Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Astrobe to doskonała planeta, to wcielona w życie Utopia. A jednak stanęła przed tajemniczym kryzysem, który mógł ją zniszczyć. W świecie, gdzie bogactwo i luksus są dostępne dla każdego, niektórzy wybierają inny sposób życia. Porzucają bezpieczeństwo i dobrobyt. Władcy Astrobe nie są w stanie zrozumieć przyczyn kryzysu drążącego ich planetę. Decydują się znaleźć osobę żyjącą w odległej przeszłości, która będzie w stanie im pomóc. Wybór jest tylko jeden...
[opis okładkowy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
R. A. Lafferty
WŁADCA PRZESZŁOŚCI
tłumaczyłSławomir Dymczyk
Zysk i S-kaWydawnictwo
Tytuł oryginału
Past Master
Copyright © 1968 by R.A. LaffertyAll rights reserved
Copyright © 1998 for the Polish translation by Zysk i S-kaWydawnictwo s.c., Poznan
Wszystkie postaci występujące w tej książce są fikcyjne i jakiekolwiek podobieństwodo osób, żyjących czy zmarłych, jest zupełnie przypadkowe.
Wydanie I
ISBN 83-7150-441-1
Zysk i S-kaWydawnictwo s.c.ul. Wielka 10, 61-774 Poznańtel. 853-27-67, 853-27-51tel./fax 852-63-26
Dział handlowy tel. 864-14-03, 864-14-04
Druk: ABEDIK - Poznań
Trzech ważnych mężczyzn spotkało się w budynku należącym do jednego z nich. Z ulicy dobiegał dudniący grzmot, ale słońce świeciło jasno. Źródłem wściekłych odgłosów byli wygłodniali i źli mechaniczni zabójcy. Trzęśli całym budynkiem, mało go nie przewracając. Potrzebowali życia oraz krwi jednego z trzech obecnych mężczyzn i to natychmiast, niezwłocznie, teraz, w ciągu najbliższej godziny, najlepiej minuty.
Trzech mężczyzn zebranych w budynku imponowało wyglądem. Wszyscy byli ważnymi, potężnymi, inteligentnymi oraz interesującymi ludźmi. Łączyła ich szczególna więź. Każdy z nich wierzył, że kontroluje pozostałą dwójkę, że jest reżyserem, a tamci to jego marionetki. I każdy z nich miał po części rację. Tworzyli w ten sposób wzajemnie powiązany zespół, napięty, choć elastyczny, najbardziej złożony na całej Astrobe.
Cosmos Kingmaker, który był zbyt bogaty. Heraldyczny Lew.
Peter Proctor, który miał za dużo szczęścia. Gładki Lis.
Fabian Foreman, który był zbyt bystry. Zmartwiony Sokół.
— Oto trzecia szansa, przed którą staje ludzkość — powiedział Kingmaker. — A oni znowu wyważają drzwi. Jak można w takiej sytuacji w ogóle rozmawiać?
Wziął do ręki megafon.
— Pułkowniku — zawołał. — Ma pan przecież strażników. Proszę niezwłocznie spacyfikować te zamieszki. To absolutnie niedopuszczalne, żeby tu i teraz zamordowali tego mężczyznę. Przebywa z nami i jest jednym z nas, w tej kwestii nic się nie zmieniło.
— Pułkownik nie żyje — brzmiała odpowiedź. — Jestem kapitan John Chezem Trzeci, jego zastępca.
— Od tej chwili jest pan pułkownikiem Chezemem — oznajmił Kingmaker. — Proszę wezwać posiłki i wreszcie z tym skończyć.
— Foreman — odezwał się cichym głosem Peter Proctor. — Cokolwiek chodzi ci teraz po głowie, nie myśl o tym tak intensywnie. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby coś ci bardziej szkodziło.
— Oto trzecia, marnowana tym razem przez nas, szansa ludzkości — podjął Kingmaker głosem niezwykle opanowanym, jeśli wziąć pod uwagę oblężenie, którego byli przedmiotem. Kingmaker, mówiąc nawet ściszonym głosem, robił imponujące wrażenie. Miał profil, który powinno się uwieczniać na złotych monetach albo na wielkich pieczęciach. Nazywano go Lwem, choć na całej Astrobe nie było ani jednego lwa, z wyjątkiem kamiennych posągów. Był więc rzeźbionym lwem, wyciętym ze złotego trawertynu, pięknego żółtego marmuru z Astrobe. Jego głos o niezwykłej głębi wzbudzał echo nawet podczas szeptu. Był to element potężnej aury, jaką wokół siebie roztaczał.
— Pierwszą szansą ludzkości był Stary Świat na Starej Ziemi — powiedział Kingmaker. — Jakie błędy wówczas popełniono, a dokładniej jakie błędy popełniano przez bardzo długi czas, to sprawa, która wciąż wymaga rzetelnej analizy. Ziemia nadal stanowi kluczową kwestię, choć musimy mówić i myśleć o niej w czasie przeszłym. Ludzkości nie udało się tam, w Starym Świecie, i teraz zapewne będzie tak samo. To stracona sprawa.
Piekło i szatani! Wyli i trzęśli gorzej niż zwykle. Są gotowi rozebrać budynek kamień po kamieniu, żeby tylko dostać swoją ofiarę, i nie zabrałoby im to wiele czasu. Mechaniczni zabójcy stają się bezwględni, gdy zwietrzą cel, a Fabian Foreman był właśnie ich celem.
— Drugą szansą ludzkości była Ameryka, Nowy Świat na Starej Ziemi — ciągnął Kingmaker. — W pewnym sensie był to pierwszy Nowy Świat, coś w rodzaju okresu dzieciństwa nas samych. Tam właśnie spotkało ludzkość drugie niepowodzenie. To był prawdziwy koniec Starej Ziemi. Teraz żyje w naszym cieniu i stan ten trwa od kiedy jesteśmy dostatecznie potężni, by rzucać cień.
Grzmot, straszliwy grzmot dobiegający z zewnątrz! Krzyk ogarniętych obłędem maszyn!
— Astrobe to trzecia szansa ludzkości — władczym tonem podjął Kingmaker. — Jeśli tutaj również zawiedziemy, nie będzie nam dane spróbować raz jeszcze. Nie przetrwamy porażki, tak mówi nauka o liczbach i równowadze. Jeżeli przegramy tutaj, przegramy ostatecznie. A jak na razie przegrywamy. Szczęście nas opuściło.
Wycie... podkop sprawił, że część jednej z zewnętrznych ścian zaczyna się obsuwać!
— Szczęście nigdy nas nie opuści — stwierdził Proctor. — Dysponujemy całymi oceanami szczęścia. Idzie nam całkiem nieźle.
— Wspomniane przypadki na Starej Ziemi nie zakończyły się totalnym niepowodzeniem — oznajmił Foreman nieco drżącym głosem — mimo że doprowadziły do całkowitej zagłady. I nie chodzi tu o jakieś dwa albo trzy przypadki. To rzecz cykliczna, która zdarzała się po wielokroć.
Kiedy Foreman mówił, na zewnątrz nastąpiła seria eksplozji Mechaniczni zabójcy żądali jego życia. Przez to rozmowa była nieco utrudniona, wprost tonęła w zgiełku i przemocy.
— Och, moje biedne uszy! Słyszały już dość o porażkach — wtrącił Kingmaker — ale tym razem jest o co drżeć. Prawda, że spotykało nas wiele niepowodzeń, Fabian, ale dla mnie trzy to magiczna cyfra. Zegar tak często stawał na dwudziestej piątej, że przetrwanie ludzkości zakrawa na cud.
— Postawmy sprawę jasno — warknął Proctor, ledwie przekrzykując hałas, który wskazywał, że zabójcy przebili się już do któregoś z wyżej położonych pomieszczeń. — Jesteśmy tu sami i nie robi na nas wrażenia elokwencja pozostałych. Zebraliśmy się, żeby wyznaczyć kandydata, a nie przepowiadać zagładę.
— I tu się mylisz, Proctor — głos Kingmakera zadudnił niczym odległy grzmot. Na nim jego własna elokwencja zawsze robiła spore wrażenie. — Zebraliśmy się właśnie po to, żeby przepowiadać zagładę. Na nas trzech, Wewnętrznym Kręgu Władców, spoczął ten właśnie obowiązek.
— Zagłada wisi nad nami od długiego czasu — stwierdził kpiącym tonem Proctor. Wygłaszając nawet zupełnie przeciwstawne opinie niż współrozmówca, nie tracił spokoju i uśmiechu. Jego głos przypominał mechaniczny pomruk albo śpiew lisa, który objadł się miodem.
— A jakże, wisi i trzeszczy złowieszczo! — wykrzyknął Kingmaker. — Gdybyś przykładał się pilniej do historii, Peter, nie umknęłoby twojej uwagi, że te trzaski stają się coraz donośniejsze. Pod wieloma względami ludzkość poślednieje. Czy w innym przypadku dla takich trzech jak my znalazłoby się miejsce na szczytach władzy?
— Nadal twierdzę, że wcześniejsze działania nie zakończyły się całkowitą klęską — oznajmił Foreman — a może w ogóle nie należy ich rozpatrywać w kategorii porażki. Zagłada to coś zgoła innego.
Podłoga drżała od uderzeń. Pod stopami, na niższym poziomie słychać było ryk rozwścieczonych maszyn.
— Od niepamiętnych czasów towarzyszyła nam pajęczyna desperackiego i całkowicie nieprawdopodobnego triumfu — ciągnął Foreman. — Niezniszczalność człowieka była zawsze jego najbardziej zadziwiającą cechą. Nie podoba mi się myśl, że nagle mielibyśmy ją utracić. — Głos Foremana miał w sobie coś z krzyku sokoła, ale dało się w nim również usłyszeć echo niedawnej kpiny. Był wysoki, szczupły, lekko siwiał. Sprawiał wrażenie starszego niż pozostali dwaj mężczyźni, ale było to błędne wrażenie. — Zbyt dużo już utraciliśmy! Za każdym razem, kiedy umieramy, tracimy jakąś cząstkę. Tyle można było uczynić, tyle rzeczy rozpadło się w pył, że umniejszamy wagę tego, co rzeczywiście zrobiono. I w wyniku jednej „nie do końca całkowitej” porażki otrzymaliśmy jakieś tysiąc lat temu szansę nowego życia. Otrzymaliśmy Amerykę.
— A tam zawiedliśmy na całej linii — mruknął Proctor z przekąsem.
— Nie, wręcz przeciwnie — zaprotestował Kingmaker. — Zawiedliśmy, ale w dużo lepszym stylu. Mamy do czynienia z tendencją wzrostową; w końcu nastąpi przełom.
— Fakt — potwierdził Foreman. — Nasze niepowodzenie w Ameryce było w mniejszym stopniu „prawie całkowite”. Otrzymawszy do dyspozycji Nowy Świat, z nieograniczonymi możliwościami, parliśmy do przodu z klapkami na oczach. Nie było takiego błędu popełnionego w Starym Świecie, którego nie powtórzylibyśmy w Ameryce na większą skalę. Ale jest też druga strona medalu. Istniały chwile, kiedy niemal udawało nam się uzyskać równowagę, kiedy prawie reanimowaliśmy oba światy. Istniały chwile, kiedy dokonywaliśmy istnych cudów w pozornie beznadziejnej sytuacji. Urośliśmy w siłę na obu półkulach i podjęliśmy zadania, które wcześniej nawet nie postały nam w głowach.
— Nasze porażki były na tyle odrażające, że zniechęciłyby każdego ścierwojada, ale doszliśmy dostatecznie daleko, by właściwie ocenić wysokość stojącej przed nami poprzeczki. Tamten świat umarł, chociaż historia nie podaje szczegółów. Tak więc w zamian za tamtą zagładę, która nie była całkowitą porażką, otrzymaliśmy kolejną szansę.
— Na Astrobe! — powiedział Proctor z jawnym lekceważeniem.
— Owszem, tutaj na Astrobe — potwierdził Kingmaker z namaszczeniem. — Foreman utrzymuje, że inne światy zginęły, i ma rację w pewnym sensie. Temu światu nie wolno zginąć. Jesteśmy — zupełnie świadomie użyję tego górnolotnego zwrotu — trzecią i prawdopodobnie ostatnią szansą rodzaju ludzkiego. Foreman stosuje odmienną rachubę, nie mam też pewności, czy chodzi nam o to samo, ale wiem sam przecież doskonale, co mam na myśli. Kolejny błąd będzie gwoździem do naszej trumny. Jeżeli tutaj zginiemy, będzie to oznaczać koniec wszystkiego. Maszyny, nasze wynalazki, które twierdzą, że przejmą po nas pałeczkę, nie są w stanie ocalić ani nas, ani siebie. Szliśmy zbyt długo gładko wytyczoną ścieżką, która teraz nieomal rozpłynęła się w powietrzu.
— Na czym polega nasz błąd? Przez pół wieku wszystko szło jak w zegarku. Pewnie trzymaliśmy zwycięstwo.
— Aż wymknęło nam się z rąk — skomentował Foreman. — W ciągu dwudziestu lat pogrzebaliśmy sprawę dokumentnie.
Wszyscy trzej zachowywali kamienny spokój, wziąwszy pod uwagę cały ten zgiełk panujący na zewnątrz, a obecnie już pewnie w środku budynku. Musieli jednak przerwać na moment rozmowę, bo nowa fala hałasu wszystko zagłuszała.
— Jestem zaskoczony — odezwał się Kingmaker, kiedy mógł znów liczyć na chociaż minimalną słyszalność. — Mordercy dawali ci spokój przez ostatnie dni, Foreman. I nagle dostają prawdziwego szału i chcą cię dorwać. Uważam, że tym razem dopną swego.
— Przez ostatnie dni trudno mi było zebrać myśli — stwierdził Foreman. — Dzisiaj jest tak samo i one wyczuwają, co to oznacza. Ale mylą się co do moich motywów. Nikomu nie leży na sercu dobro Astrobe tak jak mi.
— Kazaliśmy maszynom sensorycznym sporządzić kilka analiz na twój temat, Foreman — oznajmił ciężkim głosem Kingmaker. — Zostaniesz zamordowany, to nie ulega wątpliwości. Moim zdaniem dzisiaj. Raporty dają ci w najlepszym przypadku kilkanaście miesięcy. Zostaniesz dosłownie rozerwany na sztuki, Foreman, twoje ciało ulegnie rozczłonkowaniu. O czyim szale, który ma doprowadzić do rozerwania cię na sztuki, jeśli nie liczyć mechanicznych zabójców, może mówić analiza?
— Podejrzewam, że gdzieś wzbiera taka furia. Jeżeli dziś zginę, pokrzyżuje to dość poważnie moje osobiste plany. Potrzebuję tych kilkunastu miesięcy, które daje mi analiza.
— Dlaczego wybrałeś na spotkanie akurat to miejsce, Fabian? — spytał Proctor. — Istnieje wiele znacznie lepiej umocnionych budynków.
— Ten gmach cechuje kilka ciekawostek konstrukcyjnych, które wprowadziłem tutaj przed dwudziestu laty. Budynek należy do mnie i znam z niego wyjście.
— Należysz do Kręgu Władców podobnie jak Kingmaker i ja — stwierdził Proctor. — Masz tyle samo, co my, do czynienia z programowaniem, ale znasz się na tym znacznie lepiej. Jeżeli w programie mechanicznych zabójców wystąpiła jakaś usterka, usuń ją. Z pewnością nie powinni na ciebie polować. Mają za zadanie zabijać jedynie tych, którzy chcą zagrozić spełnieniu astrobiańskiego marzenia.
— Z założenia wszyscy członkowie Kręgu Władców są całkowicie oddani realizacji astrobiańskiego marzenia i przejawiają w tej kwestii jednomyślność. Ale przecież nawet nasza trójka nie jest w stanie ustalić wspólnego stanowiska. Kingmaker chce za wszelką cenę przedłużać agonię Astrobe. Ty, Proctor, z kolei uważasz, że z Astrobe nie dzieje się nic szczególnie złego. Ja natomiast sądzę, że z wami dzieje się coś szczególnie złego. Obaj przejawiacie swoiste przywiązanie do istniejącego stanu rozkładu. Ja upatruję szansę w śmierci i w zmartwychwstaniu, a mechaniczni zabójcy tego nie rozumieją.
Darcie i krzyk metalu! Łoskot głęboko pod nimi, którego echo przetoczyło się po całym budynku.
— Budynek lada moment runie — oznajmił Kingmaker. — Zostało nam kilka minut. Musimy uzgodnić wspólnego kandydata na prezydenta świata.
— Nie potrzebny nam w zasadzie ani człowiek wielki, ani nawet prawy — stwierdził Proctor. — Chcemy człowieka, który posłuży jako chwytliwy symbol, człowieka, którym będzie można manipulować.
— Ja chcę człowieka prawego — naciskał Kingmaker.
— A ja wielkiego — wykrzyknął Foreman. — Przyszło nam wierzyć, że człowiek wielki to tylko mit. Mimo wszystko znajdźmy takiego! Człowiek z mitu usatysfakcjonuje Proctora, a jeśli będzie to przy okazji człowiek prawy, tym lepiej.
— Oto moja lista kandydatów — oznajmił Kingmaker i zaczął czytać. — Wendt? Esposito? Chu? Foxx? Doane? — Urywał i spoglądał na pozostałych dwóch po odczytaniu każdego nazwiska, ale ci unikali jego wzroku. — Chezam? Byerly? Treva? Pottscamp?
— Nie mamy pewności, czy Pottscamp należy do Partii Centrum — zaoponował Foreman. — Nie mamy nawet pewności, czy jest człowiekiem. O większości z nich można tak myśleć, ale on przypomina żywe srebro.
— Emmanuel? Garby? Hadded? Dobowski? Lee? — ciągnął swoją litanię Kingmaker. — Czy nie sądzicie, że któryś spośród nich może przypadkowo...? Nie, widzę, że nie. Czy to nie są rzeczywiście najlepsi ludzie w partii? Najlepsi ludzie na Astrobe?
— Obawiam się, że są, Cosmos — potwierdził Foreman. — Jesteśmy w prawdziwej kropce.
Ponad ocean zgiełku wybił się jękliwy zgrzyt. Jeden z mechanicznych zabójców rozerwał górną część wewnętrznych drzwi do pomieszczenia i wepchnął przez utworzoną szczelinę głowę oraz korpus. Wykrzywił potworną twarz i spróbował wskoczyć do środka. Potem wydarzenia potoczyły się w mgnieniu oka.
Oślepiająco szybkim ruchem noża Proctor ugodził zabójcę w miejsce, gdzie tułów wyzierał spod pancerza. Zabił go, bądź tylko unieruchomił.
Proctor często demonstrował niesamowitą szybkość ruchów która wydawała się wykraczać poza ludzkie możliwości. Mechaniczny zabójca wisiał tam, gdzie dosięgnął go nóż, z korpusem sterczącym z rozprutych drzwi. Urządzenie miało upiornie purpurową fizjonomię ogra specjalnie zaprojektowaną w celu wzbudzania strachu.
Kingmaker i Foreman wyraźnie dygotali, ale Proctor pozostał opanowany.
— Był sam — stwierdził. — Chodzą na patrole dziewiątkami i pozostałe osiem maszyn z jego grupy wciąż robi sporo rwetesu w korytarzu na piętrze. Cały czas monitoruję ich ruchy. Dwa inne patrole nie weszły do budynku, ale kręcą się w pobliżu. Musimy się streszczać! Nawet przy dużym szczęściu nie zostało nam więcej niż dwie minuty. A więc do rzeczy!
— Znamy następny krok. W myśl ostatniego dekretu wszyscy obywatele Ziemi są również obywatelami Astrobe. Wcale nie musi to stawiać ich w lepszej pozycji, ale sięgnięcie po kogoś z zewnątrz daje pewne korzyści natury psychologicznej. To fakt, że znaczenie Ziemi znacznie spadło — ale spadek jednego elementu powoduje zachwianie równowagi. Gdzie tworzą się dziury, tam obok powstają góry. Na Ziemi pojawiły się nowe wybitne jednostki, mimo że ogólny poziom rozwoju znacznie spadł. Co powiecie na Hunakera? Raina? Oberga? Owszem, wiem, że te propozycje brzmią niemal tak samo beznadziejnie jak poprzednie. Quillian? Paris? Fine?
— Jesteśmy w ślepym labiryncie podrzędnych kandydatur — stwierdził Kingmaker. — Nie ma przywódców z prawdziwego zdarzenia. Wszystko dzieje się automatycznie. W takim razie idźmy na całego. Osoby zaprogramowane znów zaproponowały, że stworzą doskonałego kandydata, którego poprą wszystkie partie. Kusi mnie, żeby skorzystać z tej propozycji.
— Już to przerabialiśmy — zaprotestował Foreman. — Wtedy nie pomogło i teraz będzie tak samo. Ludzie starej daty nie są jeszcze gotowi, żeby zaakceptować mechanicznego człowieka na stanowisku prezydenta świata. Pamiętasz, tak powstał Northprophet. Parę lat temu opracowali go z myślą o idealnym przywódcy. I taki też był — z ich punktu widzenia. A jeśli wierzyć plotce, tak samo ma się rzecz z Pottscampem. Nie, potrzebujemy przywódcy z krwi i kości. Trzeba zachować równowagę — człowiek na prezydenta, maszyna na zastępcę. Mechaniczna istota nie jest w stanie zatrzymać zegara zagłady tykającego nad naszymi głowami. Sama jest jego częścią.
— Istnieje jeszcze inne pole poszukiwań — wtrącił pospiesznie Kingmaker. Jeszcze chwila, a Foreman ubiegłby go, i wtedy cała propozycja straciłaby siłę przebicia. — Nie musimy ograniczać się do ludzi obecnie żyjących. Chronometanastatyka to rzecz sprawdzona. Znajdźmy nieżyjącego już człowieka, który był niegdyś dobrym przywódcą, i niech on nam przewodzi. To zadziała na wyobraźnię społeczeństwa, zwłaszcza jeśli samo odkryje prawdę, a nie dostanie jej wprost na talerzu. Człowiek, który umarł, ma w sobie wiele tajemniczości.
— Ale na Astrobe zmarli nie wchodzą w rachubę. Człowiek nie zdąży się dostatecznie postarzeć w ciągu pięciuset lat. Wróćmy na Ziemię po rzeczywiście wielkiego człowieka albo przynajmniej takiego, który będzie mógł uchodzić za wielkiego. Co powiecie na Platona?
— Za zimny, nazbyt dystyngowany — powiedział Foreman. — To pierwszy i największy spośród nich, ale właściwie sam był osobą zaprogramowaną — nieważne, że osobiście napisał program. Kiedyś stwierdził, że człowiek prawy nie może być nieszczęśliwy. Ja chcę człowieka, który potrafi się zasmucić nieprawością! Masz jakieś kandydatury nieżyjących Ziemian, Proctor?
— W zasadzie tak. Król Yu. Mung K’o. Chandragupta. Stilicho. Karol Wielki. Cosimo I. Macchiavelli. Edward Coke. Gustaw Waza. Lincoln. Inigo Jones. Tworzą interesującą gromadkę i ze wszystkimi chciałbym równie gorąco się spotkać. A dla naszych celów każdy z nich jest prawie idealnym kandydatem.
— Tak, to ludzie w zasadzie odpowiedni — stwierdził Kingmaker. — Dysponujemy sporą ilością „w zasadzie” odpowiednich kandydatów. Masz swoją listę, Foreman?
— Tak — Foreman wyjął z kieszeni złożoną kartkę. Powoli, teatralnym gestem rozłożył ją i rozprostował. Potem odchrząknął.
— Tomasz Morę — przeczytał.
Ponownie złożył papier i schował do kieszeni.
— Właśnie — powiedział. — Na mojej liście widnieje tylko jedno nazwisko. Ten kandydat okazał się przynajmniej raz, widząc swój koniec, zupełnie przyzwoitym człowiekiem. Nie przychodzi mi do głowy nikt inny, o kim można by coś takiego powiedzieć.
— Faktycznie, raz, w sytuacji kryzysowej, stracił głowę — zakpił Proctor.
— Moim zdaniem da sobie doskonale radę — powiedział Foreman. — Potrzeba tylko jednego ziarna gorczycy.
— Przestań nam serwować te cholerne zagadki — warknął ostro Kingmaker. — Czas nagli. To tobie siedzą dzisiaj na karku, Fabian. Tak, będzie stanowił miłą odmianę; ma odpowiednią prezencję. Mógłbym wymienić tuzin argumentów przeciwko jego kandydaturze. Mógłbym wymienić dwa tuziny przeciwko kandydaturze kogokolwiek innego. Bierzemy go?
Zgodnie kiwnęli głowami.
— A więc poślijcie po niego! — Kingmaker klepnął poręcze krzesła. — Zajmiesz się tym, Foreman?
— Jeżeli przeżyję najbliższe pięć minut, postaram się wszystko zorganizować. W przeciwnym razie któryś z was przejmie pałeczkę. A teraz idźcie już! Zabójcy nawet was nie tkną. A jeśli i mnie uda się dzisiaj ujść z życiem, będę miał spokój przez tydzień. Ich zapalczywość w stosunku do mojej osoby nadchodzi falami. Idźcie już! Co za wyczucie czasu! Ściana rozstępuje się i robi wam przejście!
Pogruchotana ściana rzeczywiście pękła. Kingmaker i Proctor wyszli, a mechaniczni zabójcy niezwłocznie zajęli ich miejsce. Foreman stał, trzęsąc się, kiedy ściany zakołysały się i cały podkopany budynek runął. Później zapanowały ciemności, których nie były w stanie przeniknąć ani oczy, ani sensory. Druga i trzecia kondygnacja, eksplodując, padła z łoskotem na pierwszą. Zabójcy, całe dziesięć patroli, zaczęli ryć w zgliszczach, wściekle miotając promieniami w poszukiwaniu ciała swojej ofiary.
Budynek należał do Foremana, który, jak zapewniał, znał z niego dogodne wyjście.
Pilot, który miał — zgodnie z poleceniem Fabiana Foremana — dostarczyć Tomasza More’a z Ziemi na Astrobe, nazywał się Paul. Paul składał się z dwóch metrów chodzącej ironii. Był silny, zwinny i wyjątkowo małomówny. Głos miał znacznie bardziej miękki, niż można było oczekiwać po jego wyglądzie. Wrażenie krzywego uśmiechu, wiecznie błąkającego się po jego twarzy, było w sporej części spowodowane starą blizną po jakiejś bójce. Był człowiekiem niezwykle wrażliwym mimo okrutnej i wykrzywionej twarzy. Ze względu na swój wzrost, sztywne rude włosy, ogorzałą twarz i płonące oczy czasami wołano na niego „Latarnia”.
W związku z raczej niecodziennymi zajęciami, jakimi się parał, zakwalifikowanymi jako działalność przestępcza, Paulowi odebrano nazwisko oraz obywatelstwo. Taka osoba traci automatycznie wszelką ochronę i prawa. Znajduje się na łasce Zaprogramowanych Osób i ich zabójców, z tym, że algorytm łaski nigdy nie został wprowadzony do ich pamięci.
Zaprogramowanym zabójcom nie wolno mordować obywateli Astrobe, chociaż często tak się dzieje na skutek zaaranżowanych „nieszczęśliwych wypadków”. Jednakże biedak, któremu cofnięto obywatelstwo, stanowi dla nich legalny łup. Żeby przeżyć, trzeba się wykazać nie lada sprytem, a Paul przeżył rok. Skutecznie unikał bezwzględnych zabójców, którzy nieubłaganie tropili ofiarę. Paul żył jako żebrak w Barrio i w ciągnących się na dziesiątki tysięcy kilometrów uliczkach w Cathead. Uciekał i krył się przez rok, w związku z czym postawiono na niego w zakładach całkiem sporo pieniędzy. Ludzie są zawsze ciekawi, jak długo skazani potrafią żyć z wyrokiem nad głową, a Paul żył dłużej niż inni. I miał znaczną przewagę nad zabójcami. W licznych potyczkach unicestwił ich przynajmniej z tuzin, a jego nie zdołał dosięgnąć żaden.
Pewien znajomy ansel o imieniu Rimrock na życzenie Fabiana Foremana skontaktował się z Paulem. Ten przyjechał na spotkanie jakby nigdy nic, jakby nikt go nie ścigał. Przybył z samego rana i zdążył się już mniej więcej dowiedzieć od ansela, na czym ma polegać misja.
— Chciałeś się ze mną widzieć, Sokoli Dziobie? — spytał. — Nie jestem zwyczajnym człowiekiem. Dlaczego wybrałeś akurat mnie do tej akcji? Wyślij zawodowego pilota z obywatelstwem. W ten sposób zachowasz czyste ręce.
— Potrzeba nam człowieka zdolnego do niezwyczajnych rzeczy, Paul — oznajmił Foreman. — Jesteś ścigany i potrafisz doskonale radzić sobie w tej sytuacji. Misja będzie niebezpieczna, choć nie powinna, bo zaaprobował ją Wewnętrzny Krąg Władców.
— Co będę z tego miał?
— Nic. Zupełnie nic. Zwiedziłeś najgorsze miejsca na tej planecie. Jesteś inteligentny. Musisz wiedzieć, jaka choroba toczy Astrobe.
— Nie, nie mam pojęcia, jaka choroba toczy nasz świat czy Wewnętrzny Krąg, ani jak ją wyleczyć. Wiem za to, że choroba jest bardzo poważna. A ci, którzy używają słów, aby pogrążać swych przeciwników, są zachwyceni zaistniałą sytuacją. Sam masz wiele wspólnego z tą zgnilizną. Nie bardzo ci ufam, Foreman. Ale zabójcy siedzą ci na karku. Wczoraj wymknąłeś się im dzięki jakiejś chytrej sztuczce, której nikt nie rozumie, i w ten sposób wpisałeś się w poczet legendarnych zbiegów. Facet, którego tak bardzo nienawidzą, musi mieć w sobie coś przyzwoitego.
— Usiłujemy znaleźć nowego przywódcę, który będzie w stanie spowolnić albo nawet cofnąć proces upadku, Paul. Wybór padł na człowieka z przeszłości Ziemi, Tomasza More'a. Ludziom przedstawimy go po prostu jako Tomasza, albo raczej, by spotęgować aurę tajemniczości, jako Władcę Przeszłości. Słyszałeś o nim?
— Tak. Wiem co robił, gdzie i kiedy żył.
— Przywieziesz go do nas?
— Dobra. Wrócę razem z nim w ciągu dwóch miesięcy — oznajmił Paul. I ruszył do wyjścia.
— Czekaj, rudy narwańcu! — rozkazał ostro Foreman. — Podobno jesteś taki inteligentny? A mnie się zdaje, że mam do czynienia z baranem. Przecież nie znasz żadnych szczegółów, nie wyłożyłem ci sytuacji. W jaki sposób...
— Nie troskaj się o to, o Wielki Foremanie — powiedział Paul. Twarz wykrzywiał mu paskudny uśmiech. Foreman nie mógł wiedzieć, że ten uśmiech to w dużej mierze zasługa blizny po dawnej bijatyce i Paul nie ma większego wpływu na wyraz własnej twarzy. — Powiedziałem, że podejmuję się zadania, Foreman. I je wypełnię.
— Ale jak się tam dostaniesz?
— Ukradnę twój statek, rzecz jasna. Kiedyś już niemal udała mi się ta sztuka. Wolę go niż ten latający pałac Kingmakera. W zasadzie trudno o lepszy pojazd tej klasy i nie znam człowieka, któremu bym go chętniej ukradł niż tobie. A jeśli mam stąd w ogóle wyjść żywy, to powinienem wyjść właśnie w tak niecodzienny sposób.
— Ale będę musiał ci załatwić odpowiednie namiary.
— Znam twoje kontakty na Ziemi, znam również kontakty Cosmosa Kingmakera. Właściwie kilka z nich można wpisać na moje konto. Jestem dobrym pilotem, potrafię przemieszczać się w obu wymiarach — w czasie i przestrzeni. Muszę natychmiast ruszać, bo inaczej kiepsko widzę całą sprawę. Jeśli zginę, żaden z nas nie będzie miał ze mnie pożytku.
— Ale muszę ci załatwić bezpieczny wylot z Astrobe. W dalszym ciągu stanowisz cel dla zaprogramowanych zabójców.
— Twoja troska kiedyś mnie zabije, Foreman. Bezpiecznie opuszczę Astrobe, ale po swojemu.
— Musisz mieć przecież jakieś pytania!
— Nie. Potrafię znaleźć Londyn na Starej Ziemi. Potrafię znaleźć okres sprzed tysiąca lat. Tam zlokalizuję znanego wszystkim współczesnym człowieka. Przywiozę go tutaj, jeśli wyrazi na to chęć. A już ja potrafię sprawić, by nabrał chęci.
Paul wyszedł, wsiadł do skoczka stojącego w odkrytym halu wejściowym i zablokował procedurę identyfikacyjną. Potem ostro wzbił się w powietrze. Skoczek wyemitował, rzecz jasna, sygnał „skradziony” i żadne wysiłki Foremana, aby zalegalizować lot, nie były w stanie go cofnąć.
— Dlaczego w ogóle posłuchałem jakiegoś ansela i do odpowiedzialnego zadania wybrałem takiego szaleńca? — głośno zastanawiał się Foreman. — Nie minęło dziesięć sekund misji, a on robi wszystko dokładnie na opak. Ściągnie na siebie wszystkich strażników z portu kosmicznego i zabiją go, zanim zdążę cokolwiek wyjaśnić. Po co, u diabła, ten rudy idiota blokował procedurę identyfikacyjną?
W ciągu kilku sekund Paul dotarł do portu kosmicznego. W tym samym czasie i miejscu zebrały się trzy grupy, każda z innym pomysłem na załatwienie sprawy. Jedna z tych grup jednakże wiedziała o niespodziewanej akcji, jaką powierzono Paulowi, o kilka godzin wcześniej.
Paul rozważał pospiesznie sytuację, bo on również miał przyjaciela, który przekazywał dane wprost do jego umysłu. Wiedział, że czasami lepiej mieć na ogonie dwie grupy pościgowe niż jedną. Jeżeli zdołasz naprowadzić rozpędzone niedźwiedzie i ogary dostatecznie blisko siebie z dwóch przeciwnych kierunków, to ktoś musi zostać zgnieciony na miazgę. Przy odrobinie szczęścia będą to niedźwiedzie i ogary.
Jeżeli dysponujesz dodatkowo zastawioną pułapką, a pod ręką masz kilku osobników potrafiących wabić niedźwiedzie i ogary, to tym lepiej dla ciebie.
Niedźwiedziami byli strażnicy portu kosmicznego, wielcy i niezdarni, reagujący na sygnał „skradziony” emitowany ze skoczka. I one właśnie przybyły na miejsce jako pierwsze, zbyt szybko, ale może to ogary były zbyt powolne. Wyciągnęli Paula ze skoczka swoimi chwytnikami i mieli całkiem poważny zamiar natychmiast go zabić. Jeden z nich zadał mu potężny cios, który zdarł skórę i sporo tkanki z ramienia, barku i lewej części klatki piersiowej. Inny chwycił go wpół, chcąc zmiażdżyć na śmierć. Jednak nadrzędnym celem tych niedźwiedzi, tych mechanicznych stróżów, było zabezpieczenie pojazdu i wyjaśnienie jego statusu. Zabicie Paula stanowiło jedynie drugorzędny cel.
„Złe wyliczenie czasu — w głowie Paula zadudnił głos. — Pozostali zabójcy spóźnieni. Nigdy dotąd nie mieli problemów z punktualnością”. Zbyt mocno był trzymany w uścisku, by mówić, ledwie mógł składać myśli. Chwyt potwora wyciskał z niego ostatnie tchnienie. Ale Paul zmagał się dzielnie ze stalowym niedźwiedziem, nie chcąc zrobić śmierci darmowego prezentu.
Ogarami byli zaprogramowani zabójcy, ci sami, którzy ścigali Paula od roku. Reagowali na wściekły sygnał ze swoich czujników, sygnał „ucieczki” wzbudzony przez Paula. Program poinformował ich, że ofiara, Paul Person, usiłuje zbiec z planety, i że sprawa jest pilna. Ruszyli z zamiarem mordu, ślepi na wszystko inne. Zaś strażnicy portu kosmicznego równie ślepo zareagowali na nagłe pojawienie się intruzów na ich terenie.
Chaos, jaki wówczas powstał, miał prędkość błyskawicy i gwałtowność huraganu. Naprzeciw siebie stanęły dwie grupy mechanicznych zabójców. Jedni zaprogramowani do patroli, obrony i kontrataku — niedźwiedzie. Drudzy zaprojektowani do cichego podchodzenia i akcji szturmowych — ogary. Ale jeden niedźwiedź nadal miażdżył Paula w śmiertelnym uścisku, chociaż ten dzielnie mu się opierał.
Aż nagle napastnik został postawiony w bardzo kłopotliwej sytuacji. Dwukrotnie musiał rozluźniać uścisk, aby roztrzaskać na mechaniczną śmierć wściekle atakujące ogary. Każde urządzenie miało przynajmniej jeden alarm, syrenę albo „wariata”, ustawione na pełen regulator, co z pewnością nie poprawiało jasności sytuacji.
I wtedy rozległ się ogłuszający łoskot oraz przeciągły jęk — bo oto do akcji wkroczyła trzecia siła. Paul czuł ją w mózgu, a obie mechaniczne grupy w swoich komórkach przekaźnikowych. Bezpośrednio w głowie Paula rozległa się komenda: „Oddychajże, do diabła!” Więc zaczerpnął wielki haust powietrza, mając na to dosłownie ułamek sekundy. Był niemal nieprzytomny i, by oddychać, potrzebował zewnętrznego bodźca.
Ten trzeci atak był jednak ludzkiego pochodzenia, w większym lub mniejszym stopniu. Głos w głowie Paula należał do ansela Rimrocka. Bez względu na to, czy Rimrock mógł zostać nazwany pełnoprawnym człowiekiem, był na pewno skoligacony z ludźmi. Paul dosłyszał również głos Waltera Copperhead’a, nekromancera, który potrafił oczyścić matrycę ze sterowników mechanicznych urządzeń i zupełnie pomieszać im w programach. Paul słyszał też inne głosy i teraz był w stanie zaczerpnąć kolejnego oddechu.
Paul nie umarł. Odrzucił propozycję śmierci. Stalowy niedźwiedź, który miażdżył go w uścisku, musiał zupełnie rozluźnić uchwyt, aby roztrzaskać trzy mechaniczne ogary za jednym zamachem. I nagle do akcji włączyli się ludzie. Battersea był mężczyzną równie wysokim, acz potężniejszym niż Paul. Wymachiwał toporem bojowym o wadze zbliżonej do ciężaru dorosłego człowieka i wiedział doskonale, gdzie szukać newralgicznych węzłów i centrów w każdym możliwym urządzeniu. Miał sporą praktykę w niszczeniu tych stworów. Shanty niemal dorównywał wzrostem Battersea’owi, był jednak szybszy. Moc, jaką dysponował Copperhead, również obejmowała obezwładnianie i zabijanie, a ansel Rimrock, przedstawiciel tego jakże delikatnego gatunku, dysponował dodatkowo ostrzami długimi na trzy stopy.
Na tym nie koniec. Był jeszcze Slider, ale on sam nigdy nie wiedział, po której stoi stronie. Paul również rzucił się w wir bitwy. Z pochwy wiszącej u pasa wydobył długie ostrze. Wiedział co nieco o tajnikach montażu mechanicznych urządzeń. U większości modeli pchnięcie poniżej podstawy trzeciej centralnej płyty ochronnej wywołuje poważne zakłócenia komunikacyjne i praktycznie dezaktywuje. I Paul pchnął dokładnie w to miejsce. Trafił bezbłędnie. Cios uszkodził ośrodek czynności komunikacyjnych. Tym razem Paul walczył nie z maszyną, ale z żywym człowiekiem. Mężczyzna przebrany za zaprogramowanego mordercę! A więc ludzie stali po obu stronach!
„Najwyższy czas!”, głos ansela Rimrocka przeszył mózg Paula, chociaż Rimrock w milczeniu walczył z jednym ze stalowych niedźwiedzi i w ogóle nie patrzył w jego kierunku. Ale Rimrock był szczególnym facetem.
Paul, mając chwilę wytchnienia, skoczył jak antylopa i zasiadł za sterami statku. Foreman wprowadził odpowiednie zezwolenie i nie trzeba już było blokować procedury identyfikacyjnej. Maszyna błyskawicznie uniosła Paula w powietrze.
Tak, to była osobliwa i ciężka potyczka, krótka i śmiertelna w skutkach. Zginęło przynajmniej dwóch ludzi i pół tuzina maszyn. Walka trwała nadal i jej wynik pozostawał zagadką.
Jednak Paul był wolny — co prawda odniósł bolesne rany i stracił sporo krwi, ale wydostał się bezpiecznie z planety i leciał przed siebie. Zaprogramowani zabójcy mieli Paula na swojej liście śmierci jako wroga Ideału Astrobe. A on wypełniał właśnie zadanie zlecone przez trzech ważnych mężczyzn, Wewnętrzny Krąg Władców, którzy stanowili konstytucyjną podporę tego Ideału.
Podczas całej tej dziwnej bitwy, w której zabił człowieka, Paul wesoło pogwizdywał, ilekroć starczało mu na to tchu. W trakcie lotu statkiem kosmicznym należącym do Foremana również wesoło gwizdał. I nikt z walczących (poza anselem) nie wiedział, co tak na prawdę nim kieruje. Robił to nadal podczas wejścia w przestrzeń Hoppa.
Tutaj następuje dysonans. Ta przestrzeń jest niepodobna do żadnej innej. A ludzie i rzeczy nie są tymi samymi ludźmi i rzeczami, co przed wejściem do niej.
Astrobe leży około półtora parseka od Ziemi. Podróż z prędkością światła zabrałaby więc trochę więcej niż pięć lat. Ale lecąc w przestrzeni Hoppa, można pokonać ten dystans w ciągu jednego astrobiańskiego miesiąca, nieco ponad jednego miesiąca ziemskiego, w ciągu siedmiuset standardowych godzin.
Pojazd, którym leciał Paul, zniknął podczas pokonywania odległości półtora parseka dzielącej go od Ziemi. A dla pilota lecącego w środku zniknęła reszta wszechświata. Dla niego nie istniał ruch, nie istniały światy ani gwiazdy, nie miał poczucia trwania ani upływu czasu.
Dziwne rzeczy działy się z pilotami i pasażerami podczas podróży w przestrzeni Hoppa. Podczas okresu kosmicznej nieobecności, Paul na przykład stawał się leworęczny. Dodatkowo zachodziło w nim „fundamentalne odwrócenie”. Z zasłyszanych żartów wiedział, że innym pilotom również się to przytrafia. Na ten temat powstało więcej anegdot, niż na jakikolwiek inny, związany z podróżami kosmicznymi. A to dlatego, że podróż w przestrzeni Hoppa była sprawą stosunkowo świeżą. Całkowite odwrócenie polaryzacji człowieka stanowiło fakt, następowało za każdym razem. Chwila, człowieku, co za odwrócenie polaryzacji?!
— Tak, to jedyny sposób, abym mógł zaśpiewać sopranem — odrzekłby Paul. I rzeczywiście śpiewał, korzystając z okazji.
Paul chętnie drzemał podczas podróży. Instrumenty pokładowe odnotowywały ten fakt. Nigdy jednak nie spał jednorazowo dłużej niż przez dziewięćdziesiąt sekund. Doszedł do sporej wprawy, śpiąc w ten sposób. Podczas półtoraminutowej drzemki można śnić bardzo nietuzinkowe sny.
Paul obliczył, że podczas lotu miewał przynajmniej dwadzieścia tysięcy takich szczególnych snów. Każdy z nich przypominał oszlifowany diament, kompletny, doskonale spójny, zupełnie niepodobny do innych. Każdy stanowił osobne życie, inne były postaci i wydarzenia. Niektóre były przyjemne, z innych przebijała nostalgia za rzeczami, których dotąd nie znał, ale które mocno tkwiły w jego podświadomości. Jeszcze inne przypominały czysty, niezniszczalny horror nocnych koszmarów. Nie można obejść Zasady Zachowania Całkowitej Psychiki. Cztery i pół roku psychicznej świadomości musiało zostać skumulowane w okresie jednego miesiąca oraz podane w postaci tych intensywnych i krótkich snów.
W kosmosie krąży mnóstwo psychicznego śmiecia i po wejściu do przestrzeni Hoppa szybko można się o tym przekonać. Każdy wzruszający moment, który kiedykolwiek zaistniał, każde śmieszne, przerażające czy radosne zdarzenie, jakie kiedykolwiek miało miejsce, nadal dryfuje gdzieś w przestrzeni. Podczas lotu nieustannie napotyka się fragmenty (i skupiska) miliardów myśli. Sny nigdy nie giną, są tylko rozrzucone po wielkim obszarze.
Ansele przewijały się przez wiele snów. Te stworzenia mają niezwykłą psychikę. Funkcjonowały w ludzkiej podświadomości na długo przedtem, zanim odkryto ich gatunek na Astrobe.
W snach Paula pojawiały się liczne migawki z ostatniego, niespokojnego roku, również te dotyczące ucieczki z portu kosmicznego. Paul nigdy nie odczuwał strachu w momentach zagrożenia. Groza nadchodziła później, pod postacią koszmaru sennego, a podczas tego lotu było wiele takich przypadków. Kilkanaście osób i maszyn, które zginęły podczas ostatniej akcji, wciąż nawiedzało go w snach. Osoby, które niedawno zmarły, również posiadają szczególne właściwości psychiczne.
Niektóre sny Paula dotyczyły chłopca o imieniu Adam, który wciąż na nowo ginął w bitwie i w ten sposób unikał nieszczęść związanych z dorosłością. Umieranie stanowiło jedyną rzecz, w której był naprawdę dobry. Śnił również o siostrze Adama, młodziutkiej czarownicy, która postanowiła za życia pójść do piekła. Ale Paul nie miał pewności, czy w ogóle znał tych dwoje, ani czy znał pozostałe postaci ze snów. Może pamiętał je jedynie z poprzednich sennych wizji. A może ma je poznać dopiero w przyszłości. I jak to możliwe, żeby Adam umierał tyle razy? W jaki sposób tak często zmartwychwstawał?
— Nie, nie — wyjaśnił Adam. — Śmierć to śmierć. Nie rodzę się na nowo. Nie żyję jeszcze raz. Za każdym razem chodzi o to samo.
Paul śnił o potworze imieniem Ouden. I o własnej śmierci, która miała nadejść. Przez cały czas wiedział, na co właśnie patrzy.
Ale podczas Przejścia nie śniono wyłączenie o śmiertelnie poważnych rzeczach. Czasami trafiały się sny o zaskakująco lekkim charakterze, gdyż w głębokim kosmosie dryfują też wszystkie kiedykolwiek opowiedziane bajki i zabawne historyjki.
Oto, dla przykładu, jedna z nich.
Był sobie kiedyś, jakieś parę setek lat przed narodzinami Paula, pewien Ziemianin o nazwisku John Sourwine, zwany Kwaśny John. Na potrzeby snu Paul przeistoczył się w Kwaśnego Johna i żył oraz opowiadał równolegle z ową historyjką.
Za sprawą diety, w której gustował od dzieciństwa — alkohol, piołun, zielone ślimaki — jedna z nerek Kwaśnego Johna uległa zeszkleniu i to w szczególny sposób. Nie dość, że stała się zupełnie przezroczysta, to jeszcze nabrała szlachetnego zielonkawego zabarwienia. Sam to ujrzał na rentgenoskopie.
Pewnego razu Kwaśny John oraz kilku jego przyjaciół trafili do Ghazikhanu, pewnego miejsca w Indiach, i podziwiali wielki kamienny posąg. Dowiedzieli się, że środkowe oko bożka, szmaragd o niemal stopie przekroju, jest warte jedenaście milionów dolarów. Kwaśny John po powrocie na swój statek dużo o tym myślał.
— Ghazikhan nie jest miastem portowym — zauważył Paul w swoim własnym śnie. Już jakiś czas temu opanował, dzięki urządzeniu zwanemu psycho-belfrem, podstawowy pakiet informacji o Starej Ziemi.
— Słuchasz czy gadasz? — spytał Kwaśny John, na jakiś czas alter ego Paula. — Ja twierdzę, że to jest miasto portowe. Paul (Kwaśny John) wrócił na swój statek i przemyślał sprawę. Zawsze marzył o „kosztownych nałogach” i wiedział, jak spożytkować jedenaście milionów dolarów. Naostrzył stary harpun, wezwał do pomocy majtka i bez zbędnego gadania wyjęli nerkę. Wypucowali ją trochę, obrobili na szlifierce, wymoczyli w lekko kwaśnym roztworze, potem powtórzyli jeszcze raz powyższe czynności i w niedługim czasie nerka stała się błyszcząca jak marzenie.
Wtedy Paul wrócił do miasta, o północy wspiął się na posąg (mierzył dobre pięćset stóp, był gładki i śliski jak lód). Wydłubał szmaragdowe oko i zastąpił je zieloną nerką. Pasowała wyśmienicie.
— Wiedziałem, że się nada — stwierdził Paul.
Później ześlizgnął się z posągu — nikt inny na świecie nie podjąłby się takiego wyczynu — i wrócił na statek ze szmaragdem. Sprzedał go w Karachi za jedenaście milionów dolarów i żył dostatnio przez jakiś czas. Ale, ze względu na brak jednej nerki, Paul nie mógł pić wody.
Po trzech latach Paul (Kwaśny John) ponownie zawinął do Ghazikhanu. Usłyszał, że środkowe oko posągu zostało na nowo wycenione. Ludzie powiadali, że uległo cudownej przemianie. Nabrało jaskrawszej barwy, wyraźniejszego deseniu i jaśniejszego połysku. Zaczęło też roztaczać wspaniałą woń. Teraz warte było trzynaście milionów dolarów.
— W takim razie straciłem na tym interesie dwa miliony — budząc się, stwierdził Paul.
Dziewięćdziesiąt sekund, jak to możliwe? Sama wspinaczka na posąg zajęłaby przynajmniej dwie godziny. Ktoś pytał, co za człowiek z tego Paula o wiecznie skrzywionej twarzy? To facet, którego podczas Przejścia nawiedził sen o zeszklonej nerce.
Dwadzieścia tysięcy takich malutkich snów! No, to może jeszcze jeden!
Paul z ogromną prędkością zbliżał się do obszaru, gdzie bliźniacze gwiazdy Rhium i Antirhium wirowały wokół wspólnego środka ciężkości.
— Spiesz się — brzmiał rozkaz. — Z pozoru te gwiazdy nie mają żadnego znaczenia, ale są regulatorem wszechświata. Ktoś przy nich manipuluje.
Paul wkrótce dotarł we wskazany obszar. Ujrzał coś, czego nikt przed nim nie widział, gdyż nikt nie podleciał tak blisko bliźniaczych gwiazd. Wirujące słońca łączył długi stalowy łańcuch. To właśnie on trzymał je na ciasnych orbitach, dzięki czemu stanowiły regulator wszechświata. Paul błyskawicznie zlokalizował problem. Mały zielony stworek, z ciałem małpy i głową garguli, ciął łańcuch za pomocą piłki do metalu i niemal kończył już pracę.
— Obym tylko nie przybywał za późno! — szepnął Paul i odetchnął z ulgą, bo w tym momencie potworek złamał brzeszczot. Ale szybko wymienił narzędzie, pokazał Paulowi zielony język, przejechał trzy razy piłką i łańcuch puścił. Wówczas Rhium i Antirhium wypadły z ciasnych orbit, a cały wszechświat, pozbawiony regulatora, ogarnął chaos. Pięćdziesiąt miliardów miliardów słońc wybuchło niczym supernowe, a następnie zgasło. Wszechświat wypalił się i zniknął na zawsze.
— Mówiłem, żebyś się pospieszył! — wykrzyknął gniewnie kapitan eskadry. Później jego twarz rozpłynęła się w nicość i dowódca zniknął.
— Robiłem, co mogłem — odpowiedział Paul. Wtedy jego własna twarz zniknęła w podobny sposób.
— Już po wszystkim? — rozległ się głos Fabiana Foremana — Jeśli już po wszystkim, to możemy zabrać się do budowy nowego wszechświata. W porządku. Dobrze się spisałeś. Chciałem, żebyś przybył za późno.
Półtoraminutówki. W sumie dwadzieścia tysięcy takich snów, każdy całkowicie inny od poprzedniego.
Co ciekawe, wyłącznie osoby nie przystosowane do życia w społeczeństwie są w stanie znieść Przejście. Normalny pilot załamuje się podczas samotnej podróży. Dlatego właśnie wszyscy piloci przemierzający przestrzeń Hoppa stanowią szczególną rodzinę.
Paul wiedział, że niektóre potwory ze snów są zupełnie realne. W przestrzeni Hoppa żyją przedziwne stworzenia. Część z nich była znana wyłącznie jemu. Za to inne pojawiały się każdemu pilotowi w określonym epizodzie snu, w określonym rejonie przestrzeni. Prawdziwe delirium. Prawie pięć lat psychicznych doświadczeń trzeba skumulować w jednym miesiącu. A całkowita masa przeżyć psychicznych nie ulega redukcji.
Ze złotej Astrobe na błękitną Ziemię. Ludziom przybywającym z Astrobe Ziemia zawsze wydaje się błękitna. Na gościach z Ziemi Astrobe zawsze sprawia wrażenie złotej. Rzecz polega na tym, że białe światło emitowane przez obie gwiazdy nie jest tym samym białym światłem. Biel nie jest wartością absolutną. Stanowi zlepek wszystkich kolorów świata, w którym żyjesz.
Paul podszedł do lądowania od strony budzącego się dnia — cudowne wrażenie, które nigdy nie spowszednieje.
Wylądował w Londynie i zabezpieczył pojazd. Zabrał ze sobą niewielki, ale ciężki instrument, i pomaszerował do londyńskiego biura Cosmosa Kingmakera. Najbogatszy człowiek na Astrobe prowadził również tutaj rozległe interesy. A Paul wiedział, jak należy załatwiać sprawy na obu światach.
Brooks kierował londyńskim biurem Kingmakera i natychmiast popadł w niepokój na wieść o wizycie człowieka z Astrobe. Większość Ziemian odczuwa niepokój i kompleksy w stosunku do mieszkańców Astrobe, mając poczucie własnej zaściankowości i malejącego znaczenia. Kiedy przed około pięciuset laty większość niezbyt licznej, ale niezbędnej do normalnego funkcjonowania elity przeniosła się na Astrobe, powstała dysproporcja, której nigdy już nie zdołano umniejszyć. Teraz Ziemia rzeczywiście była zaściankiem i mocno straciła na znaczeniu.
Paul przedstawił list polecający oraz pisemny rozkaz od Kingmakera, który Brooks zaakceptował bez zastrzeżeń. Paul sfabrykował dokumenty podczas podróży, chociaż mógł otrzymać oryginały od Kingmakera albo Foremana. Paul lubił załatwiać sprawy po swojemu.
— Niewiele przedstawiłeś mi informacji, a ja nie zadaję zbędnych pytań — powiedział Brooks. — Trochę o tobie słyszałem. Wiem, że miałeś kłopoty na obu światach. Moim zdaniem, żądza przygód jest bardzo ważnym atrybutem człowieka, u nas prawie zanikającym. Mój zwierzchnik, Kingmaker, już wcześniej zatrudniał tego typu ludzi i nie moją sprawą jest to kwestionować. Oto zasadniczy wehikuł. Mogę wykalibrować łącze na dowolny przedział historyczny, ale zdaje się, że przywiozłeś gotowe ustawienia.
— Och, nie ma w tym wielkiej tajemnicy, Brooks. Przyjechałem po pewnego człowieka i prawdopodobnie jutro razem stąd wyjedziemy. Nie ma potrzeby, żebyś znał konkretne ustawienie, jednak nie stanie się nic złego, jeśli zgadniesz o co chodzi.
— Oto ówczesne pieniądze, które zgodnie z listem polecającym mam oddać ci do dyspozycji. Prawdę powiedziawszy wołałbym, żeby chodziło o mniejszą kwotę. Zostanę na lodzie. Nie masz pojęcia, co się tutaj wyprawia. Przelicznik sięga pięćdziesiąt do jednego.
Paul obracał w palcach złote monety, które znalazł na stoliku przed nim.
— W zasadzie przyda mi się mniej niż jedna czwarta — stwierdził. — Oddaję ci resztę, Brooks. Większość wybito o parę lat za późno jak na moje potrzeby. Mógłbym mieć przez nie problemy. Pieniądze z przyszłości wzbudzają podejrzenia. Znam przelicznik oraz ówczesną i aktualną wartość. Ta suma w zupełności mi wystarczy.
— Masz zamiar wyjść w Chelsea, posłańcu?
— Pytasz, czy w Chelsea? Całkiem przenikliwa uwaga jak na Ziemianina. Nie, wejdę tutaj i również tutaj wyjdę.
— W tamtym okresie Chelsea nie stanowiła części Londynu. Leżała kilka mil dalej, na prowincji.
— Ówcześnie i obecnie odległość była ta sama. Mogę zastać mojego człowieka w Londynie, doglądającego interesów, albo we własnym domu, w Chelsea.
Paul wszedł w środek odpowiednio ustawionej obręczy przypominającej antenę i Brooks miał wrażenie, jakby przybysz rozpłynął się w lekko falującym powietrzu. Paulowi natomiast zdawało się, że przestępuje próg nienaturalnej szarości, głębszej niż najciemniejsza mgła. I poczuł nudności jak każdy, kto podróżuje w czasie.
Paul wyszedł po kostki w błocie, na skraju wielkiego drewnianego miasta. Pomaszerował prosto do zaniedbanej gospody, zamówił i zjadł pieczoną słonkę, porcję doskonałej wołowiny, nieco chleba oraz cebulę wielkości dziecinnej głowy. I rozpoczął rozmowę z szynkarzem.
— Może wie pan przypadkiem, czy Tomasz More bawi obecnie w mieście, czy też we własnym domu w Chelsea? — zapytał, uważając aby w miarę możliwości nadać wyrazom archaiczną wymowę.
— Zapewne w domu — odparł mężczyzna. — Wie pan, stracił królewskie poparcie. Jest pan adwokatem?
— Owszem, prowadzę biuro prawnicze — odparł Paul.
— Mówi pan z dziwnym akcentem — stwierdził szynkarz. — Gość z północy?
— Nie, z południa — odparł Paul. I mówił prawdę. Astrobe można obserwować z południowej półkuli Ziemi.
— W naszych czasach rozmawianie z nieznajomymi może być niebezpieczne — oznajmił mężczyzna — ale mnie nie tak łatwo nastraszyć. Stare odchodzi i żal mi minionych czasów. Nie lubię tych nowych porządków, które zaprowadzili ci na górze. Ale lubię Tomasza More’a, chociaż wątpliwe, by długo jeszcze gościł wśród żywych. Matko Boska, mam nadzieję, że ktoś wreszcie namówi go do wyjazdu z kraju, zanim nie będzie za późno! Mniemam, że jest pan wysłannikiem tych z drugiej strony kanału.
— Tak, pochodzę zza drugiej strony kanału — przyznał Paul — i zabiorę stąd Tomasza, jeśli wyrazi na to chęć. Proszę nie wspominać nikomu o naszej rozmowie, a ja również będę milczał jak grób.
— Ludzie króla są wszędzie, przyjacielu. Niech Bóg cię prowadzi.
Paul wyszedł. Dzień był mroźny. Znał okolicę, więc bez wahania ruszył drogą do Chelsea w Middlesex. Z przyjemnością zauważył, że w tym okresie Anglicy nie stali się jeszcze „najbardziej szpetną gałęzią rodzaju ludzkiego”.
Ówczesny język nie nastręczał mu wielu problemów — trzeba było tylko pamiętać kilka sztuczek i po sprawie. Po godzinie albo dwóch żwawego marszu Paul dotarł do Chelsea. Tylko raz zapytał o drogę. Chwilę później dostrzegł poszukiwanego człowieka, który spacerował po oszronionym ogrodzie, szczelnie otulony ciepłym płaszczem.
Skąd Paul miał pewność, że to właśnie on? Cóż, przypominał nieco, ale tylko nieco, Tomasza More’a z portretu Holbeina, które to malowidło Paul studiował jakiś czas temu. Osoby na wszystkich portretach artysty przypominały bardziej jego samego niż właściwych zleceniodawców. Ale Tomasza More’a nie sposób było pomylić z kimś innym.
— Nazywam się Paul — oznajmił, podchodząc do mężczyzny — i po tym wstępie nie bardzo wiem, co jeszcze powiedzieć.
— Twój święty imiennik również daleko podróżował, Paul — stwierdził Tomasz More z niewymuszoną życzliwością. — Może nie aż tak daleko jak ty, ale zapewne w ważniejszych celach. W każdym razie pozdrawiam cię, człowieku, który przybywasz przez dwa wymiary. Co jest rzeczą nie na moje zrozumienie.
Paul cofnął się w czasie o tysiąc lat, a jednak on i Tomasz mogli się bez problemów porozumieć. Ale Tomasz nie zrozumiałby własnego prapradziadka. Zmiany w języku postępują skokowo. I w trakcie ubiegłych stu lat posunęły się znacznie dalej niż w ciągu całego następnego milenium. To prawda, że Tomasz powiedział „nie na moje zrozumienie” zamiast „nie rozumiem”. I że wymawiał „of ’ tak jakby literowało się je „of” a nie „uv”. I że w jego ustach „s” przy liczbie mnogiej brzmiało dokładnie jak „s”, zamiast „z”.
— Ja także tego nie pojmuję — stwierdził Paul. — Ale skąd możesz wiedzieć, że przybywam przez dwa wymiary?
— Masz coś takiego w twarzy... — odparł Tomasz. — Odwiedzali mnie już goście z innego czasu. Nie jestem wybitnym człowiekiem, ale wzbudziłem wiele ciekawości, pojawiając się na kartach historii. Skąd pochodzisz, Paul?
— Z Astrobe, o której nigdy nie słyszałeś.
— Lepiej nie wysnuwaj pochopnych wniosków. Mam w głowie wiele rzeczy minionych i przyszłych. Kiedyś uważałem, że podróż w czasie jest nienaturalna. Ale przecież my sami, w każdym momencie naszego życia, podróżujemy poprzez czas. Różnica polega jedynie na tym, że ty wędrujesz w innym tempie i w innym kierunku. Czy u was wszyscy są tacy wysocy?
Tomasz mówił w bardzo specyficzny sposób, łącząc to, co później nazwano irlandzkim zaśpiewem i szkockim chrząkaniem, a co w jego czasach wchodziło w skład normalnej angielskiej wymowy.
— Nie. Przeciętny wzrost to jakieś pół stopy mniej niż mierzę ja, i około pół stopy więcej niż ty — odparł Paul. — U nas uchodziłbyś za przysadzistego malucha. Do tego nie kryjesz się ze swoim wiekiem. Rozumiem, że to twój naturalny, niemodyfikowany wygląd. Ale w dalszym ciągu nie mogę wyjść z podziwu, że tak trafnie mnie rozszyfrowałeś.
— Nie zdobywa się opinii najlepszego prawnika w Europie bez umiejętności właściwej oceny człowieka — odparł Tomasz. — A ty nie jesteś jedyny w swoim rodzaju. Wspominałem, że miewałem już gości z innego czasu. Historia obdarzy mnie pewną popularnością. Okoliczności tej sławy, opowiedziane mi przez jednego z tych podróżników, wprawiają mnie w lekkie zakłopotanie. Nie bardzo pojmuję, co właściwie ma się ze mną stać w ciągu najbliższego roku. Jestem pewien, że inni również byli odwiedzani przez ludzi z przyszłości. I tak samo jak ja, nie mają najmniejszego zamiaru rozgłaszać tego faktu. Sceptycyzm ma kły, które dotkliwie ranią. Rozumiem tylko, że mam podjąć, i to w ciągu najbliższych miesięcy, decyzję tak nieroztropną, że aż trudną do uwierzenia. Przybywali do mnie ludzie i pytali o motywy, ale ja nie potrafiłem ich podać. Bo przecież jeszcze nie podjąłem tej decyzji. Powód, dla którego miałbym stracić głowę, wydaje mi się teraz trywialny, zupełnie niewart poświęcenia głowy, a już z pewnością nie mojej własnej. Czemu zawdzięczam twoją wizytę, Paulu z Asternic?
— Z Astrobe. Mamy tam pewien problem. Nasi przywódcy szukają kandydata, który wyprowadziłby ich z beznadziejnych tarapatów. Wypróbowali już różnych ludzi. Teraz przyszła kolej na uczciwego. Potrzeba im człowieka z nazwiskiem, żywego, choć dawno umarłego. Byłeś jedynym kandydatem o zupełnie czystych rękach — albo przynajmniej tym, któremu trafił się jeden taki moment w życiu.
— Och, to był — znaczy będzie — zupełnie teatralny akt prawości, przez który stracę głowę. Ale doprawdy nie pojmuję, jakim cudem się na to zdobędę. Jak dotąd, nie grzeszyłem wyjątkową uczciwością. Raczej oportunizmem. Gdybym nawet był uczciwy albo zdobył się na coś takiego w szczytowym momencie swojego życia, to w jaki sposób mogłoby to pomóc wam, na Astrobe?
— Mam za zadanie zabrać cię ze sobą na Astrobe.
— Chcesz zabrać mnie w przyszłość? To oczywiście niemożliwe. Musimy dokonać żywota w czasie i w miejscu wyznaczonym przez przeznaczenie. Nie wolno sprzeciwiać się biegowi historii.
— Twoje słowa składam na karb chwilowego zaćmienia, Tomaszu, które będzie krótkie i nieszkodliwe, jak sądzę. Ty, człowiek niepospolity, wygłosiłeś stek naiwnych komunałów. A poza tym, jako chrześcijaninowi, trudno ci chyba zaakceptować absolutną nieuchronność przeznaczenia.
— Niezły byłby z ciebie prawnik, Paulu. Masz rację, nigdy nie przykładałem specjalnej wagi do przeznaczenia. I mam w sobie dość odwagi, aby odważyć się na czyn, który proponujesz. Ale myśl o opuszczeniu rodziny napawa mnie niechęcią.
— Tomaszu, Tomaszu, czyżby opuściła cię cała ciekawość świata? Cała wyobraźnia i śmiałość? Nazwali cię wieszczem, człowiekiem otwartym na nowe idee. Prawdopodobnie zresztą nie opuścisz rodziny. Historia podaje konkretną datę, przyczynę i miejsce twojej śmierci.
— W takim razie będzie dwóch Tomaszów More’ów? Ależ oczywiście, istnieje nas dwóch, a nawet całe mrowie. Każdy człowiek to tłum. Ależ żongluję słowami. Po co właściwie jestem ci potrzebny?
— Mówiłem już. Nasz świat jest chory.
— I szukacie błyskawicznego lekarstwa? Szukacie lekarza porwanego z przeszłości? Nie zdołałem uleczyć własnego świata, Paulu. Przez całe życie obserwowałem jak choroba narasta. Przyszedłeś po lekarza, który nawet siebie nie potrafi ocalić. Byłem lekarzem lorda kanclerza i pacjent wyrzucił mnie na bruk.
— Ludzie, którzy u nas sprawują władzę, zdecydowali, że właśnie ty jesteś najlepszym kandydatem.
— Musisz wiedzieć, że zgłębiałem rzecz gruntownie. Napisałem nawet kiedyś esej o świecie najbardziej chorym z możliwych. Drugim powodem mojej sławy jest fakt, że to właśnie ja ukułem sam termin oraz ideę utopii. Opisałem słowami gorzkiej ironii ten najbardziej schorowany spośród światów, w którego kierunku nieuchronnie zmierza nasz własny.
Jedna rzecz nie daje mi jednak spokoju, Paul. Podróżnicy z innych wymiarów czasowych twierdzili, że mój kąśliwy humor był zawsze opacznie rozumiany. Na kartach historii sądzi się powszechnie, że w swojej pracy opisuję idealne społeczeństwo. Uważa się, że robię to zupełnie poważnie. Nie potrafię tego pojąć, ale tak mi mówiono. Świat przyszłości musi drążyć poważna niemoc, skoro jego mieszkańcy nie potrafią odróżnić gorzkiej satyry od natchnionego marzenia.
— Udasz się ze mną?
— Nie, Paul. Nie wybieram się na żadną Astrobe. Nie jestem w stanie pomóc ani tobie, ani twoim ziomkom, ty rudy ogrze. Zdobyłeś moją sympatię. Naprawdę brzydcy mężczyźni mają w sobie coś ujmującego, czego obaj jesteśmy żywym przykładem. Jednak nie mogę polecieć z tobą na Astrobe. Spróbuję wyjaśnić przyczynę takiej decyzji.
Wypytywałem ludzi z innych wymiarów czasowych, którzy przybywali do mnie z wątpliwościami, poznałem więc przynajmniej kilka różnych wersji przyszłości. Według mojego szacunku pochodzisz z okresu oddalonego o jakieś tysiąc lat, z Czasu Pierwszego Astrobiańskiego Kryzysu. Astrobe jest w kiepskiej kondycji. Ale tysiąc lat po twojej śmierci Astrobe nadal będzie w kiepskiej kondycji, choć z innego zgoła powodu. W każdym razie Astrobe bezpiecznie przetrwa kryzys, który tak bardzo was martwi.
— Kryzys może zostać zażegnany tylko dzięki działalności jednej kluczowej postaci.
— Wiem.
— Tomaszu, w tym wypadku chodzi o ciebie.
— Nie. Nie o mnie. O kogoś innego. Teraz zaczynam sobie coś przypominać. Nie zwracałem zbytnio uwagi na te opowieści z innych światów, którymi raczyli mnie podróżnicy. Wydawały mi się zbytnio fantastyczne. Jego nazwisko... jego nazwisko, chciałbym je sobie przypomnieć.
— Ja też, Tomaszu. Z pewnością rozpoznałbyś własne, gdyby to pod nim figurował wybawiciel Astrobe.
— Człowiek, który wyciągnął wasz świat z pierwszego kryzysu... jego nazwisko... przypomnę sobie... to prawdziwy bohater, Paul, nie to co ja. Ten człowiek, po tym jak został bezwstydnie — Jerusalem irredetada! Niemożliwe! Jego nazwisko, Paulu — miserere mihi Domine! — jego nazwisko nie jest znane! Zawsze występuje jako Władca Przeszłości. Dziwne imię. Naprawdę myślisz, że chodzi o mnie?
— Tak. Teraz jestem pewien, Tomaszu. Powiedziałeś coś, co nie jest jeszcze wiadome u nas. Wciąż szukają imienia, pod którym będziesz prezentowany. „Władca Przeszłości” to jedna z propozycji, ale nie podejmą decyzji przed twoim przybyciem. A więc jednak „Władca Przeszłości”. Władca z innego czasu to ty, Tomaszu.
— Paul, ciebie, tak jak i mnie ostatnio, ścigano z zamiarem pozbawienia życia. Potrafię rozpoznać wzrok zaszczutego człowieka, choćby najbardziej dzielnego. Mam nadzieję, że to nie królewscy ścigają i zabijają na Astrobe.
— Nie, tamci są inni, Tomaszu. To zaprogramowani mechaniczni zabójcy.
— Nie masz racji. Królewscy zawsze i wszędzie są zaprogramowanymi mechanicznymi zabójcami. Ale widzę, że będę musiał osobiście poznać imię prawdziwego króla Astrobe. Zgoda, jadę z tobą. Ale zostań na noc. Ruszymy z samego rana.
— Tomaszu, co się stało, co się dzieje z twoim światem? — spytał Paul podczas wieczornej pogawędki. — Wznieśliście go zgodnie z ideałami absolutnej perfekcji, ale zaczął pękać w szwach o wiele za wcześnie. Twój świat stoi na krawędzi upadku i następny, pod wieloma względami dużo gorszy, rozpocznie swoje istnienie. Jaki błąd popełniliście?
— Wznieśliśmy za mały, Paul, wznieśliśmy za mały świat. A co dolega Astrobe? Czy możesz nazwać tę dolegliwość? Dobrze jest znać imię przeciwnika.
— Jego imię brzmi Ouden, otwarta paszcza potwora Oudena, o którym nigdy nie słyszałeś.
— Jestem człowiekiem wykształconym, przynajmniej we własnym mniemaniu. To ja, wraz z garstką innych entuzjastów, ponownie wprowadziliśmy grekę do zachodniej Europy. Historia mi tego nie zapomni. A Ouden znaczy nicość.
— To jego imię, Tomaszu, a u jego boku rosną legiony.
Palili w kominku dębinę, żywiczną sosnę oraz cisowe szczapy i pili trochę miejscowych trunków. W tamtym stuleciu Anglia w dalszym ciągu mogła się poszczycić winem własnej produkcji.
Wstali wczesnym rankiem. Tomasz Morę przed wyruszeniem na niecodzienną wyprawę poszedł się wyspowiadać.
— Teraz pokładam nadzieję już tylko we własne siły, Paulu — stwierdził. — Moja wiara jest słaba. Czyż nie zakrawa na ironię fakt, że w niedalekiej przyszłości zginę właśnie z jej powodu?
Paul poszedł w jego ślady. Został prawdopodobnie pierwszym człowiekiem rozgrzeszonym z uczynków na tysiąc lat przed ich popełnieniem.
Później udali się do Londynu. Przeszli przez cylindryczny tunel i znaleźli się w londyńskim biurze Kingmakera, gdzie Brooks spał smacznie na sofie. Otworzył oczy i natychmiast rozpoznał Tomasza.
— Powinienem był się domyślić, że chodzi właśnie o niego — stwierdził. — Osobiście wołałbym, żebyś przywiózł klejnoty koronne, pieczęć, albo przywileje. Jeżeli jego kości nie ma już u nas, to my nie jesteśmy już tymi samymi ludźmi.
— Przekonajmy się — podsunął Tomasz. — Człowiek ma prawo do choćby odrobiny ciekawości.
Udali się do starego kościoła pod wezwaniem Świętego Piotra w Łańcuchach.
— Tutaj jesteś pochowany — oznajmił Paul. — Sam budynek to rekonstrukcja, ale w piwnicach nadal pozostają prawdziwe groby.
Stanął przed nimi stary ksiądz.
— Czy szczątki Tomasza More’a ponad wszelką wątpliwość spoczywają w tym kościele? — zapytał Tomasz.
— Oczywiście. Właśnie tego roku otwarliśmy kilka sarkofagów. Kości Tomasza More’a leżą na swoim miejscu, a na jednym z palców szkieletu odkryliśmy sławny sygnet, którego replikę sam pan nosi. Jest pan antykwariuszem?
— Nie, jestem antykiem — odparł Tomasz. — Ale bardzo interesuję się tą postacią. Jakiż inny człowiek, Paulu, może zajrzeć do własnego grobu, leżąc w nim jednocześnie? Cały za wyjątkiem głowy. Słyszałem, że spoczywa ona w Canterbury. Podobno ją ugotowali. Z chęcią bym sobie obejrzał tę głowę, ale wymaga to zbyt dalekiej podróży.
Zamierzali pokonać odległość półtora parseka, ale siedemdziesiąt mil to było dla nich za daleko.
Podczas spaceru po Londynie Paul zauważył, że Tomasz nie sprawia wrażenia „antyku”. Dzielnie radził sobie z nową wymową, co niektórym mogło się wydać komiczne. W tym święcie przyszłości czuł się jak u siebie, zbyt pewnie. Wszystko robił sprawnie i traktował jak przynależne mu prawo. W drink-barze wdał się w bójkę z młodym osiłkiem.
Tomasz wygrał walkę, ale Paul uznał za stosowne skarcić go za takie zachowanie.
— Pamiętaj, Tomaszu, że po śmierci zostałeś beatyfikowany. Święci nie wdają się w barowe awantury.
— Niektórzy tak, Paul, niektórzy nie — odrzekł Tomasz, ścierając krew ze swego osobliwego nosa. Cokolwiek przytrafiło się jego organowi powonienia i tak nie miało większego znaczenia. Ten nos od urodzenia nie był piękny, ale miał w sobie za to mnóstwo charakteru. — Słyszałem, że kilku moich znajomych zostało w późniejszym czasie beatyfikowanych. Jeden z nich był człowiekiem zbyt nieśmiałym, żeby wszczynać jakiekolwiek burdy. Drugi miał za mało krzepy. Ale trzeci gustował w takich rozrywkach. Sam widziałem.
Ta wymiana zdań przypomniała Tomaszowi o czymś.
— Zapomniałem spytać o jedną rzecz. Jak wyglądają na Astrobe sprawy wędkowania? Milczysz, Paul. Wiesz, że w dalszym ciągu mogę się wycofać z tej wyprawy. Mów więc, człowieku.
— Próbuję zostawić coś na później, Tomaszu. I tak nie uwierzysz, dopóki nie przekonasz się na własne oczy. To jedna z tych wspaniałych rzeczy, która przetrwała.
— Poważnie? Możesz wyjść po południu nad wodę i bez problemów zarzucić żyłkę?
— Zarzucić żyłkę? Nie wiesz, co mówisz, Tomaszu. Jak chcesz łowić na żyłkę ryby wielkości człowieka? Na Astrobe, jeśli wypłyniesz łódką w jakimkolwiek celu, poza wędkowaniem, ryby same będą prosić o haczyk.
— Cieszę się, że tamtejsi wędkarze nie utracili swoich praw. Poważnie mnie to martwiło.
Później udali się do portu kosmicznego. Tam wsiedli na statek i ruszyli w kierunku Astrobe. Tomasz zabrał ze sobą całe naręcze powieści science-fiction, które stanowiły dla niego zupełną nowość. Odkrył również tytoń i zaklinał się, że papierosy to najwspanialsza rzecz na świecie od czasów Ewangelii. Oznajmił, że zamierza palić i czytać przez całą podróż na Astrobe! Tak zaczął się ten lot.
Wszystko szło jak należy do momentu pierwszego wejścia w przestrzeń Hoppa.
Tomasz usiłował ryczeć, ale jego głos nie nadawał się do tego celu. Nie był już człowiekiem, ale jakimś dziwnym stworem. W przestrzeni Hoppa zaszło w nim „fundamentalne odwrócenie”. Tomasz sapał z wściekłości, której nie potrafił inaczej wyrazić.
— Czy takie rzeczy przytrafiają się wszystkim pasażerom? — spytał w końcu zrezygnowanym głosem.
— Wszystkim, którzy podróżują w przestrzeni Hoppa. Normalna podróż zajmuje pięć lat.
— Czym jest czas dla ducha? Po to nie żyję od tysiąca lat, żeby przechodzić takie upokorzenie? — stwierdził.
I znów te sny w czasie przejścia. Tym razem śnił je również Tomasz. Tysiące snów, każdy nie dłuższy niż półtorej minuty i całkowicie niepowtarzalny. W takim śnie Tomasz spotkał oceanicznego człowieka imieniem Rimrock i potraktował to jako rzecz zupełnie naturalną. Napotkał stworzenie płci żeńskiej, które było jednocześnie Succubą, Ewą, Lilith, Judith, Marią i Walkirią. Miał trzy migawkowe sny o trzech mężczyznach, których nigdy nie spotkał. Jeden był pająkiem o głowie lwa. Drugi zupełnie wyjątkowym lisem. A ostatni sokołem, który siedział i przekładał muszelki na stole, z których jedna różniła się całkowicie od pozostałych.
Sny szybko zniknęły w tkance mózgowej Tomasza, ale były gotowe wypłynąć w momencie spotkania osób odpowiadających rysopisowi.
— Tak, to cudowne, Paul — powiedział Tomasz, kiedy znaleźli się ponownie w normalnej przestrzeni i zaczęli orbitować wokół Astrobe. — Ten świat jest złoty. Kiedy byłem chłopcem, opowiadano, że ulice Paryża są ze szczerego złota, a jeśli nie one, to te w Rzymie, Konstantynopolu albo Kordowie. Odwiedziłem wszystkie te miasta i nigdzie nie znalazłem złotych ulic. Hiszpański ambasador zapewniał, że tak wygląda Meksyk. Nie pojechałem sprawdzić, dawno już przestałem wierzyć w takie historyjki. Za to tutaj cały świat jest złoty.
— Takiego koloru światło emanuje nasze słońce — wyjaśnił Paul. — To tutejsza biel i musisz do tego przywyknąć.
Wylądowali na twardej astrobiańskiej ziemi, wysiedli ze statku i oddali go pod opiekę strażnikom. Ruszyli w stronę budynków terminalu.
„Nie tędy, Rudy, to pułapka, pułapka! — głos ansela wybuchł w głowie Paula. — Na lewo! Szybko na lewo i poszukaj przyjaciół przy drzewach za ogrodzeniem”.
— Idziemy w złym kierunku, Tomaszu — powiedział Paul, kiedy zboczyli z drogi. — Teraz musimy kierować się w tę stronę. Ostrożnie. Odebrałem ostrzeżenie od ansela Rimrocka. Ale ty nie możesz nic wiedzieć o anselach.
— Dlaczegóż by nie. Podczas ostatnich godzin naszej podróży wielokrotnie słyszałem jego głos w głowie. Z niecierpliwością oczekuję, kiedy wreszcie go poznam. Ale teraz nie odebrałem żadnego ostrzeżenia. Jesteś pewien, że to był on?
— Nie. Ale pójdziemy do terminalu dopiero wówczas, kiedy nabierzemy pewności, że wszystko jest w porządku. Przekonamy się o tym koło tych drzew przy parkanie. Idźmy szybko, ale ostrożnie.
— Paulu, nie podoba mi się to wszystko — oznajmił Tomasz, przystając. — Nie traktuj mnie jak chłopca. Więcej wiem o pułapkach i podstępach niż ty. Królewscy pachołkowie lubią czasami zastawić podwójne sidła, a teraz właśnie wyczuwam coś takiego.
Za późno.
„Paulu! Tomaszu! Uciekajcie, szybko! — W ich głowach rozległ się oceaniczny głos Rimrocka. — To nie ja was uprzednio ostrzegałem. Ktoś inny. Uciekajcie!”
Za późno.
Paul i Tomasz zostali ścięci jak cienkie witki wierzbowe.
Nastała nieskończenie bolesna ciemność, okres ślepoty, nudności, zawrotów głowy oraz żarłocznej śmierci. Wszystko to ogarnęło umysł oraz ciało Paula. Czuł smród, niesmak i strach. Z niedalekiej odległości zacząć dobiegać tupot, ale było za późno, by ktokolwiek mógł ich ocalić.
Mimo rozdartego umysłu, zupełnych ciemności i piasku w ustach, Paul zauważył, jak piękna jest poświata ginącego dnia, zwłaszcza krótko po śmierci.