukać samotnej chatki myśliwskiej w lesie, na polanie, chłodnej, dobrze wietrzonej, bez sąsiadów. Ludzie muszą mieć między sobą przestrzeń. Gerhard doskonale to wiedział, bo wystarczająco długo mieszkał w Berlinie. Nie wiedział za to, że nawet wioska z dwustoma mieszkańcami może okazać się zbyt ciasna.
– Wiesz przecież, jacy są tutejsi ludzie. W NRD nie było ruchów na rzecz ochrony środowiska. Każdy spala tu swoje śmieci, tak jak mu pasuje…
– Ale on wcale nie spala swoich śmieci – przerwała Jule.
– Każdy kopie studnię za domem, obniża poziom wód gruntowych, stawia budynki niezgodne z planem zabudowy. – Gerhard spróbował ucieczki na wyższy poziom ogólności. – Ludzie sądzą, że mogą używać wrzosowiska Unterleuten jako wybiegu dla koni albo jako toru dla motocrossu. Nikogo nie obchodzi, że to miejsce lęgu batalionów. Dlatego tak ważne jest, żeby ochrona środowiska…
– Wyjątkowo nie chodzi o twoje bataliony! – wykrzyczała Jule. – Chodzi o to, że Zwierzę truje moją córkę!
Gdy Jule podniosła głos, kwilenie Sophie ponownie zmieniło się w krzyk, na co młoda matka zerwała się i zaczęła krążyć po pokoju. Gerhard nie mógł znieść tego, że powiedziała „moja córka”. Sophie była również jego dzieckiem, choć nadal nie pojmował, jak udało mu się stworzyć coś tak uroczego. Mimo że mała w wielu aspektach stanowiła jego przeciwieństwo, była też do niego podobna. Malutka żeńska wersja jego samego.
– Mam ją wziąć?
W odpowiedzi kobieta mocniej przycisnęła dziewczynkę do piersi, tak jakby Gerhard próbował ją jej odebrać. Nawet bez trującego dymu Schallera w ostatnim czasie Jule była trudna. Od narodzin Sophie przed sześcioma miesiącami znajdowała się w stanie nerwowego roztargnienia. Gdy Gerhard ją o to pytał, zawsze odpowiadała, że wszystko jest w porządku. Ale zdecydowanie była nieobecna, czasami nie słyszała, kiedy do niej mówił, zwracała na niego wzrok, dopiero gdy powtarzał pytanie głośniej, a i wtedy spoglądała na niego jak na kogoś obcego. Nie brał jej tego za złe. Karmienie piersią spowodowało u Jule ogromny dług snu. W obozach CIA torturowano więźniów, budząc ich w nieregularnych odstępach czasu. Gerhard przeczytał w internecie, że nierzadko po narodzinach dziecka ojcowie są odrzucani przez matki i że po jakimś czasie sytuacja wraca do normy. Trzymał się tego mocno. Pewnego dnia Jule przestanie karmić piersią i będzie taka jak dawniej. Będzie wybuchała beztroskim śmiechem, w ogóle wróci jej radość. Cieszył się na ten dzień. Gerhard ubóstwiał Sophie, ale nie był gotów na to, żeby na rzecz dziecka stracić żonę.
– Pojedźmy na wycieczkę – powiedział. – Zabierzmy Sophie nad jezioro. Ruszmy się stąd, świeże powietrze dobrze nam zrobi.
– Nad jeziorem jest mnóstwo komarów.
– Więc pojedźmy w inne miejsce.
– Dokąd?
– Wszystko jedno! Do lasu! Na spacer!
– Na nieutwardzonych drogach nie damy rady z wózkiem.
– Na litość boską, Jule!
Podeszła do kanapy, usiadła i podniosła koszulkę, żeby przystawić Sophie do piersi. Zapadła cisza, jak ręką odjął. Cisza brzęcząca w uszach. Gerhard obserwował malutką twarzyczkę Sophie, jej rozgniewaną minę, zaciśnięte piąstki przy policzkach. Dziewczynka z całej siły swojego drobnego ciałka trzymała się życia. Kilka pasm włosów wysunęło się z końskiego ogona Jule i dotykało nagich nóg dziecka. Kobieta nadal bezgłośnie płakała. Czasami jakaś łza padała na plecy Sophie. Ten widok łamał Gerhardowi serce.
– Jule – powiedział miękko. – Zostawię was na kilka chwil same. Pójdę do kuchni i zrobię nam smaczny napój imbirowy. Dobrze?
Skinęła głową, nie podnosząc wzroku. Gerhard pocałował ją we włosy i wstał. Skoro trzydziestolatka zdecydowała, że chce dzielić życie z pięćdziesięciolatkiem, to on powinien przynajmniej bardziej się starać.
Po drodze do kuchni przez kilka sekund upajał się sprężynowaniem desek podłogowych. Stara sośnina wyraźnie skrzypiała, jakby zachowała w sobie odgłosy wszystkich kroków z ostatnich stu lat. Gerhard dobrze pamiętał pierwszą wizytę w tym domu. Stanął na tej podłodze, za nim Jule i agent nieruchomości. Miał właśnie wejść do salonu, gdy nagle się zatrzymał.
– Coś się stało? – spytał agent. – Drzwi nie chcą się otworzyć?
Gerhard gapił się na klamkę, piękny okaz z mosiądzu, łukowaty, zakończony ozdobą w kształcie ślimaka. Klamka musiała mieć sporo ponad sto lat – ta myśl sparaliżowała go. Gdy przymocowano ją do drzwi, ludzie, którzy ją zamówili, nie wiedzieli jeszcze, że świat pogrąży się w dwóch wojnach światowych. Cieszyli się, że wprowadzają się do nowo wybudowanego domu z wszelkimi udogodnieniami. Klamce nie poświęcili zapewne większej uwagi. Nikt nie pomyślał, że przetrwa ona swoich właścicieli. Dla wszystkich, którzy zamieszkiwali ten dom, przychodził moment, w którym dotykali jej po raz ostatni. Gerhard nagle poczuł wtedy, że chce, żeby i jemu się to przytrafiło. Pragnął stać się jednym z etapów w życiu tej klamki, która nawet po jego śmierci nadal będzie tkwić na swoim miejscu. Wiedział już, że musi kupić ten dom. Nie zniósłby nowego budynku, w którym wszystko jest młodsze od niego. Chciał mieć dom, w którym każda deska podłogowa odpowiada jego osobistemu nastawieniu. W którym przedmioty muszą uznać jego panowanie, ponieważ to on jest odpowiedzialny za ich istnienie. Nie chciał dodawać niczego do tego świata, lecz zachować to, co już się w nim znajduje. To właśnie było jego święte zadanie na tę hektyczną epokę: bronić tego, co istnieje, przed psychotycznymi siłami nakręconego ponad miarę postępu. Gdy agent sięgnął, by otworzyć drzwi, Gerhard już podjął decyzję.
Wszedł do kuchni, z lodówki wyjął dzbanek z wywarem z imbiru i postawił go na ladzie. Kuchenne okna wychodziły na zachód. Ich dom był ostatnim w wiosce, więc nie widać stąd było innego budynku, płotu ani nawet słupa czy ambony – żadnego znaku cywilizacji poza drogą, która lekko wznosiła się, by kilometr dalej zniknąć w lesie. Można było przez wiele minut wyglądać przez okno i nie zobaczyć żadnego samochodu wyłaniającego się z lasu i toczącego się w stronę wioski. Gerhard najbardziej lubił długie szeregi grusz stojących po obu stronach drogi. Ich gałęzie nie rosły prosto, lecz opadały ku polom, co było typowe dla tej okolicy. „Rozłożyste aleje” – takim mianem określiła je Jule podczas ich pierwszej wizyty w Unterleuten. Do tej pory nikt nie potrafił mu wyjaśnić, czy drzewa pochyliły się w stronę pól z powodu krzywego asfaltu, czy też celowo tak je przycinano, żeby mniej owoców spadało na drogę.
Po drugiej stronie lasu gruszowa aleja biegła dalej, łącząc się z innymi drogami, alejami wysadzonymi jabłoniami, śliwami, czereśniami, mirabelkami. W całym okręgu dojrzewały tysiące ton owoców, latem nabierały kształtów, a jesienią spadały i gniły na poboczach, ponieważ naturze jest wszystko jedno, czy człowiek potrzebuje jej darów. Teraz gruszki były jeszcze małe i zielone, ale wyglądało na to, że w ciągu dwóch miesięcy drzewa załamią się pod ich ciężarem. W kwietniu i maju dużo padało, ale od tygodni trwała susza, upał rozciągał się nad krajobrazem niczym niewidzialna powłoka. Pszenica rosła wysoka, a lekki wiatr poruszał nią, tworząc na polach fale niczym na jeziorze. W Unterleuten prawie zawsze wiał lekki wiatr. Od wschodu, a więc stamtąd, gdzie znajdowała się działka Schallera. Gdzie płonęło ognisko.
Gerhard wziął dwie szklanki i napełnił je do połowy wywarem imbirowym. Z zamrażalnika wyjął kostki lodu i pokroił pomarańczę w plasterki.
Z Jule porozumiał się szybko. Jej również spodobał się ten piętrowy budynek z cegły, z zielonymi okiennicami i wysokim dachem. Położenie na uboczu, pięć tysięcy metrów kwadratowych ogrodu, stara lipa, która ocieniała wejście do domu. Cena okazała się zaskakująco korzystna. Berlin leżał zaledwie godzinę drogi stąd, ale był odleglejszy od Księżyca. Lęk Jule, że będzie jej brakowało miejskiego życia, szybko się rozwiał, podobnie jak jej plany, żeby trzy razy w tygodniu jeździć do stolicy i pisać doktorat na temat destrukcyjnych skutków kapitalistycznej obietnicy szczęścia. Zamiast tego zajęła się przekształcaniem kruszącej się idylli w kwitnący krajobraz. Gdy Gerhard oswajał się ze swoją nową rolą pracownika rezerwatu i powoli przekonywał kolegów, że socjolog z habilitacją wprawdzie może ma zbyt wysokie kwalifikacje na to stanowisko, ale nie jest zupełnie nieprzydatny, Jule w obciętych dżinsach i zapoconej koszulce karczowała ogród.
Ich wspólny plan opuszczenia miasta pojawił się dość spontanicznie i nabrał kształtów przed laty. Dla Gerharda przeprowadzka na wieś oznaczała złożenie wypowiedzenia w pracy. Opuścił nie tylko uniwersytet, ale też pewną społeczność, której chodziło już jedynie o to, żeby jak najbardziej się obłowić, wyprzedając przy tym własne wartości.
Jako jeden z pierwszych aktywistów ruchu ekologicznego Gerhard zawsze odbierał zaangażowanie polityczne w kategoriach czegoś zupełnie naturalnego. Był w ścisłej grupie protestujących w sprawie składu odpadów nuklearnych w Gorleben. Spędził pełne trzydzieści trzy dni w nowo powołanej Republice Wolnego Wendlandu, skąd został wyniesiony przez policjantów Helmuta Schmidta. Pojechał do Karlsruhe na kongres założycielski Partii Zielonych, po przemianach wrócił do Berlina i nie przepuścił żadnego transportu odpadów z Gorleben. Ożenił się z pewną feministką, która nie chciała mieć dzieci i wkrótce się z nim rozwiodła. Napisał habilitację z topografii buntu, zrezygnował z ubiegania się o posadę na prowincjonalnym uniwersytecie i przez dwadzieścia lat był nisko opłacanym nauczycielem akademickim w berlińskim Instytucie Nauk Społecznych, gdzie chciał pomagać młodym ludziom budować świadomość krytyczną.
W dniu czterdziestych piątych urodzin wydawało mu się, że został sam na polu walki, że gdy przygotowywał się do następnego maratonu, stracił wszystko inne. Ochrona środowiska stała się kwestią radców prawnych, a reszta polityki przekształciła się w coś pomiędzy postępowaniem administracyjnym a hałaśliwym dziennikarstwem. Z rosnącym zdziwieniem Gerhard wpatrywał się w oblicza studentów, na których strach i oczekiwanie malowały osobliwą pustkę. Proces boloński uczynił z uniwersytetu obóz treningowy dla ludzi, którzy już w przedszkolu zaczynają troszczyć się o swoje CV. Koledzy Gerharda byli mili, wysportowani i zawsze ze wszystkim się zgadzali. Mieli rodziny, na obiad jedli sałatki, a na wieczornych spotkaniach wypijali najwyżej szklankę piwa i wracali do domu o dwudziestej trzeciej trzydzieści.
Kiedy w takich warunkach Gerhard próbował rozmawiać o polityce, patrzono na niego nieufnie, jak na szalonego starca. Najchętniej mówił o tym, że dramat nowoczesnej polityki polega na fanatycznym dążeniu do zmian. Ludzie nie mogli zostawić niczego w nienaruszonym stanie, dotyczyło to nawet rzeczy, które się sprawdzały. Psuli wszystko, co dobrze działało, aż pojawiał się problem, którego rozwiązaniem mogli się zająć. Gerhard podkreślał, że Goethe po prostu źle sformułował słynną wypowiedź Mefistofelesa. Diabelska część siły w człowieku bez wątpienia nieustannie pragnęła dobra, a czyniła spustoszenie.
Podczas gdy na twarzach jego słuchaczy malowała się odraza, Gerhard dalej perorował. System uniwersytecki, którego zazdrości nam cały świat? Załatwiony kilkoma punktami kredytowymi i projektami. Wielkie europejskie pojednanie? Zmienione we władzę centralną, której brakowało demokratyczności i która drobnym rolnikom zabraniała pozyskiwać własne nasiona, a rynkom finansowym pozwalała na spekulację. Łączono lotniska, naprawiano dworce, kopano pod miastami, a wolną przestrzeń zmieniano w centra handlowe. Wszystko powinno rosnąć i iść do przodu, nawet jeśli nikt nie wiedział już, w jakim kierunku. Z trzecim kieliszkiem czerwonego wina w dłoni Gerhard obwieszczał, że dziś nie potrzeba nam rewolucjonistów, tylko ludzi zachowawczych, którzy chcą zwalczać bezmyślne zmiany.
Najpóźniej w tym momencie grupa słuchaczy zaczynała się rozchodzić. Kiedy Gerhard pytał, czy ktoś chce tu i teraz stworzyć ruch przeciwko reformie studiów, ostatni uczestnik spotkania pił już swoją wodę w drugim pomieszczeniu.
Poza Gerhardem nikt inny wydawał się nie wierzyć w to, że szczęście polega na wspólnej walce na rzecz właściwej sprawy. Ludzie szukali uzdrowienia w treningach ciała i duszy. Otaczali go sportowcy. Trenowali wykształcenie, pracę, miłość, życie. W walce człowiek czuł się zawsze częścią grupy, trening był sprawą indywidualną. Ludzie ciągle wracali do domów, do rodzin, do sportu, do swoich profili facebookowych. Gerhard czuł, że go opuścili, załamywał ręce, patrząc, jak uciekają.
Ciarki przechodziły go na wspomnienie ostatnich lat na uniwersytecie. Gdy tak stał teraz w kuchni, blendując lód i pomarańczę w trzeszczącą masę, myślał o tym, jak w końcu dopadło go poczucie wyobcowania na własnym wydziale, we własnym mieście i na własnej ziemi. Wysiłki innych były dla niego najpierw przesadzone, potem budzące śmiech i wreszcie groźne. On sam przestał się starać. Nie próbował już osiągnąć sukcesów w pracy, dobrze bawić się w knajpach ani zachwycać się pokazywaną w teatrze sztuką. Koledzy i przyjaciele uważali go za dziwaka. Gerhard wiedział, że został mu tylko wybór między zgorzknieniem a rozpoczęciem wszystkiego do nowa. Powoli zapoznawał się już ze zgorzknieniem. Nie wiedział, jak zacząć od nowa. Wtedy pojawiła się Jule.
Przez chwilę Gerhard nasłuchiwał i z ulgą odnotował, że z salonu nie dochodzi żaden hałas. To był dobry znak: Sophie je. Gdy córka nie chciała ssać piersi, Jule traciła panowanie nad sobą. Gerhard rozdzielił pomarańczę z lodem do szklanek i dopełnił je wodą mineralną. Gdy napoje były gotowe, poczuł nagle, że jest bardzo spragniony, i z miejsca wypił obie szklanki, a potem zaczął wszystko przygotowywać od nowa.
W trzecim tygodniu semestru Jule pojawiła się po seminarium z diagnoz społecznych na warsztatach Gerharda na temat transparentności, przeprosiła, że zapisała się z opóźnieniem, i spytała, czy może dołączyć. Przyszła na dyżur, żeby omówić temat referatu. Chodziła do tej samej stołówki, siadała przy sąsiednim stoliku i pozdrawiała Gerharda skinieniem głowy.
Podczas gościnnego wykładu nieśmiertelnego Münklera zobaczył ją wśród publiczności i spotkał potem w grupie, która wybierała się na piwo. W knajpie Jule usiadła obok niego i wyjaśniła, że Münkler jest beznadziejnie przewartościowany, a poza tym to prawdziwy idiota. Gerhard od razu stwierdził, że Jule jest kobietą jego życia. Gdy udała się na niewielki parkiet, nie poszedł za nią, żeby mimo swoich pięćdziesięciu lat dreptać między hałasującymi studentami. Takiej kobiecie jak ona nie musiał niczego udowadniać. Mógł spokojnie zostać przy stole i patrzeć, jak się porusza, z zamkniętymi oczami, niewymuszenie, nie w celu przypodobania się komukolwiek.
Nigdy nie czuli się jak „profesor i studentka”, chociaż przecież nimi byli. W uniwersyteckim światku wybuchł skandal – nieco kanciasty, ale nadal przystojny profesor o ostrym języku i młoda, łagodna, rudowłosa piękność. Ale nie o to chodziło. Po prostu rekompensowali jedno drugiemu jakiś brak. Dla Jule wściekłość Gerharda stanowiła środek przeciwko informacyjnej narkozie XXI wieku, której się bała. Dla Gerharda Jule była żyjącym dowodem na to, że pojęcia nie zastępują miłości. Razem mogli zrobić to, o czym inni tylko marzyli: zostawić za sobą rzeczy, zamiast w nie wątpić. Całe mnóstwo rzeczy, czyli miasto.
Od znajomego ornitologa hobbysty, który regularnie jeździł na ptasie obserwacje na wrzosowiska w okolicach Unterleuten, Gerhard usłyszał o wolnej posadzie w tamtejszym rezerwacie. Od razu pojął, że to dla niego ostatni dzwonek. Przeprowadzka na wieś nie stanowiła problemu, wręcz była rozwiązaniem. Nawet nazwa miejscowości, w której znajdowała się siedziba rezerwatu, wpisywała się w program: Seelenheil, lek dla duszy. Z Unterleuten zaledwie dziesięć minut drogi samochodem.
Dwa lata później nowe krzaki malin obrodziły szczególnie. Na czterech rogach domu kwitły glicynie i Gerhard założył warzywnik, w którym kilka rządków fasoli, cebuli i marchwi stawiało czoło brakowi umiejętności ogrodniczych właściciela. Gdy ogród zaczął przypominać raj, Jule zaszła w ciążę. Wieczorami siadywali często przed domem i rozmawiali o tym, żeby dokupić sąsiednie gospodarstwo. Oddzielała je od ich terenu jedynie chwiejna siatka, za którą kryło się niewielkie, od lat puste podwórze, dom kostka z na poły zawaloną szopą. Działka nie była zbyt urokliwa, ale Jule lubiła wyobrażać sobie, że rozbiorą budynki i w ten sposób poszerzą ogród. Nigdy za dużo ziemi – tyle nauczyła się już ze swojego nowego życia w tym równoległym wszechświecie prowincji. Gerhard nie miał nic przeciwko temu. Najpierw dziecko, potem rozbudowa, powiedział, i oboje się roześmieli.
Brzuch Jule był już widoczny, gdy pewnego wieczoru Gerhard podczas pracy w ogrodzie zobaczył, jak po sąsiednim podwórzu krąży jakiś mężczyzna, pali papierosy i rzuca niedopałki na ziemię. Był gruby, ale nie nalany, każdym ruchem zdradzał, że jego wielkie ciało ma siłę. Na ostrożne pozdrowienie Gerharda odpowiedział dopiero po kilkusekundowym gapieniu się, jakby musiał się zastanowić, co znaczy uniesiona ręka. Miał silnie owłosione ramiona i kark. Dwa tygodnie później na sąsiednie podwórko przyjechał zdezelowany dostawczak. Wracał przez kilka dni, także podczas weekendu. Grubas wyładowywał z niego niesamowite ilości złomu, który rozparcelował wedle nieprzeniknionego systemu po całym obejściu. Nie udało się z niego wydobyć nic poza nieznacznym skinieniem i niechętnym warczeniem. Gerhard i Jule zastanawiali się, czy ten człowiek jest niespełna rozumu. Kiedy nie sortował złomu, siadywał na desce położonej na dwóch beczkach po oleju, pił piwo z puszki i patrzył przed siebie.
Już po kilku dniach Jule straciła chęć przebywania w ogrodzie.
– Siada tam i gapi się na mnie – powtarzała.
Nawet gdy Gerhard zapewniał ją, że nowy sąsiad po prostu patrzy w pustkę, może cierpi na wyjątkową krótkowzroczność, Jule nadal czuła się obserwowana. W dodatku widok sąsiedniej działki trudno było znieść, wbijał się w umysł jak wyjątkowo ostry krzyk. Dziwaczne zestawienie części samochodowych, zardzewiałe beczki po oleju, plastikowe plandeki, węże ogrodowe, narzędzia, kanistry i puste butelki po piwie. Trawa znikła pod błotem. Nieforemne ubrania, zmyte deszczem i wysuszone przez słońce, które przypominały rozjechane zwierzęta. Na zewnątrz wzdłuż ulicy aż roiło się od pojazdów bez błotników, bez kół, większość na polskich tablicach. Od czasu do czasu pojawiało się nowiutkie audi bez rejestracji.
Schaller oznaczał katastrofę. Był ich osobistym armagedonem. Mimo to Gerhard wierzył, że trzeba jak najmniej się denerwować. W swoim pięćdziesięcioletnim życiu nauczył się, że walka nigdy nie prowadzi do pokoju. Schaller był przeznaczeniem, które trzeba zaakceptować, a potem ostrożnie zacząć je oswajać.
Tyle teoria. W praktyce trudno było go znieść.
W salonie Sophie znów zaczęła kwilić. Gerhard zatrzymał się w korytarzu ze szklankami w dłoniach. Zamknął oczy i stłumił chęć powrotu do kuchni, żeby zostawić tam napoje i tylnymi drzwiami opuścić dom. Mimo że na resztę tygodnia wziął wolne, czuł wielką ochotę, by znaleźć się teraz w pracy. Zawsze miał coś do roboty, mógłby na przykład skontrolować wieże obserwacyjne, napisać artykuł na temat zachowań lęgowych batalionów, uporządkować dane na temat ich pogłowia albo sprawdzić, czy list z upomnieniem do hodowczyni koni został już doręczony. Z tęsknotą myślał o ciszy swojego biura, o otwartych oknach i klekotaniu bocianów, które przylatywały na wieżę pustego kościoła, żeby przynieść pokarm trójce młodych. Praca w Seelenheil, w Stacji Wrzosowisko Unterleuten Wydziału Ochrony Środowiska w Rezerwacie Ochrony Ptaków w Plausitz, pod każdym względem okazała się szczęśliwym trafem. Gerhard opiekował się trzydziestoma trzema batalionami – subarktycznymi ptakami z rodziny bekasowatych, które poza tutejszą stacją w Niemczech prawie już wyginęły. Wprawdzie na początku nie miał zielonego pojęcia o ochronie ptaków, ale przez dwie dekady pracy w katedrze nauk społecznych stał się ekspertem od pozyskiwania środków finansowych. Gdy nowi koledzy zobaczyli, z jaką łatwością wypełnia formularze unijne i formułuje uzasadnienia do wniosków, natychmiast go pokochali. Ponadto powołał do życia stronę internetową www.vogelschutzbund-unterleuten.de, którą regularnie się zajmował. A co najważniejsze, jego praca w cudowny sposób łączyła się z jego przekonaniami politycznymi. Inwestycje budowlane w regionie były istotne dla ochrony środowiska. Budowa biogazowni, rozbudowa ulicy, wyrąb drzewa, plany nowych stacji benzynowych, lotnisk sportowych czy chlewni – wszystko to przechodziło przez biurka lokalnego wydziału ochrony środowiska. Jeśli inwestycji oficjalnie nie zgłoszono, Gerhard dowiadywał się o niej w inny sposób i mógł włączyć się w proces, żeby uniknąć najgorszego. Misję ochrony batalionów oraz ogromnej populacji gęsi wędrownych i żurawi, które dwa razy do roku zatrzymywały się na wrzosowisku Unterleuten, stawiał przed fatalną w skutkach ideologią postępu i wzrostu. Był dumny, że w pierwszych trzech latach pracy uniemożliwił siedemnaście inwestycji, a na jedenaście kolejnych nałożył ograniczające zobowiązania. Zgłosiłby także „warsztat samochodowy” Schallera, gdyby ten nie był jego sąsiadem. Niestety nawet dobre stosunki z urzędnikami nie mogły zmienić tego, że Unterleuten stanowiło tak zwaną strefę mieszaną, w której istnienie małych przedsiębiorstw było dozwolone. Obszar chroniony zaczynał się zaraz za tablicą z nazwą miejscowości. Dopiero gdy Schaller zaczął nakrywać dach szopy, Gerhard wkroczył do akcji.
Płacz Sophie w salonie zmienił ton – z niezadowolenia przez wściekłość przeszedł w czystą rozpacz. Gerhard westchnął, przemógł się i ze szklankami przemierzył korytarz. Pchnął drzwi ramieniem. Jule krążyła z Sophie po pokoju, uciszając córkę i kołysząc ją na rękach, co najwyraźniej ani trochę nie działało na małą. Gerhard zmusił się, żeby spokojnym krokiem przejść przez pokój i odstawić szklanki na stolik przy kanapie. Potem zbliżył się do Jule.
– Trzeba ją położyć do łóżeczka – powiedział. – Jest wykończona.
– Płacze, bo jej błony śluzowe są podrażnione przez trujące wyziewy. Trze sobie oczy! Smarka! Jest cała czerwona!
– To z powodu płaczu – odparł. – Powietrze w domu nie jest takie złe.
Gerhard stanął Jule na drodze i wyciągnął ręce.
– Daj mi ją.
– Przestań.
– No już. Trochę ją ponoszę.
– Przecież ja ją noszę. Nie widzisz? Noszę ją. Tam i z powrotem. Nie tylko teraz, ale i wtedy, gdy ciebie nie ma. Myślisz, że z tobą jest jej lepiej?
– Oczywiście, że nie, Jule.
– Idziesz do biura, otwierasz okno i siadasz przy biurku. Albo robisz sobie piękny spacer po obszarze chronionym. A ja cały dzień tu tkwię. Z Sophie. W tej saunie. Noszę ją. Dzień i noc. Rozumiesz?
– Nie pozwalasz sobie pomóc!
– Czyżby? Więc Sophie to wyłącznie moja działka, a ty od czasu do czasu trochę pomagasz?
– Powiem inaczej: nie pozwalasz mi nic robić.
– Możesz coś zrobić.
– Co takiego?
– Zadzwonić na policję.
Gerhard potrząsnął głową.
– To mamy już za sobą.
Drugiego dnia palenia ogniska, gdy powoli stawało się jasne, że nie chodzi o jednorazowy wybryk, Gerhard zadzwonił do swojego przełożonego w wydziale ochrony środowiska w Plausitz. Ten wskazał mu odpowiedni urząd, gdzie Gerhardowi wyjaśniono, że mają braki kadrowe i nie zawsze mogą wysłać pracownika. Następnie spróbował na policji, która skierowała go z powrotem do tego samego urzędu. Wściekł się, zażądał natychmiastowej interwencji i zagroził, że złoży zażalenie.
Około dwudziestej rozległ się dzwonek do drzwi. Przed domem zaparkował samochód patrolowy, na wycieraczce stanęło dwóch pryszczatych chłopców w mundurach. Gerhard rzucił okiem na sąsiednią działkę. Nic się tam nie paliło. Nie było widać nawet najmniejszej iskierki. Problem sam się rozwiązał, powiedzieli chłopcy i się odmeldowali. Gerhard wydusił słowa podziękowania i patrzył za odjeżdżającym samochodem. Jeszcze nie zdążył zniknąć, gdy Schaller przyciągnął więcej opon do granicy między ich działkami. Zaraz potem zaczął grzebać przy kanistrze na benzynę.
– Pamiętasz nasz mały katalog z regułami Unterleuten? – spytał Gerhard. – Po pierwsze: gdy przychodzisz na imprezę z pięćdziesięcioma osobami, podaj rękę każdemu. Po drugie: gdy ktoś cię obrazi, nie znaczy wcale, że chciał być niemiły. Po trzecie: problemy rozwiązuje się bez udziału policji.
– Więc zaskarż to Zwierzę!
– Jeśli nie mamy zarządzenia o zaprzestaniu, raczej nie możemy nic zrobić. Gdy zostanie wydane, Schaller je wyrzuci do śmieci. Nałożą na niego karę, a on nie zapłaci. Przyjdzie komornik. Nie ma czego mu zająć. Schaller…
– Przestań!
Jule wrzasnęła tak głośno, że przestraszona Sophie zamilkła. Z głębokim zadziwieniem popatrzyła na matkę i podniosła trzy palce do buzi, żeby je possać. Mimo wszystko Gerhard nie mógł powstrzymać uśmiechu. Wziął Jule za łokieć i poprowadził ją do kanapy. Gdy usiadła, wcisnął jej w rękę szklankę napoju imbirowego i czekał, aż niechętnie się z nim stuknie. Chociaż napój był lodowato zimny, imbir rozgrzewał usta i gardło. Gerhard lubił ten efekt.
Milczeli przez chwilę. Jule z czasem przekona się, że on ma rację. Wioski takie jak Unterleuten przetrwały NRD i wiedzą, jak trzymać się z dala od organów państwowych. Tutejsi ludzie rozwiązywali problemy na swój sposób. Między sobą.
Lekkie chrapanie uświadomiło im, że od co najmniej dwóch minut nie słyszeli dziecięcego płaczu. Sophie zwisała z ramienia Jule z piąstkami zaciśniętymi przy policzkach, jej twarz z powodu płaczu była czerwona i spocona. Zasnęła w stanie najwyższego przerażenia. Jule również zapadła się głębiej na kanapie, bardziej leżała, niż siedziała. Położyła stopy na siedzisku, zdjęła gumkę, a jej rude włosy rozsypały się na poduszkach. Oparła głowę na poręczy i popatrzyła na Gerharda szklistymi oczyma.
– Nie wierzę, że nie możemy nic zrobić – wymamrotała.
Gerhard skinął głową i pogłaskał ją uspakajająco.
– Nie przejmuj się, kochanie. Coś zrobimy.
To, że policja nie wchodziła w grę, a Schaller nie był skłonny do rozmów, nie oznaczało, że nie mieli żadnej możliwości się bronić. Jako socjolog Gerhard od początku interesował się relacjami w wiosce, a trzy lata wystarczyły, żeby się czegoś na ten temat nauczyć. Mimo że Unterleuten nie leżało nawet sto kilometrów od Berlina, z socjologiczno-antropologicznego punktu widzenia mogłoby równie dobrze znajdować się po drugiej stronie planety. Niedostrzeżone przez politykę, prasę i naukę tutejsze formy życia były częściowo anarchistyczne, prawie zupełnie zdane na siebie. Stanowiły rodzaj przedpaństwowego społeczeństwa opartego na wymianie, mimowolnie subwersywnego, oddalonego od instytucji państwowych, zapomnianego, źle potraktowanego i z tego samego powodu na swój dziwny sposób wolnego. Równoległy świat w świetle teorii społeczeństwa, nie, praktyki społeczeństwa. Pieniądz odgrywał w nim mniejszą rolę niż kwestia tego, kto komu jest winien przysługę. Żeby się nieco zorientować w tym systemie, trzeba było stać się jego częścią. Gerhard potrzebował sojuszników. Innymi słowy, dłużników. Tego wieczoru miało się odbyć zebranie wioski. W nietypowy dla siebie sposób wójt Arne nie wspomniał w ogłoszeniu, co będzie tematem spotkania. Godzina osiemnasta, gospoda Märkischer Landmann, tylko tyle. Nawet zapowiedziano je na stronie internetowej www.maerkischer-landmann-unterleuten.de, również bez bliższych informacji. Nieważne, o co chodzi, Gerhard wykorzysta okazję, żeby się rozejrzeć i przedstawić swój problem.
– Wiesz co?
Jule na poły spała, miała zamknięte oczy, a jej głos zmienił się w szept. Gerhard nachylił się, żeby zrozumieć, co mówiła.
– Co takiego, skarbie?
– Najlepiej po prostu zabij Zwierzę.
O siódmej rano światło słoneczne wpadało już z całą siłą do kuchni. Ogród był nieruchomy, jakby jeszcze nie wynaleziono wiatru. Wysoko po błękitnym niebie stado jaskółek przeleciało nad koronami starych drzew. W Unterleuten pada tak rzadko, że Linda nieraz zastanawiała się, czy ta dobra pogoda kiedyś wyprowadzi ją z równowagi. Dni są suche, noce gwiaździste. Nawet w lipcu, gdy nocami na horyzoncie widać wciąż słoneczną poświatę, można bez problemu dostrzec Drogę Mleczną.
Linda stała przy chwiejącym się zlewie i łyżką wsypywała zmieloną kawę do wielkiej filiżanki. Na stołku szumiał czajnik. Wyposażenie kuchni wraz z Frederikiem przyporządkowali do kategorii C. Kategoria A oznaczała „pilnie załatwić”, B obejmowała to, o co trzeba postarać się „najlepiej w tym, najpóźniej w przyszłym roku”. Kategoria C należała do odległej, abstrakcyjnej przyszłości. Na razie musieli zadowolić się mikrofalówką, kuchenką turystyczną z dwoma palnikami i lodówką z zamrażalnikiem. Ani Linda, ani Frederik nie byli miłośnikami gotowania. Mogli przeżyć na mrożonkach.
Przedramię Lindy zadrżało, gdy podniosła czajnik, żeby zalać kawę. Co rano jej ciało opanowywał ból mięśni, który z najmniejszego ruchu czynił wielkie wyzwanie. Jakby sprzątanie i szlifowanie ram okiennych skróciło jej wszystkie ścięgna. Ból jej nie przeszkadzał, wręcz przeciwnie, odbierała go jako dowód na to, że postępuje słusznie i z pełnym zaangażowaniem. Poza tym działał jak ostroga, ponieważ znikał, kiedy tylko zaczynała pracę.
Pierwsze pół godziny każdego dnia spędzała na piciu kawy i czekaniu na listonosza. Unterleuten było jego pierwszym przystankiem w rundce po wioskach, więc regularnie około wpół do ósmej pojawiał się przed drzwiami Lindy. Często miał dla niej paczkę i potrzebował jej podpisu. Amazon wysyłał duże kartonowe pudła wypełnione ręcznikami, farbami, doniczkami lub papierem ściernym albo zapakowany w folię bąbelkową odkurzacz czy boleśnie ciężkie pudła ze śrubami i gwoźdźmi w różnych rozmiarach. Najbliższe centrum handlowe ze sklepem budowlanym leżało czterdzieści minut drogi stąd.
Listonosz miał nie więcej niż trzydzieści lat i nosił irokeza. Gdy Linda opierała się o framugę drzwi i czekała, aż wpisze jej nazwisko do małego komputera, rzucał ukradkiem okiem na jej gołe nogi i koszulę w kratkę, którą podtrzymywały na piersi skrzyżowane ramiona.
– Dobrze się spało? – spytał pewnego razu, podając jej urządzenie do podpisu, i Linda odparła „tak”, ponieważ lubiła odpowiadać na pytania twierdząco. – Dziś znowu dokucza mi dysk – powiedział na pożegnanie i już odchodząc, dorzucił: – Zawsze coś.
Frederik nie znosił wstawania o tej porze, więc Linda zwykle czekała na dźwięk kół samochodu na żwirowym podjeździe i otwierała drzwi, zanim listonosz zdążył zadzwonić.
Wlała nieco mleka do kawy, dmuchnęła w napój, żeby pływające w nim drobinki szybciej się rozpuściły, i zaniosła filiżankę do salonu, w którym nie było innych mebli poza obitą zielonym aksamitem kanapą i starym koniem na biegunach. Przez cztery wysokie okna wpadały ukośnie promienie porannego słońca. Stare deski podłogowe błyszczały w nim jak świeżo pociągnięte lakierem. Wróble założyły pod okapem gniazdo i żeby z niego wyjść, rzucały się prosto w dół i dopiero po chwili rozkładały skrzydła i wzlatywały w powietrze. W ciągu tej pół godziny przed wizytą listonosza Linda siedziała tylko i myślała, a potem rozkręcał się jej dzień. Manfred Gortz, z którego książki zaczerpnęła swój program duchowego fitnessu, zalecał planowanie przerw. Kto znajdował czas na zastanowienie się nad ważnymi sprawami, przez resztę dnia wolny był od wątpliwości.
Minęły już trzy lata, odkąd brat Frederika, Timo, przeniósł siedzibę firmy do Berlina. Frederik nie palił się do opuszczenia spokojnego Oldenburga, ale praca u Tima nie pozostawiała mu wyboru. Taki rozwój wydarzeń postawił Lindę przed dylematem. Od razu wiedziała, że związek na odległość nie przetrwa z powodu jej niecierpliwego pragmatyzmu. Gdy czegoś jej brakowało, szukała zaspokojenia. A nie chciała, żeby brakowało jej Frederika, zwłaszcza w chwili, gdy znalazła radość we wspólnym mieszkaniu. Ale pojechać z Frederikiem do Berlina oznaczało zostawić za sobą swoją najcenniejszą własność. Ten skarb nazywał się Bergamotte, był czteroletnim ogierem i właściwie stanowił sens życia Lindy. Urodził się z koślawymi przednimi nogami, gdy Linda dopiero wchodziła w świat koni. Hodowca był rozczarowany. Dziewczyna błagała go o życie Bergamotte’a tak długo, aż przekazał jej źrebaka na własność; koszt jego utrzymania potrącano jej z niskiej pensji stażystki. Całymi dniami harowała w stadninie, noce spędzała w stajni. Co trzy godziny podnosiła Bergamotte’a, który nie potrafił samodzielnie wstać, i prowadziła go do wymienia matki. Po ośmiu tygodniach i niezliczonych podciąganiach źrebak po raz pierwszy stanął samodzielnie na drżących, szeroko rozstawionych nogach. Po roku zdobył nagrodę na pokazie źrebiąt w Oldenburgu. Gdy Frederik w żartach mawiał, że musi nauczyć się żyć w cieniu konia, Linda nie zaprzeczała.
Stajnie wyścigowe w pobliżu Berlina nie były najlepszym miejscem dla przyszłego ogiera rozpłodowego. Linda zgodziła się na przeprowadzkę i pozostawienie Bergamotte’a w Oldenburgu pod jednym warunkiem: jak najszybciej poszukają możliwości zabrania ogiera do siebie, a Frederik ją w tym wesprze.
Linda nie od razu znalazła pracę przy koniach, więc zwalczała nudę i tęsknotę za Bergamotte’em, obmyślając biznes. W okolicach Berlina natrafiła na olbrzymią liczbę problematycznych koni, a raczej problematycznych właścicieli koni, którzy nie mieli pojęcia, jak radzić sobie ze swoimi zwierzętami, zwichrowanymi na skutek otaczającego je chaosu. Nie zastanawiając się wiele, Linda wydrukowała wizytówki, na których nazwała się „trenerką jeździectwa”, założyła stronę WWW, objechała wszystkie okoliczne stajnie i umieściła swoje ulotki na tablicach ogłoszeniowych. Resztę załatwił marketing szeptany. Liczba jej klientów szybko urosła i w krótkim czasie Linda została pełnoetatową zaklinaczką koni.
Gdy wieczorami siedziała w berlińskim mieszkaniu – samotnie, bo nie miała w tym mieście żadnych znajomych, a Frederik pracował do późna – przeglądała oferty sprzedaży starych domów i opuszczonych gospodarstw. Czasem wysyłała Frederikowi jakieś wyjątkowo interesujące ogłoszenie, na które on odpowiadał uśmiechniętą ikonką.
W pewien weekend zrobił jej niespodziankę; zaproponował wycieczkę, spakował kosz piknikowy i nie zdradził, dokąd się wybierają. Po drodze widzieli na polach zające, lisy i sarny. Linda natychmiast rozpoznała dom. Obiekt 108, jeden z jej ukochanych domów prezentowanych na stronie agencji ImmobilienScout24. Drewniany ogród zimowy, stiuki nad oknami, do tego dach o nietypowym kształcie. Zapuszczone podwórko, wiekowe drzewa. Dom jak z bajki, zaczarowany i prawie groźny.
Po tym, jak obeszli budynek, Linda wspięła się na ramiona Frederika, żeby zajrzeć przez wysokie okna. Mocno trzymała się ściany, gdy mężczyzna podnosił ją z mozołem. Frederik miał słuszny wzrost, ale nie był w ogóle wysportowany. Timo i on spędzili dzieciństwo przed komputerem.
Oparła obie ręce o brudną szybę i zajrzała do pomieszczenia, w którym teraz siedziała z filiżanką kawy. Kiedy o tym wspominała, niemal spodziewała się, że zobaczy własną twarz po drugiej stronie okna, wciśniętą między dłonie. Co zabawne, nie było to wcale nieprzyjemne wyobrażenie.
Wtedy ten pokój wyglądał jak z obrazka. Na szerokiej drewnianej podłodze stała jedynie zielona kanapa, jakby od lat czekała na powrót właściciela. Konia na biegunach Linda odkryła dopiero po chwili, w kącie kilka metrów dalej. Biały materiał, który go pokrywał, był wytarty i pożółkły, czerwone siodło zniszczone. Ale bursztynowe szklane oczy błyszczały jak u prawdziwego zwierzęcia.
Po odkryciu konia na biegunach Linda niemal postradała zmysły. Zeskoczyła z ramion Frederika i kazała mu podciągnąć się do okna, żeby zobaczył to na własne oczy. Koń! Rozumiesz? To jest znak.
W jednej chwili wszystko stało się jasne; Linda pojęła, że życie podejmuje ważne decyzje bez konsultacji. Nikogo nie pyta o zdanie. Wolność ludzi polega na możliwości stawiania oporu, żeby chociaż w ten sposób odpowiadać za własne nieszczęścia. Ale Linda wolała być posłuszną przeznaczeniu i szczęśliwą. Zobaczyła przez okno swojego konia na biegunach w swoim salonie w swoim domu. Musiała teraz tylko przekonać Frederika, żeby wydał małą fortunę na odnowienia tego gospodarstwa.
Potem pospacerowali jeszcze po podwórku. Stały tam budynki gospodarcze, do których zajrzeli. Spichlerz, obora, kurnik, szopa na narzędzia. Śmiali się z zardzewiałych bron, żłobów, części rozebranego enerdowskiego traktora. Linda nieustannie gadała. Spichlerz można przebudować – tu będzie boks Bergamotte’a, tam magazyn na siodła, a dalej kojec dla źrebiąt. Z tyłu trakt dla klaczy. Za ogrodem ciągnęły się pola, pola, pola, aż po horyzont. Być może ich część należała do gospodarstwa, a jeśli nie, można by je kupić lub wydzierżawić. Frederik stwierdził, że podobają mu się majestatyczne drzewa, które zachowywały od siebie nawzajem pełen szacunku dystans. Dąb, buk, brzoza, robinia, klon. Linda wspięła się na palce i pocałowała chłopaka, ponieważ wiedziała, że drzewa w ogóle go nie obchodzą. Frederik nie cierpiał przyrody, jeśli nie trzymały jej w ryzach obrzeża ekranu komputera.
Przez kolejne tygodnie Linda dzwoniła do rodziców, dziadków, a także różnych ciotek i wujów, i przełykała odmowę za odmową dla swojego ponoć szalonego projektu. Potem nastąpiły telefony do siedmiu różnych banków, ale plan finansowy nie spinał się bez wkładu własnego. Mimo kryzysu i historycznie niskich stóp procentowych banki wymagały całkiem sporo. Frederik i Linda musieliby przez trzydzieści lat spłacać pożyczkę na swoją przygodę.
Oczywiście Frederik mógł spytać młodszego brata. Timo zaprosiłby ich do zapierającego dech w piersiach, wielkiego i zabałaganionego mieszkania, postawiłby kilka butelek Club Mate, a słuchając, marszczyłby czoło – nie z gniewu, w ten sposób sprawiał wrażenie, że jest wysoce skoncentrowany. Od czasu do czasu kiwałby głową, mówiąc „to ciekawe” albo „świetnie to rozumiem”. Na koniec, w przeciwieństwie do rodziny Lindy, nie spytałby, czy oszalała. Nie powiedziałby, że nabycie rozpadającej się budy na zadupiu to najbardziej wariacki pomysł stulecia. Raczej stwierdziłby, że bardzo się cieszy, że znaleźli miejsce, które im się podoba. Potem chciałby wiedzieć, ile to miałoby kosztować.
Linda wiedziała, że dałby im te pieniądze. Bez wahania i nie czekając na resztę. Żeby lepiej się poczuli, kazałby swoim prawnikom sporządzić umowę pożyczki z symbolicznymi odsetkami. Byłoby mu jednak obojętne, czy zwrócą te pieniądze. Nigdy nie miałby do nich pretensji; nigdy nie robiłby im wymówek, nie stawiał wymagań ani nie wspominał o pożyczce. Większość ludzi cechowały skomplikowane charaktery, Timo był po prostu miłym człowiekiem. Poza tym dysponował całym mnóstwem pieniędzy, z czym czuł się niezręcznie. Kochał Frederika, z wzajemnością. Przez całe życie praktycznie nigdy się nie pokłócili. Mimo to gdyby Frederik miał prosić młodszego brata o pomoc, jego poczucie własnej wartości rozpadłoby się w pył.
Kiedy Frederik miał dziewiętnaście lat i z zapałem nudził się na studiach informatycznych na uniwersytecie w Oldenburgu, pewnego dnia przyszli do niego Timo i jego najlepszy przyjaciel Ronny, wówczas siedemnastolatkowie. Stworzyli pewną grę i chcieli założyć firmę, żeby wprowadzić swoje dzieło na rynek. Frederik poświęcił im sporo czasu, wysłuchał, przyjrzał się wersji demo, udzielił paru spontanicznych rad. Uznał, że to nie jest zły pomysł. Po wszystkich tych latach autodydaktycznych wędrówek po świecie programowania Timo zawsze deptał mu po piętach i Frederik musiał przyznać, że młodszy brat był w stanie go prześcignąć. Szczerze mu pogratulował.
– Wchodzisz w to? – spytał Timo.
– W co?
– W naszą firmę. Jako trzeci wspólnik.
Wówczas z wysokości swoich dziewiętnastu lat Frederik wytłumaczył im, dlaczego przedstawiona mu wizja firmy jest zamkiem z piasku. Wielkie koncerny już dawno podzieliły między siebie rynek. Nikt nie weźmie na poważnie planu paru młodziaków, ich entuzjazm w ogóle się nie liczył. Wywody zamknął tragicznym w skutkach zdaniem:
– Ostatecznie jesteście tylko dziećmi, które lubią sobie pograć.
Rozczarowani Timo i Ronny wyszli, załatwili pełnomocnictwa rodziców i założyli firmę, którą nazwali Weirdo, żeby uhonorować w ten sposób Frederika – to było pseudo, którego używał w grach.
Dwa lata później Traktoria osiągnęła światowy sukces. To była jedna z pierwszych popularnych gier przeglądarkowych, która w ciągu roku zyskała trzynaście milionów graczy i przebiła wszystkie statystyki. Wkrótce Weirdo stała się jedną z najbardziej cenionych na rynku firm, z obrotami sięgającymi dwudziestu milionów euro rocznie. Frederik nie skończył studiów i zatrudnił się u brata jako deweloper. Pensja była przyzwoita. Zarabiał tyle samo co inni na tym samym stanowisku. Wolałby raczej odciąć sobie nogę, niż przyjąć jałmużnę od młodszego brata. Żadnej podwyżki, żadnych udziałów w firmie i żadnego kredytu, którego nie trzeba by było spłacić.
Linda to szanowała. Ani razu nie podsunęła Frederikowi, żeby porozmawiał z Timem. Nawet była dumna z tego, że zrobią to sami, własnymi siłami, bez pomocy. Jeszcze parę miesięcy temu nie wiedziała, co to jest paroizolacja. Teraz była już w stanie samodzielnie zabezpieczyć cały dach.
Gdy się łamała, gdy zaczynała wątpić, a nawał prac zamiast się zmniejszać, stawał się coraz większy, wystarczyło tylko, że zamknęła oczy i pomyślała o Bergamotcie, jak stoi sobie w zwykłej stajni hodowlanej, z wygiętą szyją, strzygąc uszami i odstawiając tylną prawą nogę pół kroku do tyłu. Jego jasna sierść błyszczała, jakby została polakierowana. Myśl o koniu koiła ból mięśni i frustrację. Misja Lindy polegała na tym, żeby oddzielić płotem część świata. Bergamotte potrzebował nie tylko miejsca do życia, lecz także możliwości, by swoje piękno przekazać jak największej liczbie źrebaków. Ogólnie rzecz biorąc, chodziło o szerzenie piękna, w domu, w ogrodzie, na łąkach. Konie pod drzewami owocowymi, konie w wysokiej trawie, konie w świetle zachodzącego słońca. Ten sen był przyszłością Lindy i chociaż mógł przypominać obsesję zbierania pocztówek, nie znaczyło to, że nie da się go urzeczywistnić. Manfred Gortz powiedział, że najważniejsza w życiu jest wolność, a ona oznacza decydowanie, kim chce się być. Linda była hodowczynią koni in spe.
Z piętra dobiegł odgłos spłukiwania toalety; w środku domu zdawał się szumieć wodospad. Frederik wstał, jak na niego dość wcześnie. Mogło to oznaczać, że nocna zmiana źle mu poszła albo że obudził go kogut sąsiadów. Zanim zejdzie na dół, minie jeszcze trochę czasu, wystarczy, żeby nastawić ponownie kawę i w łazience przed lustrem związać włosy w koński ogon.
Linda wróciła już na kanapę z drugą filiżanką kawy, gdy niezgrabna sylwetka Frederika w bokserkach i wyciągniętej koszulce pojawiła się na dole. Długie do ramion włosy opadały mu na twarz, rozdzielone na dwie części wzdłuż nosa. Usiadł na kanapie i sięgnął po napój.
– Kiedy przyjedzie spekulant?
– Najwcześniej w południe.
– Więc możemy położyć nową dachówkę, wybudować drugą łazienkę i poszukać ropy w ogrodzie.
– Nie jedziesz dziś do pracy?
– Spotkanie odwołano. Właśnie dzwonili z sekretariatu Tima.
– Dlatego już wstałeś.
– A ty? Nie masz dziś żadnego problematycznego konia?
– Wszystko przesunęłam na jutro. Najpierw spekulant.
Linda potrafiła dostrzec, kiedy Frederik myśli o seksie. Coś działo się wtedy w jego spojrzeniu. Tak jakby zaglądał do jej środka.
– Chodźmy więc po prostu z powrotem do łóżka – zaproponował.
– Idź na strych i dalej tam ogarniaj, ja zajmę się oknami.
Przewrócił oczami.
– Oui.
– Oui quoi?
– Oui, mon Général.
Linda nie mogła powstrzymać śmiechu. Czasami nie dochodziło do niej, że naprawdę siedzi tu z nim, z mężczyzną, o którym myślała kiedyś, że nie zainteresuje jej, nawet gdy będzie ostatnim człowiekiem we wszechświecie. Timo chodził z Lindą do jednej klasy – miły, ale śmiertelnie nudny nerd, poślubiony swojemu komputerowi, zawsze gadający technicznym językiem ze swoim kumplem Ronnym. Frederik był w wyższej klasie, też miał hopla na punkcie komputerów i był równie nudny jak młodszy brat, ale był w paczce z pewnym Markiem, w którym Linda w tamtym czasie zakochała się bez pamięci. Łaziła za nim jak pies, w szkole, na zajęciach sportowych i na imprezach. A gdy w salonie domu kolegi, któremu rodzice zostawili wolną chatę, Marc tańczył z inną dziewczyną, Linda siedziała na schodach z Frederikiem, podziwiała księżyc, który wyglądał jak talerz zupy mlecznej na niebie, i odpowiadała: „hm… hm…” i „jasne” na wszystko, co Frederik mówił. Mimo swojego fioła na punkcie komputerów, był całkiem przystojny. To oraz fakt, że był od niej starszy, sprawiało, że znosiła jego obecność, chociaż jego wartość na rynku była znacząco niższa od jej wartości.
Sam Frederik wydawał się nie zaprzątać sobie tym głowy. Linda w zasadzie nie wiedziała, czego od niej chce. Nawet nie próbował jej pocałować. Najwyraźniej wystarczało mu, gdy sobie z nią pogadał chwilę w szkole albo pomógł jej w problemach z komputerem. Robił rzeczy bez zbędnej refleksji. Chodził na imprezy, siedział na schodach, odwoził do domu Lindę, która wystawiała przez okno jego polo rękę z papierosem. Neutralizował wirusy komputerowe, nosił brązowe skarpetki, miał słabe oceny, a mimo to zdał maturę.
Gdy dwa lata później Linda również skończyła szkołę, usłyszała od Tima, że Frederik szuka współlokatora do mieszkania studenckiego. Marc zdążył już zrobić dziecko jednej ze swoich licznych przyjaciółek i porzucił szkołę przed maturą. Linda wprowadziła się do Frederika i parę razy się ze sobą przespali.
Kiedy Frederik wagarował, Linda harowała w stajni, przychodziła wieczorami wypruta i wypełniała mieszkanie końskimi zapachami. Czasami, gdy wstawała rano, on jeszcze nie spał. Wypijali razem kawę. Miała romans z kowalem, weterynarzem i instruktorem jeździectwa. On spotykał się z graficzką, doradczynią firm i fryzjerką. Trochę to trwało, zanim Linda zdała sobie sprawę, że Frederik jest jednym z tych rzadkich ludzi, którzy nie działają jej na nerwy. Dużo się śmiali i nigdy nie kłócili. Linda zaczęła myśleć inaczej o ich relacji. Zakochanie przemija, przyjaźń pozostaje. Kto sam urzeczywistnia własne sny, nie potrzebuje księcia z bajki. Według Manfreda Gortza na świecie były tylko dwie kategorie rzeczy: te, które działają, i reszta. Z Frederikiem wszystko działało. Pewnego dnia Linda dowiedziała się, że on także ma na jej temat swoje zdanie. Brzmiało: Zakochałem się od pierwszego wejrzenia. Nie przeszkadzało mu, że go wyśmiała.
– Jak to będzie z tym spekulantem?
– Spekulant – odparła Linda – spotyka dwoje sympatycznych młodych ludzi na progu świetlanej przyszłości. To z pewnością zmiękczy jego spekulanckie serce.
– Co na siebie włożysz?
– Dupek.
Ziewnął i położył długie nogi na udach Lindy, żeby mogła mu wymasować stopy.
– A co to w ogóle za jeden?
– Prowadzi jakąś firmę. Opowiedziałam mu o Bergamotcie i chciał wiedzieć, ile zarabia się na hodowli koni.
– Może nie trafił jeszcze na dziewczynę, która zna się na koniach.
– Wtedy puścisz do niego oko, że sam wiesz, jak to jest z tymi babami.
– Oui.
– Oui quoi?
– Oui, mon Général.
Linda rozmasowała mu stopy, potem lekko ścisnęła każdy z jego palców. Za oknem dwa wróble wzbiły się w powietrze, przy czym jeden uderzył skrzydłami w szybę. Linda pomyślała, że dziś będzie ponad trzydzieści stopni.
– Denerwujesz się?
Wzruszyła ramionami.
– Hej! – Frederik usiadł i przycisnął jej nos palcem. – Dostaniemy tę ziemię. Obiecuję. Choćby po to, żeby Bergamotte nie musiał pewnego dnia spać z nami w jednym łóżku.
Przytaknęła, klepnęła Frederika w stopy i wstała. Zanim pojawi się spekulant, chciała koniecznie skończyć jedno okno, które wyjęła na piętrze i zaniosła do dawnej obory, żeby je wyszlifować. Frederik wykorzystał zwolnione miejsce na kanapie, wyciągnął się i leniwie na nią spojrzał.
– Bolą mnie plecy. Myślę, że dziś nic już nie zrobię.
Linda skinęła głową i obiecała sobie, że nie wpadnie w gniew. Gdy zdecydowali się na kupno tego domu, Frederik wyraźnie zaznaczył, że nie zmieni się w majsterkowicza. Spłacał natomiast większą część kredytu. Jego praca była w mieście, znajomi w internecie, a za ojczyznę miał umeblowany na biało gabinet z superszybkim komputerem, jak dotąd jedyne w pełni wykończone pomieszczenie w tym domu. Kiedy napadała go chęć ogarnięcia strychu, mógł to robić. Ale poza tym miał święte prawo spędzić cały dzień na kanapie.
Koła samochodu pocztowego zazgrzytały ostro na podjeździe. Linda wyszła z salonu i przemierzyła korytarz. Pod stopami czuła chłód świeżo wyczyszczonych kafelek – każdy krok wybijał jej triumf. Spędziła długie godziny na kolanach, zdrapując resztki tynku z podłogi. Niepozbawiona znaczenia część odnowy Obiektu 108 polegała na tym, żeby ze wszystkich powierzchni zeskrobać byłą NRD. Gdy Linda i Frederik zdarli linoleum w korytarzu, pojawiły się stare kafelki zdobione drobnymi, wysmukłymi wzorami, po których Linda stąpała teraz boso.
Weszła do ogrodu zimowego i stamtąd przyglądała się, jak listonosz wsuwa pocztę do ich skrzynki przyczepionej do lewego słupka bramy. Kiedy ją zobaczył, potrząsnął głową na znak, że nie ma dziś żadnej paczki, a potem wsiadł do samochodu i odjechał.
Drewniana podłoga pod stopami była ciepła jak grzbiet zwierzęcia; kamienne schodki za to zimne. Linda cieszyła się drobnymi eksplozjami pod czaszką, gdy boso przeszła po żwirze do skrzynki. Leżał tam jeden list. Koperta z ekologicznego papieru, wydłużony format z okienkiem. Tylko urzędnicy potrafili tak złożyć kartkę papieru, żeby pasowała do tego rodzaju koperty.
Linda straciła humor, odczuła gwałtowny spadek temperatury. Pisma urzędowe nigdy nie wróżyły nic dobrego. Państwo nie wysyłało listów, w których dziękowało obywatelom za zgodne z prawem postępowanie, dzielne płacenie podatków albo niewyciąganie ręki po pomoc społeczną. Państwo było fałszywym przyjacielem, który zgłasza się tylko wtedy, gdy czegoś chce. Upomnieć się o pieniądze, dyktować reguły, wydawać zakazy. Widok tego listu spowodował lekki ból brzucha, ale Linda nie ugięła się przed przeciwnikiem. Rozerwała kopertę i pozwoliła jej kawałkom opaść na ziemię.
Trzymała w ręce jedną kartkę. Na górze znajdowało się dyletanckie logo, dwa ptasie skrzydła, a miedzy nimi napis „VoSchuWa”, skrót od nazwy Rezerwatu Ochrony Ptaków. Poniżej adres internetowy: www.vogelschutzbund-unterleuten.de. Reszta nagłówka informowała Lindę, że Stacja Wrzosowisko Unterleuten należąca do Rezerwatu Ochrony Ptaków stanowi część Wydziału Ochrony Środowiska w Plausitz i ma swoją siedzibę w miejscowości Seelenheil.
Zaczęła czytać. Nie znała żadnego Gerharda Fließa. Nie miał nic przeciwko ptakom, wręcz przeciwnie. Uznała, że to świetnie, że chroni się ostatnie bataliony. Chciała tylko postawić kilka boksów dla koni i zająć dla nich łąkę.
Wściekłość wzbiła się z żołądka do kręgosłupa, rozniosła się w dwóch strumieniach po całym ciele, ścisnęła za gardło i wysuszyła usta. List był krótki, w zasadzie składał się z dwóch ponumerowanych części i podpisu. Gdy Linda doczytała do końca, poczuła, że ma w oczach łzy.
Szanowna Pani Franzen,
chcielibyśmy poinformować Panią o tym, co następuje:
1. Stacja Wrzosowisko Unterleuten Rezerwatu Ochrony Ptaków posiada dowody, że zamierza Pani na skraju wrzosowiska odnowić budynek gospodarczy. Wrzosowisko Unterleuten należy do europejskiego Rezerwatu Ochrony Ptaków, w którym znajdują się ostatnie miejsca lęgowe batalionów. Zmiany budowlane w Pani gospodarstwie mogą przeszkodzić batalionom. Z tego względu informujemy, że wspomniany projekt budowlany zaskarżymy do Urzędu Budowlanego w Plausitz.
2. Ponadto przedstawiono nam dowody, że planuje Pani wzniesienie dużego ogrodzenia na terenie wrzosowiska Unterleuten. Takie ogrodzenie w obrębie obszaru chronionego wymaga pozwolenia. Należy strzec integralności krajobrazu. Do tego istnieje niebezpieczeństwo, że ptaki śmiertelnie zranią się na ogrodzeniu. Również ten projekt zaskarżymy i już teraz chcielibyśmy Panią poinformować, że będziemy radzić Wydziałowi Ochrony Środowiska w Plausitz, aby nie udzielił Pani wymaganej zgody w odpowiednim postępowaniu.
Z poważaniem
Gerhard Fließ
W czasach gdy Mizzie domagała się, żeby po trzech godzinach za kierownicą zrobił przerwę, Meiler mimo głodu, zmęczenia i pełnego pęcherza konsekwentnie naciskał pedał gazu, aż osiągnął cel podróży bez żadnych przystanków. Odkąd Mizzie – nie miał na to jeszcze odpowiedniego słowa, ponieważ nie umarła, nie zachorowała ani nie zakochała się w innym mężczyźnie – odkąd Mizzie nie siedziała już obok niego w samochodzie, przestrzegał ograniczeń prędkości oraz robił przerwy po każdych trzech godzinach za kółkiem. Konrad Meiler lubił zasady, o ile sam mógł wybrać, których będzie przestrzegał.
W przyautostradowej knajpce niedaleko Gery wypił kawę z mlekiem, pod Magdeburgiem zjadł pieczeń z ziemniakami i czerwoną kapustą, całkiem niezłą. Przeżuwając mięso, patrzył przez szybę na kolorowy plac zabaw, na którym dokazywały dzieci zestresowanych urlopowiczów. Takie ilości zakurzonych kombi z bagażnikami na dachach i na rowery sprawiały, że na parkingu srebrny błyszczący mercedes roadster Meilera wyglądał obco. Temperatura na zewnątrz sięgała trzydziestu dwóch stopni. Przy trzydziestu pozwalał sobie na piwo pszeniczne do obiadu.
Gdy rano wyjeżdżał z Ingolstadt, obiecał sobie, że przed Bayreuth będzie wiedział, co właściwie robi. Do Lipska nadal nie miał w tej kwestii najmniejszego pojęcia, tak samo pod Magdeburgiem. Nie było w tym nic dziwnego, że na spotkanie z klientem jechał do Berlina samochodem. Chętniej stał w korku, niż siedział w zbyt gorącym albo zbyt zimnym pociągu InterCity, szukając lepszego sygnału. Tyle że spotkanie z klientem było zaplanowane dopiero na następne przedpołudnie, a Meiler nie był człowiekiem, który jedzie dzień wcześniej do stolicy, żeby pójść do teatru. Nawigacja jako cel wskazywała nazwę zapomnianego przez Boga sioła w powiecie Prignitz. Mieszkała tam kobieta, z którą w zasadzie nie chciał mieć nic do czynienia.
Na ostatnim etapie podróży Konrad Meiler dostrzegł, jak krajobraz sam się redukuje. Lasy cofały się, pagórki wyrównywały, rzeki stawały się coraz bardziej piaszczyste, a kolory płowiały. Nienawidził Prus. W Bawarii mieli góry i doliny, lasy i pola, rzeki i ich brzegi. Niebo było niebem, a ziemia ziemią. W Prusach piasek sprawiał, że różnorodny krajobraz był niemożliwy, a górki i obniżenia wzajemnie się zerowały. Piasek zamazywał horyzont, zabierał błękit niebu i zieleń drzewom. Powodował, że mury się zapadały, i potrafił połknąć pół wioski. To przez piasek jeziora stawały się mętne, a ludzie bladzi. Resztę załatwiały żółta stepowa trawa i sosny.
Gdy nawigacja nakazała Meilerowi zjechać z autostrady następnym zjazdem i trzymać się kierunku na Plausitz, był przekonany, że pojedzie jednak do samego Berlina, ale jego lewa ręka włączyła kierunkowskaz, lewa stopa wcisnęła sprzęgło, a prawa ręka zredukowała bieg do czwartego, a potem trzeciego, żeby mercedes pewniej wszedł w wąski zakręt. W zasadzie nie pozostawało mu nic innego. Potwierdził swój przyjazd, a dotrzymywanie ustaleń było jedną z wielu oczywistości w jego życiu.
Kobieta napisała do niego pierwsza, na jego firmowy adres mailowy, który łatwo można było znaleźć na stronie internetowej Result International. Sądząc po szybkości, z jaką przeszła od „Szanowny Panie” i „Z poważaniem” do „Cześć” i „Serdecznie pozdrawiam”, uznał, że nie może mieć więcej niż trzydzieści lat. Może dwadzieścia cztery i pół. Philipp, jego najmłodszy syn, właśnie tyle miał. Meiler był zaskoczony, że to w ogóle wie.
Później zadzwoniła na jego prywatny numer, chociaż nie było go w książce telefonicznej od chwili, kiedy Philipp zniknął po raz pierwszy. Meiler przeczytał w prasie, że niemieckie władze sprzedawały dane osobowe, ale zawsze uważał, że to przesada histeryków walczących o prawa obywatelskie. Linda Franzen wyznała mu, że znajdzie nawet numer prywatnej komórki papieża, gdy będzie go potrzebować.
Przez telefon sprawiała wrażenie kobiety, która wie, jak używać uroku do własnych celów. Meiler był pewien, że jest ponadprzeciętnie ładna. Nie trzeba być psychologiem, żeby za przyjaznym tembrem głosu wyczuć silną wolę. Bez wątpienia mieszkała ze stałym partnerem, ale nigdy nie powiedziała „chcielibyśmy” albo „w naszym położeniu”. Mówiła „planuję”, „potrzebuję” i „muszę”.
Gdyby spytać Meilera o tajemnice jego sukcesu, odpowiedziałby w dwóch słowach: spójność i konsekwencja. Miał swoje zasady, nienawidził marnowania czasu i nie lubił gierek. Dlatego właśnie na czarującą ofensywę Lindy Franzen zareagował waleniem prawdy prosto z mostu.
Tereny, które niedawno nabył, jak wyjaśnił, obejmowały dwieście pięćdziesiąt hektarów. Składały się z nierównych parceli w całym powiecie. Były to pola, łąki i lasy, użytkowano je na różne sposoby: od ziem uprawnych po minizoo ze zwierzętami domowymi, w dodatku większość z tych kawałków miała nie do końca jasne granice. Na tamtej aukcji Konrad Meiler za jednym zamachem zyskał całą armię nowych sąsiadów, do których należała też ona, Linda Franzen. Jedno musiało pozostać jasne: zajmowanie się konkretnymi interesami danego sąsiada jest praktycznie niemożliwe. Telefony pani Franzen nie odniosą skutku także dlatego, że Meiler nie ma na takie działania najmniejszej ochoty i w ogóle tego nie planuje. Bez wyjątków, nawet dla niej. Ziemię nabył z jednego powodu: ponieważ mógł sobie na to pozwolić.
Zaczął mówić. Wiedział, że Lindzie Franzen właśnie o to chodziło. Mimo to nie mógł przestać. Odkąd Mizzie rzadko pojawiała się w ich wspólnym domu w Ingolstadt, nie miał nikogo, kto by go wysłuchał. Jego starsi synowie Friedrich i Johannes już od piętnastu lat mieszkali osobno; jeden był prawnikiem w Würzburgu, drugi urologiem w Fürth. Jeśli chodzi o to, co robił najmłodszy, Philipp, Meiler w ogóle nie chciał nic na ten temat wiedzieć. Pytaniami o jego filozofię biznesu Lindzie Franzen udało się skłonić go do mówienia. Opowiedział jej, że Result International założył przed blisko czterdziestu laty, w czasach gdy doradztwo dla firm było czymś typowym dla amerykańskiego modelu usług. Od tamtej pory przeprowadził swoją firmę przez zawirowania historii gospodarczej, zjednoczenie Niemiec, jedenasty września, kryzys finansowy. Spójność i konsekwencja. Zadbał o to, żeby mimo sukcesów firma za bardzo się nie rozrosła. Pracował tylko dla ludzi, których żarty rozumiał. Siedziba firmy mieściła się w Ingolstadt, choć zarówno on, jak i jego pracownicy zaoszczędziliby mnóstwo czasu, gdyby mieszkali niedaleko lotniska we Frankfurcie. Mimo całej skromności nie dotarłby tam, gdzie się obecnie znajdował, jeśliby nie potrafił korzystać z okazji.
Któregoś dnia Gottfried Wanka, jego wieloletni klient, opowiedział mu przy kolacji, że metr kwadratowy ziemi w okolicach Berlina kosztuje nie więcej niż bułka grahamka w piekarni. Gdy Meiler wyraził niedowierzanie, Wanka zaproponował, że zabierze go ze sobą na licytację. Meiler się zgodził, bardziej z fascynacji wielkimi wyprzedażami nieruchomości niż z powodu zamiaru ich zakupu.
Ponieważ Result International nigdy nie zajmowała się doradztwem politycznym, proces, który Wanka opisał Meilerowi, wydał mu się w pewnej mierze osobliwy. Od czasu amerykańskiego kryzysu na rynku nieruchomości, który wywarł presję na budżet państwa, a także odkąd rozprzestrzeniła się wiedza o tym, że nadmierne zadłużenie może stać się problemem również dla gospodarki wewnętrznej, minister finansów robił to, co każdy obywatel: tyle że zamiast rodowych sreber wyprzedawał wielkie obszary popegeerowskiej ziemi, które Republika Federalna przejęła po zjednoczeniu. Na aukcji, na której pojawili się Wanka i Meiler, wystawiono dwieście pięćdziesiąt hektarów. Jako że cena wywoławcza była śmieszna, Konrad Meiler zalicytował, a gdy już zaczął, nie mógł przestać. Gdy przekroczono granicę dwóch milionów euro, pozostał mu tylko jeden konkurent.
Przy 2,3 miliona wstał mężczyzna, który dotąd tylko przyglądał się licytacji. Wszyscy się na niego obejrzeli; również prowadzący aukcję zatrzymał się w oczekiwaniu na niespodziewaną ofertę. Tamten facet nie wyglądał na milionera. Musiał mieć jakieś siedemdziesiąt kilka lat, dawniej był pewnie przystojny, ale widać było po nim postępujące zapuszczenie. Miał zaniedbaną brodę, sterczące, zbyt długie włosy. Nie zdjął kurtki, chociaż w pomieszczeniu było ciepło. Obok jego krzesła stał ogromny plecak, na którym opierała się kula. Mężczyzna wyciągnął rękę, pokazał nią Meilera i powiedział: „przeklęta szarańcza”. Potem usiadł.
Konrad Meiler podał swoją kolejną ofertę. Za dwa i pół miliona ziemia stała się jego własnością. Nie czuł się zwycięzcą. Świadomość, że gdzieś daleko w świetle słońca kąpią się lasy, pola pszenicy, łąki z krowami, sady i nieużytki, które za jednym uderzeniem młotka przeszły w jego posiadanie, wydała mu się absurdalna. Nawet ogród willi na obrzeżach Ingolstadt był dla niego zawsze zbyt duży, a obejmował ledwie dwa tysiące metrów kwadratowych. Meiler próbował ocenić, ile czasu potrzebowałby, żeby na piechotę obejść swoje nowe włości, i stwierdził, że nie da się tego obliczyć.
Ponad rok później przez telefon opowiedział tę historię zupełnie mu nieznanej kobiecie, chociaż wiedział, że jego gadatliwość spowoduje u niej fałszywe nadzieje. Weźmie go za samotnego człowieka i będzie sądziła, że kiedyś z czystej sympatii przekaże jej ten kawałek ziemi, na którym z jakiegoś powodu tak jej zależało. Pewnie w tej chwili Franzen wychylała pierwszy kieliszek szampana za swój przyszły sukces. Na domiar złego zgodził się z nią spotkać. Podczas jednej z rozmów wydobyła z niego termin następnej służbowej wizyty w Berlinie. Zanim się obejrzał, obiecał, że przyjedzie do Unterleuten. Nie żeby negocjować sprzedaż czterech hektarów ziemi; miał chęć zobaczyć na własne oczy swoje nowe włości.
– Jest mi obojętne, po co pan przyjedzie – powiedziała Franzen. – Proszę się po prostu pokazać.
W jakiś sposób świetnie wiedziała, jak z nim postępować. Meiler rozluźnił się i włączył radio. Jakiś mężczyzna dźwięcznie wyśpiewywał z towarzyszeniem fortepianu: Brandenburgia/ tam, gdzie piżmaki pluskają się w wodzie/ tam, gdzie rezerwaty wszędzie w odwodzie/ Brandenburgia.