Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Własna ścieżka - pierwsza w Polsce antologia Samowydawców.
Różnorodność stylów, gatunków i wspólny motyw w pierwszej w Polsce antologii Samowydawców.
16 niezależnych autorów!
16 opowiadań!
8 gatunków literackich!
Samowydawcy – z miłości do pisania!
Przeżyj przygody, których autorzy mieli pełną swobodę w ich tworzeniu!
Poznaj światy, których twórcom nie narzucono żadnych reguł!
Wesprzyj Nas i bądź częścią czegoś, co jeszcze nigdy nie miało miejsca.
Każdy ma własną ścieżkę – odważysz się przejść Naszą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Własna ścieżka®
Copyright® Samowydawcy
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub fragmentu publikacji w jakiejkolwiek postaci, wymaga pisemnej zgody twórców
Wydane w 2022 przez Samowydawców
ISBN 978-83-955698-9-0
Redakcja i korekta:Dorota Braziuk Ewa Hoffmann-Skibińska Janusz Muzyczyszyn Katarzyna Pilawa-Główka
Projekt okładki:Justyna Sieprawska
Skład:Studio Grafpa, www.grafpa.pl
Druk:Mazowieckie Centrum Poligrafii https://mcpdruk.pl/
Samowydawcy:E-mail: samowy[email protected]
Wydanie papierowe i e-book dostępne na:www.samowydawcy.plhttps://www.facebook.com/Samowydawcypl-100637518812332www.instagram.com/samowydawcypl
Witaj Wędrowcze!
Spotykamy się po raz pierwszy, ale coś czuję, że nie ostatni.
Przed Tobą szesnaście różnych ścieżek. Zaprowadzimy Cię w krainy, których stwórcy nie znali żadnych granic, dlatego możesz się tam spodziewać wszystkiego. Dosłownie wszystkiego. Niektóre z krain wydadzą Ci się nierealne, a może i nawet fantastyczne.
Przy każdej ze ścieżek stoją niezależni Przewodnicy. Mają oni pełną swobodę w pokazywaniu Ci wykreowanych przez siebie światów i niczym nieskrępowane możliwości w opowiedzeniu jednej z przygód, jakie miały w nich miejsce. Tak, tu poznasz jedynie jedną przygodę, kolejnych będziesz musiał poszukać sam. Pamiętaj jednak, że Przewodnicy nie będą wyrozumiali, ani pobłażliwi. Przedstawią Ci historie tak, jak oni je widzieli i w sposób, w jaki oni będą chcieli. Bądź zatem przygotowany na łzy, śmiech, lęk i emocje, które nieraz Tobą zawładną.
Tylko czy odważysz się przejść naszą, Własną ścieżką?
Samowydawcy
D.B. Foryś – z wykształcenia programista i grafik, redaktor po godzinach, weekendowa pisarka z zamiłowania. Tworzy głównie fantastykę oraz romanse z elementami sensacji, erotyki i komedii.
Śmiertelne perypetie panny Jo to komediowa opowieść o duchach, końcu, początku, przeznaczeniu oraz odrobinie magii. Uwierzysz?
Opowiadanie z gatunku urban fantasy
„Własna ścieżka jest spoko, o ile nie pomylisz drogi”.
Ostatnie, co czuję, to ból. Później pojawia się oślepiające światło, a teraz ponownie tu jestem. Obracam głowę i obserwuję miejsce, w którym się znajduję, próbując ustalić, dlaczego tutaj trafiłam.
To jakiś koszmar. Niczego nie rozpoznaję…
Słyszę chrząknięcie, wtedy mój wzrok automatycznie wędruje na prawo. Marszczę brwi, gdy dostrzegam obok siebie starszego jegomościa. Wygląda jakoś znajomo. Ciemny garnitur, łysina, szeroki nos, pod którym widnieje bujne wąsisko. Chyba już go gdzieś widziałam.
Moment. Czy to jest…? Nie wierzę własnym oczom!
– Włodzimierz Lenin?! – Dygam nerwowo, spoglądając na niego ze zdziwieniem. – Myślałam, że pan nie żyje.
– Hę? – Mężczyzna lustruje mnie z nietęgą miną, po czym ogląda swoje ręce i wypuszcza z ust głośne syknięcie.
– Lucek! – woła w przestrzeń. – Znowu ktoś ci się z kotła wymknął! Wcale tego Piekła nie pilnujesz!
Patrzę na niego z osłupieniem, kiedy tupie nogą, wygrażając powietrzu wokół nas. Sprawia wrażenie rozzłoszczonego, chociaż sposób, w jaki uderza obcasem lakierowanego mokasyna o betonową posadzkę, przypomina bardziej wybryki kapryśnego dziecka niż zachowanie poważnego obywatela.
Obłąkany czy coś?
Zamierzam już odejść, jednak wnet zastygam oniemiała, gdy, ku mojemu jeszcze większemu niedowierzaniu, Lenin wzdycha przeciągle, klaszcze i zamienia się w młodego mężczyznę.
Podskakuję zlękniona. Z gardła samoistnie wyrywa mi się cichy pisk.
Nagle widzę przed sobą dwudziestoparolatka o ciemnych włosach i hipnotyzującym spojrzeniu. Jest dziwacznie ubrany. Ma na sobie coś na kształt męskiej bielizny: górną część z krótkimi rękawami oraz dolną w postaci galotów wykonanych z grubszej dzianiny, ale tak obcisłej, że przylega do ciała niczym druga skóra. Całość w odcieniach czerni, nie zwyczajowej bieli. Z kolei niżej… Jego stopy wciśnięte są w materiałowe obuwie z gumową podeszwą, podobne do tych noszonych przez drużyny koszykarskie, którym kibicuje mój tata.
Nie wiem, co się dzieje. Kim on jest? Jak? Jakim cudem?!
Robię krok w tył, potem jeszcze ze sześć kolejnych, chcąc w miarę szybko zwiększyć dzielącą nas odległość. Przerażona tym, czego właśnie doświadczam, nawet nie zauważam, kiedy ląduję na torach kolejowych. W mig odskakuję do przodu spłoszona przez przejeżdżający pociąg.
– Zginęłabym przez ciebie! – fukam z wściekłością na nieznajomego. Oddycham szybko i nierównomiernie, próbując uspokoić przyspieszone tętno, tymczasem młodzieniec jedynie stoi niewzruszony naprzeciwko mnie.
– Tak trochę na to za późno. – Ścisza głos.
– Na co?! – Nie słyszę za wiele. Pędząca kolejka zagłusza jego słowa.
– Nie da się zabić kogoś… – milknie na moment – …kto już nie żyje.
– Nie rozumiem. – Unoszę brwi. – Usiłujesz przez to powiedzieć, że…?
– Chodź. – Pokazuje na lewo i wyciąga do mnie rękę. – Sama zobaczysz.
Spoglądam w stronę, którą wskazał. Dostrzegam tam drobne zamieszanie. Waham się przez chwilę, lecz ostatecznie ciekawość wygrywa. Ignoruję jego dłoń i nie wystawiam swojej, ale idę za nim.
Przechodzimy kilka jardów dalej, gdzie spora grupa ludzi wrzeszczy coś niezrozumiale. Wszyscy gestykulują, pokrzykują, pochylają się nad czymś i wymieniają zaniepokojone spojrzenia.
Przysuwam się bliżej, by również dojrzeć to, co tak bardzo ich emocjonuje. Zerkam przez ramię jednej z kobiet i patrzę w dół. Otwieram usta ze zdziwienia, a z nich wydobywa się głośny jęk, gdy widzę powód tego zamętu. Mój umysł błyskawicznie zostaje przytłoczony gonitwą myśli.
– To jakiś żart?! – krzyczę na swojego towarzysza. – Powiedz mi, że to nieprawda!
– Niestety nie mogę – szepcze ze smutkiem.
Ponownie przenoszę wzrok na tory i z trwogą badam całą sytuację. Na szynach leży nieruchome ciało. MOJE CIAŁO. Jest nienaruszone – wygląda bardziej na nieprzytomne niż martwe, mimo to w głębi duszy wiem, że nie żyję.
– Dlaczego? – dukam niewyraźnie. – Nie… Nie… Nie!
Omijam gapiów, opuszczam stację i biegnę najdalej, jak tylko zdołam. Zatrzymuję się dopiero po dobrych paru minutach. Siadam w ciemnej alejce pomiędzy dwoma budynkami. Przyciskam kolana do piersi, uwalniając cichy szloch. Choć mam na sobie gruby płaszcz, targa mną chłód. Nie czuję ciągnącego od ziemi zimna, raczej wewnętrzną zamieć, jakby coś mroziło moje wnętrzności. Właśnie to do mnie dociera – uderza niczym gromy. Umarłam.
Jak to możliwe? Kiedy TO się stało?!
Przecieram palcami zapłakane oczy. Unoszę powieki i dostrzegam, że nieznajomy też tu przydreptał. Stoi oparty o mur, lekko pochylony, z rękoma schowanymi w kieszeniach spodni. W pierwszej chwili rozważam ucieczkę, w drugiej wołanie o pomoc, w trzeciej zamierzam już wstać, żeby go uderzyć, ale koniec końców nie robię nic. Gdyby chciał wyrządzić mi krzywdę, nie zwlekałby, racja? Poza tym wcale nie wygląda groźnie. Prędzej dość przyjaźnie.
– Chodź ze mną. – Chłopak przybiera współczujący uśmiech. – Skoczmy na kawę do Starbucksa i wszystko ci wytłumaczę.
– Kim jest Starbucks? – Pociągam nosem. – Byłam w tym mieście raptem przez dwa dni. Nie zdążyłam jeszcze nikogo poznać. – Ocieram twarz rękawem. – To jakaś tutejsza osobistość?
Towarzysz patrzy na mnie przenikliwie. Rozchyla wargi, aby coś powiedzieć, jednakże zamiast tego uderza się otwartą dłonią w czoło i wzdycha lakonicznie.
– Który mamy rok? – zagaduje.
– To znaczy? – Wstaję z ziemi. Zerkam na niego przelotnie i otrzepuję ubrania z piachu.
– Rok który? – powtarza pytanie.
– Tysiąc dziewięćset trzydziesty trzeci – oznajmiam niepewnie. – Grudzień.
– Boże, dlaczego? – Młodziak znów przemawia do powietrza, lecz tym razem spogląda w górę. – Człowiek się kulturalnie na koncert Katy Perry szykuje, a tu takie coś? Przez ciebie będę musiał to przełożyć. Ponownie!
– Kim jest Katy Perry? – dopytuję, marszcząc nos.
Ten osobnik coraz bardziej wydaje mi się obłąkany.
– Taka jedna, co pocałowała dziewczynę. – Lekko wzrusza ramionami. – Nie skojarzysz.
– Dziewczynę? – Nie dowierzam. – Ale jak to?
– To jeszcze nic. Wyobraź sobie, że ludzie latają w kosmos, klonują owce, koty mają własne kanały na YouTubie – wymienia rozbawiony. – Zdziwiłabyś się, jakie rzeczy są dozwolone w dwudziestym pierwszym wieku.
– Kiedy?! – piszczę. Kręcę głową i odchodzę kawałek dalej.
To szaleniec! Najwyraźniej sobie żartuje. Przyspieszam. Wybiegam z uliczki, przemykam chodnikiem, uciekam możliwie najszybciej, by nie zdążył mnie dogonić. Zaczynam się go bać.
Błagam, niech to będzie tylko zły sen!
– Dokąd zmierzasz? – Chłopak wyrasta przede mną jakby spod ziemi.
Zastygam w bezruchu. Dosłownie zamieram. Jakim cudem to zrobił? Zna jakiś skrót? Przecież to niemożliwe, żeby dotarł tutaj szybciej niż ja!
Ewidentnie padłam ofiarą prześladowcy. Rozglądam się na boki w poszukiwaniu pomocy, niestety nie dostrzegam nikogo w pobliżu. Koniec. Już po mnie. Znikąd ratunku. Zostałam z tym sama.
– Kim jesteś?! – krzyczę z przerażeniem, przybierając obronną postawę. – Czego ode mnie chcesz?
– Jestem Śmiercią – odpowiada spokojnie. – Przybyłem tu, by przeprowadzić twoją duszę na Drugą Stronę.
– Śmiercią? – powtarzam zdumiona. – Jednym z Czterech Jeźdźców Apokalipsy?
– Co? Nie! Odwołaj to! Natychmiast! – warczy, wygrażając palcem. – W żadnym wypadku nie jestem taki jak on. Ten uzurpator jedynie bezczelnie się pode mnie podszywa, szargając moją nieposzlakowaną reputację.
– Czy ty spożywałeś opium? – Patrzę na niego podejrzliwie. – Bo ja myślę, że tak. I to chyba w całkiem sporych ilościach.
– Ani odrobiny, przysięgam – zarzeka się. – Usiądźmy gdzieś, a wszystko ci wyjaśnię, dobrze? – proponuje z powagą. – Możesz mi poświęcić pół godziny?
Milczę. Obserwuję go przez chwilę. Próbuję wymyślić, co powinnam uczynić. Ten mężczyzna ewidentnie ma jakiś problem z osobowością. Być może rozszczepienie umysłu, opętanie albo inne dziwactwo? Chcę się już odezwać i zażądać, aby zostawił mnie w spokoju, jednak on jest szybszy.
– Proszę – naciska. – Nie skrzywdzę cię.
Czy na pewno? Sytuacja, w której się znalazłam, nie pozostawia zbyt dużego pola manewru. Niby dokąd miałabym pójść, jeżeli rzeczywiście jestem martwa? Z drugiej strony, jeśli to prawda, cóż takiego może mi zrobić, skoro i tak już nie żyję? Przecież nie da się umrzeć dwukrotnie…
Zerkam po raz kolejny na swojego towarzysza. Chłopak składa ręce jak do modlitwy, spoglądając na mnie błagalnym wzrokiem. Kąciki jego ust opadają, oczy aż błyszczą niewinnością. Wygląda tak pokornie, że ostatecznie ustępuję. Postanawiam go wysłuchać. Na dobrą sprawę jestem nawet trochę ciekawa, w jaki sposób to wytłumaczy.
– W porządku – mówię w końcu. – Ale potem odejdziesz i dasz mi spokój.
– Obiecuję. – Kładzie dłoń w okolicy serca. – Będzie po twojemu.
Poprawiam kołnierz płaszcza, biorę głęboki wdech, następnie ruszam za młodzieńcem. Przechodzimy przez ulicę i zmierzamy w pobliże parku położonego obok niedużego placu zabaw. Po drodze nie odzywam się ani słowem. Utrzymuję dystans przynajmniej paru kroków, skupiając uwagę na otaczającej nas przyrodzie.
Kilka minut później docieramy do celu. Chłopak siada na jednej z drewnianych ławek i skinieniem głowy zachęca, żebym zrobiła to samo. Mam mieszane uczucia co do całej tej sytuacji, lecz nie pozwalam, aby zawładnął mną strach. Wypuszczam powietrze, po czym zajmuję miejsce w sporej odległości od nowego znajomego. Obym tylko tego nie żałowała.
– Jestem Śmiercią we własnej osobie – zaczyna powoli mój kompan. – Zazwyczaj stoję z boku, nie ingerując w ludzki los. Wkraczam dopiero w przypadkach takich jak twój, gdy dusza zostaje na Ziemi i nie może przejść dalej. Muszę ci pomóc, inaczej utkniesz tu na wieki.
– Co jest po Drugiej Stronie? – pytam podejrzliwie. Jeszcze wciąż rozważam, czy chcę mu uwierzyć, czy nie. Zwyczajnie nie potrafię się w tym wszystkim odnaleźć. To brzmi tak niedorzecznie.
– Nikt tego nie wie – odpowiada melancholijnym tonem, wpatrując się w jakiś punkt za moimi plecami. – Ale z pewnością nie możesz zostać tutaj – dodaje po chwili. – To nie rejon dla ciebie.
– Więc jak tam trafić? – dociekam. – I dlaczego utknęłam? Zrobiłam coś złego? Zdenerwowałam kogoś?
– Nie. Skoro wciąż tu tkwisz, oznacza to, że masz niedokończone sprawy. Coś, czego nie zdążyłaś zrobić przed śmiercią. To może być cokolwiek. Z pozoru nawet błaha sprawa, jednak na tyle istotna dla ciebie, że nie pozwala ci wyruszyć w dalszą drogę – tłumaczy. – Nie martw się – dopowiada od razu, zapewne zauważając moją skonsternowaną minę. – Rozwikłamy to razem. Odzyskasz spokój. Zobaczysz.
– Niedokończone sprawy? – powtarzam. – Nie mam żadnych.
– Musi coś być, w przeciwnym razie w ogóle byśmy nie rozmawiali.
– W porządku – oznajmiam zamyślona. – Przypuśćmy, że rzeczywiście coś jest. Jak mogę się tego dowiedzieć?
– Proponuję, żebyś na początek opowiedziała mi o sobie – zaleca rzeczowo. Pociera brodę, opadając wygodniej na oparcie siedziska. – Później poskładamy fakty i spróbujemy to rozwiązać. Zgoda?
– Dobrze. – Wzdycham z rezygnacją. – Nazywam się Josephine Hall, mam dwadzieścia jeden lat i pochodzę z Alabamy. – Przełykam ślinę. – W zeszłym roku ukochany poprosił mnie o rękę. To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Kochałam go całym sercem, wprost nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. – Uśmiecham się na to wspomnienie. – Niestety pech chciał, że krótko po tym Noah stracił pracę, dodatkowo jego ojciec podupadł na zdrowiu, co pochłonęło większość posiadanych przez niego oszczędności. Musieliśmy przełożyć ślub, wtedy stwierdził, że powinien wyjechać na trochę i zarobić tyle, by wyprawić dla mnie wesele, na jakie zasługuję. Czas mijał. Pisaliśmy do siebie listy, przyrzekaliśmy sobie dozgonną miłość, aż w pewnym momencie kontakt zaczął się urywać. – Smutnieję. O tym akurat wolałabym zapomnieć. – Dostawałam od niego coraz mniej wiadomości, a przez ostatnie cztery miesiące nie przychodziło już nic. Postanowiłam wyruszyć, żeby go odnaleźć, bo przeczuwałam, że stało się coś złego. Adres zwrotny z korespondencji świadczył o tym, że jego ostatnim miejscem pobytu było Willoughby w Ohio. Przybyłam tu dwa dni temu i zaczęłam szukać jakichś wskazówek.
– Czyli musimy go odszukać! – woła Śmierć. – To jest ta twoja niedokończona sprawa.
– Jeszcze nie skończyłam – syczę z niezadowoleniem. – Wiem, co się z nim stało. Pokochał kogoś innego…
– Och. – Chłopak wypuszcza krótkie westchnienie, poklepując mnie po barku. – Bardzo mi przykro.
– Nieważne. – Strzepuję jego dłoń. – To już przeszłość. Postanowiłam o nim zapomnieć i wrócić do domu, ale najwyraźniej musiałam wpaść pod ten paskudny pociąg.
– Okej. Wiesz, czego ci trzeba? – Śmierć zaciera ręce, uśmiechając się chytrze. – Małej zemsty.
– Nie chcę się na nim mścić – oznajmiam stanowczo. – To nie jego wina, że już mnie nie kocha.
– Nie na nim. – Kręci głową. – Na tej zołzie, która ci go ukradła. Nie sądzisz, że zasłużyła na nauczkę?
– Sama nie wiem… – mruczę, obejmując się ramionami. Nigdy nie należałam do osób pałających nienawiścią czy odpłacających pięknym za nadobne. Byłam raczej spokojna i dość zamknięta w sobie. Niemniej teraz coś uległo zmianie. Choć wciąż czuję się jak najbardziej żywa, w zasadzie mocniej niż kiedykolwiek, to jeśli rzeczywiście umarłam, dlaczego miałabym siedzieć cicho? Nie chcę milczeć ani zgrywać ofiary. Jeżeli mam zniknąć z powierzchni ziemi, niech wszyscy o tym usłyszą. – Zgoda! – krzyczę podekscytowana. – Zróbmy to!
– Brawo, dziewczyno! – Młodzieniec zaciska kciuki. – Wiesz, gdzie ją znaleźć?
– Tak. Mieszka kawałek drogi od pensjonatu, w którym się zatrzymałam. – Wstaję z ławki. – Chodźmy, zanim zapadnie zmrok.
Śmierć łapie mnie za dłoń, następnie pstryka palcami i nagle stajemy naprzeciwko starego budynku. Zastygam na chwilę, by opanować zawroty głowy, po czym rozglądam się dookoła, z niedowierzaniem odkrywając, dokąd trafiliśmy. Szara cegła miga mi przed twarzą, w oknach dostrzegam znajome zasłony w biało-niebieską kratę, ostra czerwień wejściowych drzwi aż razi po oczach. Mój gościniec.
– Jak to zrobiłeś? Dopiero co byliśmy tam, a naraz jesteśmy tutaj.
– Podobało ci się? – Chłopak zabawnie porusza brwiami, odrzucając na bok nieistniejącą grzywkę. Wygląda, jakby pękał z dumy.
– Aha!
– Pojęcia czasu i miejsca są dla mnie względne – wyjaśnia zarozumiale. – Mogę podróżować tam, dokąd chcę i kiedy chcę, od przeszłości po przyszłość.
– Skąd wiedziałeś, że to tutaj? – podpytuję. – Umiesz też czytać w myślach?
– Nie. Strzelałem. To hotel najbliżej stacji.
– Klawo. – Chichoczę.
– Klawo? – powtarza, krzywiąc się. – Raczej superekstra, odjazdowo albo rewelacja. Będziemy musieli nauczyć cię kompletu nowych słów.
– Wybacz, że utknięcie tu ze mną sprawia ci aż tyle kłopotów.
– To nie tak, Josephine…
– Jo – poprawiam go. – Mów mi Jo, proszę.
– Dobrze, Jo. – Mruga porozumiewawczo. – Nie mam nic przeciwko byciu tutaj z tobą. Po prostu lata trzydzieste dwudziestego wieku są strasznie nudne.
– Rozumiem. – Milknę na moment. Domyślam się, że zapewne we wszechświecie istnieją miliardy ciekawszych lokalizacji niż mała mieścina w Ohio. – A jak powinnam nazywać ciebie?
– Och, jak chcesz. – Macha ręką. – Różnie na mnie wołają. Kostucha, Kat, Książę Ciemności, natomiast znajomi mówią mi Blake.
– Może być – stwierdzam. – Blake do ciebie pasuje.
– Świetnie. To skoro wszystko mamy już wyjaśnione, prowadź do tej żmii, która ukradła ci ukochanego.
– Tędy. – Wskazuję na prawo. – To jakieś pięć minut drogi stąd.
Ruszamy. Idziemy w ciszy, wymieniając między sobą jedynie przelotne spojrzenia. Przez chwilę skupiam uwagę na odgłosach swoich kroków – albo raczej ich braku. Właśnie sobie uświadamiam, że stąpam po ziemi, nie wydając żadnego dźwięku. Chyba naprawdę jestem duchem. Sama nie wiem, czy to szok, wstrząs, trauma lub jeszcze coś innego, ale wcale nie odczuwam smutku ani żalu, że umarłam. Widzę to bardziej jako kolejny etap, obranie ścieżki do lepszego jutra. Jakbym odrodziła się na nowo.
Docieramy do celu. Stajemy przed niedużym domem okalanym gęstym żywopłotem i mnóstwem różnorodnych świątecznych ozdób. Wokół panuje niezmącony spokój, wręcz nienaturalny, jak gdyby nawet ptaki omijały nieruchomość szerokim łukiem.
Przełykam ślinę, chcąc zagłuszyć targające mną wątpliwości. Blake ponagla mnie skinieniem głowy i od razu kieruje się do drzwi. Nie pozwala mi stchórzyć. Biorę ostatni, głęboki wdech, choć nie mam pojęcia, czy duchy w ogóle tego potrzebują, potem z niepewnością idę za chłopakiem.
Zatrzymuję się przed wejściem.
– Co teraz? – pytam lekko drżącym głosem. – Powinniśmy zapukać?
– Za… Co? – Wybucha głośnym śmiechem. – Przecież nikt nie jest w stanie nas zobaczyć.
Blake podchodzi bliżej i ciągnie mnie za sobą. Wchodzimy do środka, przenikając przez ściany, jakby dosłownie nie istniały. To jakiś obłęd! Oglądam najpierw swoje ręce, później resztę ciała, doszukując się czegoś obcego, nienaturalnego, bo w końcu to nie jest normalne. Nikt nie wpada na mur, nie nabijając sobie chociaż guza.
– Która to? – Śmierć wskazuje palcem przed siebie.
Dopiero wtedy, podążając za jego wzrokiem, dostrzegam naprzeciw nas trzy młode kobiety. Eleganckie, roześmiane, trajkoczące o czymś żywiołowo. Stoją przy podłużnym stole i raz za razem przeglądają porozkładane na blacie dokumenty. Zmierzam ku nim, by zobaczyć z bliska, cóż je tak interesuje.
Markotnieję, zauważając ręcznie spisane notatki. Lista gości, prezentów, spis dań… Chyba niedługo ślub.
– Nie przejmuj się. – Blake pocieszająco gładzi moje plecy. – Zaraz będzie lepiej.
Podchodzi do dziewczyn, łapie za rąbek spódnicy jednej z nich, po czym wywija ją wysoko do góry. Panna podskakuje momentalnie. Poprawia ubranie, wnikliwie obserwując przestrzeń wokół siebie. Pozostałe obdarzają ją bacznym spojrzeniem, wówczas Śmierć zawiesza się na żyrandolu i zaczyna bujać nim na wszystkie strony, wydając z siebie głośne „łiii”.
Niewiasty lamentują wniebogłosy. Piszczą, jęczą, biegają dookoła pokoju kompletnie zdezorientowane. Nie wiedzą, co się dzieje, podczas gdy ja sterczę przy drzwiach, rechocząc donośnie.
– Więc która to? – dopytuje mój towarzysz, wciąż zwisając z lampy. – Ta z prawej?
– Nie. – Kręcę głową. – Środkowa.
– Grubaska? – piszczy Śmierć. Zeskakuje na podłogę, aby stanąć obok mnie. – Przecież ona waży ze dwieście funtów.
– No i? – Wzruszam ramionami. – Co z tego?
– Nic. Ciekaw tylko jestem, gdzie sobie kupi suknię ślubną – prycha. – Chyba w Walmarcie…
– W czym? – Marszczę czoło.
– Ach, zapomniałem, że to nie twoje czasy – reflektuje się. – To taka amerykańska sieć supermarketów – wyjaśnia, powstrzymując parsknięcie. – Otworzą je za jakieś… trzydzieści lat.
Nie wytrzymuję. Wybucham śmiechem tak głośnym, że nie pamiętam, czy kiedykolwiek było mi równie wesoło. Gdy ja ledwie łapię oddech, Blake robi kolejne psikusy. Strąca filiżankę na podłogę, przesuwa dywan, szarpie za firany, następnie trzaska drzwiami i przewraca krzesła. Polubiłam Śmierć, jest przezabawny. Nie mogę się nadziwić jego wiecznemu entuzjazmowi.
– Mogę teraz ja spróbować? – proszę błagalnym głosem. – Ja też chcę!
– To nie takie proste, Jo – uprzedza. – Trzeba najpierw poćwiczyć.
– Och, doprawdy? – kpię. – To z pewnością nie aż takie trudne.
Bagatelizuję to, że próbuje mnie odwieść od zrobienia paru dowcipów. Podchodzę do parapetu, żeby zrzucić doniczkę. Nic. Moja dłoń przepływa przez nią, jakby wcale jej tam nie było. Zaciskam zęby i wykonuję tę operację ponownie, później jeszcze kilkanaście razy, jednak wciąż z marnym skutkiem. Jedyne, co osiągam, to lekkie poruszenie listkiem, aczkolwiek równie dobrze mogło się to zdarzyć przez przypadek.
– Bez sensu. Kiedy ty czegoś dotykasz, wygląda to na takie proste.
– Ostrzegałem cię, ale mi nie wierzyłaś – mówi z dezaprobatą. – Chodźmy stąd. – Łapie mnie za łokieć. – Wrócimy o północy, wtedy będzie weselej.
Wychodzimy na zewnątrz. Blake przystaje na moment przy schodach, drapie się po skroni, po czym rusza w kierunku niewielkiego leśnego zagajnika usytuowanego nieopodal posesji, nawołując, abym poszła za nim. Idę. Ostatecznie nie mam dużego wyboru. Bez niego zapewne błąkałabym się tu bez celu lub siedziała w kącie i użalała nad sobą.
Docieramy na miejsce. Przysiadam na pniu, z kolei Śmierć krąży dookoła, zawzięcie nad czymś rozmyślając. Raz za razem rzuca mi krótkie spojrzenia, pociera brodę, wymachuje rękoma lub wydaje z siebie różne „hmmm” czy „ooo”.
– Nad czym tak dumasz? – dociekam zirytowana, jako że nie powiedział ani słowa od dobrego kwadransa.
– Zastanawiam się, od czego by tu zacząć – mruczy niepewnie. – Wujek Google by wiedział.
– Kto to Wujek Google? – zagaduję. – Ktoś stąd?
– Nie. To taki władca internetu.
– Co to internet? – dopytuję, mrużąc oczy.
– To… – zastanawia się. – Taka sieć połączeń pomiędzy komputerami.
– Komputerami? – powtarzam. – Czym są komputerami?
– Moglibyśmy tak bez końca… – Blake spuszcza głowę z bezsilności. – Okej, zacznijmy od bardzo prostej rzeczy. Przesuń ten kamyczek. – Wskazuje leżący obok mojej stopy kawałek skały.
Łatwizna. Uśmiecham się promiennie, biorę zamach i kopię. Bez powodzenia. Zaciskam pięści, koncentruję się wyłącznie na minerale, uderzam znowu. No nie! To jakiś absurd! Powtarzam tę czynność parokrotnie, niestety wciąż bez zadowalających rezultatów. Postanawiam więc zmienić taktykę. Stwierdzam, że najlepiej będzie złapać kamyk w palce. Schylam się, chwytam, ściskam opuszkami. Klops. Nic z tego. To małe paskudztwo ani drgnie!
– Źle do tego podchodzisz – wydaje wyrok Śmierć. – Nie możesz skupiać się na przedmiocie, ale na celu, który chcesz osiągnąć. Wyobraź sobie, że kamień sunie po ziemi kilka jardów dalej – podpowiada. – Siedziałaś na ławce czy pniu bez żadnego problemu, dotknęłaś mnie, bo nawet nie rozważałaś, że mogłoby ci się to nie udać. Wszystko jest w twoim umyśle, Jo. Nie myśl o samym poruszeniu. Po prostu to zrób.
Krzyżuję ręce na piersi i rzucam chłopakowi wściekłe spojrzenie. Znalazł się mądrala. Tylko stoi, rzuca krótkimi uwagami, zamiast powiedzieć coś naprawdę przydatnego. Zagryzam wargi, chcę już zrezygnować, lecz ostatecznie zmieniam zdanie. Nie mogę się poddać. Jeśli nie zdołam zrobić jednej tak prostej rzeczy, w jaki sposób mam odnaleźć drogę na Drugą Stronę?
Odchrząkuję. Postanawiam jednak wykorzystać chaotyczne wskazówki Blake’a. Podchodzę do kamyczka, myśląc jedynie o tym, jak wzlatuje nad ziemią, po czym upada w sporej odległości ode mnie. Biorę lekki zamach, nie wysilam się, spokojnie dotykam go czubkiem buta, następnie niespodziewanie odkrywam, że zawirował niespiesznie i poleciał przed siebie.
– Udało się! – wołam przepełniona radością. Podbiegam do Śmierci, by mocno objąć go za szyję. – Widziałeś?
– Tak, jesteś niesamowita. – Śmieje się mój towarzysz, obdarzając mnie pełnym uznania spojrzeniem. – Zrób to samo z tamtym patykiem. – Pokazuje fragment konaru opartego o duży głaz. – Weź go do ręki i rzuć nim jak ringo.
– Co to ringo? – Marszczę nos.
– Nawet nie zamierzam próbować tego wyjaśniać… – Chowa twarz w dłoniach. – Nie mam do ciebie siły, kobieto.
Blake przez cały dzień uczy mnie różnych technik podnoszenia, łapania, kopania i przemieszczania przedmiotów z miejsca na miejsce, potem dokształca w kwestii nowoczesnego słownictwa, żebym zaczęła używać modniejszych wyrażeń, jak na przykład: „siema, ziom”, „będzie biba”, „kopsnij szluga”, „niezła zajawka” czy „spadaj, leszczu”, cokolwiek to znaczy. Wyjaśnia też, że wcale nie ma na sobie piżamy, jak początkowo przypuszczałam, a po prostu w czasach, z których przybył, panuje właśnie taka moda.
Gdy wreszcie uznaje moją naukę za zakończoną, wracamy przed dom naszej ofiary i czatujemy w jego pobliżu, aż zapadnie noc. Nie ruszamy od razu. Kiedy gasną światła, powstrzymujemy się jeszcze dobre dwie godziny, aby nasza zabawa osiągnęła zadowalający efekt.
Równo o północy wchodzimy do środka. Odnajdujemy właściwą sypialnię i bierzemy się do pracy. Śmierć staje z boku. Obiecuje, że nie będzie ingerował, ponieważ cała frajda należy wyłącznie do mnie.
Zmierzam nieśmiało ku eleganckiej toaletce, po czym strącam flakonik z perfumami. Butelka upada z brzękiem, rozpada się na kawaki, wypełniając pomieszczenie kwiatową wonią. Spoglądam na dziewczynę. Śpi jak zabita. Musi mieć, skubana, mocny sen…
Robię kilka kroków w stronę łóżka. Potrząsam materacem, szarpię za róg pościeli, by zerwać z dzierlatki grubą pierzynę, później ciągnę ją za włosy.
Wciąż nic. Zero reakcji. Co jest nie tak z tą babą?!
Zaciskam usta w cienką linię. Idę w kąt pokoju, następnie przewracam stojącą w nim choinkę. Drzewko leci na podłogę, a ozdoby pękają i rozsypują się po dywanie. Jaśnie panna wreszcie podnosi się do pozycji siedzącej. Włącza nocną lampkę, z paniką lustrując wnętrze.
Korzystam z okazji, że zyskałam jej uwagę, i podchodzę do kominka.
– Śmierć, pomóż! – Wzywam go machnięciem dłoni.
Blake podbiega w moim kierunku, żeby jednym sprawnym ruchem rozpalić ogień. Płomienie rosną w górę, chłostając językami kawałki drewna i suchego chrustu, co sprawia, że dziewczyna zaczyna krzyczeć na całe gardło. Na jej twarzy maluje się mieszanina niedowierzania z przerażeniem.
– Ratunku! – woła rozdygotana. – Pomocy!
Oboje ze Śmiercią parskamy śmiechem. To jest fantastyczne. Wprost genialna zabawa, którą z chęcią bym kontynuowała, aby wykręcić kolejnego psikusa, niestety powstrzymują mnie z hukiem otwierane drzwi.
Do pokoju wbiega młody mężczyzna. Momentalnie znajduje się przy kobiecie. Mocno ją przytula, gładzi plecy i uspokajająco mruczy do jej ucha.
Zastygam. Oczy natychmiast zachodzą mi łzami. W ułamek sekundy rozpoznaję ten znajomy głos, postawną sylwetkę, silne mięśnie. To on. Miłość mojego życia w objęciach innej…
Ból rozsadza mi serce. Wybiegłszy szybko na zewnątrz, wybucham głośnym szlochem. Nie mogę opanować rozpaczy. Jeszcze tak niedawno to byłam ja. To mnie pocieszał, dotykał i darzył uczuciem. Dlaczego postanowił pokochać kogoś innego?!
Blake błyskawicznie materializuje się przy moim boku. Przyciąga mnie do siebie i zagarnia w ramiona. Nie wytrzymuję. Chowam twarz w zagłębieniu jego szyi. Pozwalam, aby objął mnie w talii i delikatnie przeczesywał włosy. Czuję się zraniona, zagubiona, ogromnie zdradzona. To takie niesprawiedliwe.
Uspokajam się dopiero dobre pół godziny później, gdy zamiast łez moje policzki moczą pojedyncze płatki śniegu. Spoglądam w niebo. Przez to wszystko nawet nie zauważyłam, kiedy zaczęło padać. Intensywnie. Biały puch powoli pokrywa okolicę, nie oszczędzając ani skrawka suchego gruntu.
Nie przejmujemy się zimnem. Opuszczamy podwórko dziewczyny, wracamy do zagajnika, potem usadawiamy się na mokrej ziemi. Chłód wcale mi nie przeszkadza. Finalnie mróz i tak nie wyrządzi żadnej krzywdy komuś, kto jest już martwy.
– Nie myśl o nim – przemawia Blake. – Opowiedz lepiej coś o sobie. Im szybciej rozszyfrujemy, co cię tutaj zatrzymuje, tym prędzej odnajdziesz drogę do szczęścia. – Siada bliżej. – Zastanów się. Czy istnieje cokolwiek, o czym zawsze marzyłaś? Albo coś, czego jeszcze nie robiłaś?
– Zawsze chciałam opuścić rodzinne miasto – mówię. – Podróżować.
– Poniekąd ci się udało – stwierdza. – Odhaczamy. Co jeszcze?
– Chciałam znaleźć miłość.
– Zrobione. – Odlicza na palcach. – Co dalej?
– Sama nie wiem. – Uciekam wzrokiem. – Nigdy się nie całowałam…
– Co?! – krzyczy Śmierć. – To niemożliwe! Przecież byłaś zaręczona!
– Wiem, ale jakoś nie trafiła się okazja – wyjaśniam nieśmiało. – Alabama to dość specyficzny stan, w którym prawie każdy zna każdego, z kolei plotki są tak pożądane, jak mleko do porannej kawy. Nie chciałam ryzykować, że ktoś zacznie źle o mnie mówić. Za to teraz już za późno. – Spoglądam na towarzysza i kokieteryjnie przygryzam dolną wargę.
– Nie ma mowy – jęczy. – Nie zamierzam tu odstawiać żadnej „Szkoły uwodzenia”.
– Szkoły uwodzenia? – powtarzam zdziwiona. – Istnieją takie placówki?
– Nie – zaprzecza roześmiany. – To taki film z Sarah Michelle Gellar. Spodobałby ci się.
– Proszę, Blake – stękam błagalnym głosem. – Pocałuj mnie.
– Absolutnie nie! – Macha rękami, jakby się broniąc. – Mogę ci pokazać i cię nauczyć, czego będziesz chciała, ale żadnego całowania!
– No dobrze. – Daję za wygraną. – To co dalej? Jak mam odkryć swoją niedokończoną sprawę?
– Nie mam pomysłu – oznajmia markotnie Śmierć. – Znikajmy stąd. Pospacerujemy trochę i zaraz coś nam wpadnie do głowy.
Nie protestuję. Podnoszę się z ziemi, by ruszyć za nim. Błądzimy po mieście przez wiele godzin. Podziwiamy wschodzące słońce, ludzi spieszących do pracy i obserwujemy dzieciaki lepiące bałwana.
Rozmawiamy, śmiejemy się i wygłupiamy, próbując odgadnąć, w jaki sposób przeprowadzić mnie na Drugą Stronę. Kiedy kolejny dzień zaczyna dobiegać końca, mam już tego wszystkiego serdecznie dosyć. Nie wymyśliliśmy niczego sensownego.
– Wiem, co muszę zrobić. – Zaciskam palce w pięści. – Muszę ją zabić!
– Nie – zabrania zdenerwowany. – Nie możesz.
– Dlaczego nie? – Rzucam mu wściekłe spojrzenie. – To ona zrujnowała mi życie. To przez nią umarłam.
– Daj spokój, Jo! – krzyczy Blake. – Jeśli to zrobisz, utkniesz tu na wieczność.
– Więc niech tak będzie – syczę zdeterminowana i nagle czuję, jak coś zaczyna się we mnie zmieniać. Organizm przepełnia obca, nieznana dotąd siła, a także ogromne pokłady energii, jakich jeszcze nigdy u siebie nie spotkałam. Moje ciało dosłownie rozsadza ogień i żądza mordu.
Już postanowione. Za chwilę ta wiedźma przestanie istnieć.
***
– „Powinnaś się zemścić” – przedrzeźniam sam siebie. – „Nauczę cię poruszać przedmiotami! Będzie fajnie!”.
Kręcę głową z niedowierzaniem, przeklinając własną głupotę. Jak mogłem dopuścić, żeby Josephine zmieniła się w mściwego ducha? Powinienem był to przewidzieć, gdy tylko zauważyłem te podejrzane iskierki w jej oczach. Ale nie! Lepiej było namawiać dziewczynę do idiotyzmów, zamiast rzeczywiście udzielić fachowej pomocy.
W momencie, w którym zadecydowała o tym ostatecznym kroku, włosy Jo przybrały barwę smolistej czerni, skóra zrobiła się niemal popielata, wnętrzności zaczął wypalać pierwotny pożar zemsty, a następnie kobieta rozpłynęła się w powietrzu niczym ulotna mgła. Zatraciła człowieczeństwo.
Idę przed siebie z wściekłością, przeszukując okolicę. Wypatruję swojej zguby w każdym zakamarku. W obecnym stanie nie mogę użyć teleportacji, ponieważ podróż w tak emocjonalnej kondycji zaprowadziłaby mnie najprawdopodobniej do starożytnej Grecji. Niestety muszę krążyć, dreptać i błądzić, by odnaleźć Josephine w tradycyjny sposób.
Dobiegam do domu przyszłej żony jej byłego narzeczonego. Już z ulicy zauważam, że coś jest bardzo nie w porządku. Wokół posesji unosi się duszący, balsamiczny zapach, w oknach mrugają światła, a w oddali słychać czyjś głośny jęk.
Wpadam do środka jak burza i rozglądam się uważnie. Choć nigdzie nie widzę Josephine, wiem, po prostu czuję, że gdzieś tu przebywa. Przetrząsam pokój za pokojem, gnam korytarzem, omijam oranżerię, aż wreszcie wyskakuję na tyłach budynku, skąd dociera do mnie potężny huk.
Nareszcie. Znalazłem ją. Dostrzegam Jo stojącą pośrodku ogrodu. Kruczoczarne włosy dziewczyny falują na wietrze, ręce trzyma uniesione, za to z gardła wyrywa się przeraźliwy charkot. Zaiste – jest upiorna. Gdybym nie znał jej wcześniej, powiedziałbym, że właśnie napotkałem najgorszą maszkarę w całej galaktyce. Wygląda, jakby miała zaraz wybuchnąć, przy okazji zamieniając w pył wszystko, co jej się napatoczy.
Doskakuję do niej. Odwracam się, aby spojrzeć w miejsce, które tak bardzo ją absorbuje. Na niedużym balkonie zauważam dwie osoby: niewiernego narzeczonego oraz jego ukochaną. Kobieta wisi za balustradą, dobrych kilka metrów nad ziemią, natomiast chłopak kurczowo trzyma za jej dłonie, z całej siły próbując wciągnąć ją na górę. Sypie śnieg i hula potworny wiatr, jak gdyby za chwilę miała nadciągnąć zamieć stulecia.
– Przestań. – Szarpię Jo za ramię. – Przestań, do cholery!
– Nie! – wrzeszczy, obdarzając mnie wręcz morderczym spojrzeniem. – Ona na niego nie zasłużyła.
– Nie tobie o tym decydować! – krzyczę. – Zostaw ich w spokoju.
– Spadaj stąd, leszczu, bo ciebie też zabiję.
Jest silna. Znacznie silniejsza, niż była jeszcze parę godzin temu. Wyrywa się z mojego chwytu i idzie do przodu. Od razu gnam za nią. Nie mogę pozwolić, żeby przez moją głupotę zmarnowała swoje szczęście. Gdyby nie ja, nigdy nie wpadłaby na ten poroniony pomysł. To moja wina.
– Zatrzymaj się – rozkazuję. – Stań i popatrz na nich.
Jo łypie na mnie złowrogo. Jej przymrużone oczy niemal ciskają gromy. Zaczynam przygotowywać się na najgorsze, kiedy zaciska pięści, czerwieniejąc z pasji, jednak nieoczekiwanie coś ją przyhamowuje. Zastyga na moment, aby przenieść wzrok na balkon. Zapada grobowa cisza, przerywana jedynie rozpaczliwym jękiem chłopaka.
– Kocham cię – lamentuje załamany, desperacko starając się nie wypuścić ukochanej z coraz słabszego uścisku. – Nie pozwolę ci spaść. Nie możesz mnie zostawić.
Nagle wiatr ustaje. Chłopak powoli wciąga dziewczynę na balkon i mocno ją przytula, obsypując masą krótkich pocałunków. Josephine opada na ziemię. Z jej gardła wyrywa się głośny szloch, gdy zwija ciało w kłębek. Twarz w mig pokrywają rzewne łzy, z kolei dźwięki, które z siebie wydaje, są tak potwornie dramatyczne oraz błagające o odrobinę ukojenia, że ranią nawet moje serce.
Podchodzę do niej. Powoli kucam obok, po czym kładę dłoń na jej plecach, delikatnie je pocierając. Dziewczyna nie ucieka jak ostatnio, ale przyciąga mnie do siebie. Przywiera do mojej piersi, bezgłośnie wołając o pomoc.
Zagarniam Jo w ramiona, unoszę ją i pstrykam palcami, aby przenieść nas daleko stąd. Nie chcę, żeby tu była. Nie chcę, żeby przebywała w pobliżu miłości swojego życia wyznającej uczucia innej. Niczym sobie nie zasłużyła na taki los. Zginęła, mając raptem dwadzieścia jeden lat. Nie zdążyła jeszcze zobaczyć świata, założyć rodziny, zaszaleć ani odnaleźć własnego miejsca na ziemi. Ogromnie mi jej żal.
Teleportuję nas do parku niedaleko dworca. To tutaj poznaliśmy się bliżej, dlatego uznałem, że będzie dla niej neutralną strefą. Siadam na ławce, nie wypuszczając Jo z objęć. Pozwalam, by dała ujście emocjom, wypłakała się i wyrzuciła z siebie to, co ją przygniata. Łagodnie głaszczę jej włosy, próbuję pocieszyć, czekam, aż przegoni rozpacz. Mamy czas. Nie spieszy się nam.
Dziewczyna odzyskuje nad sobą kontrolę dopiero po jakiejś godzinie. Zawstydzona, zażenowana i zakłopotana niespiesznie się ode mnie odsuwa. Przez dłuższą chwilę unika mojego wzroku, zapewne nie wiedząc, jak powinna się zachować. Przeciera twarz rękawem płaszcza, prostuje się, następnie, kiedy wreszcie nabiera odwagi, nieśmiało spogląda mi w oczy.
– Dziękuję, że mnie powstrzymałeś – chrypi cicho. – Gdyby nie ty, zniszczyłabym ich oboje.
– Ciii – szepczę, posyłając jej lekki uśmiech. – Już dobrze. Zapomnij o tym.
– Przepraszam. Nie chciałam sprawiać ci tylu problemów. Po prostu… – zawiesza głos. – Gdy go zobaczyłam, całego wesołego i rozanielonego, coś we mnie pękło, bo zdałam sobie sprawę, czego tak naprawdę pragnęłam najgoręcej.
– Czego? – Ożywiam się. – Powiedz mi.
– Dziecka – mruczy zasmucona, ścierając z policzka pojedynczą łzę. – Zawsze marzyłam, by kiedyś zostać matką.
Naraz, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, w mojej głowie rodzi się pewien plan. Dosłownie dostaję objawienia. No nie! To jest tak proste i oczywiste, aż nabieram ochoty, by samego siebie spoliczkować za to, że wcześniej o tym nie pomyślałem. Zamiast odwalać szopkę w stylu „Uwierz w ducha”, mogłem oszczędzić Jo tych wszystkich zmartwień.
Śmierć, starzejesz się, stary druhu.
– Co ci jest? – Dziewczyna patrzy na mnie pytająco, gdy przybieram triumfalną minę. – Wyglądasz, jakbyś właśnie wygrał na loterii.
– Wiem, jak mogę ci pomóc.
Wstaję z ławki, przy okazji podrywając Jo z siedziska. Ta piszczy zdezorientowana moim dziwacznym zachowaniem, tymczasem ja pomijam wszelkie konwenanse i zasady dobrego wychowania – przepełniony euforią biorę ją na ręce, zamykając jej ciało w szczelnym uścisku.
Przenoszę nas w inne miejsce. Ląduję wewnątrz starego domu i powoli stawiam dziewczynę na drewnianej podłodze. Pomieszczenie jest ciemne, ponure, malutkie okno rzuca niewiele światła. W pokoju praktycznie nie ma mebli poza zniszczoną kołyską stojącą w centralnej części. Od razu podchodzę w jej stronę, ciągnąc Jo za sobą.
Pochylamy się nad łóżeczkiem. Na starym materacu leży maleńkie dzieciątko. Śpi spokojnie i cichutko, nie wydając z siebie nawet najmniejszego dźwięku. Śliczna kruszynka, która właśnie zaczyna tworzyć własną historię.
Josephine uśmiecha się szeroko. Wyciąga rękę, potem delikatnie gładzi niemowlęcą główkę. Widzę wyraźnie płynącą od niej miłość, w oczach tańczą wesołe iskierki, rozpromienia się. Teraz już wiem, co należy zrobić.
– Kto to? – szepcze.
Odciągam ją od kolebki, obejmuję w pasie i ponownie pstrykam palcami, aby przetransportować nas na zewnątrz. Jo odskakuje momentalnie, jak tylko czuje grunt pod nogami. Przygląda mi się ze zdziwieniem, wyczekując odpowiedzi.
– Ojciec tego maluszka pozostaje nieuchwytny, matka zaś zmarła podczas porodu – wyjaśniam powoli. – Nie ma żadnych krewnych ani nikogo, kto mógłby się nim zaopiekować. Chwilowo przebywa u sąsiadów, ale szukają już dla niego sierocińca.
– Dlaczego mi to mówisz? – Jej pięści się zaciskają. – Przecież jestem duchem. Nie żyję. Nie mogę dla niego nic zrobić.
– A właśnie, że możesz – kontynuuję. – Istnieje kilka dróg, które dusza może obrać po śmierci. Niebo i Piekło, pozostanie na Ziemi, wieczna tułaczka lub zamiana w mściwego ducha oraz jeszcze jedna, ostatnia. Stanie się Aniołem Stróżem.
– Aniołem Stróżem? – powtarza zdumiona. – Co to znaczy?
– To, że byłabyś odpowiedzialna za los tego dzieciątka od tej chwili aż po ostatnie dni jego życia.
– Zgoda.
– Zaczekaj! – Powstrzymuję ją. – Zanim się zgodzisz, powinienem ci wszystko wytłumaczyć. Musisz znać fakty, by podjąć świadomą decyzję. Później nie będzie odwrotu, nieważne, co nastąpi. Nigdy nie wiadomo, na kogo wyrośnie niemowlę. Może być szlachetnym, dobrym człowiekiem albo złym i nikczemnym. Nie zdołasz się wycofać ani…
– Nieistotne – przerywa mi z determinacją. – Chcę tego.
– Dobrze.
Spoglądam w górę, bezgłośnie dając znać całemu Chórowi, że spotkałem kogoś, kto pragnie zasilić ich szeregi. Niebo rozstępuje się dosłownie na ułamek sekundy, a ja uważnie obserwuję Jo przeobrażającą się w anioła.
Jej zniszczone niebieskie buty zastępują kryształowe pantofle, stary, wyświechtany płaszcz znika bezpowrotnie, za to ciało spowija prosta, biała suknia przylegająca tak, jakby była szyta na miarę. Czarne włosy mściwego ducha z powrotem przybierają kasztanową barwę i opadają kaskadami na ramiona, z kolei niebieskie tęczówki błyszczą niczym szafiry. Najbardziej niezwykłe jest natomiast coś innego. Z łopatek, aż na rozpiętość mniej więcej dwóch jardów, wyrastają śnieżnobiałe, anielskie skrzydła.
Josephine patrzy na nie z zachwytem. Zaczyna machać nimi rytmicznie, żeby unieść się nad ziemią. Przychodzi jej to z taką łatwością, jak gdyby była do tego stworzona. Wiruje w powietrzu, okrąża okolicę, potem wraca, opada niespiesznie i stawia stopy na trawie. Z jej gardła wydobywa się najszczerszy, najweselszy śmiech, jaki dotąd słyszałem. Olśniewające.
Chrzanić to!
Robię krok w przód, ujmuję twarz Jo w dłonie, po czym składam na jej ustach delikatny pocałunek. Dziewczyna napina mięśnie, zaskoczona tak nagłą czułością, jednak zaraz powoli się rozluźnia. Zatapia opuszki palców w moich włosach, przyciąga mnie bliżej siebie, następnie nieśmiało całuje. Smakuje słońcem. Jest piękna. Idealna.
– Muszę już iść – oznajmiam posępnie, niechętnie się od niej odrywając. – Nie mogę tu dłużej zostać.
– Spotkamy się jeszcze? – pyta z nadzieją. – Bardzo bym tego chciała.
– Oczywiście. – Pocieram kciukiem jej policzek. – Wrócę za niecałe siedemdziesiąt lat, żeby razem z tobą dopilnować, by chłopiec, którego zostawiam pod twoją opieką, trafił w odpowiednie miejsce. Wtedy już nie pozwolę ci odejść. Dokonałaś właściwego wyboru, Jo.
Uśmiecham się do niej. Po raz ostatni spoglądam na jej prześliczne oblicze i z ociąganiem pstrykam palcami.
Izabella Agaczewska – oligofrenopedagog, wraz z uczniami z niepełnosprawnością intelektualną tworzy spektakle teatralne i filmy fabularne. Zapalona podróżniczka uwielbia eskapady rowerowe i piesze wędrówki. Jej pierwszą miłością były i są książki.
Zlecenie to historia dojrzałej kobiety, wiodącej życie pod kloszem swych nadmiernie opiekuńczych i nieznoszących sprzeciwu rodziców. Nie umie się im przeciwstawić, ani nie ma odwagi, by zacząć żyć według własnego planu. Tuż przed swoimi czterdziestymi urodzinami Małgorzata otrzymuje tajemniczy telefon od nieznanego mężczyzny, który oświadcza, że ma na nią zlecenie…
Opowiadanie z gatunku obyczajowego
„Bądź niezależny. Samowydawcy nauczą Cię podążać Własną ścieżką”.
Mijał kolejny, przewidywalny dzień. Te same czynności, te same twarze, te same słowa, te same zdarzenia, te same obrazy przed oczami… Jej plan dnia niczym się nie różnił od wczorajszego. A wczorajszy od przedwczorajszego… Nawet dni świąteczne nie odbiegały wiele od tego ustalonego od lat rytmu…
Pobudka. Wstaje, nastawia wodę w czajniku, przygotowuje lekarstwa dla rodziców…
Robi herbatę na półciepło z dodatkiem wystudzonej już wody, dla mamy ze słodzikiem, dla taty z miodem i cytryną.
Mierzy poziom cukru mamie, ciśnienie tacie…
Daje zastrzyk insuliny mamie, leki na wrzody żołądka tacie…
Potem przygotowuje śniadanie…
Chwila przerwy w oczekiwaniu, aż rodzice zejdą do jadalni. Może odpisać na pierwsze maile klientów lub wysłać rozliczenia poczynione nocą…
Śniadanie – nieśpieszne, pełne utartych rozmów, tych samych przemyśleń, identycznych pytań…
Kolejna porcja leków.
Święty czas na wysłuchanie wiadomości w radiu. Rodzice zasiadają w fotelach, ona sprząta po śniadaniu.
Robi zakupy w tym samym osiedlowym sklepiku. Według listy starannie przygotowanej przez mamę – chleb, mleko, ser… Najważniejsze! Gazety codzienne dla taty, krzyżówki dla mamy – bez tego się nie obejdzie.
Werandowanie. Rodzice wychodzą do ogrodu lub zasiadają na werandzie osłoniętej szklanymi szybami i pogrążają się w lekturze prasy bądź rozwiązują krzyżówki. Obowiązkowa kawa zbożowa dla taty, latte dla mamy…
Czas na pracę. Cyfry zmieniają się na ekranie w szalonym tempie. Tabelki i diagramy porządkują chaos. Wszystko musi się zgadzać, żaden błąd nie ma prawa zaistnieć w kolumnie czy wierszu skrupulatnie zapisanych liczb. Baczne oko i bystry umysł zaraz go wypatrzą i zrobią z nim należyty porządek. Kolejne maile, wiadomości. Zlecenia sypią się ze skrzynki odbiorczej…
Alarm w telefonie przypomina o końcu pracy. Musi zejść do kuchni, pomóc mamie przygotować obiad. W zasadzie nie jest niezbędna, bo mama sama wszystko potrafi zrobić. Nie jest zniedołężniałą staruszką. Jednak lubi mieć asystę i kogoś, kogo może pouczać. Tak więc schodzi na dół i zamienia się w podkuchenną. Wykonuje polecenia i wysłuchuje znanej już tyrady o tym, jak należy przygotować idealny wywar z mięsa i warzyw.
Porządki. Zanim dogotują się rosół i ziemniaki, wrzuca pranie do pralki, odkurza i ściera niewidoczne pyłki z mebli.
Po obiedzie, gdy rodzice drzemią w fotelach, a kuchnia błyszczy, może znów pogrążyć się w pracy. Jednak nie na długo. Trzeba przygotować podwieczorek, zaparzyć herbatę – zieloną dla mamy, białą jaśminową dla taty. Pokroić ciasto dla diabetyków, obrać owoce i wsłuchać się w konwersację o sytuacji politycznej w kraju. Rodzice co dzień roztrząsają poczynania rządu i komentują reakcje opozycji. Zna na pamięć całe sekwencje ich wypowiedzi. Argumenty, kontrargumenty, zarzuty i peany… W zasadzie jest biernym uczestnikiem rozmowy, jednak nieodłącznym, bo raz po raz są kierowane na nią znaczące spojrzenia. Nie, nie po to, by zabrała głos. By przytaknęła przedmówcy. Siedzi więc na krześle i raz po raz potakuje. Przyzwyczaiła się już do swojej roli i nie zamierza z niej wychodzić.
Z obowiązku towarzyszenia w rozmowie zwalnia ją dźwięk telefonu. Teraz kto inny przejmie pałeczkę. Zazwyczaj jest to ciotka Jadwiga albo wujek Albert, oboje samotni. Dopełniają codziennego rytuału, telefonując do jedynych krewnych. Beata rzadko dzwoni. Siostra zawsze znajdzie wymówkę. Przecież ma rodzinę i normalną pracę. Nieistotne, że jej dzieci są już nastoletnie i nie potrzebują niańki. Normalna praca… czyli praca w biurze wśród ludzi… Ona może o tym tylko pomarzyć.
Siada przy biurku. Ma godzinę, może półtorej na zagłębienie się w świat liczb, zanim przyjdzie kolej na przygotowanie kolacji. Ponownie dawka lekarstw, ponownie krzątanina w kuchni, ponownie spektakl przy stole rozgrywany po raz tysięczny…
Pozostaje jeszcze jeden punkt programu – toaleta. Musi pomóc mamie wejść do wanny, a potem się z niej wydostać. Za nic nie może namówić rodziców na remont łazienki. Prysznic byłby wygodniejszy, jednak spotyka się z oporem nie do przejścia.
Gdy rodzice leżą już w łóżkach, każde w swojej sypialni, raz po raz proszą ją o przyniesienie różnych drobnostek, o których nieustannie zapominają. Okulary, szklanka wody, koc, dodatkowa poduszka… Włączyć radio, wyłączyć lampkę, zanotować coś ważnego. Ta wędrówka z jednego pokoju do drugiego kończy się około dwudziestej pierwszej. Wtedy spokojnie może usiąść do pracy. Rozliczenia, faktury, maile, wiadomości… Ponownie cyfry rządzą jej światem.
Kładzie się do łóżka dobrze po północy. Niekiedy czas jej snu skraca się do dwóch, trzech godzin. W tych krótkich chwilach między jawą a snem czuje się wolna. Trwa to kilka minut bądź sekund. Zanim opadną powieki.
Właściwie nie ma powodu do narzekań. Ma dach nad głową, kochających ludzi przy sobie, stabilną pracę, bardzo dobre dochody, wyjazd do sanatorium z rodzicami dwa razy w roku. Czegóż chcieć więcej? Beata twierdzi, że jej zazdrości. Tylko czemu nie chce się zamienić? Dom jest przecież duży… Mogłaby zamieszkać tu wraz ze swoją rodziną. Tym bardziej że gniotą się we czwórkę w mieszkaniu w bloku.
A ona mogłaby się w końcu wyprowadzić. Dobiega czterdziestki, może czas pomyśleć o własnym lokum…
– Kochana, a gdzie ci będzie lepiej? – Słyszy w głowie głos siostry. – Masz tu bezpieczną przystań. Cisza, spokój. Nikt ci na głowę nie włazi. Rodzice przecież nie są uciążliwi. Zresztą z twoją przypadłością nie możesz narażać się na dodatkowy stres.
– Co to za fanaberie? – Dobiega ją głos mamy.
– Mało masz przestrzeni? – dziwi się tata. – Przecież my nie będziemy żyć wiecznie. Poza tym to się nie kalkuluje finansowo. Utrzymać mieszkanie w mieście to spory koszt. Wyrzucanie pieniędzy w błoto.
– I zostawiłabyś nas samych na pastwę losu? – histeryzuje rodzicielka. – A jak się poważnie rozchorujemy? To kto nam szklankę herbaty poda? W końcu Beatka ma swoje obowiązki, a ty…
To był koronny argument. Jakżeż śmiałaby zostawić rodziców bez opieki? I tak musiałaby codziennie do nich zachodzić. Każde więc dywagacje nad wyprowadzką kończyły się jedyną słuszną decyzją. Trwało to bez mała od dwudziestu lat.
Jednak nadszedł dzień, w którym w ściśle zaplanowany harmonogram i codzienną rutynę wbił się klin i zachwiał ustalonym porządkiem.
Telefon. Niby rzecz, bez której nie umiemy wyobrazić już sobie funkcjonowania, był dla Małgorzaty narzędziem tortury. W jednym jedynym aspekcie. Możliwości smartfona ceniła sobie niepomiernie – wysyłanie wiadomości, korespondencja mailowa oraz nielimitowany dostęp do stron internetowych. Jednak gdy rozlegał się dźwięk informujący o połączeniu, wytrącało ją to z równowagi, zamierała niczym rażona piorunem, i spojrzeniem szukała ratunku u rodziców niczym spłoszona, nieśmiała dziewczynka. Najbliżsi oraz klienci wiedzieli, że nie odbiera telefonu, więc rzadko dzwonili. Tylko wtedy, gdy było to niezmiernie ważne i pilne. Znali ustalenia. Zostawiali nagrania głosowe, które potem odsłuchiwała. Jednak gdy na wyświetlaczu komórki pojawiał się nieznany numer, bardzo się denerwowała. Serce mocniej biło, oddech przyspieszał, na twarzy zakwitał rumieniec. Znała te symptomy, sama ich świadomość podwójnie ją stresowała. Próbowała z tym walczyć, ale z biegiem lat problem się tylko pogłębiał. Przerażała ją konieczność odebrania telefonu. Dlatego ignorowała sygnał. Przeważnie po dwóch-trzech razach osoba dzwoniąca rezygnowała z kolejnych prób kontaktu. Jednak tym razem trafił się bardzo namolny klient. Przypuszczała, że to może być ktoś z nowych zleceniodawców, ktoś, kto zapomniał o ustaleniach dotyczących braku możliwości kontaktu telefonicznego.
Napastliwy dźwięk smartfonu irytował i wybijał ją z pracy. Nie mogła go wyciszyć, bo rodzice często puszczali krótkie sygnały, by ją wezwać na dół. Miała ustawiony określony dzwonek do ich numerów i była do niego przyzwyczajona. Ten dla nieznanych połączeń brzmiał złowrogo w jej uszach. Z niechęcią patrzyła na ekran, ilekroć rozświetlał się równocześnie z brzmieniem natarczywej melodyjki. Przy ósmej czy też dziewiątej próbie w końcu nie wytrzymała i nacisnęła zieloną słuchawkę. Zaskoczyła samą siebie…
– Ha… ha-halo? – wyjąkała.
W odpowiedzi usłyszała sympatyczny męski głos:
– Czy rozmawiam z panią Małgorzatą?
– Tttaaakkk… – Udało się jej wydusić. Czuła, jak pot spływa jej po skroni.
– Mam na panią zlecenie…
– Nnnie. – To krótkie słowo kosztowało ją sporo wysiłku. – Nnnie ro… ro… zzzuu… – wzięła głęboki oddech – …mmiem – dokończyła z ulgą. Udało jej się przebrnąć przez kolejne głoski. Pomyślała, że może źle usłyszała mężczyznę. Pewnie chodziło mu o to, że ma dla niej zlecenie.
– Nie mogę zdradzić, kto mnie na panią nasłał, jednak niech się pani przygotuje na najgorsze…
– Aaaa… lllee ooo… – Brakowało jej tchu. – Ooo… cccooo chchchooo… – jeszcze jeden oddech – dzziiii?
– Uprzedzano mnie, że rozmowa z panią może być trudna – zaśmiał się nieprzyjemnie facet po drugiej stronie słuchawki. – Nic nie szkodzi – kontynuował niezrażony. – Proszę zapisać sobie datę…
– Jjja… – Nie zdążyła wydukać.
– Trzynastego maja, godzina szesnasta trzydzieści.
– Nnniiieee.
– To termin realizacji zlecenia, zapisała pani?
– Aaaa…
– Otrzyma pani SMS z adresem zbiórki. Będzie się musiała pani stawić na miejscu w ciągu dwudziestu minut od chwili otrzymania wiadomości. Czekają panią niezapomniane chwile.
– Tttto nnnniieee… pppo… – Zacinała się coraz bardziej. Musiała co chwilę brać oddech. – Rrro… zzzzuuu… mmmiiee… nnnie…
To nieporozumienie – krzyczała w myślach, pragnąc z całych sił, by słowa popłynęły bez przeszkód. Jednak jej wysiłki okazały się daremne. Mężczyzna się rozłączył, zostawiając ją w konsternacji.
Co to było? – zastanawiała się. Pomyłka, to pewne.
Jednak… Przecież padło jej imię. Słyszała wyraźnie. Jeszcze ta data… Trzynastego maja miała urodziny… Czterdzieste. Czyżby jej postrzelona siostra szykowała dla niej jakąś niespodziankę? Po Beacie mogła się wszystkiego spodziewać. Chociaż to dziwne, przecież nie obchodzili urodzin. Nigdy. Nawet tych okrągłych. Rodzice hołdowali jakiejś dziwnej zasadzie, że świętuje się imieniny. Urodziny są dobre dla małych dzieci. Od chwili gdy skończyła dziesięć lat, już nigdy nikt nie pamiętał o jej dniu narodzin. I nagle teraz miałoby się to zmienić? Jeśli to nie siostra, to kto? Rodziców wykluczyła od razu. Nikt inny nie przychodził jej do głowy. Nie utrzymywała żadnego kontaktu z koleżankami ze studiów, a tym bardziej z czasów liceum… Jedyna przyjaciółka wyprowadziła się trzy lata temu do Niemiec i kontakt się im urwał, więc Patrycja też odpada.
Czyżby Robert sobie o niej przypomniał? Co kilka lat objawiał się skruszony, obiecywał miłość po grób, a potem przy pierwszej lepszej okazji znikał bez słowa. Była jednak na tyle głupia, że za każdym razem dawała mu kolejną szansę, a potem odchorowywała swoją naiwność.
Zaprzestała rozmyślań, alarm w telefonie przypomniał jej o obiedzie. Zeszła więc do kuchni i założyła fartuch. Dziś mama zaordynowała mielone z duszoną marchewką i purée ziemniaczanym. Słucha tyrady matki, skrobiąc warzywa. Raz po raz potakuje. Nikt nie oczekuje od niej odpowiedzi. Rodzice już dawno przyjęli jej milczenie za oczywistość. Nadrabiają swoim gadulstwem.
Wie, że jej jąkanie od zawsze wszystkich uwierało. Widziała irytację na twarzy rodziców, niedowierzanie innych słuchaczy, gdy z trudem wydobywała słowa. Miała wrażenie, że wszyscy rozmówcy męczą się tak jak i ona w trakcie konwersacji. Odczuwała ich zniecierpliwienie i wyczekiwanie. To było bardzo frustrujące. Denerwowała się jeszcze bardziej, a wtedy jej gardło zwężało się i zaciskało. Dźwięki grzęzły i nie mogły wydostać się na zewnątrz. Lata terapii nie przyniosły pożądanych rezultatów. Logopedzi, psychologowie, psychiatrzy po zapewnieniach i obietnicach w końcu rozkładali bezradnie ręce. Bywały chwile, gdy wydawało się, że robi postępy i mowa stawała się płynniejsza. Jednak zawsze przydarzało się coś, co podcinało jej skrzydła i wracała do punktu wyjścia. Każda wpadka towarzyska stawała się długo pamiętaną traumą. Zdawała sobie sprawę, że zawiodła rodziców, którzy upatrywali w niej swoją następczynię. W ich planach miała kontynuować ich błyskotliwą karierę wykładowców uniwersyteckich. Musiała jedynie pokonać swą słabość. Czuła presję. Nie, nikt nic nie mówił. Wystarczyły spojrzenia rodziców, by wiedziała, że zawiodła, nie podołała. Szczytem jej możliwości było ukończenie w trybie indywidualnym studiów ekonomicznych i założenie firmy zajmującej się księgowością. Ale dalekie to było od oczekiwań rodziny. Jąkanie wyeliminowało ją też z życia społecznego. W przedszkolu i szkole podstawowej była wyśmiewana lub traktowana jak dziwadło. W liceum co prawda było lepiej, jednak to ona alienowała się i starała się być niewidoczna. Umknęły jej pierwsze randki, imprezy, przyjacielskie pogaduszki. Studia zapowiadały się dobrze, wreszcie terapia przynosiła satysfakcjonujące efekty. Pojawił się Robert. Zaczęła wierzyć, że pokona swoją słabość. Były okresy, że mówiła płynnie. Miłość uskrzydlała. Rodzice też odetchnęli. Jednak wszystko skończyło się nagle i nieoczekiwanie. Robert zniknął. Bez słowa, bez uprzedzenia. Zostawił ją dla córki promotora, z którą bardzo szybko się ożenił. Gośka była zdruzgotana. Okazało się, że tylko ona żyła w nieświadomości. Ponoć wszyscy wiedzieli o planach matrymonialnych Roberta. Po tym wydarzeniu zamknęła się w sobie. Jąkanie wróciło z podwójną mocą. Przeniosła się na tryb indywidualny.
– Coś ty taka dzisiaj zamyślona, Małgorzato? – Mama się niecierpliwiła. – Umyj te ziemniaki i postaw na kuchence. Przecież do jutra się nie ugotują. A potem weź się za smażenie kotletów.
Ocknęła się i wykonała polecenie rodzicielki. Tata wszedł zaaferowany do kuchni z komórką w dłoni.
– Lucynko, rzecz niebywała – oznajmił donośnym głosem. – Mamy zaproszenie do profesorstwa Wiśniewskich.
Za każdym razem irytowało ją, z jaką estymą tata traktował teściów Beaty. Rodzice zawsze z najwyższym szacunkiem wyrażali się o ludziach swojego pokroju, czyli o profesorach z uczelni. Siostra wiedziała, koło kogo ma się zakręcić, by zyskać przychylność rodziców. Lepiej nie mogła trafić. Syn przyjaciela ojca. Profesor nadzwyczajny jako teść nadawał się idealnie. Mąż z aspiracjami naukowymi. Lepiej dogodzić rodzicom nie mogła. Nie to, co ona, Małgorzata stara panna, w dodatku wielokrotnie porzucona…
– Zadzwonił do mnie Teodor. Jadą na weekend do swojej daczy w Kazimierzu Dolnym i chcą, byśmy do nich dołączyli. Będzie też profesor Józefowicz z Krakowa. Pamiętasz, Lucynko? Był moim najlepszym doktorantem.
– Oczywiście, że pamiętam tego nieśmiałego blondynka – odpowiedziała. – Teraz już profesor, jak ten czas leci… Tylko, Wiktorze, co z… – Znacząco popatrzyła na córkę. Małgorzata czuła ten wzrok na plecach, gdy mieszała masę mięsną w metalowej misce.
– No właśnie… – zaczął ojciec.
– Nnniiee mmmaaa… rttttwcieee siiiię – wydukała. – Po… po…
– Tak, wiem, że sobie poradzisz. – Mama uprzedziła jej słowa. – Ale pewnie ci będzie przykro, jak my pojedziemy, a ty zostaniesz sama.
– Maaam ssswwwoo… jjjjeee ppllaaa… nny – wydusiła z siebie.
– Tak tylko mówisz. – Matka udawała, że się o nią martwi, ale już w głowie układała plan wyjazdu.
– Na litość boską, Lucynko, przecież ona jest już dorosła – denerwował się profesor. – Trzy dni bez rodziców jej nie zaszkodzi.
– Kiedy ten wyjazd?
– W najbliższy piątek.
– Co to za maniery zapraszać tak na łapu-capu, toż to ja się nie zdążę należycie przygotować. – Starsza pani wpadła w panikę.
– Masz na to całe cztery dni – odpowiedział poirytowany. – Gracjan nas zawiezie – dodał. – On ma bardzo obszerny bagażnik w swoim samochodzie, nie musisz się martwić.
Któż inny, jak nie idealny zięć miałby zawieźć rodziców do Kazimierza. Przecież jej nie powierzyliby tak odpowiedzialnego zadania. Zrobiła prawo jazdy dwadzieścia lat temu, ale niewiele miała okazji do prowadzenia wiekowego mercedesa, który obecnie stał w garażu i się kurzył, odkąd ojcu pogorszył się wzrok. Właściwie, to gdzie miałaby nim jeździć?
– Małgorzato! Co ty wyprawiasz? – Głos rodzicielki wyrwał córkę z zamyślenia. – Spalisz wszystkie kotlety. Poprzewracaj je na drugą stronę.
Gośka nie mogła skupić się na czynnościach. Po wysprzątaniu kuchni po obiedzie z ulgą udała się do swego azylu. Zamknęła się w biurze, ale nie podjęła pracy. Jej myśli krążyły wokół daty trzynastego maja.
To nie może być przypadek, że rodzice właśnie na ten weekend dostali zaproszenie od teściów Beaty – rozmyślała. Intryga grubymi nićmi szyta. Na miarę siostry. Jednak to miłe, że jest ktoś, kto o niej myśli i chce sprawić jej niespodziankę na urodziny. Teraz już nie miała wątpliwości, że za tajemniczym telefonem stoi Beata. Pewnie zabierze ją na kolację albo do kina. Kiedyś umawiały się na babskie wypady, ale to było dawno, zanim siostra założyła rodzinę, potem ich relacje się popsuły. Może teraz wszystko się zmieni.
Jak na szpilkach oczekiwała piątku. Musiała przetrwać tajfun, jaki zgotowała matka szykująca się na weekend w Kazimierzu. Przy okazji zrobiła rodzicielce generalny porządek w garderobie. Kilka worków ubrań powędrowało do punktu charytatywnego. Gdy tuż przed południem trzynastego maja wyprawiła rodziców, odetchnęła z ulgą. Jednak nie na długo. Raz po raz zerkała na komórkę. Zastanawiała się, co na siebie włożyć. Do szesnastej zdążyła zmienić zdanie kilka razy. Gdy w końcu wbiła się w dyżurną sukienkę dobrą na każdą imprezę – od imienin ciotki, poprzez wyjście do teatru, na pogrzebie kończąc, nadszedł wyczekiwany SMS. Adres nic jej nie mówił. W pobliżu ronda, na którym miała się zjawić, było i centrum handlowe z kinem, i kilka restauracji, i muzeum. No cóż, to się okaże. Wrzuciła do torebki komórkę, portfel i koralową szminkę. Narzuciła marynarkę, włożyła średniej wysokości szpilki, wzięła parasol i wyszła. Nic nie zapowiadało deszczu. Niebo było bezchmurne. Jednak rozłożony parasol miał być sygnałem rozpoznawczym. Chciało jej się śmiać. Siostra nie dawała za wygraną, koniecznie chciała sprawić, by nie domyśliła się całej intrygi. Niech jej będzie. Rozłoży ten cholerny parasol i zrobi z siebie kretynkę, przecież nie ten jedyny raz. Nie musiała długo czekać na taksówkę. Pokazała kierowcy adres na wyświetlaczu komórki i z błąkającym się na ustach uśmiechem jechała ulicami miasta. Wpatrywała się w mijające za szybą obrazy. Cieszyła się na spotkanie z Beatą.
Stała przy ruchliwym rondzie już kilka dobrych minut. Obserwowała przechodniów, szukając wśród nich znajomej twarzy. Zaczynała się niecierpliwić. Zerkała na hałaśliwe auta, które przemykały obok. Zwróciła uwagę na jeepa. Był cały ubłocony, jakby wyjechał z wąwozu lessowego po gwałtownej ulewie. Wyróżniał się jak i ona stojąca z parasolem w ręce. Po raz kolejny spojrzała w stronę przechodniów. Nagle poczuła, że ktoś wyrywa jej parasol z ręki, narzuca na głowę ciemny materiał, chwyta ją wpół i podnosi do góry. Nie zdążyła zareagować. Wylądowała na czymś miękkim. Usłyszała trzask zamykanych drzwi. Zanim wyswobodziła się z worka zarzuconego na twarz, auto ruszyło z piskiem opon i poniosło ją w dal.
– Ccccooo tttoo zzznnnaaa… – Brakowało jej tchu. – Czczczyyy…! – krzyknęła przerażona.
– Mówiłem, że mam na panią zlecenie – zaśmiał się chłopak w kowbojskim kapeluszu, prowadzący samochód. – Ptaszek w klatce – zameldował komuś po drugiej stronie słuchawki.
Jaki ptaszek? – zastanawiała się. Niby ja? Po co te szyfry?
– Już na panią czekają – rzucił ze śmiechem.
– Pppprrrooo… ppprrroooszszszeeeeę ssssiiieeę zzaaattrzrzyyyymmmaaaććć – jąkała się, jednocześnie szarpiąc za drzwiczki samochodu, ale te były zablokowane.
– Niech się pani nie denerwuje. Złość piękności szkodzi.
– Tttooo pppooommyyyłłkkaaa.
– Raczej niespodzianka. Proszę się odprężyć. Czeka panią niesamowity wieczór, a nawet noc. Nie, nie zdradzę szczegółów. Może się pani zdrzemnąć… Będziemy jechać ponad godzinę.
Uznała, że nie ma co się wściekać. Nic to nie pomoże. Siedziała więc na tylnej kanapie, zastanawiając się, czy to na pewno siostra ją tak urządziła. Nie było to do niej podobne. Wymagało zbyt dużo precyzji, planowania i polotu. Beata by na to nie wpadła. A więc kto? Jakiś klient postanowił się odwdzięczyć? Dziwny sposób, wręcz nieprawdopodobny. Czyżby Robert po raz kolejny zwiastował swój wielki comeback? Na samą myśl przeszły ją ciarki. Jej były chłopak potrafił zaskakiwać. Fantazji mu nie brakowało. Wspomnienia powróciły. Spacery o zachodzie słońca, wycieczka na Maderę, kolacje z szampanem, kwiaty i czekoladki, upojne noce… Wszystko było takie intensywne, mocne, podniecające… Było jakieś, w przeciwieństwie do tej rutyny, której doświadczała przez ostatnie lata.
Wielkomiejskie zabudowania powoli znikały za oknem szybko mknącego jeepa. Ich miejsce zajęły krajobrazy wsi i pól, aż w końcu wszystko pochłonął las. Droga zaczęła się łagodnie wić w górę. Dawno nie była w tej okolicy, choć to tak blisko Rzeszowa.
Właściwie nie była już zła, nawet lęk minął. Porywacz wydał jej się sympatyczny, uśmiechał się i śpiewał na cały głos przeboje puszczane w radiu. Zapewniał, że czeka na nią naprawdę miła niespodzianka. Kiełkowała w niej ciekawość. Zaintrygowała ją ta sytuacja i zaczęła nawet odczuwać ekscytację.
Czy to właściwe? – kołatało się jej w głowie. A jak to jakiś psychopata i ten uśmiech to tylko taka przykrywka?
– Nie jestem żadnym zboczeńcem, gwałcicielem ani pożeraczem damskich serc. – Zaczął się głośno śmiać. – Może się pani rozluźnić.
Ale czyta w myślach, co też jest niebezpieczne – skwitowała.
– Mo-mooożżee mmii pppaaannn po-powiedzieć, do-dokkąądd je-jedzieemmy? – Zdobyła się na zadanie pytania.
– Nadal się pani mnie boi? – Zaśmiał się. – Proszę się uspokoić, to przestanie się pani jąkać.
– Jjaa sssiię ją-jąkam oddd dzie-dzieckaaa – wydusiła.
– Uff, to dobrze, bo myślałem, że przeze mnie. – Zaśmiał się, a potem zorientował, że strzelił gafę i zaczął przepraszać. – To znaczy niedobrze, że się pani jąka, bo to chyba nic fajnego takie ciągłe powtarzanie, można się zmęczyć, nawet złapać zadyszkę, albo język sobie odgryźć…
Prychnęła. Rozbawił ją tym odgryzaniem języka. Zawsze nerwowo reagowała na wszelkie przytyki co do jej zaburzenia mowy, jednak ta uwaga była tak absurdalna, że wybuchnęła śmiechem.
– Ale dobrze, że nie przeze mnie. O to mi tylko chodziło. – Mężczyzna zaczerwienił się. – Myśli pani pewnie: „Co za kretyn”.
– Nniee, tttoo nnnienie ttakk.
– Mówię, to co myślę, walę prosto z mostu…
Naszła ją refleksja: Żebym i ja tak potrafiła wypowiedzieć swoje myśli…
Zamilkli obydwoje. Małgorzata przyglądała się ukradkiem kierowcy. Był od niej młodszy. Ściągnął kowbojski kapelusz i zmierzwił kruczoczarne, niesforne włosy, które teraz sterczały na różne strony. Miał kilkudniowy zarost. Lubiła taki. Flanelowa koszula w czerwoną kratę dodawała porywaczowi osobliwego uroku. W lusterku zobaczyła jego piwne oczy okolone długimi, ciemnymi rzęsami. Ich spojrzenia na krótką chwilę się spotkały. Zmieszała się i odwróciła głowę.
Przystojny – pomyślała.
Ładna – pomyślał on. Szkoda, że jąkała. – Od razu pożałował swoich niewyparzonych myśli. Dlaczego ją dyskredytuję na samym wstępie?
Jechali w milczeniu przez jakiś czas. Droga wiła się między drzewami. Panował półmrok, promienie słońca z trudem przebijały się przez gęste liście. Popołudnie powoli gasło. Za godzinę rozpocznie się codzienny spektakl na niebie. Jednak dziś zapowiadał się niezwykle urokliwy. Pojawiły się bowiem białe obłoki, które w blasku zachodu nabiorą różowo-czerwonych barw.
– Naprawdę nie wie pani, kto ją tak urządził? – zadał pytanie mężczyzna, który nie był przyzwyczajony do długiego milczenia.
– Nnie – odpowiedziała.
– Zazwyczaj kobiety wiedzą, zwłaszcza w takiej sytuacji jak pani…
– Www ja-jakiej sysytuacji?
– Nooo… – Dalszą konwersację przerwał telefon. – Tak, już dojeżdżamy – rzucił do mikrofonu. – Będziemy za jakieś trzy minuty.
Małgorzata mogła się jedynie domyślać, że ktoś niecierpliwie oczekiwał ich przyjazdu, a właściwie to JEJ przyjazdu. Czyżby to naprawdę miał być Robert?
– Musi pani założyć worek na głowę – rzucił porywacz. – Znajdzie go pani w schowku w drzwiach.
Spojrzała na niego niepewnie.
– Proszę – dodał ciepłym głosem. – To element zabawy.
Zrobiło mu się jej żal. Była taka zagubiona. Wyglądała jak mała dziewczynka na tej obszernej tylnej kanapie. Drobna, skulona, przerażona. Za chwilę to wszystko zniknie i będzie szczęśliwa. Innej opcji nie zakładał.
Znów ich spojrzenia skrzyżowały się na ułamek sekundy. Mężczyzna, mimo całej tej absurdalnej sytuacji, wzbudzał w niej zaufanie. Pewnie będzie tego żałować, ale wyjęła worek ze schowka w drzwiach i założyła na głowę. Zanim zasłoniła oczy, jeszcze raz spojrzała w lusterko i zobaczyła przyjazny uśmiech kierowcy. Czuła, jak auto podskakuje na nierównej drodze, skręca w prawo, a potem w lewo, zwalnia i w końcu się zatrzymuje.
– Proszę zostać. Za chwilę po panią wrócę – powiedział porywacz i wysiadł. Małgorzata miała ochotę wydostać się z auta, ale powstrzymała się. Jeśli to miała być miła niespodzianka, to niech będzie. Zaczeka.
Dolatywały do niej dźwięki toczącej się rozmowy. Jednak nie były na tyle głośne, by mogła się zorientować, o co chodzi. Nie udało się jej też rozpoznać żadnego głosu. Nagle drzwi samochodu otworzyły się i poczuła czyjąś rękę na swoim ramieniu. Drgnęła.
– Proszę się nie bać – powiedział porywacz. – Zaraz zagadka się rozwiąże i zacznie się zabawa. Wezmę panią za rękę. Proszę uważać na głowę.
Uścisk jego dłoni był delikatny, ale zdecydowany. Drugą ręką asekurował jej głowę, by się nie uderzyła o framugę drzwi. Poczuła jego ciepło i zapach. Przebijała się w nim woń drzewa sandałowego. Wysiadła z samochodu i stanęła trochę niepewnie. Pod stopami wyczuła drobne kamienie. Owiał ją ciepły, wiosenny podmuch powietrza.
– Gotowa? – zapytał.
– Tttak – wyszeptała i zamknęła oczy.
Poczuła, jak worek unosi się, muskając ją po twarzy i włosach. Przez chwilę panowała cisza, a potem dobiegł ją pisk.
– Co to ma być? – krzyczał damski głos.
– Gdzie jest Gośka? – wtórował mu drugi, także damski.
– Kto to jest? – dołączył trzeci.
Otworzyła oczy i ujrzała trzy nieznane jej dziewczyny. Nie rozumiała, o co chodzi.
– To jest pani Małgorzata – powiedział porywacz.
– Ale to nie ta!!! Gdzie jest nasza panna młoda? – krzyczały dziewczyny jedna przez drugą. – Gdzie Gośka?
– Jak to nie ta? – zapytał skonsternowany mężczyzna.
– Tymon, coś ty, kurwa, odwalił – grzmiał wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna ubrany podobnie do porywacza. Miał taki sam kapelusz i koszulę w kratę.
Stała w oku cyklonu, a nad nią przetaczała się potężna burza nieporozumień i wyładowań niecenzuralnych słów. Nie bardzo ogarniała, o co chodzi w tym całym zamieszaniu. Wiedziała tylko tyle, że nie jest tą osobą, na którą tu tak niecierpliwie oczekiwano. Czuła się dziwnie. W czasie podróży odczuwała tyle emocji, od strachu i lęku po lekką ekscytację, a także nadzieję. Nie chciała się do tego przyznać, jednak po cichu liczyła, że to może Robert będzie tu na nią czekać. Weźmie w ramiona i obsypie pocałunkami. Zamiast tego wszystko potoczyło się jak w najgorszych snach. Widziała wściekłe twarze i wysłuchiwała morza pretensji. Nikt nie zwracał na nią uwagi. Mogłaby sobie stąd pójść, gdyby wiedziała, dokąd ma podążać. Oprócz jazgotu kłótni dobiegał ją dziwny, charakterystyczny dźwięk. Rozejrzała się wokół. To, co ujrzała, dosłownie wbiło ją w ziemię. Wpatrywała się jak urzeczona. Nieopodal kołysał się olbrzymi, kolorowy balon. W koszu była jedna osoba, która obsługiwała palnik podgrzewający powietrze. Stamtąd dobiegał ten szum. Zawsze marzyła, by polecieć balonem.
Tymon miał dość. Co za koszmarna pomyłka. Okazało się, że wystukał błędny numer w telefonie. Pomylił jedną cyfrę. Zamiast trójki wpisał ósemkę. Gdyby osoba, do której się dodzwonił, nie miała na imię Małgorzata, nic takiego by się nie stało. Od razu wszystko by się wyjaśniło. Fatalne zrządzenie losu. Zepsuł wieczór panieński dziewczynie, która z niecierpliwością oczekiwała czegoś niezwykłego, a teraz wściekła krążyła po domu, myśląc, że koleżanki ją wystawiły. Obiecały najwspanialszy wieczór panieński, a wyszła z tego jedna wielka klapa. Przyjaciółki już nie zdążą wrócić do Rzeszowa i przywieźć jej tu z powrotem. Słońce zaraz zajdzie i nici z magicznego lotu balonem o zachodzie słońca. Wiktor wściekł się nie na żarty. Nie wiadomo, czy będzie nadal chciał z nim współpracować. W dodatku ta dziewczyna, którą uprowadził… Musi ją przeprosić za to całe zamieszanie i odwieźć do domu. Szlag. Zrobiło mu się jej żal. Stała z boku i wpatrywała się w balon. Na jej twarzy nie malowała się złość, ale coś na kształt tęsknoty, zachwytu, niedowierzania.