Wśród sąsiadów - Juli Zeh - ebook + książka

Wśród sąsiadów ebook

Zeh Juli

4,5
41,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa książka Juli Zeh opowiada o bliskiej nam teraźniejszości oraz zanurzonych w niej ludziach. O ich uprzedzeniach, słabościach i lękach. A także o ich mocnych stronach, które się ujawniają, gdy mają odwagę być ludźmi. Dora razem ze swoim psem Płaszczką przeprowadziła się na wieś. Koniecznie chciała wyrwać się z miasta, choć wcale nie wiedziała, przed czym właściwie ucieka. Metropolia, lockdown, stresująca praca, nadgorliwy chłopak, a do tego Donald Trump, brexit i prawicowy populizm – kiedy to wszystko aż tak się pogmatwało? Kobieta ma świadomość, że Bracken, niewielka wioska na brandenburskim pustkowiu, nie jest idyllą, o której marzy niejeden mieszczuch. Wszyscy przestrzegali ją przed wyjazdem na prowincję. A mimo to osiadła w starym domu na zapuszczonej działce, mając za sąsiada łysola, który rozbudza uprzedzenia. Potem jednak dzieją się rzeczy, które wstrząsają światopoglądem Dory. Spotyka ludzi, którzy nie pasują do żadnego z utartych schematów, i staje przed wyzwaniem domagającym się odpowiedzi na pytanie, co tak naprawdę liczy się w życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 398

Oceny
4,5 (6 ocen)
4
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Über Menschen

© 2021 by Luchterhand Literaturverlag,

a division of Penguin Random House Verlagsgruppe GmbH, München, Germany

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Dariusz Guzik

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: buxdesign/ Ruth Botzenhard

Wykonanie okładki: Marcin Słociński/monikaimarcin.com

Zdjęcie na okładce: © Plainpicture/DEEPOL

Redakcja: Marzena Kwietniewska-Talarczyk

Korekta: Izabela Sieranc, Marta Chmarzyńska, Iwona Wyrwisz

Dofinansowanie jak w Witamy w Unterleuten! – czekamy na wyniki (pocz. lutego)

ISBN: 978-83-8230-549-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2023

CZĘŚĆ IKąty proste

1Bracken

No dalej, do roboty. Przestań główkować.

Dora wbija szpadel w ziemię, wyciąga go, jednym pchnięciem przecina uparty korzeń i przewraca kolejną grudę piaszczystej ziemi. Po chwili odkłada narzędzie i masuje dłońmi krzyże. Czuje ból pleców. Mając – aż musi policzyć – trzydzieści sześć lat. Od dwudziestych piątych urodzin zawsze miała kłopot z obliczaniem swojego wieku.

Nie myśl tyle. Dalej, do roboty. Wąski pas przekopanej gleby nie daje jeszcze powodu do zadowolenia z osiągnięcia celu. Kiedy rozgląda się dokoła, ogarnia ją przemożne poczucie egzystencjalnej beznadziei. Działka jest o wiele za duża. Nie przypomina niczego, co można by nazwać ogrodem. Ogród to skrawek trawnika, na którym stoi dom kostka. Jak na przedmieściach Münsteru, gdzie Dora dorastała. Albo miniaturowa łąka kwietna wokół drzewa na berlińskim Kreuzbergu, gdzie ostatnio mieszkała.

Otaczający ją teren nie jest ogrodem. Nie jest również parkiem ani zwykłym polem. To raczej działka ewidencyjna. Tak wpisano w rejestrze gruntów. Z księgi wieczystej wynika, że do domu przynależy działka o powierzchni czterech tysięcy metrów kwadratowych. Dora zwyczajnie nie zdawała sobie sprawy, ile to cztery tysiące metrów kwadratowych. Połowa boiska piłkarskiego, na którym stoi stary budynek. Zdziczały ugór, spłaszczony i wybielony przez zimę, która nawet nie nastała. Botaniczna katastrofa, która dzięki staraniom Dory przemieni się w romantyczny wiejski ogród. Z grządką warzywną.

Oto plan. Skoro Dora nie zna nikogo w promieniu siedemdziesięciu kilometrów ani nie posiada żadnych mebli, to przynajmniej chce mieć własne warzywa. Bo pomidory, marchewki i ziemniaki mówiłyby jej każdego dnia, że wszystko zrobiła jak należy. Że niespodziewany zakup domu dawnego zarządcy majątku, który wymaga remontu i stoi z dala od bogatych przedmieść, nie był neurotycznym działaniem w afekcie, lecz kolejnym logicznym krokiem na wędrownej ścieżce jej biografii. Jeśli będzie mieć przydomowy ogród, w weekendy będą do niej przyjeżdżać przyjaciele z Berlina, usiądą na starych krzesłach w wysokiej trawie i westchną: Ależ tu masz ładnie. O ile do tego czasu nie zapomni, kim są jej przyjaciele. I jeśli w ogóle będzie się można jeszcze odwiedzać.

Fakt, że Dora nie ma bladego pojęcia o ogrodnictwie, nie jest żadną przeszkodą. Od czego ma się YouTube’a. Na szczęście nie jest jedną z tych, którzy uważają, że do poprawnego odczytania wskazań licznika ogrzewania trzeba ukończyć studia inżynierskie. Jak Robert, wiecznie zaćmiony wątpliwościami oraz dążeniem do perfekcji. Robert, który zwyczajnie odrzucił ich związek i zakochał się w apokalipsie. Apokalipsa jest rywalką, z którą Dora nie jest w stanie konkurować. Apokalipsa wymaga posłuszeństwa, aż do zbiorowego przezwyciężenia własnego losu. Dora nie celuje w naśladownictwie. Dlaczego musiała uciec, i że wcale nie chodziło o lockdown – tego Robert nie zdołał zrozumieć. Gdy taszczyła swoje rzeczy po schodach, patrzył na nią tak, jakby postradała zmysły.

Przestań medytować. Dalej, do roboty. Z internetu wie, że sezon nasadzeń zaczyna się w kwietniu, a w tym roku, z powodu łagodnej zimy, nawet wcześniej. Nastała już połowa kwietnia, więc musi się pospieszyć z przekopywaniem ziemi. Przed dwoma tygodniami, niedługo po jej przeprowadzce, nagle spadł śnieg. Pierwszy i jedyny raz w tym roku. Z nieba sypały się ogromne płatki, wyglądały nienaturalnie, jak istny przyrodniczy special effect. Łąka zniknęła pod cienką, białą pierzyną. Nareszcie czysto, nareszcie cicho. Dora zaznała chwili błogiego spokoju. Pozbawiona śniegu działka nieustannie opowiada o spustoszeniu i zaniedbaniu. Niezmienny imperatyw, by wszystko uporządkować, i to szybko.

Dora nie jest typową uciekinierką z miasta. Nie przyjechała tutaj, by zwolnić tempo z pomocą organicznych pomidorów. Życie w mieście bywa stresujące, to oczywiste. Przepełnione pociągi podmiejskie i wszyscy ci pomyleńcy na ulicach. Do tego terminy, spotkania, presja czasu i konkurencja w firmie. A jednak nawet i to można polubić, stres miejskiego życia jest przynajmniej w miarę dobrze zorganizowany. Tutaj, na wsi, panuje anarchia rzeczy. Dorę otaczają przedmioty, które robią, co im się żywnie podoba. Przedmioty, które wymagają naprawy, są połowicznie sprawne, brudne, zaniedbane, doszczętnie zniszczone albo zgoła nieistniejące, choć akurat pilnie potrzebne. W mieście rzeczy są do pewnego stopnia pod kontrolą. Miasta są centrami sterowania światem materialnym. Na każdy przedmiot przypada co najmniej jedna osoba zań odpowiedzialna. Istnieją miejsca, gdzie rzeczy można dostać i je odesłać, gdy się ich już nie potrzebuje. Z kolei na działce za wszystko odpowiada wyłącznie Dora – oraz żądna władzy natura, która porasta wszystko, co tylko pochwyci w te swoje rozplenione łapska.

Nadlatuje kilka kosów, by w przekopanej ziemi szukać dżdżownic. Jeden z czarnych ptaków przysiada na trzonku szpadla, jego impertynencja sprawia, że mała suczka Dory o imieniu Płaszczka unosi głowę. Płaszczka dochodzi właśnie do siebie w wiosennym słońcu po kolejnej nocy spędzonej w wyziębionym wiejskim domu. Teraz jednak musi się podnieść, by z godnością wielkomiejskiego zwierzaka przemówić pierzastym wiejskim prostaczkom do rozumu. Następnie wraca na swoje wygrzane miejsce, kładzie się na brzuchu i rozsuwa tylne łapy, nadając ciału kształt trójkątnej płaszczki, któremu zawdzięcza swoje imię.

Czasem umysł Dory roztrząsa przeczytane gdzieś zdania, choć raczej to zdania przyklejają się do niej, tworząc zewnętrzną skorupę, której nie sposób się pozbyć. Taką skorupą jest druga zasada termodynamiki, mówiąca, że stan nieuporządkowania zawsze dąży do osiągnięcia maksymalnej wartości, chyba że w celu przywrócenia porządku zostanie wydatkowana ogromna energia. Entropia. O tym właśnie rozmyśla Dora, rozglądając się dokoła, nie tylko po swojej działce, ale po całej wiosce i okolicy. Pokruszona nawierzchnia ulic, na wpół zawalone stodoły i stajnie, niegdysiejsze puby porośnięte bluszczem. Góry złomu na nieużytkach, porzucone w lesie dziurawe worki na śmieci. Ogrody otoczone nowymi płotami i świeżo pomalowane domy są niczym wyspy, na których ludzie walczą z entropią. Jakby moc każdego z osobna wystarczała jedynie na kilka metrów kwadratowych świata. Dora nie ma jeszcze takiej wyspy. Uzbrojona w zardzewiałe narzędzia znalezione w szopie stoi poniekąd na tratwie i stawia opór entropii.

Wioskę tę wygooglowała sześć miesięcy wcześniej, w innej epoce, w innym świecie, kiedy znalazła ogłoszenie na eBayu. Według Wikipedii „Bracken to miejscowość w gminie Geiwitz w pobliżu miasta Plausitz w okręgu Prignitz w Brandenburgii. Przynależy do niej niezamieszkana osada Schütte. Pierwsza wzmianka o miejscowości pojawia się w dokumencie biskupa Siegfrieda z roku 1184. Na podstawie miejscowych znalezisk pochodzenia słowiańskiego można przypuszczać, że Bracken wywodzi się z osady słowiańskiej”.

Typowa wschodnioniemiecka ulicówka. Pośrodku kościół z wiejskim placem. Przystanek autobusowy, straż pożarna, skrzynka pocztowa. Dwustu osiemdziesięciu czterech mieszkańców. Z Dorą dwustu osiemdziesięciu pięciu, choć jeszcze nie zgłosiła się do urzędu meldunkowego. Jest zamknięty z powodu pandemii. Obecnie nie przyjmuje interesantów. Tak napisano na internetowej stronie urzędu w Geiwitz.

Dora nawet nie wiedziała, że jest interesantką. Co to za interes? Tylko nie główkuj. Nie dociekaj. Pojawiło się tak wiele nowych, dziwnych terminów. Dystans społeczny. Wzrost wykładniczy. Zgony nadmiarowe – i przyłbica. Od tygodni już nie nadąża. Może nawet od miesięcy albo lat, ale wskutek pandemii owo nienadążanie unaoczniło się z całą wyrazistością. Nowe pojęcia brzęczą w jej głowie jak niedające się odpędzić muchy, bez względu na to, jak energicznie machałaby rękami. I dlatego postanowiła, że wszystkie te słowa nic a nic nie będą jej obchodzić. Wywodzą się z obcego języka, z nieznanego kraju. W ramach rekompensaty dostała słowo „Bracken”. I ono wydaje się obce. Brzmi jak mieszanina braku i baraków. Albo jak potworna harówka przy bagrowaniu bagrem na bagrowisku.

En-tro-pia, en-tro-pia, skandują jej myśli. Dalej, nie przestawaj. Dora świadomie się broni. Potrafi to robić: nie ustawać w wysiłkach, nawet gdy wydaje się to niemożliwe. W agencji reklamowej nieustawanie jest na porządku dziennym. Nowy termin, nowe zadanie. Zbyt mało ludzi, zbyt mało czasu. Prezentacja wypadła świetnie, prezentacja wypadła do kitu. Budżet pozyskany, budżet stracony. Musimy myśleć bardziej cyfrowo, musimy myśleć trzystusześćdziesięciostopniowo, od reklamy karuzelowej przez spot radiowy po wideo społecznościowe – jak mawia Susanne, założycielka Sus-Y, podczas cotygodniowego monday breakfast, dwugodzinnego spotkania w śniadaniowym przebraniu. Zarabiamy dzięki kreatywnej doskonałości oraz unikalnemu pozycjonowaniu. I naprawdę rozumiemy naszych klientów. Pomagamy im rozwiązywać problemy w sposób długofalowy. Dora wcale nie tęskni za poniedziałkowym śniadaniem. Przez wzgląd na poniedziałkowe śniadanie pandemia mogłaby trwać wiecznie.

Jeśli nie ustajesz w wysiłkach, choć wydają się irracjonalne, niekiedy pojawiają się mdłości. Jakbyś miał na talerzu coś zgniłego, a i tak musisz to przełknąć. Trzeba wtedy zamknąć oczy, zatkać nos… i już. Wbić szpadel w ziemię. Entropia. En, zamach. Tro, pchnięcie. Pia, odwrócenie kolejnej grudy.

Wybrała urocze miejsce wśród drzew owocowych – jabłoni, grusz i wiśni, które właśnie nieśmiało zakwitają. W pewnej odległości od domu, choć na tyle blisko, by widzieć grządkę przez kuchenne okno. Teren jest w miarę równy i nie tak gęsto porośnięty młodymi drzewkami jak część działki od frontu, która miejscami wydaje się niemal odgrodzona latoroślami grubości kciuka. Klon i robinia. Na drzewach Dora się zna. Robert studiował biologię i podczas każdego spaceru po Tiergarten szczegółowo opowiadał jej o drzewach. Jak rosną, jak się rozkrzewiają. Co myślą i czują. Dora lubiła ich rozmowy i co nieco zapamiętała. Robinia jest inwazyjnym neofitą, drzewnym migrantem. Szybko się rozrasta i wypiera inne gatunki. Pszczoły natomiast robinię uwielbiają. Usuwanie drzewek za pomocą sekatora i ręcznej piły zajmie wiele tygodni.

Między drzewami owocowymi robinia się nie pleni, są za to jeżyny, a raczej plątanina zeschłych pnączy z poprzedniego roku, która do chwili pojawienia się nowej właścicielki niemal całkowicie pokryła grunt. Dora potrafi się posługiwać starą kosą, ale mimo obejrzanego na YouTubie tutorialu nie umie jej prawidłowo naostrzyć, dlatego masakruje jeżyny tępym narzędziem, jakby maczetą chciała utorować sobie drogę przez dżunglę. Pierwszego dnia, po chłodnej nocy, wyszła na dwór w zimowym stroju: długiej bawełnianej koszuli, grubej bluzie, kurtce z podszewką. Po kwadransie zaczęła zrzucać z siebie kolejne warstwy i wkrótce stała obok stosu ubrań w samym podkoszulku. Od tej pory wkłada tylko T-shirt, bez względu na to, jak mroźny wydaje się poranek. O świcie powietrze pachnie świeżością, gęsia skórka to całkiem przyjemne doznanie. Podczas gdy w domu nadal panuje chłód, na zewnątrz temperatura wzrasta w ciągu dnia do niemal dwudziestu stopni. Ku uciesze Płaszczki, która od czasu przeprowadzki uparła się spędzać noce pod kołdrą Dory. Za dnia suczka, niby chodzące małe ogniwo słoneczne, przemierza ogród w poszukiwaniu najsilniejszych promieni.

Wielkanoc minęła bezgłośnie. Lockdown, jak mawiają, pogłębia niektóre różnice, za to przepaść między dniem roboczym a świętem niweluje. Po wykarczowaniu terenu Dora wydzieliła między drzewami owocowymi prostokąt o wymiarach dziesięć na piętnaście metrów i oznaczyła jego granice sznurkiem. Boki stały się cudownie równe, a kąty niezwykle proste. Czerwony sznur sprawił, że nowo otwarty plac budowy wyglądał profesjonalnie, a reszta zadania wydawała się zwykłą formalnością.

Nic z tego. Od wielu dni Dora zagłębia szpadel w ziemi wzdłuż rozpiętego sznurka, by usunąć spore płaty darni. O trawie właściwie nie ma mowy, to raczej porosła zielskiem darnina. Korzenie spajają glebę tak mocno, że Dora musi stawać obunóż na ostrzu szpadla i kilka razy podskoczyć, by wbić je w ziemię. Żmudna praca – a to dopiero początek problemów, bo prawdziwe wyzwanie kryje się nieco głębiej. To spuścizna systemu, w którym najwyraźniej nikt nie czuł się odpowiedzialny za walkę z entropią. Ktokolwiek mieszkał w czasach NRD w starym domu zarządcy, uważał za stosowne wyrzucać do ogrodu wszelki gruz, złom i odpady. Szpadel Dory natrafia na pokruszone cegły, zardzewiałe metalowe części, stare plastikowe wiadra, rozbite butelki, pojedyncze buty i pokryte rdzą garnki. Są też dziecięce zabawki: kolorowe foremki do piasku, koła samochodzików, a nawet głowa lalki, która groźnie wynurzyła się z ziemi. Znalezione przedmioty Dora odkłada na bok, ich stos ciągnie się wzdłuż pasa spulchnionej gleby.

Stawia szpadel i opiera się na jego stylisku. Do rąk i nóg powoli wracają siły. Po zaledwie dwóch tygodniach pobytu na wsi jej zaczerwienione dłonie są pokryte zrogowaceniami. Dora ogląda je ze wszystkich stron, mając wrażenie, jakby nie należały do jej ciała. Ręce zawsze wydawały się za duże. Dora obawia się czasem, że mogłyby się poruszać bez jej świadomego udziału. Jakby stał za nią ktoś wyższy i przełożył swoje ręce przez jej rękawy. Jej brat Axel wciąż się z niej naigrawał. Łapory Dory! – wołał, a wtedy ogarniał ją ślepy gniew. Dopóki nie umarła ich matka. Potem już sobie nie dokuczali, byli dla siebie niezmiennie mili. Jakby wszystko, nawet ogromne dłonie Dory, stało się kruchym szkłem.

Robert zawsze twierdził, że lubi jej dłonie, w każdym razie dopóki cokolwiek jeszcze w niej lubił. Zanim przemieniła się najpierw w producentkę CO2, a potem w potencjalną roznosicielkę koronawirusa.

Dora wie z doświadczenia, że nie wolno jej zbyt długo odpoczywać. Jeśli przerwa się przeciąga, zaczyna kalkulować, a jej przemyśleniom towarzyszą pytania o sens. Przed niemal dwoma tygodniami zaczęła karczować teren, od trzech dni wykańcza się przy kopaniu. Gotowy pas spulchnionej gleby ma około półtora metra szerokości. Nie uporała się nawet z jedną szóstą powierzchni wytyczonego obszaru. Jeśli będzie pracować w takim tempie, minie połowa maja, zanim będzie mogła wysiać nasiona. Problem w tym, że… to żaden problem. Warzywa można kupić w supermarkecie. Pewnie okażą się nawet tańsze niż te z własnego ogrodu, jeśli wziąć pod uwagę koszty nawadniania. Lockdown jest groźny, lecz nie na tyle, by zmusić do uprawy własnych ziemniaków. Nie ma powodu do zakładania własnego warzywnika. Oprócz romantyki wiejskiego domu oraz przyjeżdżających w odwiedziny przyjaciół. Tyle że Dora nie wie, co począć z wiejską romantyką, a do tego nie ma przyjaciół. W Berlinie nikt nie zwracał na to uwagi. Praca nie pozostawiała zbyt wiele czasu, a Robert miał wystarczająco dużo znajomych dla nich obojga. Tutaj, na wsi, brak przyjaciół staje się głuchym grzmotem na horyzoncie.

To idiotyzm, by od razu wytyczać tak duży teren. Typowy błąd nowicjusza. Na początek w zupełności wystarczyłoby piętnaście metrów kwadratowych zamiast stu pięćdziesięciu. Dora nie ma jednak ochoty usuwać starannie naciągniętego sznurka. Bądź co bądź od lat utrzymuje się z umiejętności doprowadzania do końca rozpoczętych projektów, bez względu na to, jak absurdalne się to wydaje. Radzenie sobie z klientami, którzy codziennie zmieniają zdanie, którzy wciąż domagają się nowych wersji, którzy przeczą sami sobie i ze strachu przed przełożonymi nie podejmują decyzji, jest bez wątpienia trudniejsze niż praca w ogrodzie.

No dalej. Jeśli nie poradzi sobie z ogrodem, będzie musiała zadać sobie pytanie, po co właściwie kupiła ten dom.

Odpowiedź byłaby prosta, gdyby mogła stwierdzić, że już jesienią ubiegłego roku podejrzewała, że koronawirus jest w natarciu. Wówczas dom na wsi stałby się schronieniem, w którym mogłaby się ukryć do czasu zakończenia pandemii. Niczego jednak nie podejrzewała. Kiedy zaczęła przeglądać w internecie ogłoszenia dotyczące nieruchomości, wydawało się, że najbardziej palące kwestie to zmiany klimatyczne oraz prawicowy populizm. Gdy w grudniu potajemnie udała się do notariusza w Berlinie-Charlottenburgu, koronawirus nie widniał w nagłówkach pierwszych stron gazet, był ledwie wydarzeniem z dalekiej Azji. Kiedy zebrała niewielki spadek po matce oraz swoje nikłe oszczędności, by przelać część kwoty za zakup, wciąż nie wiedziała, czy w ogóle chce się przeprowadzić na wieś. Wiedziała jedynie, że potrzebuje tego domu. Pilnie. Jako idei. Jako sposobu na mentalne przetrwanie. Jako hipotetycznego wyjścia awaryjnego z własnego życia.

W ostatnich latach Dora wielokrotnie słyszała, że ludzie kupują domy na wsi. Głównie jako drugie lokum. Robią to w nadziei, że uda im się wyrwać z niekończącego się obiegu projektów. Wszyscy znajomi Dory wiedzą, w czym rzecz. Kończą jeden projekt, by zaraz po nim rozpocząć następny. Przez chwilę wydaje im się, że aktualny projekt jest ze wszystkich najważniejszy, dokładają wszelkich starań, by go ukończyć w terminie i możliwie jak najlepiej. Tylko po to, by się przekonać, że wraz z jego zamknięciem traci on jakiekolwiek znaczenie. Jednocześnie rozpoczyna się kolejny, jeszcze ważniejszy projekt. Nikt nie dociera do celu. Na dobrą sprawę nikt nawet nie posuwa się naprzód. Istnieją jedynie orbity, po których wszyscy się poruszają, ponieważ każdy boi się zastoju. Jak dotąd prawie wszyscy po cichu przyznali, że nie ma w tym bodaj odrobiny sensu. Choć nikt nie lubi o tym mówić, Dora dostrzega to w oczach kolegów, w ich głęboko zaniepokojonym spojrzeniu. Jedynie nowicjusze wciąż wierzą, że to da się zrobić. A jednak to jest niewykonalne, ponieważ stanowi zbiór wszystkich możliwych projektów i w rzeczywistości to nie kolejny projekt, lecz jego brak byłby największą z wyobrażalnych katastrof. Wykonalność tego jest piramidalnym kłamstwem współczesnego życia i pracy. Zbiorowym samooszustwem, które tymczasem bezgłośnie prysło.

Odkąd owa świadomość przeniknęła do wielkomiejskich podziemnych tuneli metra i jest potajemnie roztrząsana przy każdym automacie do kawy, w każdej windzie, na każdym piętrze biurowych wieżowców, ludzie doznają wypalenia. Zarazem krąg wiruje z coraz większą prędkością. Jakby od niedorzeczności wyścigu można było uciec, ścigając się szybciej.

A jednak można. W każdym razie Dora zawsze to potrafiła. Nigdy nie opierała się obiegowi projektów – zaakceptowała go jako współczesny model życia. Potem coś się jednak zmieniło. Nie w jej umyśle, ale wokół niej. Dora przestała nadążać, a pomysł zakupu wiejskiego domu zaoferował owemu nienadążaniu schronienie. To było jesienią ubiegłego roku, teraz stoi pośrodku swojego ugoru, usiłując zapanować nad lękiem. Obieg projektów może się wymknąć spod kontroli. Widok działki wyraźnie to uzmysławia. To działka jest jej kolejnym cholernym projektem, być może tym razem o numer za dużym.

Poirytowana, postanawia zrobić sobie przerwę. Zmusi się do pół godziny nicnierobienia. Porzuca szpadel i przedziera się przez zeszłoroczne pokrzywy w kierunku domu, gdzie w cieniu lipy urządziła niewielki kącik wypoczynkowy. Chybotliwe meble ogrodowe znalazła w szopie, podobnie zresztą jak pozostałe rekwizyty jej prowincjonalnej przyszłości. Jak to ujął agent nieruchomości? „Idylla nastanie wtedy, kiedy się rozgościsz”. To pewnie jedno z powiedzonek niezbędnych przy sprzedaży podniszczonych domów w tej okolicy.

Dora siada na jednym z krzeseł, rozprostowuje nogi i zastanawia się, czy jest tak samo stuknięta jak ludzie z Prenzlauer Bergu, którzy dla zwolnienia tempa upychają do swoich przepełnionych grafików zajęcia jogi oraz medytację. Wie, że obieg projektów to pułapka, z której niełatwo się wydostać. Przekształca on w nowy projekt także deprojektowanie istnienia. W przeciwnym razie nie wymagałby milionów ofiar. Dora robi głęboki wdech i wmawia sobie, że szkopuł tkwi zupełnie gdzie indziej. Nie chodzi o projekty, chodzi o Roberta. Coś się stało, a ona zwyczajnie nie nadąża.

2Robert

Dora nie pamięta, kiedy to się zaczęło. Pamięta tylko, że już w okresie jego aktywizmu klimatycznego miała czasem wrażenie, że Robert przesadza. Polityków nazywał kompletnymi idiotami, a swoich bliźnich egoistycznymi ignorantami. Oburzał się na widok pomyłek Dory przy segregacji odpadów, jakby popełniła jakieś straszne przestępstwo. Niekiedy wydawał się nadgorliwy i nieprzejednany, a ona zastanawiała się, czy nie cierpi przypadkiem na nerwicę, jakiś rodzaj politycznego natręctwa, które rozsądnego, łagodnego człowieka zmieniło w opętanego szaleńca.

Z początku czuła dla niego głównie podziw, przyprawiony szczyptą wyrzutów sumienia. Robert traktował sprawy poważnie. Stał się politycznym aktywistą. W internetowym wydaniu gazety, dla której pracował, utworzył osobny dział poświęcony zagadnieniom klimatu. Zaczął też zmieniać własne życie – przeszedł na weganizm, kupował przyjazne dla klimatu ubrania i regularnie chodził na piątkowe demonstracje. Irytował go fakt, że Dora nie chciała w nich uczestniczyć. Czyżby nie wierzyła w zmiany klimatyczne spowodowane działalnością człowieka? Czy nie dostrzegała, że świat zmierza ku zagładzie? Do ich rozmów wkroczyła statystyka. Robert powoływał się na liczby, ekspertów oraz naukę. Dora siedziała przed nim jak reprezentantka durnych mas, które za nic w świecie nie dawały się przekonać. Kiedy wpadał we wściekłość, czynił jej nawet wyrzuty z powodu jej profesji. Że służy wyłącznie do rozbudzania popytu. Że zmusza ludzi do kupowania rzeczy, których wcale nie chcą – i z pewnością nie potrzebują. Dora jako agentka społeczeństwa konsumpcyjnego. Trwoniącego energię i powiększającego górę odpadów. Nigdy nie czuła potrzeby obrony branży reklamowej. A mimo to było jej przykro, gdy Robert mówił do niej tym tonem.

Bądź co bądź nie brak jej własnych przekonań. Oczywiście uważa, że zmiany klimatyczne to palący problem. Paraliżuje ją jednak sposób, w jaki się o nich mówi. Jak śmiesz zamiastMam marzenie. Zamiast spierać się o cel temperaturowy, powinniśmy skupić się raczej na kwestiach zasadniczych – końcu ery paliw kopalnych, którego nie sposób osiągnąć poprzez wychowanie lepszych obywateli, lecz jedynie poprzez przekształcenie infrastruktury, mobilności i przemysłu. Nie może się nadziwić, że w obliczu tego zadania Robert jest dumny z faktu, że nie prowadzi samochodu.

Dora nie lubi prawd absolutnych ani podpierających się nimi autorytetów. Ma w sobie ducha przekory. Nie zamierza dowodzić swoich racji i nie chce być częścią opiniotwórczego środowiska. Zazwyczaj jej wewnętrzny opór nie jest formą obrony. Nie okazuje tego. Jest konformistką. Jej opór jest raczej rodzajem udawanego sprzeciwu, wewnętrznej walki z okolicznościami. To dlatego musiała w końcu powiedzieć Robertowi, że powinien uważać, skoro w jego statystykach nie chodzi już o uzasadnione obawy, ale raczej o fakt posiadania racji. Spojrzał na nią zaskoczony i zapytał, czy aby nie przedkłada alternatywnych faktów Donalda Trumpa.

Wtedy po raz pierwszy ujawnił się u Dory kłopot z własnymi myślami – stały się niezrozumiałe, może nawet niegodziwe. Nie dało się o nich rozmawiać. W każdym razie nie z Robertem. Już nie. Siedział przed nią jak autorytet, rozpromieniony i pewny siebie. Poza wszelką pomyłką, ponad wszelką wątpliwość. Członek grupy, która przekroczyła granice niedoskonałej istoty ludzkiej. Dora nie nadążała.

Zarazem wstydziła się własnej przekory. To nieistotne, czy Robertowi chodziło jedynie o udowodnienie swoich racji, skoro rację rzeczywiście miał. Polityka klimatyczna była i pozostanie ważną kwestią. Poza tym Robert wyglądał na zadowolonego, gdy tymczasem Dora często w siebie wątpiła. Walka o niebagatelną sprawę z pewnością daje poczucie satysfakcji. Robert nie zadręczał się pytaniami o jej sens. Przezwyciężył nawet paradoks obiegu projektów, zamieniając mnogość drobnych, możliwych do osiągnięcia celów na pojedynczy, niebotyczny, przypuszczalnie nieosiągalny. Posunięcie genialne, nader sprytna roszada.

Dora postanowiła podjąć wysiłek. Zrezygnowała z mięsa. Robiła zakupy w sklepie z żywnością ekologiczną. Z myślą o Robercie zmieniła nawet agencję. Średniej wielkości Sus-Y specjalizuje się w zrównoważonych produktach oraz organizacjach non profit, za cel obrała sobie wspieranie odpowiedzialnych firm w realizacji ich społeczno-ekologicznych pomysłów. Zamiast promować zupy w puszkach, luksusowe rejsy czy ubezpieczenia bezpośrednie, Dora opracowuje w Sus-Y kampanie na rzecz wegańskich butów, czekolady fair trade czy dnia bez torebek foliowych. Fakt, że na jej wizytówce zamiast senior copywriter widnieje jedynie osamotnione słówko tekster, nigdy jej nie przeszkadzał. Ani to, że zarabia nieco mniej niż poprzednio. Jednak z punktu widzenia Roberta to zbyt mało. O wiele za mało. W końcu Dora zrozumiała, czego się od niej domagał, a tego dać mu nie mogła. Chciał posłuszeństwa. Chciał stłumić jej opór. Chciał, by złożyła przysięgę na wierność apokalipsie. Coraz potężniejszy gniew budziła w nim jej skryta przekora. Niechęć do maszerowania razem z nim w pierwszym szeregu. Był z niej niezadowolony, uśmiechali się rzadziej niż przedtem. Mimo to nadal stanowili zespół.

Potem nastała pandemia, a Robert odkrył swoje prawdziwe powołanie. Z czułością ostrzegającego przed katastrofą sejsmografu już w styczniu przewidział, że sytuacja będzie eskalować. W swoich internetowych artykułach zalecał rządowi zakup maseczek, podczas gdy reszta zachodniego świata wciąż uważała, że to kolejny problem Chińczyków.

Z początku koledzy dziennikarze podśmiewali się z jego kasandrycznych przepowiedni. Wkrótce potem zyskał status jasnowidza. Robert został ekspertem od pandemii. Jakby od lat czekał skrycie na pojawienie się wirusa. Aż wreszcie wyczekiwanie dobiegło końca, nadeszła katastrofa. Okręt zaczął przeciekać, nareszcie można było podjąć jakieś działania. Wszyscy słuchają rozkazów, każda wątpliwość staje się wyrazem buntu. Nareszcie wszyscy myślą tak samo. Nareszcie wszyscy mówią to samo. Nareszcie w świecie, który wymknął się spod kontroli, panują wiążące reguły. Wreszcie ta przeklęta globalizacja zostanie powalona na kolana. Koniec z nieograniczonym przepływem osób, towarów i informacji.

Dora go rozumie. Walka o klimat jest nużąca. Nikt tak naprawdę nie jest w stanie temu podołać. Teraz jednak wszystko stało się raptem możliwe. To, co do tej pory uznawano za nierealne, nagle przestało stanowić problem. Zahamowanie drapieżnego kapitalizmu, radykalne ograniczenie mobilności. Pandemia koronawirusa jest zjawiskiem naocznym. Szybkim, dramatycznym, łatwym do zilustrowania. Mierzalnym w swoich następstwach. Co więcej, wirusowi można wręcz przypisać biblijną nieuchronność. Jak długo już trwa za pięć dwunasta? Wieszczony od dawna koniec musiał wreszcie nastąpić. Wszyscy o tym wiedzieli. Wszyscy to podejrzewali. Kultura zachodnia już dawno przemieniła się we wspaniałą przepowiednię zagłady, o ile nie była nią od zawsze. I oto jest, potworna plaga, kara za wszystkie grzechy, za chciwość, wyzysk i cały ten rozpasany styl życia.

Wszyscy ci, których Robert od dwóch lat oskarża o bezczynność, nie mogą przejść obok niej obojętnie. Spłoszeni biegają bezradnie, gotowi nagle słuchać głosu ekspertów. Politycy i obywatele, lewicowcy i prawicowcy, bogaci i biedni – zjednoczeni w strachu.

Dora nie mogła oprzeć się wrażeniu, że powszechna panika sprawiła Robertowi satysfakcję. Bez reszty zaangażował się w ostateczną rozgrywkę. The Walking Dead w Berlinie. Uzupełnił zapasy, zamówił przez internet papier toaletowy oraz środki do dezynfekcji rąk i nieustannie powtarzał, że trzeba się gotować na najgorsze. Dora także odczuwała niepokój. Czasem nawet potworny strach. Uznała jednak, że najlepiej będzie zachować spokój. Odczekać. Zaufać politykom, którzy właściwie ocenią sytuację i wydadzą właściwe zalecenia. Robert ją wyśmiał. Wyśmiewał się także z polityków, którzy jego zdaniem nie potrafią niczego zrobić jak należy. Wciąż tylko za mało, za późno. Kiedy Dora mu przypomniała, że żyją w demokracji, w której procesy decyzyjne wymagają czasu, wpadł we wściekłość. Z zamówioną wcześniej maseczką zakrywającą usta i nos jeździł po mieście na rowerze, zbierając opinie w urzędach i na ulicy. Za dnia przesiadywał na rowerowym siodełku, nocami przed komputerem, karmiąc swój rozgorączkowany zapał coraz to nowszymi raportami, danymi i wyliczeniami. Jakby popadł w amok szaleństwa. Jego artykuły z każdym dniem zyskiwały na popularności. Dla Dory stawał się coraz bardziej obcy. Pod każdym tekstem, każdym mailem, każdym esemesem umieszczał formułkę Bądź zdrów!, niby hasło tajnego stowarzyszenia, które przeobraziło się w ruch masowy.

Już w poprzednim roku życie z Robertem stało się wyczerpujące. W styczniu okazało się irytujące, w lutym nie do zniesienia. W marcu zamknięto szkoły, restauracje i sklepy. W obiegu pojawiło się jeszcze więcej nowych pojęć. Izolacja, kwarantanna, wypłaszczenie krzywej. Śmiertelność, zachorowalność, szpitale jednoimienne. Narastała panika, jakby chorobę i śmierć odkrywano na nowo.

Dora bez trudu odnalazła się w pracy zdalnej. Od samego początku nie wydawała jej się taka zła, wręcz przeciwnie, miała też swoje zalety. W Sus-Y, jak w niemal każdej agencji, nie ma wydzielonych pokoi dla kreatywnych. Około dwudziestu pięciu osób siedzi pospołu w tak zwanym open spasie, gdzie panuje ogromny gwar. Szczególnie konsultanci przez cały dzień wiszą na telefonie, starając się wyciągnąć od klientów informacje i propagować dobre wibracje. W zasadzie bez przerwy i bez celu trzepią językiem, co utrudnia życie copywriterom, którzy muszą się skupić na roztrząsaniu pomysłów. W domowym biurze było zdecydowanie ciszej. Dąsała się tylko Płaszczka, tęskniąc za agencją, w której ją rozpieszczano, traktując jak maskotkę. Kiedy Dora czekała przy ekspresie do kawy na pierwsze espresso, suczka biegała od biurka do biurka, by przywitać się ze swoimi fanami i zebrać smakołyki, przynoszone specjalnie dla niej w niewielkich torebkach.

Pierwsze dni w domowym biurze minęły całkiem przyjemnie. Burzę mózgów ze współpracownikami Dora mogła prowadzić na WhatsAppie. Spotkania odbywały się za pośrednictwem wideokonferencji. Właściwie brakowało jej tylko lodówki wypełnionej po brzegi darmowym organicznym piwem, którą Sus-Y kupiła po pozyskaniu zlecenia od Kröcher Braumanufaktur.

Z czasem w mieszkaniu w Kreuzbergu zrobiło się ciasno. Jako niezależny dziennikarz Robert pracował w domu i zajął jedyny gabinet. Podczas przeprowadzki pokoje wydawały się Dorze ogromne. Teraz wszystko wokół niej się skurczyło. Ze względu na ograniczenia w kontaktach Robert zredukował swoje nieodzowne wycieczki po mieście do jednej godziny dziennie. Przez resztę czasu Dora, Płaszczka i on byli na siebie skazani na osiemdziesięciu metrach kwadratowych. W salonie stała tylko niska ława, więc Dora musiała siedzieć z notebookiem w kuchni. Często chodziła z Płaszczką na spacery. Wyprowadzanie psów stało się przywilejem.

Na opustoszałych ulicach panowała niesamowita atmosfera. Niewiele samochodów, prawie żadnych przechodniów. Z Viktoriapark zniknęły chodziki. W witrynie apteki pojawiły się spowite w biel twarze. Robert oznajmił, że ci ludzie walczą na pierwszej linii frontu. Takie sformułowania wytrącały Dorę z równowagi. Mimo wszystko pandemia to nie wojna. Wojny są skierowane przeciwko ludziom.

Pewnego razu idący ulicą mężczyzna pospiesznie odciągnął swojego psa na bok, jakby Płaszczka mogła przenosić wirusa. Niepokojące było także dyszenie czworonoga oraz drapanie łapami po asfalcie. Młoda matka nakrzyczała na biegacza, żeby nie oddychał tak gwałtownie. W niektórych oknach wywieszono flagi z komunikatem: Zostajemy w domu! Ci ludzie stanowili element czegoś, czego Dora jeszcze nie dostrzegała. Kryli się za flagami i żywili nadzieję, że w Berlinie nie będzie gorzej niż gdzie indziej.

Spacery, choć uciążliwe, przynosiły chwilową ulgę. Ot, krótka ucieczka od klaustrofobii. Robert natomiast nie mógł zdzierżyć, że Dora trzy razy dziennie wyprowadza Płaszczkę. Potwornie go irytował powszechny brak dyscypliny. Podczas gdy ona przy kuchennym stole próbowała przekuć życzenia klientów w kreatywne pomysły, on wałęsał się po mieszkaniu, głośno wymyślając na niewiarygodnie głupie zachowanie ludzi. Czekał, aż Dora mu przytaknie. Przynajmniej skinieniem głowy. Na próżno. Dora nie wiedziała, czy ludzie rzeczywiście są głupi. Którzy dokładnie? Ci odciągający swoje psy czy może ci, którzy ostentacyjnie popijali w grupkach piwo przed nocnymi sklepikami?

Kim są ci dobrzy, a kim ci źli? Dora tego nie wie i wcale wiedzieć nie chce. Uważa, że to groźne pytanie. Nie lubi, kiedy ludzie rozprawiają o wymiarze historycznym i przełomowych czasach, mimo że nieustannie dzieją się na świecie znacznie gorsze rzeczy, tyle że zazwyczaj gdzie indziej. Upiera się przy tym, by nie formułować jednoznacznych opinii, skoro brakuje prostych rozwiązań, a tych jest obecnie jeszcze mniej niż zwykle. Ani politycy, ani wirusolodzy nie dysponują regułami, których zwyczajnie wystarczyłoby przestrzegać, by poprawić sytuację. Życie składa się zazwyczaj z prób i błędów, człowiek zaś potrafi zrozumieć i kontrolować znacznie mniej, niż mu się wydaje. Ani bierność, ani akcjonizm nie są właściwą odpowiedzią na ów dylemat. Zdaniem Dory liczą się wyczucie proporcji w działaniu oraz jak największa szczerość w rozmowie. Warunkiem szczerości jest przyznanie, że można czegoś nie wiedzieć. Dlatego jej opór skierowany jest wyłącznie przeciw myślowym imperatywom, a nie samym regułom. Dora potrafi przestrzegać zasad, acz nie chce być zmuszana do ich polubienia. Nie musi pić piwa z dziesięcioma osobami przed sklepem, by sobie udowodnić, że jest wolna albo ważna. Skoro dystans społeczny jest strategią, na którą zdecydowało się społeczeństwo, to ona jest gotowa podążyć tą drogą. W sposób rozsądny. Nie jako pionierka. Może szwedzkie podejście bardziej by jej odpowiadało, ale mieszka tutaj, nie w Szwecji. Trzyma się zasad. Wolność zachowuje w myślach. Nikt nie może jej zmusić do uznania popijających piwo przed sklepem za groźnych dla społeczeństwa zdrajców narodu.

Z wyjątkiem Roberta. Chciał, żeby przyznała mu rację. Znowu to samo, odmowa posłuszeństwa. Brakująca przysięga na wierność apokalipsie. Ponieważ Dora nie uczestniczyła w jego nienawistnych tyradach, tylko nadal uparcie wpatrywała się w ekran notebooka, to na niej coraz częściej wyładowywał swoją agresję. Jej notebook miał w zwyczaju zawieszać się przynajmniej raz dziennie, co wymagało zamknięcia wszystkich programów. Błąd 0x0. Przepraszamy za niedogodność. Dora zaczęła podejrzewać, że ma to coś wspólnego z Robertem. Prawie się rozpłakała. Był jej partnerem, towarzyszem, najlepszym przyjacielem. Teraz sądziła, że jego aura powodowała awarię jej komputera.

Pewnego razu podczas spaceru zauważyła mężczyznę z urządzeniem do mierzenia odległości. Gdy rozlegał się sygnał dźwiękowy, zaczynał wymachiwać rękami, krzycząc: Nie zbliżać się!

Przeraziło ją to bardziej niż cokolwiek wcześniej. Czy to możliwe, by społeczeństwo zbiorowo straciło rozum? Kiedy powiedziała o tym Robertowi, nazwał ją ignorantką. Zarzucił jej, że jest nie dość dobrze poinformowana. Że przymyka oczy na zagrożenie. Owego człowieka z brzęczącym pudełkiem uznał za rozsądnego. Dora poczuła się jak dziecko, które nie rozumie, o co w tym wszystkim chodzi.

Zarzut Roberta, że jest niedoinformowana, trafił w czuły punkt. To prawda, że od wybuchu pandemii Dora znacznie ograniczyła dopływ wiadomości. Nie chce przymykać oczu. Ale nie może znieść faktu, że oto nagle istnieje wyłącznie koronawirus. Jakby wojna w Syrii, cierpienie uchodźców, nazistowscy terroryści ani powszechne ubóstwo nigdy nie stanowiły prawdziwego problemu. Li tylko infotainment, rozrywkę dla znudzonych konsumentów mediów. Od kiedy pojawiła się pandemia, wszystkie owe pozostałe bzdury stały się zbędne. Dora jest oszołomiona. Niedobrze jej się robi, gdy czyta prasowe nagłówki. Zarazem wstydzi się skrycie, że nie zna najnowszych danych na temat liczby zakażeń. Jakby w świecie odbiorców mediów istniał obowiązek współuczestnictwa. Robert uznał jej abstynencję za przestępstwo.

Pominąwszy zmagania o poprawność myśli, zwyczajnie sobie przeszkadzali. Kiedy Dora zamykała okno, Robert właśnie zamierzał otworzyć kolejne. Kiedy siedziała w toalecie, Robert pukał do drzwi i pytał, ile to jeszcze potrwa. Podczas gdy ona pisała całe stronice claimów lub próbowała wymyślić spot radiowy, który nadawałby się do długofalowej kampanii, a do tego miałby jeszcze spory potencjał nagrodowy, on wpadał na pomysł opróżnienia zmywarki dwadzieścia centymetrów od jej łokcia. Potykał się o Płaszczkę, nadeptując przy tym na papiery Dory, które z braku miejsca rozkładała na podłodze. Jeśli chciała sięgnąć do lodówki, on na pewno właśnie przed nią stał. Jeśli parzyła sobie kawę, ostentacyjnie czekał obok, aż skończy. Kiedy paliła na balkonie papierosa, krzyczał, że dym czuć we wszystkich pokojach. Pisząc swoje felietony, chodził tam i z powrotem po przedpokoju i mówił do siebie półgłosem. Kiedy Dora prosiła go, żeby przestał, twierdził, że bez tego nie potrafi być produktywny.

Choć oboje dokładali się do czynszu, zachowywał się tak, jakby mieszkanie należało wyłącznie do niego. Bądź co bądź to on pracował w domu, gdy Dora wychodziła do agencji. Poza tym jej brak gotowości do apokaliptycznego myślenia pozbawił ją prawa do istnienia. Wewnętrzny sprzeciw Dory stał się tak przytłaczający, że rozpoczęła akcję z butelkami zwrotnymi, do której niechętnie wraca myślami.

Coraz dłużej przebywała poza domem. Siadała na ławce na skraju zamkniętego placu zabaw, brała Płaszczkę na kolana i próbowała czytać książkę na ekranie telefonu. Zazwyczaj poddawała się po kilku minutach i gapiła się przed siebie. Nagle wszystko zamilkło. Głosy, myśli, nagłówki, lęki. Jej duże dłonie głaskały ciepłą sierść psa. Wokół niej rozciągała się przestrzeń, która w owych chwilach nie należała do nikogo. Dora mogła zaznać spokoju. Mogła tu przesiadywać. Kiedy wracała do domu, Robert pytał, gdzie się tak długo podziewała. W myślach zaczęła go nazywać „Robertem Kochem”. W Bawarii policja zakomunikowała, że nie wolno przesiadywać na parkowych ławkach. Nieco później Robert oznajmił, że nie zamierza dłużej tolerować jej spacerów. Mówił powoli i wyraźnie, jakby Dora miała trudności ze zrozumieniem. Z każdą formą ruchu w przestrzeni publicznej wiąże się ryzyko infekcji. Zachowując się nierozsądnie, zagraża również jemu, a tego nie jest w stanie zaakceptować. Płaszczce w zupełności wystarczą trzy wizyty dziennie pod drzewkiem.

W pierwszej chwili Dora pomyślała, że to primaaprilisowy żart. Zwróciła uwagę, że w Berlinie nie obowiązuje całkowity zakaz poruszania. Że samotne spacery wciąż są dozwolone, zwłaszcza z psem.

Robert odparł, że nie w tym rzecz. Chodzi o to, by w obecnej sytuacji uczynić wszystko, co tylko możliwe, w celu zapobieżenia rozprzestrzenianiu się wirusa. Każdy na miarę swoich możliwości musi się w to zaangażować. Należy powstrzymać się od każdego ruchu, który nie jest absolutnie konieczny.

Dora przypomniała mu, że sam nadal jeździ po mieście na rowerze, nawet jeśli tylko przez godzinę dziennie.

Robert oznajmił ze złością, że to część jego pracy. Pisze o kryzysie, a jego felietony należą obecnie do najchętniej czytanych tekstów w internetowym wydaniu gazety. Jego praca jest nad wyraz istotna, czego, za pozwoleniem, nie można powiedzieć o jej zajęciu.

Ponownie zapytała, czy rzeczywiście chce jej zabronić wychodzenia z mieszkania.

Robert zamyślił się na chwilę, nawet zaśmiał się zmieszany. Potem skinął głową. Stojący na kuchennym stole notebook Dory się zawiesił. 0x0. Przepraszamy za niedogodność.

W owej chwili w głowie Dory coś się przełączyło. Spojrzała w czarny ekran, potem na stojącego przed nią Roberta. Odniosła wrażenie, jakby tego człowieka nie znała. Istniały trzy możliwości: albo znalazła się w jakimś absurdalnym filmie, w którym musiała zagrać rolę, nie przeczytawszy uprzednio scenariusza. Albo Robert zupełnie zwariował. Albo ona sama. Dora tego nie chciała. Chciała tylko uciec. Jej mózg już nie nadążał. Nie czuła bólu. Jedynie zażenowanie oraz przemożny odruch ucieczki. Oświadczyła Robertowi, że na jakiś czas zamieszka gdzie indziej, po czym spakowała swoje rzeczy.

O domu na wsi nie napomknęła mu dotąd ani słowem, teraz zaś uznała, że nie jest to odpowiedni moment na nadrabianie zaległości. Zresztą i tak nie zapytał, dokąd się uda. Może był przerażony. Może się ucieszył, że odchodzi. Może sądził, że przeprowadzi się do Charlottenburga, do mieszkania swojego ojca, które przez większość czasu stało puste, gdyż Jojo przyjeżdżał operować w Berlinie jedynie raz na dwa tygodnie. Robert nie pomógł jej przy znoszeniu rzeczy. Pewnie nawet nie zauważył, co z sobą zabrała. Dwie walizki i trzy pudła z ubraniami, książkami, pościelą, ręcznikami, kilkoma przyborami kuchennymi, dokumentami i sprzętem. Ciężki materac ze swojej połowy łóżka Dora zsunęła po schodach jak po zjeżdżalni.

Wynajęte kombi wywiozło ją za miasto. Z każdym pokonanym kilometrem czuła się swobodniej. Zostawiała za sobą nie tylko Roberta, ale także wielkie miasto, ciasnotę, ustawiczny ostrzał informacji i emocji. Miała wrażenie, jakby w statku kosmicznym opuszczała znany sobie świat w drodze ku nowym galaktykom. Znała to uczucie z potajemnych wycieczek krajoznawczych minionej jesieni.

Umknęła. Polubiła to słowo. Brzmiało podobnie do uciekła i zniknęła. Gdy myszkowała po okolicy, nie towarzyszył jej żaden agent nieruchomości, żaden zresztą nie narzekał. Za daleko, za niska prowizja. PDF, zdjęcia, adres, oględziny z zewnątrz. Myśl, że rzeczywiście mogłaby kupić dom, okazała się elektryzująca. Z dala od miasta ceny nie były wygórowane. W jej wieku, mając stałą pracę, nie powinna mieć problemu z otrzymaniem kredytu. Stopy procentowe były niezwykle niskie, a Dora posiadała niewielki spadek po matce oraz oszczędności, które odkładała co miesiąc, odkąd jako starsza copywriterka zarabiała tyle co starsza nauczycielka. Dom na wsi. Jej matce by się to spodobało. Polubiłaby go. I ucieszyłaby się z faktu, że Dora nikomu nie zdradziła swoich planów. Moja mała rozbójniczka – powiedziałaby, głaszcząc ją po głowie. Dora myślała niekiedy, że swoją przekorę odziedziczyła właśnie po matce.

Podczas potajemnych wyjazdów dręczyły ją jednak wyrzuty sumienia. Dlaczego nie ma przy niej Roberta? Dlaczego robi to za jego plecami, a nie razem z nim? Jakby go zdradzała, a oszustwo sprawiało jej dodatkową frajdę. Błogie uczucie. Rozległe pola, wyblakłe kolory, przeogromne niebo. Dora już od dawna niczym się tak nie cieszyła. Nawet jeśli odwiedzane domy nie przypadły jej do gustu. Były zbyt małe, zbyt duże albo nazbyt bezduszne. Kiedy liście zaczęły opadać z drzew, porzuciła nadzieję, że znajdzie coś dla siebie. Mimo to kontynuowała weekendowe wypady, zostawiając Roberta w przeświadczeniu, że uczestniczy w warsztatach.

Wtedy to natknęła się na dom zarządcy majątku w Bracken. Zatrzymała wypożyczony samochód przed chybotliwym płotem i od razu wiedziała: to jest to. Wysokie drzewa, zarośnięta działka, szara elewacja zdobiona sztukaterią. Na skraju wsi. Sześć tygodni później u prowincjonalnego notariusza podpisała umowę kupna.

Potem nadeszły święta Bożego Narodzenia, sylwester i w końcu pandemia. A dziś wraca do Bracken wynajętym samochodem, wypakowanym po brzegi jej rzeczami. W duchu obawiała się nawet, że dom w rzeczywistości wcale nie istnieje. Od zakupu minęły trzy miesiące. Najpierw sześć tygodni zajęło jej przelanie pełnej kwoty, potem utknęła w Berlinie z powodu lockdownu. Może zaraz zostanie zatrzymana na ulicznej blokadzie i zawrócona do miasta. Albo dotrze do Bracken, a miejsce na skraju wioski okaże się puste. Ot, zwyczajne przywidzenie. Na myśli o tym Dorę oblał pot. Nie napotkała jednak po drodze żadnej blokady. A kiedy dotarła do Bracken, dom zarządcy stał na swoim miejscu, tak samo jak za pierwszym razem.

Dora wyskoczyła z samochodu, przystanęła i rozejrzała się dokoła. Musiała przetrzeć oczy, nie z niedowierzania, ale z powodu napływających łez. Tak było pięknie. Późną jesienią rozłożyste korony drzew mieniły się feerią barw. Teraz pokrywała je delikatna jasna zieleń, jakby ktoś właśnie zrosił je wodą. W cieniu drzew stał dom, ten sam, który miała w pamięci, odsunięty od drogi, odznaczający się kojącą symetrią. Trzy okna po lewej i trzy po prawej stronie, pomiędzy nimi dwuskrzydłowe drzwi wejściowe. Okna oraz drzwi obramowane stiukowymi kolumnami podtrzymującymi trójkątne daszki. Wysoki parter, prowadzące do drzwi schody o sześciu stopniach, kończące się podestem tak przestronnym, że można na nim rozstawić stół z czterema krzesłami. Podest, podobnie jak balkon, otacza żeliwna balustrada. Dach domu wspiera się bezpośrednio na parterze, jak naciągnięty głęboko na czoło czarny kapelusz. Widocznie zarządca z Bracken nie miał dość pieniędzy na kolejne piętro.

Dora wie od agenta nieruchomości, że po upadku muru berlińskiego dom został przekazany wspólnocie spadkobierców, która przez długie lata nie mogła dojść do porozumienia w sprawie jego sprzedaży. Następnie kupiło go młode małżeństwo, które nieśmiało zaczęło remont, ale niedługo potem się poróżniło i skapitulowało. Przed przyjazdem Dory dom od dłuższego czasu stał pusty. Jak długo, tego agent nie powiedział. Nazwał go perełką o niezliczonych możliwościach, czytaj: budynek jest w opłakanym stanie.

Dora o to nie dba. Od razu poczuła, że dom jej odpowiada. Wydaje się zbyt mały, by udźwignąć sztukaterie oraz rozłożysty dach. Mimo to przekornie zachowuje swoją godność, niby dziwny starszy pan, który dzielnie trzyma fason. Trójkąty nad oknami przypominają uniesione brwi. Widocznie dom potrzebuje wokół siebie sporo przestrzeni. O rzut kamieniem wznosi się kruszejący, wysoki na co najmniej dwa metry mur sąsiada po prawej. Jako dziecko Dora wskazałaby na zewnętrzne schody i powiedziała: Patrz, dom pokazuje język.

Z początku dom zarządcy był urojeniem. Teraz jest logiczną konsekwencją. Miejscem schronienia. Mimo to Dora nadal nie potrafi uwierzyć, że można posiadać coś tak dużego. Kiedy nań patrzy, wciąż zdaje się zapytywać: I kto tu do kogo należy?

3Gote

Od tyłu dom zarządcy jest pozbawiony sztukaterii i wygląda jak stare pudło. Szara ściana sprawia wrażenie dziobatej, zwłaszcza górna połowa pokryta jest okrągłymi plamami porostów. Dora siedzi za domem i przygląda się działce. Kobieta i jej włości. Sporo miejsca na nogi. Kiedy przerywa rozmyślania, słyszy niezliczone ptasie odgłosy. Pliszki wlatują i wylatują przez drzwi szopy, tak bardzo zajęte wiciem gniazda, że nawet nie zauważają postaci siedzącej na ogrodowym krześle. Na wierzchołku robinii przysiadł szpak, śpiewa głośno i znacznie ładniej, niż wskazywałoby jego proletariackie upierzenie.

Wokół nie widać żywej duszy, z rzadka daje się słyszeć odgłos przejeżdżającego samochodu. Żadnego telewizora bombardującego okolicę wiadomościami CNN. Żadnych smartfonów, na których podkasterzy i youtuberzy opowiadają sobie nawzajem, jak mijają im dni w pracy zdalnej. Komórka Dory została w domu, w ogrodzie i tak ledwie łapie zasięg. W Bracken można odnieść wrażenie, że pandemia w ogóle nie istnieje. Powietrze smakuje czysto, każdy kolejny dzień wypełnia odmienny aromat.

Dora myśli nieśmiało, że wszystko może się udać. Szczęściara. Skoro i tak nie wpuszczono by jej do siedziby agencji w Berlinie, równie dobrze może pracować w Bracken. Zwłaszcza że nie ma wiele do zrobienia. W normalnych warunkach pracuje po dziesięć godzin dziennie, wydzwania nawet w drodze powrotnej do domu, a na ostatnie maile odpisuje tuż przed snem. Kiedy jeden konsultant wysyła do klienta nowe warianty nagłówków, drugi już czeka z briefingiem w sprawie spotu na Dzień Matki, a nadgorliwe młodsze asystentki czają się za plecami z kolejnymi zadaniami. Pandemia wszystko jednak zmieniła, nawet branżę reklamową. Klienci zamrażają budżety. Odwoływane są wcześniej zaplanowane loty kampanijne. Sus-Y zapowiedziało pracę w niepełnym wymiarze godzin. To dlatego Dora ma przed sobą tylko dwa projekty i czuje się prawie jak bezrobotna. Broszurka dla producenta piwa ekologicznego, którą może się zająć przy okazji. Oraz kampania promocyjna dla producenta tekstyliów o nazwie FAIRkleidung.

Nie ma powodu do paniki. Dora nadal otrzymuje dużą część wynagrodzenia. Internet hula, i to światłowodowy – pewnie jedyny działający element infrastruktury w Bracken. Być może w niedalekiej przyszłości zdoła zorganizować sobie jakieś biurko. Jeśli nie, może siedzieć z notebookiem w kuchni albo na materacu, oparta plecami o ścianę. Albo nawet tutaj, na krześle w ogrodzie. Żaden problem. Z czasem nawet Płaszczka to polubi. Któregoś dnia działka będzie wyglądać znośniej. Umebluje nieco lepiej dom, wiele jej nie potrzeba. Prócz kominków nie ma innego ogrzewania, ale do zimy jeszcze daleko, zresztą kto wie, czy Dora zostanie tu na dłużej. Może do tego czasu wszystko wróci do normy. Pandemia zniknie, a Robert odmieni się tak, że znów będzie z nim można rozmawiać, śmiać się i wymieniać poglądy. Z perspektywy czasu ucieczka do Bracken przypominać będzie wakacje od wielkomiejskiego życia, urlop sabatyczny, który stał się możliwy dzięki pandemii. Dora mogłaby wrócić do agencji, ciężko pracować nad swoją karierą, zdobyć w ciągu najbliższych lat kilka międzynarodowych nagród, w końcu awansować na dyrektor kreatywną i podczas nocnych zmian zamawiać wraz z kolegami na koszt firmy zrównoważone sushi lub wegańską pizzę. Mieszkałaby w Berlinie-Kreuzbergu, a weekendy spędzałaby z Robertem w Bracken, gdzie mogliby wspólnie majsterkować przy domu i cieszyć się wiejskim życiem, o jakim roją w snach mieszczuchy. Szczęśliwi ludzie w normalnym świecie.

Minęło dopiero dziesięć minut. Dora wyznaczyła sobie pół godziny bezczynności. Jeszcze dwadzieścia minut, zanim powróci do przekopywania ogrodu.

– To twój pies?

Zaskoczona, rozgląda się dokoła. Głos jest męski, głęboki i donośny, dobiega znikąd. Nawet na stojąco Dora nikogo nie dostrzega. Płaszczki także nigdzie nie widać. Jeszcze przed chwilą suczka wylegiwała się w słońcu wśród klonowych latorośli. Czyżby? Kiedy Dora po raz ostatni ją widziała? Gdy Płaszczka oszczekiwała kosy. A potem?

– Hej! Czy to twój cholerny kundel?

Wreszcie udaje jej się zlokalizować mężczyznę. Stoi za wysokim murem z pustaków, oddzielającym obie działki. Zza szczytu zerka okrągła, ogolona głowa. Sprawia wrażenie, jakby balansowała na krawędzi niby piłka. Facet musi mieć co najmniej dwa i pół metra wzrostu.

W opinii Dory sąsiedztwo jest rodzajem małżeństwa z przymusu. Można być razem szczęśliwym, ale prawdopodobieństwo nie jest zbyt wysokie. Przez ostatnie dwa tygodnie nikogo w pobliżu nie zauważyła. Uznała, że sąsiednia posiadłość jest niezamieszkana. Z domu widać jedynie jej górną połowę. Położona jest znacznie bliżej drogi, także od frontu otacza ją wysoki mur z szeroką, drewnianą, stale zamkniętą bramą. Okno na pierwszym piętrze jest zasłonięte płytami ze sklejki, dom sprawia wrażenie, jakby był ślepy na jedno oko. Pewnego razu Dora stanęła na krześle, by zerknąć przez mur. O dziwo, sąsiednia posesja nie jest zapuszczona, lecz dość zadbana. Zamiast łąki ogród. Skoszona trawa. Żadnych walających się gratów. Ustawiona na kozłach mieszkalna przyczepa, ładnie pomalowana na kolory ciemnozielony i biały, wejście ozdobione donicami z pelargoniami. Stary pikap w kolorze białym, porządnie zaparkowany obok domu.

Dora podejrzewała, że jakiś berlińczyk od czasu do czasu wykorzystuje tę przyczepę jako domek letniskowy. Dba o ogród i jeździ pikapem. Obecnie pewnie nie może przyjechać, ponieważ z powodu pandemii Brandenburczycy próbują powstrzymać napływ mieszkańców Berlina. Może to jakiś artysta z Friedrichshain. Ktoś, z kim znajdzie wspólny język. Przy czym wspólny język z sąsiadami jest ledwie drugą najlepszą możliwością. Jeszcze lepszą jest ich kompletny brak.

Facet przy murze nie wygląda na kreatywną duszę z Friedrichshain. Dora podchodzi do niego z wahaniem. Znalazłszy się pod murem, musi zadrzeć głowę. Mężczyzna stoi pewnie na skrzyni.

– Głucha jesteś? – Drapie się po ogolonej czaszce. – Zadałem ci pytanie.

Zanim Dora zdążyła odpowiedzieć, że owszem, zrozumiała pytanie, ale jej odpowiedź zależy od tego, którego psa ma na myśli, Płaszczka daje ogromnego susa. Rozprostowała wszystkie cztery kończyny, jakby naciągnięta skóra na tylnych łapach mogła jej pomóc w locie ślizgowym. Dorze prawie udaje się złapać pupila, ale wtedy drobne ciało wyślizguje jej się z rąk, uderza o ziemię i wykonuje połowę fikołka jak jakaś postać z kreskówki. Natychmiast zaczyna radośnie podskakiwać wokół Dory, jakby nie widziały się od lat.

– Czyś ty zwariowała?! – krzyczy Dora, obmacując jej nogi, choć widać, że maleńkiej nic się nie stało. Kiedy Płaszczce coś dolega, przybiera cierpiętniczą minę jak jakaś diwa.

– Twój kundel kopie w moich ziemniakach.

Rzeczywiście Płaszczka ma łapy umorusane w ziemi aż do kostek. Dora wzrusza się na ten widok. Suczka nigdy w życiu nie kopała. Tam, gdzie do tej pory mieszkały, nie było stosownych miejsc, tylko osłonięte siatką drzewa, chodniki oraz ogrodzone place zabaw. Żwirowe ścieżki i kwiatowe rabaty. Obowiązkowe smycze i foliowe torebki, do których należy zbierać pozostawione przy drodze odchody. Być może głęboko w sercu Płaszczki drzemie instynkt łowcy. Nawet jeśli żaden z jej przodków nie był długonogim, chyżym i zwinnym psem myśliwskim.

– Przykro mi z powodu ziemniaków. – Dora prostuje się i bierze pod boki. – Ale mogła sobie coś złamać!

– Kiepsko łapałaś – mówi sąsiad.

Płaszczce chyba podoba się to ogólne poruszenie. Z entuzjazmem siada przed Dorą, uderza wiotkim ogonem o ziemię i patrzy na nią zachęcająco. Śmiało! Walcz o mnie! Przez chwilę razem spoglądają na psa, Dora po jednej stronie muru, sąsiad po drugiej.

– Ależ z niego brzydal – stwierdza w końcu.

Nie