Własna Ścieżka - Antologia Samowydawców tom 1 - Izabella Agaczewska, Adrianna Biełowiec, D.B. Foryś, Kamila Goszczyńska, Agata Kasiak, Irena Omegard, Alicja Podgrodzka,  Izabela Redesiuk, Karolina Salwowska, Maks Dieter, Paweł Kolarzyk, Janusz Muzyczyszyn, Franciszek M. Piątkowski, Mateusz Rogalski - ebook

Opis

Własna ścieżka – Antologia Samowydawców tom1

 

Własna ścieżka - pierwsza w Polsce antologia Samowydawców.

 

 Różnorodność stylów, gatunków i wspólny motyw w pierwszej w Polsce antologii Samowydawców.

 

16 niezależnych autorów!

 

16 opowiadań!

 

8 gatunków literackich!

 

Samowydawcy – z miłości do pisania!

 

Przeżyj przygody, których autorzy mieli pełną swobodę w ich tworzeniu!

 

Poznaj światy, których twórcom nie narzucono żadnych reguł!

 

Wesprzyj Nas i bądź częścią czegoś, co jeszcze nigdy nie miało miejsca.

 

Każdy ma własną ścieżkę – odważysz się przejść Naszą?

 

 

 

  

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 392

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (7 ocen)
4
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MoGiska

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawe opowiadania, do schrupania przy r toóżnych nastrojach. "Zlecenie" I.Agaczewskiej to zaskakująca historia, która napełnia ciepłem i optymizmem. "Młodzieńcze marzenie" I.Omegard prześwietla różnice pokoleniowe i zmagania z oczekiwaniami rodziców. "Narodziny" K.Goszczyńskiej to dreszczyk w krainie czarów pełnej ostrych zakrętów. Panie zaskoczyły mnie miło, nie wszystkie znałam wcześniej Panowie te ż dopisali, choć trafiło się ziarno nudy. Widać, że nie każdy poeta podoła w prozie.
00
Daemetris1570

Nie oderwiesz się od lektury

podróż ścieżkami Samowydawców była znakomitą przygodą! chętnie sięgnę po inne książki kilku autorów, jak to mówią, cudze chwalicie... polecam miłośnikom fantasy i obyczaju, tym lubiącym się bać i śmiać, każdy cos tu dla siebie znajdzie!
00

Popularność




Ty­tuł: Wła­sna ścieżka®

Co­py­ri­ght® Sa­mo­wy­dawcy

Wszel­kie prawa za­strze­żone. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub frag­mentu pu­bli­ka­cji w ja­kiej­kol­wiek po­staci, wy­maga pi­sem­nej zgody twór­ców

Wy­dane w 2022 przez Sa­mo­wy­daw­ców

ISBN 978-83-955698-9-0

Re­dak­cja i ko­rekta:Do­rota Bra­ziuk Ewa Hof­f­mann-Ski­biń­ska Ja­nusz Mu­zy­czy­szyn Ka­ta­rzyna Pi­lawa-Główka

Pro­jekt okładki:Ju­styna Sie­praw­ska

Skład:Stu­dio Gra­fpa, www.gra­fpa.pl

Druk:Ma­zo­wiec­kie Cen­trum Po­li­gra­fii https://mcp­druk.pl/

Sa­mo­wy­dawcy:E-mail: sa­mo­wy­[email protected]

Wy­da­nie pa­pie­rowe i e-book do­stępne na:www.sa­mo­wy­dawcy.plhttps://www.fa­ce­book.com/Sa­mo­wy­daw­cypl-100637518812332www.in­sta­gram.com/sa­mo­wy­daw­cypl

Le­genda po­dróży

Wi­taj Wę­drow­cze!

Spo­ty­kamy się po raz pierw­szy, ale coś czuję, że nie ostatni.

Przed Tobą szes­na­ście róż­nych ście­żek. Za­pro­wa­dzimy Cię w kra­iny, któ­rych stwórcy nie znali żad­nych gra­nic, dla­tego mo­żesz się tam spo­dzie­wać wszyst­kiego. Do­słow­nie wszyst­kiego. Nie­które z krain wy­da­dzą Ci się nie­re­alne, a może i na­wet fan­ta­styczne.

Przy każ­dej ze ście­żek stoją nie­za­leżni Prze­wod­nicy. Mają oni pełną swo­bodę w po­ka­zy­wa­niu Ci wy­kre­owa­nych przez sie­bie świa­tów i ni­czym nie­skrę­po­wane moż­li­wo­ści w opo­wie­dze­niu jed­nej z przy­gód, ja­kie miały w nich miej­sce. Tak, tu po­znasz je­dy­nie jedną przy­godę, ko­lej­nych bę­dziesz mu­siał po­szu­kać sam. Pa­mię­taj jed­nak, że Prze­wod­nicy nie będą wy­ro­zu­miali, ani po­błaż­liwi. Przed­sta­wią Ci hi­sto­rie tak, jak oni je wi­dzieli i w spo­sób, w jaki oni będą chcieli. Bądź za­tem przy­go­to­wany na łzy, śmiech, lęk i emo­cje, które nie­raz Tobą za­władną.

Tylko czy od­wa­żysz się przejść na­szą, Wła­sną ścieżką?

Sa­mo­wy­dawcy

D.B. Fo­ryś – z wy­kształ­ce­nia pro­gra­mi­sta i gra­fik, re­dak­tor po go­dzi­nach, week­en­dowa pi­sarka z za­mi­ło­wa­nia. Two­rzy głów­nie fan­ta­stykę oraz ro­manse z ele­men­tami sen­sa­cji, ero­tyki i ko­me­dii.

Śmier­telne pe­ry­pe­tie panny Jo to ko­me­diowa opo­wieść o du­chach, końcu, po­czątku, prze­zna­cze­niu oraz odro­bi­nie ma­gii. Uwie­rzysz?

Opo­wia­da­nie z ga­tunku urban fan­tasy

„Wła­sna ścieżka jest spoko, o ile nie po­my­lisz drogi”.

D.B. Fo­ryś

Śmier­telne pe­ry­pe­tie panny Jo

Ostat­nie, co czuję, to ból. Póź­niej po­ja­wia się ośle­pia­jące świa­tło, a te­raz po­now­nie tu je­stem. Ob­ra­cam głowę i ob­ser­wuję miej­sce, w któ­rym się znaj­duję, pró­bu­jąc usta­lić, dla­czego tu­taj tra­fi­łam.

To ja­kiś kosz­mar. Ni­czego nie roz­po­znaję…

Sły­szę chrząk­nię­cie, wtedy mój wzrok au­to­ma­tycz­nie wę­druje na prawo. Marsz­czę brwi, gdy do­strze­gam obok sie­bie star­szego je­go­mo­ścia. Wy­gląda ja­koś zna­jomo. Ciemny gar­ni­tur, ły­sina, sze­roki nos, pod któ­rym wid­nieje bujne wą­si­sko. Chyba już go gdzieś wi­dzia­łam.

Mo­ment. Czy to jest…? Nie wie­rzę wła­snym oczom!

– Wło­dzi­mierz Le­nin?! – Dy­gam ner­wowo, spo­glą­da­jąc na niego ze zdzi­wie­niem. – My­śla­łam, że pan nie żyje.

– Hę? – Męż­czy­zna lu­struje mnie z nie­tęgą miną, po czym ogląda swoje ręce i wy­pusz­cza z ust gło­śne syk­nię­cie.

– Lu­cek! – woła w prze­strzeń. – Znowu ktoś ci się z ko­tła wy­mknął! Wcale tego Pie­kła nie pil­nu­jesz!

Pa­trzę na niego z osłu­pie­niem, kiedy tu­pie nogą, wy­gra­ża­jąc po­wie­trzu wo­kół nas. Spra­wia wra­że­nie roz­złosz­czo­nego, cho­ciaż spo­sób, w jaki ude­rza ob­ca­sem la­kie­ro­wa­nego mo­ka­syna o be­to­nową po­sadzkę, przy­po­mina bar­dziej wy­bryki ka­pry­śnego dziecka niż za­cho­wa­nie po­waż­nego oby­wa­tela.

Obłą­kany czy coś?

Za­mie­rzam już odejść, jed­nak wnet za­sty­gam onie­miała, gdy, ku mo­jemu jesz­cze więk­szemu nie­do­wie­rza­niu, Le­nin wzdy­cha prze­cią­gle, klasz­cze i za­mie­nia się w mło­dego męż­czy­znę.

Pod­ska­kuję zlęk­niona. Z gar­dła sa­mo­ist­nie wy­rywa mi się ci­chy pisk.

Na­gle wi­dzę przed sobą dwu­dzie­sto­pa­ro­latka o ciem­nych wło­sach i hip­no­ty­zu­ją­cym spoj­rze­niu. Jest dzi­wacz­nie ubrany. Ma na so­bie coś na kształt mę­skiej bie­li­zny: górną część z krót­kimi rę­ka­wami oraz dolną w po­staci ga­lo­tów wy­ko­na­nych z grub­szej dzia­niny, ale tak ob­ci­słej, że przy­lega do ciała ni­czym druga skóra. Ca­łość w od­cie­niach czerni, nie zwy­cza­jo­wej bieli. Z ko­lei ni­żej… Jego stopy wci­śnięte są w ma­te­ria­łowe obu­wie z gu­mową po­de­szwą, po­dobne do tych no­szo­nych przez dru­żyny ko­szy­kar­skie, któ­rym ki­bi­cuje mój tata.

Nie wiem, co się dzieje. Kim on jest? Jak? Ja­kim cu­dem?!

Ro­bię krok w tył, po­tem jesz­cze ze sześć ko­lej­nych, chcąc w miarę szybko zwięk­szyć dzie­lącą nas od­le­głość. Prze­ra­żona tym, czego wła­śnie do­świad­czam, na­wet nie za­uwa­żam, kiedy lą­duję na to­rach ko­le­jo­wych. W mig od­ska­kuję do przodu spło­szona przez prze­jeż­dża­jący po­ciąg.

– Zgi­nę­ła­bym przez cie­bie! – fu­kam z wście­kło­ścią na nie­zna­jo­mego. Od­dy­cham szybko i nie­rów­no­mier­nie, pró­bu­jąc uspo­koić przy­spie­szone tętno, tym­cza­sem mło­dzie­niec je­dy­nie stoi nie­wzru­szony na­prze­ciwko mnie.

– Tak tro­chę na to za późno. – Ści­sza głos.

– Na co?! – Nie sły­szę za wiele. Pę­dząca ko­lejka za­głu­sza jego słowa.

– Nie da się za­bić ko­goś… – milk­nie na mo­ment – …kto już nie żyje.

– Nie ro­zu­miem. – Uno­szę brwi. – Usi­łu­jesz przez to po­wie­dzieć, że…?

– Chodź. – Po­ka­zuje na lewo i wy­ciąga do mnie rękę. – Sama zo­ba­czysz.

Spo­glą­dam w stronę, którą wska­zał. Do­strze­gam tam drobne za­mie­sza­nie. Wa­ham się przez chwilę, lecz osta­tecz­nie cie­ka­wość wy­grywa. Igno­ruję jego dłoń i nie wy­sta­wiam swo­jej, ale idę za nim.

Prze­cho­dzimy kilka jar­dów da­lej, gdzie spora grupa lu­dzi wrzesz­czy coś nie­zro­zu­miale. Wszy­scy ge­sty­ku­lują, po­krzy­kują, po­chy­lają się nad czymś i wy­mie­niają za­nie­po­ko­jone spoj­rze­nia.

Przy­su­wam się bli­żej, by rów­nież doj­rzeć to, co tak bar­dzo ich emo­cjo­nuje. Zer­kam przez ra­mię jed­nej z ko­biet i pa­trzę w dół. Otwie­ram usta ze zdzi­wie­nia, a z nich wy­do­bywa się gło­śny jęk, gdy wi­dzę po­wód tego za­mętu. Mój umysł bły­ska­wicz­nie zo­staje przy­tło­czony go­ni­twą my­śli.

– To ja­kiś żart?! – krzy­czę na swo­jego to­wa­rzy­sza. – Po­wiedz mi, że to nie­prawda!

– Nie­stety nie mogę – szep­cze ze smut­kiem.

Po­now­nie prze­no­szę wzrok na tory i z trwogą ba­dam całą sy­tu­ację. Na szy­nach leży nie­ru­chome ciało. MOJE CIAŁO. Jest nie­na­ru­szone – wy­gląda bar­dziej na nie­przy­tomne niż mar­twe, mimo to w głębi du­szy wiem, że nie żyję.

– Dla­czego? – du­kam nie­wy­raź­nie. – Nie… Nie… Nie!

Omi­jam ga­piów, opusz­czam sta­cję i bie­gnę naj­da­lej, jak tylko zdo­łam. Za­trzy­muję się do­piero po do­brych paru mi­nu­tach. Sia­dam w ciem­nej alejce po­mię­dzy dwoma bu­dyn­kami. Przy­ci­skam ko­lana do piersi, uwal­nia­jąc ci­chy szloch. Choć mam na so­bie gruby płaszcz, targa mną chłód. Nie czuję cią­gną­cego od ziemi zimna, ra­czej we­wnętrzną za­mieć, jakby coś mro­ziło moje wnętrz­no­ści. Wła­śnie to do mnie do­ciera – ude­rza ni­czym gromy. Umar­łam.

Jak to moż­liwe? Kiedy TO się stało?!

Prze­cie­ram pal­cami za­pła­kane oczy. Uno­szę po­wieki i do­strze­gam, że nie­zna­jomy też tu przy­drep­tał. Stoi oparty o mur, lekko po­chy­lony, z rę­koma scho­wa­nymi w kie­sze­niach spodni. W pierw­szej chwili roz­wa­żam ucieczkę, w dru­giej wo­ła­nie o po­moc, w trze­ciej za­mie­rzam już wstać, żeby go ude­rzyć, ale ko­niec koń­ców nie ro­bię nic. Gdyby chciał wy­rzą­dzić mi krzywdę, nie zwle­kałby, ra­cja? Poza tym wcale nie wy­gląda groź­nie. Prę­dzej dość przy­jaź­nie.

– Chodź ze mną. – Chło­pak przy­biera współ­czu­jący uśmiech. – Skoczmy na kawę do Star­bucksa i wszystko ci wy­tłu­ma­czę.

– Kim jest Star­bucks? – Po­cią­gam no­sem. – By­łam w tym mie­ście rap­tem przez dwa dni. Nie zdą­ży­łam jesz­cze ni­kogo po­znać. – Ocie­ram twarz rę­ka­wem. – To ja­kaś tu­tej­sza oso­bi­stość?

To­wa­rzysz pa­trzy na mnie prze­ni­kli­wie. Roz­chyla wargi, aby coś po­wie­dzieć, jed­nakże za­miast tego ude­rza się otwartą dło­nią w czoło i wzdy­cha la­ko­nicz­nie.

– Który mamy rok? – za­ga­duje.

– To zna­czy? – Wstaję z ziemi. Zer­kam na niego prze­lot­nie i otrze­puję ubra­nia z pia­chu.

– Rok który? – po­wta­rza py­ta­nie.

– Ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­sty trzeci – oznaj­miam nie­pew­nie. – Gru­dzień.

– Boże, dla­czego? – Mło­dziak znów prze­ma­wia do po­wie­trza, lecz tym ra­zem spo­gląda w górę. – Czło­wiek się kul­tu­ral­nie na kon­cert Katy Perry szy­kuje, a tu ta­kie coś? Przez cie­bie będę mu­siał to prze­ło­żyć. Po­now­nie!

– Kim jest Katy Perry? – do­py­tuję, marsz­cząc nos.

Ten osob­nik co­raz bar­dziej wy­daje mi się obłą­kany.

– Taka jedna, co po­ca­ło­wała dziew­czynę. – Lekko wzru­sza ra­mio­nami. – Nie sko­ja­rzysz.

– Dziew­czynę? – Nie do­wie­rzam. – Ale jak to?

– To jesz­cze nic. Wy­obraź so­bie, że lu­dzie la­tają w ko­smos, klo­nują owce, koty mają wła­sne ka­nały na YouTu­bie – wy­mie­nia roz­ba­wiony. – Zdzi­wi­ła­byś się, ja­kie rze­czy są do­zwo­lone w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku.

– Kiedy?! – pisz­czę. Kręcę głową i od­cho­dzę ka­wa­łek da­lej.

To sza­le­niec! Naj­wy­raź­niej so­bie żar­tuje. Przy­spie­szam. Wy­bie­gam z uliczki, prze­my­kam chod­ni­kiem, ucie­kam moż­li­wie naj­szyb­ciej, by nie zdą­żył mnie do­go­nić. Za­czy­nam się go bać.

Bła­gam, niech to bę­dzie tylko zły sen!

– Do­kąd zmie­rzasz? – Chło­pak wy­ra­sta przede mną jakby spod ziemi.

Za­sty­gam w bez­ru­chu. Do­słow­nie za­mie­ram. Ja­kim cu­dem to zro­bił? Zna ja­kiś skrót? Prze­cież to nie­moż­liwe, żeby do­tarł tu­taj szyb­ciej niż ja!

Ewi­dent­nie pa­dłam ofiarą prze­śla­dowcy. Roz­glą­dam się na boki w po­szu­ki­wa­niu po­mocy, nie­stety nie do­strze­gam ni­kogo w po­bliżu. Ko­niec. Już po mnie. Zni­kąd ra­tunku. Zo­sta­łam z tym sama.

– Kim je­steś?! – krzy­czę z prze­ra­że­niem, przy­bie­ra­jąc obronną po­stawę. – Czego ode mnie chcesz?

– Je­stem Śmier­cią – od­po­wiada spo­koj­nie. – Przy­by­łem tu, by prze­pro­wa­dzić twoją du­szę na Drugą Stronę.

– Śmier­cią? – po­wta­rzam zdu­miona. – Jed­nym z Czte­rech Jeźdź­ców Apo­ka­lipsy?

– Co? Nie! Od­wo­łaj to! Na­tych­miast! – war­czy, wy­gra­ża­jąc pal­cem. – W żad­nym wy­padku nie je­stem taki jak on. Ten uzur­pa­tor je­dy­nie bez­czel­nie się pode mnie pod­szywa, szar­ga­jąc moją nie­po­szla­ko­waną re­pu­ta­cję.

– Czy ty spo­ży­wa­łeś opium? – Pa­trzę na niego po­dejrz­li­wie. – Bo ja my­ślę, że tak. I to chyba w cał­kiem spo­rych ilo­ściach.

– Ani odro­biny, przy­się­gam – za­rzeka się. – Usiądźmy gdzieś, a wszystko ci wy­ja­śnię, do­brze? – pro­po­nuje z po­wagą. – Mo­żesz mi po­świę­cić pół go­dziny?

Mil­czę. Ob­ser­wuję go przez chwilę. Pró­buję wy­my­ślić, co po­win­nam uczy­nić. Ten męż­czy­zna ewi­dent­nie ma ja­kiś pro­blem z oso­bo­wo­ścią. Być może roz­sz­cze­pie­nie umy­słu, opę­ta­nie albo inne dzi­wac­two? Chcę się już ode­zwać i za­żą­dać, aby zo­sta­wił mnie w spo­koju, jed­nak on jest szyb­szy.

– Pro­szę – na­ci­ska. – Nie skrzyw­dzę cię.

Czy na pewno? Sy­tu­acja, w któ­rej się zna­la­złam, nie po­zo­sta­wia zbyt du­żego pola ma­newru. Niby do­kąd mia­ła­bym pójść, je­żeli rze­czy­wi­ście je­stem mar­twa? Z dru­giej strony, je­śli to prawda, cóż ta­kiego może mi zro­bić, skoro i tak już nie żyję? Prze­cież nie da się umrzeć dwu­krot­nie…

Zer­kam po raz ko­lejny na swo­jego to­wa­rzy­sza. Chło­pak składa ręce jak do mo­dli­twy, spo­glą­da­jąc na mnie bła­gal­nym wzro­kiem. Ką­ciki jego ust opa­dają, oczy aż błysz­czą nie­win­no­ścią. Wy­gląda tak po­kor­nie, że osta­tecz­nie ustę­puję. Po­sta­na­wiam go wy­słu­chać. Na do­brą sprawę je­stem na­wet tro­chę cie­kawa, w jaki spo­sób to wy­tłu­ma­czy.

– W po­rządku – mó­wię w końcu. – Ale po­tem odej­dziesz i dasz mi spo­kój.

– Obie­cuję. – Kła­dzie dłoń w oko­licy serca. – Bę­dzie po two­jemu.

Po­pra­wiam koł­nierz płasz­cza, biorę głę­boki wdech, na­stęp­nie ru­szam za mło­dzień­cem. Prze­cho­dzimy przez ulicę i zmie­rzamy w po­bliże parku po­ło­żo­nego obok nie­du­żego placu za­baw. Po dro­dze nie od­zy­wam się ani sło­wem. Utrzy­muję dy­stans przy­naj­mniej paru kro­ków, sku­pia­jąc uwagę na ota­cza­ją­cej nas przy­ro­dzie.

Kilka mi­nut póź­niej do­cie­ramy do celu. Chło­pak siada na jed­nej z drew­nia­nych ła­wek i ski­nie­niem głowy za­chęca, że­bym zro­biła to samo. Mam mie­szane uczu­cia co do ca­łej tej sy­tu­acji, lecz nie po­zwa­lam, aby za­wład­nął mną strach. Wy­pusz­czam po­wie­trze, po czym zaj­muję miej­sce w spo­rej od­le­gło­ści od no­wego zna­jo­mego. Obym tylko tego nie ża­ło­wała.

– Je­stem Śmier­cią we wła­snej oso­bie – za­czyna po­woli mój kom­pan. – Za­zwy­czaj stoję z boku, nie in­ge­ru­jąc w ludzki los. Wkra­czam do­piero w przy­pad­kach ta­kich jak twój, gdy du­sza zo­staje na Ziemi i nie może przejść da­lej. Mu­szę ci po­móc, ina­czej utkniesz tu na wieki.

– Co jest po Dru­giej Stro­nie? – py­tam po­dejrz­li­wie. Jesz­cze wciąż roz­wa­żam, czy chcę mu uwie­rzyć, czy nie. Zwy­czaj­nie nie po­tra­fię się w tym wszyst­kim od­na­leźć. To brzmi tak nie­do­rzecz­nie.

– Nikt tego nie wie – od­po­wiada me­lan­cho­lij­nym to­nem, wpa­tru­jąc się w ja­kiś punkt za mo­imi ple­cami. – Ale z pew­no­ścią nie mo­żesz zo­stać tu­taj – do­daje po chwili. – To nie re­jon dla cie­bie.

– Więc jak tam tra­fić? – do­cie­kam. – I dla­czego utknę­łam? Zro­bi­łam coś złego? Zde­ner­wo­wa­łam ko­goś?

– Nie. Skoro wciąż tu tkwisz, ozna­cza to, że masz nie­do­koń­czone sprawy. Coś, czego nie zdą­ży­łaś zro­bić przed śmier­cią. To może być co­kol­wiek. Z po­zoru na­wet błaha sprawa, jed­nak na tyle istotna dla cie­bie, że nie po­zwala ci wy­ru­szyć w dal­szą drogę – tłu­ma­czy. – Nie martw się – do­po­wiada od razu, za­pewne za­uwa­ża­jąc moją skon­ster­no­waną minę. – Roz­wi­kłamy to ra­zem. Od­zy­skasz spo­kój. Zo­ba­czysz.

– Nie­do­koń­czone sprawy? – po­wta­rzam. – Nie mam żad­nych.

– Musi coś być, w prze­ciw­nym ra­zie w ogóle by­śmy nie roz­ma­wiali.

– W po­rządku – oznaj­miam za­my­ślona. – Przy­pu­śćmy, że rze­czy­wi­ście coś jest. Jak mogę się tego do­wie­dzieć?

– Pro­po­nuję, że­byś na po­czą­tek opo­wie­działa mi o so­bie – za­leca rze­czowo. Po­ciera brodę, opa­da­jąc wy­god­niej na opar­cie sie­dzi­ska. – Póź­niej po­skła­damy fakty i spró­bu­jemy to roz­wią­zać. Zgoda?

– Do­brze. – Wzdy­cham z re­zy­gna­cją. – Na­zy­wam się Jo­se­phine Hall, mam dwa­dzie­ścia je­den lat i po­cho­dzę z Ala­bamy. – Prze­ły­kam ślinę. – W ze­szłym roku uko­chany po­pro­sił mnie o rękę. To był naj­pięk­niej­szy dzień w moim ży­ciu. Ko­cha­łam go ca­łym ser­cem, wprost nie mo­głam uwie­rzyć we wła­sne szczę­ście. – Uśmie­cham się na to wspo­mnie­nie. – Nie­stety pech chciał, że krótko po tym Noah stra­cił pracę, do­dat­kowo jego oj­ciec pod­upadł na zdro­wiu, co po­chło­nęło więk­szość po­sia­da­nych przez niego oszczęd­no­ści. Mu­sie­li­śmy prze­ło­żyć ślub, wtedy stwier­dził, że po­wi­nien wy­je­chać na tro­chę i za­ro­bić tyle, by wy­pra­wić dla mnie we­sele, na ja­kie za­słu­guję. Czas mi­jał. Pi­sa­li­śmy do sie­bie li­sty, przy­rze­ka­li­śmy so­bie do­zgonną mi­łość, aż w pew­nym mo­men­cie kon­takt za­czął się ury­wać. – Smut­nieję. O tym aku­rat wo­la­ła­bym za­po­mnieć. – Do­sta­wa­łam od niego co­raz mniej wia­do­mo­ści, a przez ostat­nie cztery mie­siące nie przy­cho­dziło już nic. Po­sta­no­wi­łam wy­ru­szyć, żeby go od­na­leźć, bo prze­czu­wa­łam, że stało się coś złego. Ad­res zwrotny z ko­re­spon­den­cji świad­czył o tym, że jego ostat­nim miej­scem po­bytu było Wil­lo­ughby w Ohio. Przy­by­łam tu dwa dni temu i za­czę­łam szu­kać ja­kichś wska­zó­wek.

– Czyli mu­simy go od­szu­kać! – woła Śmierć. – To jest ta twoja nie­do­koń­czona sprawa.

– Jesz­cze nie skoń­czy­łam – sy­czę z nie­za­do­wo­le­niem. – Wiem, co się z nim stało. Po­ko­chał ko­goś in­nego…

– Och. – Chło­pak wy­pusz­cza krót­kie wes­tchnie­nie, po­kle­pu­jąc mnie po barku. – Bar­dzo mi przy­kro.

– Nie­ważne. – Strze­puję jego dłoń. – To już prze­szłość. Po­sta­no­wi­łam o nim za­po­mnieć i wró­cić do domu, ale naj­wy­raź­niej mu­sia­łam wpaść pod ten pa­skudny po­ciąg.

– Okej. Wiesz, czego ci trzeba? – Śmierć za­ciera ręce, uśmie­cha­jąc się chy­trze. – Ma­łej ze­msty.

– Nie chcę się na nim mścić – oznaj­miam sta­now­czo. – To nie jego wina, że już mnie nie ko­cha.

– Nie na nim. – Kręci głową. – Na tej zoł­zie, która ci go ukra­dła. Nie są­dzisz, że za­słu­żyła na na­uczkę?

– Sama nie wiem… – mru­czę, obej­mu­jąc się ra­mio­nami. Ni­gdy nie na­le­ża­łam do osób pa­ła­ją­cych nie­na­wi­ścią czy od­pła­ca­ją­cych pięk­nym za na­dobne. By­łam ra­czej spo­kojna i dość za­mknięta w so­bie. Nie­mniej te­raz coś ule­gło zmia­nie. Choć wciąż czuję się jak naj­bar­dziej żywa, w za­sa­dzie moc­niej niż kie­dy­kol­wiek, to je­śli rze­czy­wi­ście umar­łam, dla­czego mia­ła­bym sie­dzieć ci­cho? Nie chcę mil­czeć ani zgry­wać ofiary. Je­żeli mam znik­nąć z po­wierzchni ziemi, niech wszy­scy o tym usły­szą. – Zgoda! – krzy­czę pod­eks­cy­to­wana. – Zróbmy to!

– Brawo, dziew­czyno! – Mło­dzie­niec za­ci­ska kciuki. – Wiesz, gdzie ją zna­leźć?

– Tak. Mieszka ka­wa­łek drogi od pen­sjo­natu, w któ­rym się za­trzy­ma­łam. – Wstaję z ławki. – Chodźmy, za­nim za­pad­nie zmrok.

Śmierć ła­pie mnie za dłoń, na­stęp­nie pstryka pal­cami i na­gle sta­jemy na­prze­ciwko sta­rego bu­dynku. Za­sty­gam na chwilę, by opa­no­wać za­wroty głowy, po czym roz­glą­dam się do­okoła, z nie­do­wie­rza­niem od­kry­wa­jąc, do­kąd tra­fi­li­śmy. Szara ce­gła miga mi przed twa­rzą, w oknach do­strze­gam zna­jome za­słony w biało-nie­bie­ską kratę, ostra czer­wień wej­ścio­wych drzwi aż razi po oczach. Mój go­ści­niec.

– Jak to zro­bi­łeś? Do­piero co by­li­śmy tam, a na­raz je­ste­śmy tu­taj.

– Po­do­bało ci się? – Chło­pak za­baw­nie po­ru­sza brwiami, od­rzu­ca­jąc na bok nie­ist­nie­jącą grzywkę. Wy­gląda, jakby pę­kał z dumy.

– Aha!

– Po­ję­cia czasu i miej­sca są dla mnie względne – wy­ja­śnia za­ro­zu­miale. – Mogę po­dró­żo­wać tam, do­kąd chcę i kiedy chcę, od prze­szło­ści po przy­szłość.

– Skąd wie­dzia­łeś, że to tu­taj? – pod­py­tuję. – Umiesz też czy­tać w my­ślach?

– Nie. Strze­la­łem. To ho­tel naj­bli­żej sta­cji.

– Klawo. – Chi­cho­czę.

– Klawo? – po­wta­rza, krzy­wiąc się. – Ra­czej su­per­ek­stra, od­jaz­dowo albo re­we­la­cja. Bę­dziemy mu­sieli na­uczyć cię kom­pletu no­wych słów.

– Wy­bacz, że utknię­cie tu ze mną spra­wia ci aż tyle kło­po­tów.

– To nie tak, Jo­se­phine…

– Jo – po­pra­wiam go. – Mów mi Jo, pro­szę.

– Do­brze, Jo. – Mruga po­ro­zu­mie­waw­czo. – Nie mam nic prze­ciwko by­ciu tu­taj z tobą. Po pro­stu lata trzy­dzie­ste dwu­dzie­stego wieku są strasz­nie nudne.

– Ro­zu­miem. – Milknę na mo­ment. Do­my­ślam się, że za­pewne we wszech­świe­cie ist­nieją mi­liardy cie­kaw­szych lo­ka­li­za­cji niż mała mie­ścina w Ohio. – A jak po­win­nam na­zy­wać cie­bie?

– Och, jak chcesz. – Ma­cha ręką. – Róż­nie na mnie wo­łają. Ko­stu­cha, Kat, Książę Ciem­no­ści, na­to­miast zna­jomi mó­wią mi Blake.

– Może być – stwier­dzam. – Blake do cie­bie pa­suje.

– Świet­nie. To skoro wszystko mamy już wy­ja­śnione, pro­wadź do tej żmii, która ukra­dła ci uko­cha­nego.

– Tędy. – Wska­zuję na prawo. – To ja­kieś pięć mi­nut drogi stąd.

Ru­szamy. Idziemy w ci­szy, wy­mie­nia­jąc mię­dzy sobą je­dy­nie prze­lotne spoj­rze­nia. Przez chwilę sku­piam uwagę na od­gło­sach swo­ich kro­ków – albo ra­czej ich braku. Wła­śnie so­bie uświa­da­miam, że stą­pam po ziemi, nie wy­da­jąc żad­nego dźwięku. Chyba na­prawdę je­stem du­chem. Sama nie wiem, czy to szok, wstrząs, trauma lub jesz­cze coś in­nego, ale wcale nie od­czu­wam smutku ani żalu, że umar­łam. Wi­dzę to bar­dziej jako ko­lejny etap, ob­ra­nie ścieżki do lep­szego ju­tra. Jak­bym od­ro­dziła się na nowo.

Do­cie­ramy do celu. Sta­jemy przed nie­du­żym do­mem oka­la­nym gę­stym ży­wo­pło­tem i mnó­stwem róż­no­rod­nych świą­tecz­nych ozdób. Wo­kół pa­nuje nie­zmą­cony spo­kój, wręcz nie­na­tu­ralny, jak gdyby na­wet ptaki omi­jały nie­ru­cho­mość sze­ro­kim łu­kiem.

Prze­ły­kam ślinę, chcąc za­głu­szyć tar­ga­jące mną wąt­pli­wo­ści. Blake po­na­gla mnie ski­nie­niem głowy i od razu kie­ruje się do drzwi. Nie po­zwala mi stchó­rzyć. Biorę ostatni, głę­boki wdech, choć nie mam po­ję­cia, czy du­chy w ogóle tego po­trze­bują, po­tem z nie­pew­no­ścią idę za chło­pa­kiem.

Za­trzy­muję się przed wej­ściem.

– Co te­raz? – py­tam lekko drżą­cym gło­sem. – Po­win­ni­śmy za­pu­kać?

– Za… Co? – Wy­bu­cha gło­śnym śmie­chem. – Prze­cież nikt nie jest w sta­nie nas zo­ba­czyć.

Blake pod­cho­dzi bli­żej i cią­gnie mnie za sobą. Wcho­dzimy do środka, prze­ni­ka­jąc przez ściany, jakby do­słow­nie nie ist­niały. To ja­kiś obłęd! Oglą­dam naj­pierw swoje ręce, póź­niej resztę ciała, do­szu­ku­jąc się cze­goś ob­cego, nie­na­tu­ral­nego, bo w końcu to nie jest nor­malne. Nikt nie wpada na mur, nie na­bi­ja­jąc so­bie cho­ciaż guza.

– Która to? – Śmierć wska­zuje pal­cem przed sie­bie.

Do­piero wtedy, po­dą­ża­jąc za jego wzro­kiem, do­strze­gam na­prze­ciw nas trzy młode ko­biety. Ele­ganc­kie, ro­ze­śmiane, traj­ko­czące o czymś ży­wio­łowo. Stoją przy po­dłuż­nym stole i raz za ra­zem prze­glą­dają po­roz­kła­dane na bla­cie do­ku­menty. Zmie­rzam ku nim, by zo­ba­czyć z bli­ska, cóż je tak in­te­re­suje.

Mar­kot­nieję, za­uwa­ża­jąc ręcz­nie spi­sane no­tatki. Li­sta go­ści, pre­zen­tów, spis dań… Chyba nie­długo ślub.

– Nie przej­muj się. – Blake po­cie­sza­jąco gła­dzi moje plecy. – Za­raz bę­dzie le­piej.

Pod­cho­dzi do dziew­czyn, ła­pie za rą­bek spód­nicy jed­nej z nich, po czym wy­wija ją wy­soko do góry. Panna pod­ska­kuje mo­men­tal­nie. Po­pra­wia ubra­nie, wni­kli­wie ob­ser­wu­jąc prze­strzeń wo­kół sie­bie. Po­zo­stałe ob­da­rzają ją bacz­nym spoj­rze­niem, wów­czas Śmierć za­wie­sza się na ży­ran­dolu i za­czyna bu­jać nim na wszyst­kie strony, wy­da­jąc z sie­bie gło­śne „łiii”.

Nie­wia­sty la­men­tują wnie­bo­głosy. Pisz­czą, ję­czą, bie­gają do­okoła po­koju kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wane. Nie wie­dzą, co się dzieje, pod­czas gdy ja ster­czę przy drzwiach, re­cho­cząc do­no­śnie.

– Więc która to? – do­py­tuje mój to­wa­rzysz, wciąż zwi­sa­jąc z lampy. – Ta z pra­wej?

– Nie. – Kręcę głową. – Środ­kowa.

– Gru­ba­ska? – pisz­czy Śmierć. Ze­ska­kuje na pod­łogę, aby sta­nąć obok mnie. – Prze­cież ona waży ze dwie­ście fun­tów.

– No i? – Wzru­szam ra­mio­nami. – Co z tego?

– Nic. Cie­kaw tylko je­stem, gdzie so­bie kupi suk­nię ślubną – pry­cha. – Chyba w Wal­mar­cie…

– W czym? – Marsz­czę czoło.

– Ach, za­po­mnia­łem, że to nie twoje czasy – re­flek­tuje się. – To taka ame­ry­kań­ska sieć su­per­mar­ke­tów – wy­ja­śnia, po­wstrzy­mu­jąc par­sk­nię­cie. – Otwo­rzą je za ja­kieś… trzy­dzie­ści lat.

Nie wy­trzy­muję. Wy­bu­cham śmie­chem tak gło­śnym, że nie pa­mię­tam, czy kie­dy­kol­wiek było mi rów­nie we­soło. Gdy ja le­d­wie ła­pię od­dech, Blake robi ko­lejne psi­kusy. Strąca fi­li­żankę na pod­łogę, prze­suwa dy­wan, szar­pie za fi­rany, na­stęp­nie trza­ska drzwiami i prze­wraca krze­sła. Po­lu­bi­łam Śmierć, jest prze­za­bawny. Nie mogę się na­dzi­wić jego wiecz­nemu en­tu­zja­zmowi.

– Mogę te­raz ja spró­bo­wać? – pro­szę bła­gal­nym gło­sem. – Ja też chcę!

– To nie ta­kie pro­ste, Jo – uprze­dza. – Trzeba naj­pierw po­ćwi­czyć.

– Och, do­prawdy? – kpię. – To z pew­no­ścią nie aż ta­kie trudne.

Ba­ga­te­li­zuję to, że pró­buje mnie od­wieść od zro­bie­nia paru dow­ci­pów. Pod­cho­dzę do pa­ra­petu, żeby zrzu­cić do­niczkę. Nic. Moja dłoń prze­pływa przez nią, jakby wcale jej tam nie było. Za­ci­skam zęby i wy­ko­nuję tę ope­ra­cję po­now­nie, póź­niej jesz­cze kil­ka­na­ście razy, jed­nak wciąż z mar­nym skut­kiem. Je­dyne, co osią­gam, to lek­kie po­ru­sze­nie list­kiem, acz­kol­wiek rów­nie do­brze mo­gło się to zda­rzyć przez przy­pa­dek.

– Bez sensu. Kiedy ty cze­goś do­ty­kasz, wy­gląda to na ta­kie pro­ste.

– Ostrze­ga­łem cię, ale mi nie wie­rzy­łaś – mówi z dez­apro­batą. – Chodźmy stąd. – Ła­pie mnie za ło­kieć. – Wró­cimy o pół­nocy, wtedy bę­dzie we­se­lej.

Wy­cho­dzimy na ze­wnątrz. Blake przy­staje na mo­ment przy scho­dach, dra­pie się po skroni, po czym ru­sza w kie­runku nie­wiel­kiego le­śnego za­gaj­nika usy­tu­owa­nego nie­opo­dal po­se­sji, na­wo­łu­jąc, abym po­szła za nim. Idę. Osta­tecz­nie nie mam du­żego wy­boru. Bez niego za­pewne błą­ka­ła­bym się tu bez celu lub sie­działa w ką­cie i uża­lała nad sobą.

Do­cie­ramy na miej­sce. Przy­sia­dam na pniu, z ko­lei Śmierć krąży do­okoła, za­wzię­cie nad czymś roz­my­śla­jąc. Raz za ra­zem rzuca mi krót­kie spoj­rze­nia, po­ciera brodę, wy­ma­chuje rę­koma lub wy­daje z sie­bie różne „hmmm” czy „ooo”.

– Nad czym tak du­masz? – do­cie­kam zi­ry­to­wana, jako że nie po­wie­dział ani słowa od do­brego kwa­dransa.

– Za­sta­na­wiam się, od czego by tu za­cząć – mru­czy nie­pew­nie. – Wu­jek Go­ogle by wie­dział.

– Kto to Wu­jek Go­ogle? – za­ga­duję. – Ktoś stąd?

– Nie. To taki władca in­ter­netu.

– Co to in­ter­net? – do­py­tuję, mru­żąc oczy.

– To… – za­sta­na­wia się. – Taka sieć po­łą­czeń po­mię­dzy kom­pu­te­rami.

– Kom­pu­te­rami? – po­wta­rzam. – Czym są kom­pu­te­rami?

– Mo­gli­by­śmy tak bez końca… – Blake spusz­cza głowę z bez­sil­no­ści. – Okej, za­cznijmy od bar­dzo pro­stej rze­czy. Prze­suń ten ka­my­czek. – Wska­zuje le­żący obok mo­jej stopy ka­wa­łek skały.

Ła­twi­zna. Uśmie­cham się pro­mien­nie, biorę za­mach i ko­pię. Bez po­wo­dze­nia. Za­ci­skam pię­ści, kon­cen­truję się wy­łącz­nie na mi­ne­rale, ude­rzam znowu. No nie! To ja­kiś ab­surd! Po­wta­rzam tę czyn­ność pa­ro­krot­nie, nie­stety wciąż bez za­do­wa­la­ją­cych re­zul­ta­tów. Po­sta­na­wiam więc zmie­nić tak­tykę. Stwier­dzam, że naj­le­piej bę­dzie zła­pać ka­myk w palce. Schy­lam się, chwy­tam, ści­skam opusz­kami. Klops. Nic z tego. To małe pa­skudz­two ani drgnie!

– Źle do tego pod­cho­dzisz – wy­daje wy­rok Śmierć. – Nie mo­żesz sku­piać się na przed­mio­cie, ale na celu, który chcesz osią­gnąć. Wy­obraź so­bie, że ka­mień su­nie po ziemi kilka jar­dów da­lej – pod­po­wiada. – Sie­dzia­łaś na ławce czy pniu bez żad­nego pro­blemu, do­tknę­łaś mnie, bo na­wet nie roz­wa­ża­łaś, że mo­głoby ci się to nie udać. Wszystko jest w twoim umy­śle, Jo. Nie myśl o sa­mym po­ru­sze­niu. Po pro­stu to zrób.

Krzy­żuję ręce na piersi i rzu­cam chło­pa­kowi wście­kłe spoj­rze­nie. Zna­lazł się mą­drala. Tylko stoi, rzuca krót­kimi uwa­gami, za­miast po­wie­dzieć coś na­prawdę przy­dat­nego. Za­gry­zam wargi, chcę już zre­zy­gno­wać, lecz osta­tecz­nie zmie­niam zda­nie. Nie mogę się pod­dać. Je­śli nie zdo­łam zro­bić jed­nej tak pro­stej rze­czy, w jaki spo­sób mam od­na­leźć drogę na Drugą Stronę?

Od­chrzą­kuję. Po­sta­na­wiam jed­nak wy­ko­rzy­stać cha­otyczne wska­zówki Blake’a. Pod­cho­dzę do ka­myczka, my­śląc je­dy­nie o tym, jak wzla­tuje nad zie­mią, po czym upada w spo­rej od­le­gło­ści ode mnie. Biorę lekki za­mach, nie wy­si­lam się, spo­koj­nie do­ty­kam go czub­kiem buta, na­stęp­nie nie­spo­dzie­wa­nie od­kry­wam, że za­wi­ro­wał nie­spiesz­nie i po­le­ciał przed sie­bie.

– Udało się! – wo­łam prze­peł­niona ra­do­ścią. Pod­bie­gam do Śmierci, by mocno ob­jąć go za szyję. – Wi­dzia­łeś?

– Tak, je­steś nie­sa­mo­wita. – Śmieje się mój to­wa­rzysz, ob­da­rza­jąc mnie peł­nym uzna­nia spoj­rze­niem. – Zrób to samo z tam­tym pa­ty­kiem. – Po­ka­zuje frag­ment ko­naru opar­tego o duży głaz. – Weź go do ręki i rzuć nim jak ringo.

– Co to ringo? – Marsz­czę nos.

– Na­wet nie za­mie­rzam pró­bo­wać tego wy­ja­śniać… – Chowa twarz w dło­niach. – Nie mam do cie­bie siły, ko­bieto.

Blake przez cały dzień uczy mnie róż­nych tech­nik pod­no­sze­nia, ła­pa­nia, ko­pa­nia i prze­miesz­cza­nia przed­mio­tów z miej­sca na miej­sce, po­tem do­kształca w kwe­stii no­wo­cze­snego słow­nic­twa, że­bym za­częła uży­wać mod­niej­szych wy­ra­żeń, jak na przy­kład: „siema, ziom”, „bę­dzie biba”, „kop­snij szluga”, „nie­zła za­jawka” czy „spa­daj, lesz­czu”, co­kol­wiek to zna­czy. Wy­ja­śnia też, że wcale nie ma na so­bie pi­żamy, jak po­cząt­kowo przy­pusz­cza­łam, a po pro­stu w cza­sach, z któ­rych przy­był, pa­nuje wła­śnie taka moda.

Gdy wresz­cie uznaje moją na­ukę za za­koń­czoną, wra­camy przed dom na­szej ofiary i cza­tu­jemy w jego po­bliżu, aż za­pad­nie noc. Nie ru­szamy od razu. Kiedy ga­sną świa­tła, po­wstrzy­mu­jemy się jesz­cze do­bre dwie go­dziny, aby na­sza za­bawa osią­gnęła za­do­wa­la­jący efekt.

Równo o pół­nocy wcho­dzimy do środka. Od­naj­du­jemy wła­ściwą sy­pial­nię i bie­rzemy się do pracy. Śmierć staje z boku. Obie­cuje, że nie bę­dzie in­ge­ro­wał, po­nie­waż cała frajda na­leży wy­łącz­nie do mnie.

Zmie­rzam nie­śmiało ku ele­ganc­kiej to­a­letce, po czym strą­cam fla­ko­nik z per­fu­mami. Bu­telka upada z brzę­kiem, roz­pada się na ka­waki, wy­peł­nia­jąc po­miesz­cze­nie kwia­tową wo­nią. Spo­glą­dam na dziew­czynę. Śpi jak za­bita. Musi mieć, sku­bana, mocny sen…

Ro­bię kilka kro­ków w stronę łóżka. Po­trzą­sam ma­te­ra­cem, szar­pię za róg po­ścieli, by ze­rwać z dzier­latki grubą pie­rzynę, póź­niej cią­gnę ją za włosy.

Wciąż nic. Zero re­ak­cji. Co jest nie tak z tą babą?!

Za­ci­skam usta w cienką li­nię. Idę w kąt po­koju, na­stęp­nie prze­wra­cam sto­jącą w nim cho­inkę. Drzewko leci na pod­łogę, a ozdoby pę­kają i roz­sy­pują się po dy­wa­nie. Ja­śnie panna wresz­cie pod­nosi się do po­zy­cji sie­dzą­cej. Włą­cza nocną lampkę, z pa­niką lu­stru­jąc wnę­trze.

Ko­rzy­stam z oka­zji, że zy­ska­łam jej uwagę, i pod­cho­dzę do ko­minka.

– Śmierć, po­móż! – Wzy­wam go mach­nię­ciem dłoni.

Blake pod­biega w moim kie­runku, żeby jed­nym spraw­nym ru­chem roz­pa­lić ogień. Pło­mie­nie ro­sną w górę, chło­sta­jąc ję­zy­kami ka­wałki drewna i su­chego chru­stu, co spra­wia, że dziew­czyna za­czyna krzy­czeć na całe gar­dło. Na jej twa­rzy ma­luje się mie­sza­nina nie­do­wie­rza­nia z prze­ra­że­niem.

– Ra­tunku! – woła roz­dy­go­tana. – Po­mocy!

Oboje ze Śmier­cią par­skamy śmie­chem. To jest fan­ta­styczne. Wprost ge­nialna za­bawa, którą z chę­cią bym kon­ty­nu­owała, aby wy­krę­cić ko­lej­nego psi­kusa, nie­stety po­wstrzy­mują mnie z hu­kiem otwie­rane drzwi.

Do po­koju wbiega młody męż­czy­zna. Mo­men­tal­nie znaj­duje się przy ko­bie­cie. Mocno ją przy­tula, gła­dzi plecy i uspo­ka­ja­jąco mru­czy do jej ucha.

Za­sty­gam. Oczy na­tych­miast za­cho­dzą mi łzami. W uła­mek se­kundy roz­po­znaję ten zna­jomy głos, po­stawną syl­wetkę, silne mię­śnie. To on. Mi­łość mo­jego ży­cia w ob­ję­ciach in­nej…

Ból roz­sa­dza mi serce. Wy­bie­gł­szy szybko na ze­wnątrz, wy­bu­cham gło­śnym szlo­chem. Nie mogę opa­no­wać roz­pa­czy. Jesz­cze tak nie­dawno to by­łam ja. To mnie po­cie­szał, do­ty­kał i da­rzył uczu­ciem. Dla­czego po­sta­no­wił po­ko­chać ko­goś in­nego?!

Blake bły­ska­wicz­nie ma­te­ria­li­zuje się przy moim boku. Przy­ciąga mnie do sie­bie i za­gar­nia w ra­miona. Nie wy­trzy­muję. Cho­wam twarz w za­głę­bie­niu jego szyi. Po­zwa­lam, aby ob­jął mnie w ta­lii i de­li­kat­nie prze­cze­sy­wał włosy. Czuję się zra­niona, za­gu­biona, ogrom­nie zdra­dzona. To ta­kie nie­spra­wie­dliwe.

Uspo­ka­jam się do­piero do­bre pół go­dziny póź­niej, gdy za­miast łez moje po­liczki mo­czą po­je­dyn­cze płatki śniegu. Spo­glą­dam w niebo. Przez to wszystko na­wet nie za­uwa­ży­łam, kiedy za­częło pa­dać. In­ten­syw­nie. Biały puch po­woli po­krywa oko­licę, nie oszczę­dza­jąc ani skrawka su­chego gruntu.

Nie przej­mu­jemy się zim­nem. Opusz­czamy po­dwórko dziew­czyny, wra­camy do za­gaj­nika, po­tem usa­da­wiamy się na mo­krej ziemi. Chłód wcale mi nie prze­szka­dza. Fi­nal­nie mróz i tak nie wy­rzą­dzi żad­nej krzywdy ko­muś, kto jest już mar­twy.

– Nie myśl o nim – prze­ma­wia Blake. – Opo­wiedz le­piej coś o so­bie. Im szyb­ciej roz­szy­fru­jemy, co cię tu­taj za­trzy­muje, tym prę­dzej od­naj­dziesz drogę do szczę­ścia. – Siada bli­żej. – Za­sta­nów się. Czy ist­nieje co­kol­wiek, o czym za­wsze ma­rzy­łaś? Albo coś, czego jesz­cze nie ro­bi­łaś?

– Za­wsze chcia­łam opu­ścić ro­dzinne mia­sto – mó­wię. – Po­dró­żo­wać.

– Po­nie­kąd ci się udało – stwier­dza. – Od­ha­czamy. Co jesz­cze?

– Chcia­łam zna­leźć mi­łość.

– Zro­bione. – Od­li­cza na pal­cach. – Co da­lej?

– Sama nie wiem. – Ucie­kam wzro­kiem. – Ni­gdy się nie ca­ło­wa­łam…

– Co?! – krzy­czy Śmierć. – To nie­moż­liwe! Prze­cież by­łaś za­rę­czona!

– Wiem, ale ja­koś nie tra­fiła się oka­zja – wy­ja­śniam nie­śmiało. – Ala­bama to dość spe­cy­ficzny stan, w któ­rym pra­wie każdy zna każ­dego, z ko­lei plotki są tak po­żą­dane, jak mleko do po­ran­nej kawy. Nie chcia­łam ry­zy­ko­wać, że ktoś za­cznie źle o mnie mó­wić. Za to te­raz już za późno. – Spo­glą­dam na to­wa­rzy­sza i ko­kie­te­ryj­nie przy­gry­zam dolną wargę.

– Nie ma mowy – ję­czy. – Nie za­mie­rzam tu od­sta­wiać żad­nej „Szkoły uwo­dze­nia”.

– Szkoły uwo­dze­nia? – po­wta­rzam zdzi­wiona. – Ist­nieją ta­kie pla­cówki?

– Nie – za­prze­cza ro­ze­śmiany. – To taki film z Sa­rah Mi­chelle Gel­lar. Spodo­bałby ci się.

– Pro­szę, Blake – stę­kam bła­gal­nym gło­sem. – Po­ca­łuj mnie.

– Ab­so­lut­nie nie! – Ma­cha rę­kami, jakby się bro­niąc. – Mogę ci po­ka­zać i cię na­uczyć, czego bę­dziesz chciała, ale żad­nego ca­ło­wa­nia!

– No do­brze. – Daję za wy­graną. – To co da­lej? Jak mam od­kryć swoją nie­do­koń­czoną sprawę?

– Nie mam po­my­słu – oznaj­mia mar­kot­nie Śmierć. – Zni­kajmy stąd. Po­spa­ce­ru­jemy tro­chę i za­raz coś nam wpad­nie do głowy.

Nie pro­te­stuję. Pod­no­szę się z ziemi, by ru­szyć za nim. Błą­dzimy po mie­ście przez wiele go­dzin. Po­dzi­wiamy wscho­dzące słońce, lu­dzi spie­szą­cych do pracy i ob­ser­wu­jemy dzie­ciaki le­piące bał­wana.

Roz­ma­wiamy, śmie­jemy się i wy­głu­piamy, pró­bu­jąc od­gad­nąć, w jaki spo­sób prze­pro­wa­dzić mnie na Drugą Stronę. Kiedy ko­lejny dzień za­czyna do­bie­gać końca, mam już tego wszyst­kiego ser­decz­nie do­syć. Nie wy­my­śli­li­śmy ni­czego sen­sow­nego.

– Wiem, co mu­szę zro­bić. – Za­ci­skam palce w pię­ści. – Mu­szę ją za­bić!

– Nie – za­bra­nia zde­ner­wo­wany. – Nie mo­żesz.

– Dla­czego nie? – Rzu­cam mu wście­kłe spoj­rze­nie. – To ona zruj­no­wała mi ży­cie. To przez nią umar­łam.

– Daj spo­kój, Jo! – krzy­czy Blake. – Je­śli to zro­bisz, utkniesz tu na wiecz­ność.

– Więc niech tak bę­dzie – sy­czę zde­ter­mi­no­wana i na­gle czuję, jak coś za­czyna się we mnie zmie­niać. Or­ga­nizm prze­peł­nia obca, nie­znana do­tąd siła, a także ogromne po­kłady ener­gii, ja­kich jesz­cze ni­gdy u sie­bie nie spo­tka­łam. Moje ciało do­słow­nie roz­sa­dza ogień i żą­dza mordu.

Już po­sta­no­wione. Za chwilę ta wiedźma prze­sta­nie ist­nieć.

***

– „Po­win­naś się ze­mścić” – prze­drzeź­niam sam sie­bie. – „Na­uczę cię po­ru­szać przed­mio­tami! Bę­dzie faj­nie!”.

Kręcę głową z nie­do­wie­rza­niem, prze­kli­na­jąc wła­sną głu­potę. Jak mo­głem do­pu­ścić, żeby Jo­se­phine zmie­niła się w mści­wego du­cha? Po­wi­nie­nem był to prze­wi­dzieć, gdy tylko za­uwa­ży­łem te po­dej­rzane iskierki w jej oczach. Ale nie! Le­piej było na­ma­wiać dziew­czynę do idio­ty­zmów, za­miast rze­czy­wi­ście udzie­lić fa­cho­wej po­mocy.

W mo­men­cie, w któ­rym za­de­cy­do­wała o tym osta­tecz­nym kroku, włosy Jo przy­brały barwę smo­li­stej czerni, skóra zro­biła się nie­mal po­pie­lata, wnętrz­no­ści za­czął wy­pa­lać pier­wotny po­żar ze­msty, a na­stęp­nie ko­bieta roz­pły­nęła się w po­wie­trzu ni­czym ulotna mgła. Za­tra­ciła czło­wie­czeń­stwo.

Idę przed sie­bie z wście­kło­ścią, prze­szu­ku­jąc oko­licę. Wy­pa­truję swo­jej zguby w każ­dym za­ka­marku. W obec­nym sta­nie nie mogę użyć te­le­por­ta­cji, po­nie­waż po­dróż w tak emo­cjo­nal­nej kon­dy­cji za­pro­wa­dzi­łaby mnie naj­praw­do­po­dob­niej do sta­ro­żyt­nej Gre­cji. Nie­stety mu­szę krą­żyć, drep­tać i błą­dzić, by od­na­leźć Jo­se­phine w tra­dy­cyjny spo­sób.

Do­bie­gam do domu przy­szłej żony jej by­łego na­rze­czo­nego. Już z ulicy za­uwa­żam, że coś jest bar­dzo nie w po­rządku. Wo­kół po­se­sji unosi się du­szący, bal­sa­miczny za­pach, w oknach mru­gają świa­tła, a w od­dali sły­chać czyjś gło­śny jęk.

Wpa­dam do środka jak bu­rza i roz­glą­dam się uważ­nie. Choć ni­g­dzie nie wi­dzę Jo­se­phine, wiem, po pro­stu czuję, że gdzieś tu prze­bywa. Prze­trzą­sam po­kój za po­ko­jem, gnam ko­ry­ta­rzem, omi­jam oran­że­rię, aż wresz­cie wy­ska­kuję na ty­łach bu­dynku, skąd do­ciera do mnie po­tężny huk.

Na­resz­cie. Zna­la­złem ją. Do­strze­gam Jo sto­jącą po­środku ogrodu. Kru­czo­czarne włosy dziew­czyny fa­lują na wie­trze, ręce trzyma unie­sione, za to z gar­dła wy­rywa się prze­raź­liwy char­kot. Za­iste – jest upiorna. Gdy­bym nie znał jej wcze­śniej, po­wie­dział­bym, że wła­śnie na­po­tka­łem naj­gor­szą masz­karę w ca­łej ga­lak­tyce. Wy­gląda, jakby miała za­raz wy­buch­nąć, przy oka­zji za­mie­nia­jąc w pył wszystko, co jej się na­pa­to­czy.

Do­ska­kuję do niej. Od­wra­cam się, aby spoj­rzeć w miej­sce, które tak bar­dzo ją ab­sor­buje. Na nie­du­żym bal­ko­nie za­uwa­żam dwie osoby: nie­wier­nego na­rze­czo­nego oraz jego uko­chaną. Ko­bieta wisi za ba­lu­stradą, do­brych kilka me­trów nad zie­mią, na­to­miast chło­pak kur­czowo trzyma za jej dło­nie, z ca­łej siły pró­bu­jąc wcią­gnąć ją na górę. Sy­pie śnieg i hula po­tworny wiatr, jak gdyby za chwilę miała nad­cią­gnąć za­mieć stu­le­cia.

– Prze­stań. – Szar­pię Jo za ra­mię. – Prze­stań, do cho­lery!

– Nie! – wrzesz­czy, ob­da­rza­jąc mnie wręcz mor­der­czym spoj­rze­niem. – Ona na niego nie za­słu­żyła.

– Nie to­bie o tym de­cy­do­wać! – krzy­czę. – Zo­staw ich w spo­koju.

– Spa­daj stąd, lesz­czu, bo cie­bie też za­biję.

Jest silna. Znacz­nie sil­niej­sza, niż była jesz­cze parę go­dzin temu. Wy­rywa się z mo­jego chwytu i idzie do przodu. Od razu gnam za nią. Nie mogę po­zwo­lić, żeby przez moją głu­potę zmar­no­wała swoje szczę­ście. Gdyby nie ja, ni­gdy nie wpa­dłaby na ten po­ro­niony po­mysł. To moja wina.

– Za­trzy­maj się – roz­ka­zuję. – Stań i po­patrz na nich.

Jo ły­pie na mnie zło­wrogo. Jej przy­mru­żone oczy nie­mal ci­skają gromy. Za­czy­nam przy­go­to­wy­wać się na naj­gor­sze, kiedy za­ci­ska pię­ści, czer­wie­nie­jąc z pa­sji, jed­nak nie­ocze­ki­wa­nie coś ją przy­ha­mo­wuje. Za­styga na mo­ment, aby prze­nieść wzrok na bal­kon. Za­pada gro­bowa ci­sza, prze­ry­wana je­dy­nie roz­pacz­li­wym ję­kiem chło­paka.

– Ko­cham cię – la­men­tuje za­ła­many, de­spe­racko sta­ra­jąc się nie wy­pu­ścić uko­cha­nej z co­raz słab­szego uści­sku. – Nie po­zwolę ci spaść. Nie mo­żesz mnie zo­sta­wić.

Na­gle wiatr ustaje. Chło­pak po­woli wciąga dziew­czynę na bal­kon i mocno ją przy­tula, ob­sy­pu­jąc masą krót­kich po­ca­łun­ków. Jo­se­phine opada na zie­mię. Z jej gar­dła wy­rywa się gło­śny szloch, gdy zwija ciało w kłę­bek. Twarz w mig po­kry­wają rzewne łzy, z ko­lei dźwięki, które z sie­bie wy­daje, są tak po­twor­nie dra­ma­tyczne oraz bła­ga­jące o odro­binę uko­je­nia, że ra­nią na­wet moje serce.

Pod­cho­dzę do niej. Po­woli ku­cam obok, po czym kładę dłoń na jej ple­cach, de­li­kat­nie je po­cie­ra­jąc. Dziew­czyna nie ucieka jak ostat­nio, ale przy­ciąga mnie do sie­bie. Przy­wiera do mo­jej piersi, bez­gło­śnie wo­ła­jąc o po­moc.

Za­gar­niam Jo w ra­miona, uno­szę ją i pstry­kam pal­cami, aby prze­nieść nas da­leko stąd. Nie chcę, żeby tu była. Nie chcę, żeby prze­by­wała w po­bliżu mi­ło­ści swo­jego ży­cia wy­zna­ją­cej uczu­cia in­nej. Ni­czym so­bie nie za­słu­żyła na taki los. Zgi­nęła, ma­jąc rap­tem dwa­dzie­ścia je­den lat. Nie zdą­żyła jesz­cze zo­ba­czyć świata, za­ło­żyć ro­dziny, za­sza­leć ani od­na­leźć wła­snego miej­sca na ziemi. Ogrom­nie mi jej żal.

Te­le­por­tuję nas do parku nie­da­leko dworca. To tu­taj po­zna­li­śmy się bli­żej, dla­tego uzna­łem, że bę­dzie dla niej neu­tralną strefą. Sia­dam na ławce, nie wy­pusz­cza­jąc Jo z ob­jęć. Po­zwa­lam, by dała uj­ście emo­cjom, wy­pła­kała się i wy­rzu­ciła z sie­bie to, co ją przy­gniata. Ła­god­nie głasz­czę jej włosy, pró­buję po­cie­szyć, cze­kam, aż prze­goni roz­pacz. Mamy czas. Nie spie­szy się nam.

Dziew­czyna od­zy­skuje nad sobą kon­trolę do­piero po ja­kiejś go­dzi­nie. Za­wsty­dzona, za­że­no­wana i za­kło­po­tana nie­spiesz­nie się ode mnie od­suwa. Przez dłuż­szą chwilę unika mo­jego wzroku, za­pewne nie wie­dząc, jak po­winna się za­cho­wać. Prze­ciera twarz rę­ka­wem płasz­cza, pro­stuje się, na­stęp­nie, kiedy wresz­cie na­biera od­wagi, nie­śmiało spo­gląda mi w oczy.

– Dzię­kuję, że mnie po­wstrzy­ma­łeś – chrypi ci­cho. – Gdyby nie ty, znisz­czy­ła­bym ich oboje.

– Ciii – szep­czę, po­sy­ła­jąc jej lekki uśmiech. – Już do­brze. Za­po­mnij o tym.

– Prze­pra­szam. Nie chcia­łam spra­wiać ci tylu pro­ble­mów. Po pro­stu… – za­wie­sza głos. – Gdy go zo­ba­czy­łam, ca­łego we­so­łego i roz­anie­lo­nego, coś we mnie pę­kło, bo zda­łam so­bie sprawę, czego tak na­prawdę pra­gnę­łam naj­go­rę­cej.

– Czego? – Oży­wiam się. – Po­wiedz mi.

– Dziecka – mru­czy za­smu­cona, ście­ra­jąc z po­liczka po­je­dyn­czą łzę. – Za­wsze ma­rzy­łam, by kie­dyś zo­stać matką.

Na­raz, ni­czym za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, w mo­jej gło­wie ro­dzi się pe­wien plan. Do­słow­nie do­staję ob­ja­wie­nia. No nie! To jest tak pro­ste i oczy­wi­ste, aż na­bie­ram ochoty, by sa­mego sie­bie spo­licz­ko­wać za to, że wcze­śniej o tym nie po­my­śla­łem. Za­miast od­wa­lać szopkę w stylu „Uwierz w du­cha”, mo­głem oszczę­dzić Jo tych wszyst­kich zmar­twień.

Śmierć, sta­rze­jesz się, stary druhu.

– Co ci jest? – Dziew­czyna pa­trzy na mnie py­ta­jąco, gdy przy­bie­ram trium­falną minę. – Wy­glą­dasz, jak­byś wła­śnie wy­grał na lo­te­rii.

– Wiem, jak mogę ci po­móc.

Wstaję z ławki, przy oka­zji pod­ry­wa­jąc Jo z sie­dzi­ska. Ta pisz­czy zdez­o­rien­to­wana moim dzi­wacz­nym za­cho­wa­niem, tym­cza­sem ja po­mi­jam wszel­kie kon­we­nanse i za­sady do­brego wy­cho­wa­nia – prze­peł­niony eu­fo­rią biorę ją na ręce, za­my­ka­jąc jej ciało w szczel­nym uści­sku.

Prze­no­szę nas w inne miej­sce. Lą­duję we­wnątrz sta­rego domu i po­woli sta­wiam dziew­czynę na drew­nia­nej pod­ło­dze. Po­miesz­cze­nie jest ciemne, po­nure, ma­lut­kie okno rzuca nie­wiele świa­tła. W po­koju prak­tycz­nie nie ma me­bli poza znisz­czoną ko­ły­ską sto­jącą w cen­tral­nej czę­ści. Od razu pod­cho­dzę w jej stronę, cią­gnąc Jo za sobą.

Po­chy­lamy się nad łó­żecz­kiem. Na sta­rym ma­te­racu leży ma­leń­kie dzie­ciątko. Śpi spo­koj­nie i ci­chutko, nie wy­da­jąc z sie­bie na­wet naj­mniej­szego dźwięku. Śliczna kru­szynka, która wła­śnie za­czyna two­rzyć wła­sną hi­sto­rię.

Jo­se­phine uśmie­cha się sze­roko. Wy­ciąga rękę, po­tem de­li­kat­nie gła­dzi nie­mow­lęcą główkę. Wi­dzę wy­raź­nie pły­nącą od niej mi­łość, w oczach tań­czą we­sołe iskierki, roz­pro­mie­nia się. Te­raz już wiem, co na­leży zro­bić.

– Kto to? – szep­cze.

Od­cią­gam ją od ko­lebki, obej­muję w pa­sie i po­now­nie pstry­kam pal­cami, aby prze­trans­por­to­wać nas na ze­wnątrz. Jo od­ska­kuje mo­men­tal­nie, jak tylko czuje grunt pod no­gami. Przy­gląda mi się ze zdzi­wie­niem, wy­cze­ku­jąc od­po­wie­dzi.

– Oj­ciec tego ma­luszka po­zo­staje nie­uchwytny, matka zaś zmarła pod­czas po­rodu – wy­ja­śniam po­woli. – Nie ma żad­nych krew­nych ani ni­kogo, kto mógłby się nim za­opie­ko­wać. Chwi­lowo prze­bywa u są­sia­dów, ale szu­kają już dla niego sie­ro­cińca.

– Dla­czego mi to mó­wisz? – Jej pię­ści się za­ci­skają. – Prze­cież je­stem du­chem. Nie żyję. Nie mogę dla niego nic zro­bić.

– A wła­śnie, że mo­żesz – kon­ty­nu­uję. – Ist­nieje kilka dróg, które du­sza może obrać po śmierci. Niebo i Pie­kło, po­zo­sta­nie na Ziemi, wieczna tu­łaczka lub za­miana w mści­wego du­cha oraz jesz­cze jedna, ostat­nia. Sta­nie się Anio­łem Stró­żem.

– Anio­łem Stró­żem? – po­wta­rza zdu­miona. – Co to zna­czy?

– To, że by­ła­byś od­po­wie­dzialna za los tego dzie­ciątka od tej chwili aż po ostat­nie dni jego ży­cia.

– Zgoda.

– Za­cze­kaj! – Po­wstrzy­muję ją. – Za­nim się zgo­dzisz, po­wi­nie­nem ci wszystko wy­tłu­ma­czyć. Mu­sisz znać fakty, by pod­jąć świa­domą de­cy­zję. Póź­niej nie bę­dzie od­wrotu, nie­ważne, co na­stąpi. Ni­gdy nie wia­domo, na kogo wy­ro­śnie nie­mowlę. Może być szla­chet­nym, do­brym czło­wie­kiem albo złym i nik­czem­nym. Nie zdo­łasz się wy­co­fać ani…

– Nie­istotne – prze­rywa mi z de­ter­mi­na­cją. – Chcę tego.

– Do­brze.

Spo­glą­dam w górę, bez­gło­śnie da­jąc znać ca­łemu Chó­rowi, że spo­tka­łem ko­goś, kto pra­gnie za­si­lić ich sze­regi. Niebo roz­stę­puje się do­słow­nie na uła­mek se­kundy, a ja uważ­nie ob­ser­wuję Jo prze­obra­ża­jącą się w anioła.

Jej znisz­czone nie­bie­skie buty za­stę­pują krysz­ta­łowe pan­to­fle, stary, wy­świech­tany płaszcz znika bez­pow­rot­nie, za to ciało spo­wija pro­sta, biała suk­nia przy­le­ga­jąca tak, jakby była szyta na miarę. Czarne włosy mści­wego du­cha z po­wro­tem przy­bie­rają kasz­ta­nową barwę i opa­dają ka­ska­dami na ra­miona, z ko­lei nie­bie­skie tę­czówki błysz­czą ni­czym sza­firy. Naj­bar­dziej nie­zwy­kłe jest na­to­miast coś in­nego. Z ło­pa­tek, aż na roz­pię­tość mniej wię­cej dwóch jar­dów, wy­ra­stają śnież­no­białe, aniel­skie skrzy­dła.

Jo­se­phine pa­trzy na nie z za­chwy­tem. Za­czyna ma­chać nimi ryt­micz­nie, żeby unieść się nad zie­mią. Przy­cho­dzi jej to z taką ła­two­ścią, jak gdyby była do tego stwo­rzona. Wi­ruje w po­wie­trzu, okrąża oko­licę, po­tem wraca, opada nie­spiesz­nie i sta­wia stopy na tra­wie. Z jej gar­dła wy­do­bywa się naj­szczer­szy, naj­we­sel­szy śmiech, jaki do­tąd sły­sza­łem. Olśnie­wa­jące.

Chrza­nić to!

Ro­bię krok w przód, uj­muję twarz Jo w dło­nie, po czym skła­dam na jej ustach de­li­katny po­ca­łu­nek. Dziew­czyna na­pina mię­śnie, za­sko­czona tak na­głą czu­ło­ścią, jed­nak za­raz po­woli się roz­luź­nia. Za­ta­pia opuszki pal­ców w mo­ich wło­sach, przy­ciąga mnie bli­żej sie­bie, na­stęp­nie nie­śmiało ca­łuje. Sma­kuje słoń­cem. Jest piękna. Ide­alna.

– Mu­szę już iść – oznaj­miam po­sęp­nie, nie­chęt­nie się od niej od­ry­wa­jąc. – Nie mogę tu dłu­żej zo­stać.

– Spo­tkamy się jesz­cze? – pyta z na­dzieją. – Bar­dzo bym tego chciała.

– Oczy­wi­ście. – Po­cie­ram kciu­kiem jej po­li­czek. – Wrócę za nie­całe sie­dem­dzie­siąt lat, żeby ra­zem z tobą do­pil­no­wać, by chło­piec, któ­rego zo­sta­wiam pod twoją opieką, tra­fił w od­po­wied­nie miej­sce. Wtedy już nie po­zwolę ci odejść. Do­ko­na­łaś wła­ści­wego wy­boru, Jo.

Uśmie­cham się do niej. Po raz ostatni spo­glą­dam na jej prze­śliczne ob­li­cze i z ocią­ga­niem pstry­kam pal­cami.

Iza­bella Aga­czew­ska – oli­go­fre­no­pe­da­gog, wraz z uczniami z nie­peł­no­spraw­no­ścią in­te­lek­tu­alną two­rzy spek­ta­kle te­atralne i filmy fa­bu­larne. Za­pa­lona po­dróż­niczka uwiel­bia eska­pady ro­we­rowe i pie­sze wę­drówki. Jej pierw­szą mi­ło­ścią były i są książki.

Zle­ce­nie to hi­sto­ria doj­rza­łej ko­biety, wio­dą­cej ży­cie pod klo­szem swych nad­mier­nie opie­kuń­czych i nie­zno­szą­cych sprze­ciwu ro­dzi­ców. Nie umie się im prze­ciw­sta­wić, ani nie ma od­wagi, by za­cząć żyć we­dług wła­snego planu. Tuż przed swo­imi czter­dzie­stymi uro­dzi­nami Mał­go­rzata otrzy­muje ta­jem­ni­czy te­le­fon od nie­zna­nego męż­czy­zny, który oświad­cza, że ma na nią zle­ce­nie…

Opo­wia­da­nie z ga­tunku oby­cza­jo­wego

„Bądź nie­za­leżny. Sa­mo­wy­dawcy na­uczą Cię po­dą­żać Wła­sną ścieżką”.

Iza­bella Aga­czew­ska

Zle­ce­nie

Mi­jał ko­lejny, prze­wi­dy­walny dzień. Te same czyn­no­ści, te same twa­rze, te same słowa, te same zda­rze­nia, te same ob­razy przed oczami… Jej plan dnia ni­czym się nie róż­nił od wczo­raj­szego. A wczo­raj­szy od przed­wczo­raj­szego… Na­wet dni świą­teczne nie od­bie­gały wiele od tego usta­lo­nego od lat rytmu…

Po­budka. Wstaje, na­sta­wia wodę w czaj­niku, przy­go­to­wuje le­kar­stwa dla ro­dzi­ców…

Robi her­batę na pół­cie­pło z do­dat­kiem wy­stu­dzo­nej już wody, dla mamy ze sło­dzi­kiem, dla taty z mio­dem i cy­tryną.

Mie­rzy po­ziom cu­kru ma­mie, ci­śnie­nie ta­cie…

Daje za­strzyk in­su­liny ma­mie, leki na wrzody żo­łądka ta­cie…

Po­tem przy­go­to­wuje śnia­da­nie…

Chwila prze­rwy w ocze­ki­wa­niu, aż ro­dzice zejdą do ja­dalni. Może od­pi­sać na pierw­sze ma­ile klien­tów lub wy­słać roz­li­cze­nia po­czy­nione nocą…

Śnia­da­nie – nie­śpieszne, pełne utar­tych roz­mów, tych sa­mych prze­my­śleń, iden­tycz­nych py­tań…

Ko­lejna por­cja le­ków.

Święty czas na wy­słu­cha­nie wia­do­mo­ści w ra­diu. Ro­dzice za­sia­dają w fo­te­lach, ona sprząta po śnia­da­niu.

Robi za­kupy w tym sa­mym osie­dlo­wym skle­piku. We­dług li­sty sta­ran­nie przy­go­to­wa­nej przez mamę – chleb, mleko, ser… Naj­waż­niej­sze! Ga­zety co­dzienne dla taty, krzy­żówki dla mamy – bez tego się nie obej­dzie.

We­ran­do­wa­nie. Ro­dzice wy­cho­dzą do ogrodu lub za­sia­dają na we­ran­dzie osło­nię­tej szkla­nymi szy­bami i po­grą­żają się w lek­tu­rze prasy bądź roz­wią­zują krzy­żówki. Obo­wiąz­kowa kawa zbo­żowa dla taty, latte dla mamy…

Czas na pracę. Cy­fry zmie­niają się na ekra­nie w sza­lo­nym tem­pie. Ta­belki i dia­gramy po­rząd­kują chaos. Wszystko musi się zga­dzać, ża­den błąd nie ma prawa za­ist­nieć w ko­lum­nie czy wier­szu skru­pu­lat­nie za­pi­sa­nych liczb. Baczne oko i by­stry umysł za­raz go wy­pa­trzą i zro­bią z nim na­le­żyty po­rzą­dek. Ko­lejne ma­ile, wia­do­mo­ści. Zle­ce­nia sy­pią się ze skrzynki od­bior­czej…

Alarm w te­le­fo­nie przy­po­mina o końcu pracy. Musi zejść do kuchni, po­móc ma­mie przy­go­to­wać obiad. W za­sa­dzie nie jest nie­zbędna, bo mama sama wszystko po­trafi zro­bić. Nie jest znie­do­łęż­niałą sta­ruszką. Jed­nak lubi mieć asy­stę i ko­goś, kogo może po­uczać. Tak więc scho­dzi na dół i za­mie­nia się w pod­ku­chenną. Wy­ko­nuje po­le­ce­nia i wy­słu­chuje zna­nej już ty­rady o tym, jak na­leży przy­go­to­wać ide­alny wy­war z mięsa i wa­rzyw.

Po­rządki. Za­nim do­go­tują się ro­sół i ziem­niaki, wrzuca pra­nie do pralki, od­ku­rza i ściera nie­wi­doczne pyłki z me­bli.

Po obie­dzie, gdy ro­dzice drze­mią w fo­te­lach, a kuch­nia błysz­czy, może znów po­grą­żyć się w pracy. Jed­nak nie na długo. Trzeba przy­go­to­wać pod­wie­czo­rek, za­pa­rzyć her­batę – zie­loną dla mamy, białą ja­śmi­nową dla taty. Po­kroić cia­sto dla dia­be­ty­ków, obrać owoce i wsłu­chać się w kon­wer­sa­cję o sy­tu­acji po­li­tycz­nej w kraju. Ro­dzice co dzień roz­trzą­sają po­czy­na­nia rządu i ko­men­tują re­ak­cje opo­zy­cji. Zna na pa­mięć całe se­kwen­cje ich wy­po­wie­dzi. Ar­gu­menty, kontr­ar­gu­menty, za­rzuty i pe­any… W za­sa­dzie jest bier­nym uczest­ni­kiem roz­mowy, jed­nak nie­od­łącz­nym, bo raz po raz są kie­ro­wane na nią zna­czące spoj­rze­nia. Nie, nie po to, by za­brała głos. By przy­tak­nęła przed­mówcy. Sie­dzi więc na krze­śle i raz po raz po­ta­kuje. Przy­zwy­cza­iła się już do swo­jej roli i nie za­mie­rza z niej wy­cho­dzić.

Z obo­wiązku to­wa­rzy­sze­nia w roz­mo­wie zwal­nia ją dźwięk te­le­fonu. Te­raz kto inny przej­mie pa­łeczkę. Za­zwy­czaj jest to ciotka Ja­dwiga albo wu­jek Al­bert, oboje sa­motni. Do­peł­niają co­dzien­nego ry­tu­ału, te­le­fo­nu­jąc do je­dy­nych krew­nych. Be­ata rzadko dzwoni. Sio­stra za­wsze znaj­dzie wy­mówkę. Prze­cież ma ro­dzinę i nor­malną pracę. Nie­istotne, że jej dzieci są już na­sto­let­nie i nie po­trze­bują niańki. Nor­malna praca… czyli praca w biu­rze wśród lu­dzi… Ona może o tym tylko po­ma­rzyć.

Siada przy biurku. Ma go­dzinę, może pół­to­rej na za­głę­bie­nie się w świat liczb, za­nim przyj­dzie ko­lej na przy­go­to­wa­nie ko­la­cji. Po­now­nie dawka le­karstw, po­now­nie krzą­ta­nina w kuchni, po­now­nie spek­takl przy stole roz­gry­wany po raz ty­sięczny…

Po­zo­staje jesz­cze je­den punkt pro­gramu – to­a­leta. Musi po­móc ma­mie wejść do wanny, a po­tem się z niej wy­do­stać. Za nic nie może na­mó­wić ro­dzi­ców na re­mont ła­zienki. Prysz­nic byłby wy­god­niej­szy, jed­nak spo­tyka się z opo­rem nie do przej­ścia.

Gdy ro­dzice leżą już w łóż­kach, każde w swo­jej sy­pialni, raz po raz pro­szą ją o przy­nie­sie­nie róż­nych drob­no­stek, o któ­rych nie­ustan­nie za­po­mi­nają. Oku­lary, szklanka wody, koc, do­dat­kowa po­duszka… Włą­czyć ra­dio, wy­łą­czyć lampkę, za­no­to­wać coś waż­nego. Ta wę­drówka z jed­nego po­koju do dru­giego koń­czy się około dwu­dzie­stej pierw­szej. Wtedy spo­koj­nie może usiąść do pracy. Roz­li­cze­nia, fak­tury, ma­ile, wia­do­mo­ści… Po­now­nie cy­fry rzą­dzą jej świa­tem.

Kła­dzie się do łóżka do­brze po pół­nocy. Nie­kiedy czas jej snu skraca się do dwóch, trzech go­dzin. W tych krót­kich chwi­lach mię­dzy jawą a snem czuje się wolna. Trwa to kilka mi­nut bądź se­kund. Za­nim opadną po­wieki.

Wła­ści­wie nie ma po­wodu do na­rze­kań. Ma dach nad głową, ko­cha­ją­cych lu­dzi przy so­bie, sta­bilną pracę, bar­dzo do­bre do­chody, wy­jazd do sa­na­to­rium z ro­dzi­cami dwa razy w roku. Cze­góż chcieć wię­cej? Be­ata twier­dzi, że jej za­zdro­ści. Tylko czemu nie chce się za­mie­nić? Dom jest prze­cież duży… Mo­głaby za­miesz­kać tu wraz ze swoją ro­dziną. Tym bar­dziej że gniotą się we czwórkę w miesz­ka­niu w bloku.

A ona mo­głaby się w końcu wy­pro­wa­dzić. Do­biega czter­dziestki, może czas po­my­śleć o wła­snym lo­kum…

– Ko­chana, a gdzie ci bę­dzie le­piej? – Sły­szy w gło­wie głos sio­stry. – Masz tu bez­pieczną przy­stań. Ci­sza, spo­kój. Nikt ci na głowę nie włazi. Ro­dzice prze­cież nie są uciąż­liwi. Zresztą z twoją przy­pa­dło­ścią nie mo­żesz na­ra­żać się na do­dat­kowy stres.

– Co to za fa­na­be­rie? – Do­biega ją głos mamy.

– Mało masz prze­strzeni? – dziwi się tata. – Prze­cież my nie bę­dziemy żyć wiecz­nie. Poza tym to się nie kal­ku­luje fi­nan­sowo. Utrzy­mać miesz­ka­nie w mie­ście to spory koszt. Wy­rzu­ca­nie pie­nię­dzy w błoto.

– I zo­sta­wi­ła­byś nas sa­mych na pa­stwę losu? – hi­ste­ry­zuje ro­dzi­cielka. – A jak się po­waż­nie roz­cho­ru­jemy? To kto nam szklankę her­baty poda? W końcu Be­atka ma swoje obo­wiązki, a ty…

To był ko­ronny ar­gu­ment. Jak­żeż śmia­łaby zo­sta­wić ro­dzi­ców bez opieki? I tak mu­sia­łaby co­dzien­nie do nich za­cho­dzić. Każde więc dy­wa­ga­cje nad wy­pro­wadzką koń­czyły się je­dyną słuszną de­cy­zją. Trwało to bez mała od dwu­dzie­stu lat.

Jed­nak nad­szedł dzień, w któ­rym w ści­śle za­pla­no­wany har­mo­no­gram i co­dzienną ru­tynę wbił się klin i za­chwiał usta­lo­nym po­rząd­kiem.

Te­le­fon. Niby rzecz, bez któ­rej nie umiemy wy­obra­zić już so­bie funk­cjo­no­wa­nia, był dla Mał­go­rzaty na­rzę­dziem tor­tury. W jed­nym je­dy­nym aspek­cie. Moż­li­wo­ści smart­fona ce­niła so­bie nie­po­mier­nie – wy­sy­ła­nie wia­do­mo­ści, ko­re­spon­den­cja ma­ilowa oraz nie­li­mi­to­wany do­stęp do stron in­ter­ne­to­wych. Jed­nak gdy roz­le­gał się dźwięk in­for­mu­jący o po­łą­cze­niu, wy­trą­cało ją to z rów­no­wagi, za­mie­rała ni­czym ra­żona pio­ru­nem, i spoj­rze­niem szu­kała ra­tunku u ro­dzi­ców ni­czym spło­szona, nie­śmiała dziew­czynka. Naj­bliżsi oraz klienci wie­dzieli, że nie od­biera te­le­fonu, więc rzadko dzwo­nili. Tylko wtedy, gdy było to nie­zmier­nie ważne i pilne. Znali usta­le­nia. Zo­sta­wiali na­gra­nia gło­sowe, które po­tem od­słu­chi­wała. Jed­nak gdy na wy­świe­tla­czu ko­mórki po­ja­wiał się nie­znany nu­mer, bar­dzo się de­ner­wo­wała. Serce moc­niej biło, od­dech przy­spie­szał, na twa­rzy za­kwi­tał ru­mie­niec. Znała te symp­tomy, sama ich świa­do­mość po­dwój­nie ją stre­so­wała. Pró­bo­wała z tym wal­czyć, ale z bie­giem lat pro­blem się tylko po­głę­biał. Prze­ra­żała ją ko­niecz­ność ode­bra­nia te­le­fonu. Dla­tego igno­ro­wała sy­gnał. Prze­waż­nie po dwóch-trzech ra­zach osoba dzwo­niąca re­zy­gno­wała z ko­lej­nych prób kon­taktu. Jed­nak tym ra­zem tra­fił się bar­dzo na­molny klient. Przy­pusz­czała, że to może być ktoś z no­wych zle­ce­nio­daw­ców, ktoś, kto za­po­mniał o usta­le­niach do­ty­czą­cych braku moż­li­wo­ści kon­taktu te­le­fo­nicz­nego.

Na­pa­stliwy dźwięk smart­fonu iry­to­wał i wy­bi­jał ją z pracy. Nie mo­gła go wy­ci­szyć, bo ro­dzice czę­sto pusz­czali krót­kie sy­gnały, by ją we­zwać na dół. Miała usta­wiony okre­ślony dzwo­nek do ich nu­me­rów i była do niego przy­zwy­cza­jona. Ten dla nie­zna­nych po­łą­czeń brzmiał zło­wrogo w jej uszach. Z nie­chę­cią pa­trzyła na ekran, ile­kroć roz­świe­tlał się rów­no­cze­śnie z brzmie­niem na­tar­czy­wej me­lo­dyjki. Przy ósmej czy też dzie­wią­tej pró­bie w końcu nie wy­trzy­mała i na­ci­snęła zie­loną słu­chawkę. Za­sko­czyła samą sie­bie…

– Ha… ha-halo? – wy­ją­kała.

W od­po­wie­dzi usły­szała sym­pa­tyczny mę­ski głos:

– Czy roz­ma­wiam z pa­nią Mał­go­rzatą?

– Ttta­aakkk… – Udało się jej wy­du­sić. Czuła, jak pot spływa jej po skroni.

– Mam na pa­nią zle­ce­nie…

– Nnnie. – To krót­kie słowo kosz­to­wało ją sporo wy­siłku. – Nnnie ro… ro… zzzuu… – wzięła głę­boki od­dech – …mmiem – do­koń­czyła z ulgą. Udało jej się prze­brnąć przez ko­lejne gło­ski. Po­my­ślała, że może źle usły­szała męż­czy­znę. Pew­nie cho­dziło mu o to, że ma dla niej zle­ce­nie.

– Nie mogę zdra­dzić, kto mnie na pa­nią na­słał, jed­nak niech się pani przy­go­tuje na naj­gor­sze…

– Aaaa… lllee ooo… – Bra­ko­wało jej tchu. – Ooo… cccooo chch­chooo… – jesz­cze je­den od­dech – dzziiii?

– Uprze­dzano mnie, że roz­mowa z pa­nią może być trudna – za­śmiał się nie­przy­jem­nie fa­cet po dru­giej stro­nie słu­chawki. – Nic nie szko­dzi – kon­ty­nu­ował nie­zra­żony. – Pro­szę za­pi­sać so­bie datę…

– Jjja… – Nie zdą­żyła wy­du­kać.

– Trzy­na­stego maja, go­dzina szes­na­sta trzy­dzie­ści.

– Nnniiieee.

– To ter­min re­ali­za­cji zle­ce­nia, za­pi­sała pani?

– Aaaa…

– Otrzyma pani SMS z ad­re­sem zbiórki. Bę­dzie się mu­siała pani sta­wić na miej­scu w ciągu dwu­dzie­stu mi­nut od chwili otrzy­ma­nia wia­do­mo­ści. Cze­kają pa­nią nie­za­po­mniane chwile.

– Tttto nnn­niieee… pppo… – Za­ci­nała się co­raz bar­dziej. Mu­siała co chwilę brać od­dech. – Rrro… zzz­zuuu… mmmiiee… nnnie…

To nie­po­ro­zu­mie­nie – krzy­czała w my­ślach, pra­gnąc z ca­łych sił, by słowa po­pły­nęły bez prze­szkód. Jed­nak jej wy­siłki oka­zały się da­remne. Męż­czy­zna się roz­łą­czył, zo­sta­wia­jąc ją w kon­ster­na­cji.

Co to było? – za­sta­na­wiała się. Po­myłka, to pewne.

Jed­nak… Prze­cież pa­dło jej imię. Sły­szała wy­raź­nie. Jesz­cze ta data… Trzy­na­stego maja miała uro­dziny… Czter­dzie­ste. Czyżby jej po­strze­lona sio­stra szy­ko­wała dla niej ja­kąś nie­spo­dziankę? Po Be­acie mo­gła się wszyst­kiego spo­dzie­wać. Cho­ciaż to dziwne, prze­cież nie ob­cho­dzili uro­dzin. Ni­gdy. Na­wet tych okrą­głych. Ro­dzice hoł­do­wali ja­kiejś dziw­nej za­sa­dzie, że świę­tuje się imie­niny. Uro­dziny są do­bre dla ma­łych dzieci. Od chwili gdy skoń­czyła dzie­sięć lat, już ni­gdy nikt nie pa­mię­tał o jej dniu na­ro­dzin. I na­gle te­raz mia­łoby się to zmie­nić? Je­śli to nie sio­stra, to kto? Ro­dzi­ców wy­klu­czyła od razu. Nikt inny nie przy­cho­dził jej do głowy. Nie utrzy­my­wała żad­nego kon­taktu z ko­le­żan­kami ze stu­diów, a tym bar­dziej z cza­sów li­ceum… Je­dyna przy­ja­ciółka wy­pro­wa­dziła się trzy lata temu do Nie­miec i kon­takt się im urwał, więc Pa­try­cja też od­pada.

Czyżby Ro­bert so­bie o niej przy­po­mniał? Co kilka lat ob­ja­wiał się skru­szony, obie­cy­wał mi­łość po grób, a po­tem przy pierw­szej lep­szej oka­zji zni­kał bez słowa. Była jed­nak na tyle głu­pia, że za każ­dym ra­zem da­wała mu ko­lejną szansę, a po­tem od­cho­ro­wy­wała swoją na­iw­ność.

Za­prze­stała roz­my­ślań, alarm w te­le­fo­nie przy­po­mniał jej o obie­dzie. Ze­szła więc do kuchni i za­ło­żyła far­tuch. Dziś mama za­or­dy­no­wała mie­lone z du­szoną mar­chewką i pu­rée ziem­nia­cza­nym. Słu­cha ty­rady matki, skro­biąc wa­rzywa. Raz po raz po­ta­kuje. Nikt nie ocze­kuje od niej od­po­wie­dzi. Ro­dzice już dawno przy­jęli jej mil­cze­nie za oczy­wi­stość. Nad­ra­biają swoim ga­dul­stwem.

Wie, że jej ją­ka­nie od za­wsze wszyst­kich uwie­rało. Wi­działa iry­ta­cję na twa­rzy ro­dzi­ców, nie­do­wie­rza­nie in­nych słu­cha­czy, gdy z tru­dem wy­do­by­wała słowa. Miała wra­że­nie, że wszy­scy roz­mówcy mę­czą się tak jak i ona w trak­cie kon­wer­sa­cji. Od­czu­wała ich znie­cier­pli­wie­nie i wy­cze­ki­wa­nie. To było bar­dzo fru­stru­jące. De­ner­wo­wała się jesz­cze bar­dziej, a wtedy jej gar­dło zwę­żało się i za­ci­skało. Dźwięki grzę­zły i nie mo­gły wy­do­stać się na ze­wnątrz. Lata te­ra­pii nie przy­nio­sły po­żą­da­nych re­zul­ta­tów. Lo­go­pe­dzi, psy­cho­lo­go­wie, psy­chia­trzy po za­pew­nie­niach i obiet­ni­cach w końcu roz­kła­dali bez­rad­nie ręce. By­wały chwile, gdy wy­da­wało się, że robi po­stępy i mowa sta­wała się płyn­niej­sza. Jed­nak za­wsze przy­da­rzało się coś, co pod­ci­nało jej skrzy­dła i wra­cała do punktu wyj­ścia. Każda wpadka to­wa­rzy­ska sta­wała się długo pa­mię­taną traumą. Zda­wała so­bie sprawę, że za­wio­dła ro­dzi­ców, któ­rzy upa­try­wali w niej swoją na­stęp­czy­nię. W ich pla­nach miała kon­ty­nu­ować ich bły­sko­tliwą ka­rierę wy­kła­dow­ców uni­wer­sy­tec­kich. Mu­siała je­dy­nie po­ko­nać swą sła­bość. Czuła pre­sję. Nie, nikt nic nie mó­wił. Wy­star­czyły spoj­rze­nia ro­dzi­ców, by wie­działa, że za­wio­dła, nie po­do­łała. Szczy­tem jej moż­li­wo­ści było ukoń­cze­nie w try­bie in­dy­wi­du­al­nym stu­diów eko­no­micz­nych i za­ło­że­nie firmy zaj­mu­ją­cej się księ­go­wo­ścią. Ale da­le­kie to było od ocze­ki­wań ro­dziny. Ją­ka­nie wy­eli­mi­no­wało ją też z ży­cia spo­łecz­nego. W przed­szkolu i szkole pod­sta­wo­wej była wy­śmie­wana lub trak­to­wana jak dzi­wa­dło. W li­ceum co prawda było le­piej, jed­nak to ona alie­no­wała się i sta­rała się być nie­wi­doczna. Umknęły jej pierw­sze randki, im­prezy, przy­ja­ciel­skie po­ga­duszki. Stu­dia za­po­wia­dały się do­brze, wresz­cie te­ra­pia przy­no­siła sa­tys­fak­cjo­nu­jące efekty. Po­ja­wił się Ro­bert. Za­częła wie­rzyć, że po­kona swoją sła­bość. Były okresy, że mó­wiła płyn­nie. Mi­łość uskrzy­dlała. Ro­dzice też ode­tchnęli. Jed­nak wszystko skoń­czyło się na­gle i nie­ocze­ki­wa­nie. Ro­bert znik­nął. Bez słowa, bez uprze­dze­nia. Zo­sta­wił ją dla córki pro­mo­tora, z którą bar­dzo szybko się oże­nił. Gośka była zdru­zgo­tana. Oka­zało się, że tylko ona żyła w nie­świa­do­mo­ści. Po­noć wszy­scy wie­dzieli o pla­nach ma­try­mo­nial­nych Ro­berta. Po tym wy­da­rze­niu za­mknęła się w so­bie. Ją­ka­nie wró­ciło z po­dwójną mocą. Prze­nio­sła się na tryb in­dy­wi­du­alny.

– Coś ty taka dzi­siaj za­my­ślona, Mał­go­rzato? – Mama się nie­cier­pli­wiła. – Umyj te ziem­niaki i po­staw na ku­chence. Prze­cież do ju­tra się nie ugo­tują. A po­tem weź się za sma­że­nie ko­tle­tów.

Ock­nęła się i wy­ko­nała po­le­ce­nie ro­dzi­cielki. Tata wszedł za­afe­ro­wany do kuchni z ko­mórką w dłoni.

– Lu­cynko, rzecz nie­by­wała – oznaj­mił do­no­śnym gło­sem. – Mamy za­pro­sze­nie do pro­fe­sor­stwa Wi­śniew­skich.

Za każ­dym ra­zem iry­to­wało ją, z jaką es­tymą tata trak­to­wał te­ściów Be­aty. Ro­dzice za­wsze z naj­wyż­szym sza­cun­kiem wy­ra­żali się o lu­dziach swo­jego po­kroju, czyli o pro­fe­so­rach z uczelni. Sio­stra wie­działa, koło kogo ma się za­krę­cić, by zy­skać przy­chyl­ność ro­dzi­ców. Le­piej nie mo­gła tra­fić. Syn przy­ja­ciela ojca. Pro­fe­sor nad­zwy­czajny jako teść nada­wał się ide­al­nie. Mąż z aspi­ra­cjami na­uko­wymi. Le­piej do­go­dzić ro­dzi­com nie mo­gła. Nie to, co ona, Mał­go­rzata stara panna, w do­datku wie­lo­krot­nie po­rzu­cona…

– Za­dzwo­nił do mnie Teo­dor. Jadą na week­end do swo­jej da­czy w Ka­zi­mie­rzu Dol­nym i chcą, by­śmy do nich do­łą­czyli. Bę­dzie też pro­fe­sor Jó­ze­fo­wicz z Kra­kowa. Pa­mię­tasz, Lu­cynko? Był moim naj­lep­szym dok­to­ran­tem.

– Oczy­wi­ście, że pa­mię­tam tego nie­śmia­łego blon­dynka – od­po­wie­działa. – Te­raz już pro­fe­sor, jak ten czas leci… Tylko, Wik­to­rze, co z… – Zna­cząco po­pa­trzyła na córkę. Mał­go­rzata czuła ten wzrok na ple­cach, gdy mie­szała masę mię­sną w me­ta­lo­wej mi­sce.

– No wła­śnie… – za­czął oj­ciec.

– Nnniiee mmmaaa… rttt­tw­cieee siiiię – wy­du­kała. – Po… po…

– Tak, wiem, że so­bie po­ra­dzisz. – Mama uprze­dziła jej słowa. – Ale pew­nie ci bę­dzie przy­kro, jak my po­je­dziemy, a ty zo­sta­niesz sama.

– Ma­aam sssww­woo… jjj­jeee ppl­laaa… nny – wy­du­siła z sie­bie.

– Tak tylko mó­wisz. – Matka uda­wała, że się o nią mar­twi, ale już w gło­wie ukła­dała plan wy­jazdu.

– Na li­tość bo­ską, Lu­cynko, prze­cież ona jest już do­ro­sła – de­ner­wo­wał się pro­fe­sor. – Trzy dni bez ro­dzi­ców jej nie za­szko­dzi.

– Kiedy ten wy­jazd?

– W naj­bliż­szy pią­tek.

– Co to za ma­niery za­pra­szać tak na łapu-capu, toż to ja się nie zdążę na­le­ży­cie przy­go­to­wać. – Star­sza pani wpa­dła w pa­nikę.

– Masz na to całe cztery dni – od­po­wie­dział po­iry­to­wany. – Gra­cjan nas za­wie­zie – do­dał. – On ma bar­dzo ob­szerny ba­gaż­nik w swoim sa­mo­cho­dzie, nie mu­sisz się mar­twić.

Któż inny, jak nie ide­alny zięć miałby za­wieźć ro­dzi­ców do Ka­zi­mie­rza. Prze­cież jej nie po­wie­rzy­liby tak od­po­wie­dzial­nego za­da­nia. Zro­biła prawo jazdy dwa­dzie­ścia lat temu, ale nie­wiele miała oka­zji do pro­wa­dze­nia wie­ko­wego mer­ce­desa, który obec­nie stał w ga­rażu i się ku­rzył, od­kąd ojcu po­gor­szył się wzrok. Wła­ści­wie, to gdzie mia­łaby nim jeź­dzić?

– Mał­go­rzato! Co ty wy­pra­wiasz? – Głos ro­dzi­cielki wy­rwał córkę z za­my­śle­nia. – Spa­lisz wszyst­kie ko­tlety. Po­przew­ra­caj je na drugą stronę.

Gośka nie mo­gła sku­pić się na czyn­no­ściach. Po wy­sprzą­ta­niu kuchni po obie­dzie z ulgą udała się do swego azylu. Za­mknęła się w biu­rze, ale nie pod­jęła pracy. Jej my­śli krą­żyły wo­kół daty trzy­na­stego maja.

To nie może być przy­pa­dek, że ro­dzice wła­śnie na ten week­end do­stali za­pro­sze­nie od te­ściów Be­aty – roz­my­ślała. In­tryga gru­bymi nićmi szyta. Na miarę sio­stry. Jed­nak to miłe, że jest ktoś, kto o niej my­śli i chce spra­wić jej nie­spo­dziankę na uro­dziny. Te­raz już nie miała wąt­pli­wo­ści, że za ta­jem­ni­czym te­le­fo­nem stoi Be­ata. Pew­nie za­bie­rze ją na ko­la­cję albo do kina. Kie­dyś uma­wiały się na bab­skie wy­pady, ale to było dawno, za­nim sio­stra za­ło­żyła ro­dzinę, po­tem ich re­la­cje się po­psuły. Może te­raz wszystko się zmieni.

Jak na szpil­kach ocze­ki­wała piątku. Mu­siała prze­trwać taj­fun, jaki zgo­to­wała matka szy­ku­jąca się na week­end w Ka­zi­mie­rzu. Przy oka­zji zro­biła ro­dzi­cielce ge­ne­ralny po­rzą­dek w gar­de­ro­bie. Kilka wor­ków ubrań po­wę­dro­wało do punktu cha­ry­ta­tyw­nego. Gdy tuż przed po­łu­dniem trzy­na­stego maja wy­pra­wiła ro­dzi­ców, ode­tchnęła z ulgą. Jed­nak nie na długo. Raz po raz zer­kała na ko­mórkę. Za­sta­na­wiała się, co na sie­bie wło­żyć. Do szes­na­stej zdą­żyła zmie­nić zda­nie kilka razy. Gdy w końcu wbiła się w dy­żurną su­kienkę do­brą na każdą im­prezę – od imie­nin ciotki, po­przez wyj­ście do te­atru, na po­grze­bie koń­cząc, nad­szedł wy­cze­ki­wany SMS. Ad­res nic jej nie mó­wił. W po­bliżu ronda, na któ­rym miała się zja­wić, było i cen­trum han­dlowe z ki­nem, i kilka re­stau­ra­cji, i mu­zeum. No cóż, to się okaże. Wrzu­ciła do to­rebki ko­mórkę, port­fel i ko­ra­lową szminkę. Na­rzu­ciła ma­ry­narkę, wło­żyła śred­niej wy­so­ko­ści szpilki, wzięła pa­ra­sol i wy­szła. Nic nie za­po­wia­dało desz­czu. Niebo było bez­chmurne. Jed­nak roz­ło­żony pa­ra­sol miał być sy­gna­łem roz­po­znaw­czym. Chciało jej się śmiać. Sio­stra nie da­wała za wy­graną, ko­niecz­nie chciała spra­wić, by nie do­my­śliła się ca­łej in­trygi. Niech jej bę­dzie. Roz­łoży ten cho­lerny pa­ra­sol i zrobi z sie­bie kre­tynkę, prze­cież nie ten je­dyny raz. Nie mu­siała długo cze­kać na tak­sówkę. Po­ka­zała kie­rowcy ad­res na wy­świe­tla­czu ko­mórki i z błą­ka­ją­cym się na ustach uśmie­chem je­chała uli­cami mia­sta. Wpa­try­wała się w mi­ja­jące za szybą ob­razy. Cie­szyła się na spo­tka­nie z Be­atą.

Stała przy ru­chli­wym ron­dzie już kilka do­brych mi­nut. Ob­ser­wo­wała prze­chod­niów, szu­ka­jąc wśród nich zna­jo­mej twa­rzy. Za­czy­nała się nie­cier­pli­wić. Zer­kała na ha­ła­śliwe auta, które prze­my­kały obok. Zwró­ciła uwagę na je­epa. Był cały ubło­cony, jakby wy­je­chał z wą­wozu les­so­wego po gwał­tow­nej ule­wie. Wy­róż­niał się jak i ona sto­jąca z pa­ra­so­lem w ręce. Po raz ko­lejny spoj­rzała w stronę prze­chod­niów. Na­gle po­czuła, że ktoś wy­rywa jej pa­ra­sol z ręki, na­rzuca na głowę ciemny ma­te­riał, chwyta ją wpół i pod­nosi do góry. Nie zdą­żyła za­re­ago­wać. Wy­lą­do­wała na czymś mięk­kim. Usły­szała trzask za­my­ka­nych drzwi. Za­nim wy­swo­bo­dziła się z worka za­rzu­co­nego na twarz, auto ru­szyło z pi­skiem opon i po­nio­sło ją w dal.

– Ccc­cooo tttoo zzznn­naaa… – Bra­ko­wało jej tchu. – Czcz­czyyy…! – krzyk­nęła prze­ra­żona.

– Mó­wi­łem, że mam na pa­nią zle­ce­nie – za­śmiał się chło­pak w kow­boj­skim ka­pe­lu­szu, pro­wa­dzący sa­mo­chód. – Pta­szek w klatce – za­mel­do­wał ko­muś po dru­giej stro­nie słu­chawki.

Jaki pta­szek? – za­sta­na­wiała się. Niby ja? Po co te szy­fry?

– Już na pa­nią cze­kają – rzu­cił ze śmie­chem.

– Ppp­prr­rooo… ppprr­ro­ooszsz­sze­eeeę sss­siiieeę zza­aat­trz­rzy­y­y­ymm­ma­aaććć – ją­kała się, jed­no­cze­śnie szar­piąc za drzwiczki sa­mo­chodu, ale te były za­blo­ko­wane.

– Niech się pani nie de­ner­wuje. Złość pięk­no­ści szko­dzi.

– Tttooo pppo­oom­my­y­ył­łk­kaaa.

– Ra­czej nie­spo­dzianka. Pro­szę się od­prę­żyć. Czeka pa­nią nie­sa­mo­wity wie­czór, a na­wet noc. Nie, nie zdra­dzę szcze­gó­łów. Może się pani zdrzem­nąć… Bę­dziemy je­chać po­nad go­dzinę.

Uznała, że nie ma co się wście­kać. Nic to nie po­może. Sie­działa więc na tyl­nej ka­na­pie, za­sta­na­wia­jąc się, czy to na pewno sio­stra ją tak urzą­dziła. Nie było to do niej po­dobne. Wy­ma­gało zbyt dużo pre­cy­zji, pla­no­wa­nia i po­lotu. Be­ata by na to nie wpa­dła. A więc kto? Ja­kiś klient po­sta­no­wił się od­wdzię­czyć? Dziwny spo­sób, wręcz nie­praw­do­po­dobny. Czyżby Ro­bert po raz ko­lejny zwia­sto­wał swój wielki co­me­back? Na samą myśl prze­szły ją ciarki. Jej były chło­pak po­tra­fił za­ska­ki­wać. Fan­ta­zji mu nie bra­ko­wało. Wspo­mnie­nia po­wró­ciły. Spa­cery o za­cho­dzie słońca, wy­cieczka na Ma­derę, ko­la­cje z szam­pa­nem, kwiaty i cze­ko­ladki, upojne noce… Wszystko było ta­kie in­ten­sywne, mocne, pod­nie­ca­jące… Było ja­kieś, w prze­ci­wień­stwie do tej ru­tyny, któ­rej do­świad­czała przez ostat­nie lata.

Wiel­ko­miej­skie za­bu­do­wa­nia po­woli zni­kały za oknem szybko mkną­cego je­epa. Ich miej­sce za­jęły kra­jo­brazy wsi i pól, aż w końcu wszystko po­chło­nął las. Droga za­częła się ła­god­nie wić w górę. Dawno nie była w tej oko­licy, choć to tak bli­sko Rze­szowa.

Wła­ści­wie nie była już zła, na­wet lęk mi­nął. Po­ry­wacz wy­dał jej się sym­pa­tyczny, uśmie­chał się i śpie­wał na cały głos prze­boje pusz­czane w ra­diu. Za­pew­niał, że czeka na nią na­prawdę miła nie­spo­dzianka. Kieł­ko­wała w niej cie­ka­wość. Za­in­try­go­wała ją ta sy­tu­acja i za­częła na­wet od­czu­wać eks­cy­ta­cję.

Czy to wła­ściwe? – ko­ła­tało się jej w gło­wie. A jak to ja­kiś psy­cho­pata i ten uśmiech to tylko taka przy­krywka?

– Nie je­stem żad­nym zbo­czeń­cem, gwał­ci­cie­lem ani po­że­ra­czem dam­skich serc. – Za­czął się gło­śno śmiać. – Może się pani roz­luź­nić.

Ale czyta w my­ślach, co też jest nie­bez­pieczne – skwi­to­wała.

– Mo-mo­ooż­żee mmii pppa­aannn po-po­wie­dzieć, do-dok­ką­ądd je-je­dzie­emmy? – Zdo­była się na za­da­nie py­ta­nia.

– Na­dal się pani mnie boi? – Za­śmiał się. – Pro­szę się uspo­koić, to prze­sta­nie się pani ją­kać.

– Jjaa sssiię ją-ją­kam oddd dzie-dziec­kaaa – wy­du­siła.

– Uff, to do­brze, bo my­śla­łem, że przeze mnie. – Za­śmiał się, a po­tem zo­rien­to­wał, że strze­lił gafę i za­czął prze­pra­szać. – To zna­czy nie­do­brze, że się pani jąka, bo to chyba nic faj­nego ta­kie cią­głe po­wta­rza­nie, można się zmę­czyć, na­wet zła­pać za­dyszkę, albo ję­zyk so­bie od­gryźć…

Prych­nęła. Roz­ba­wił ją tym od­gry­za­niem ję­zyka. Za­wsze ner­wowo re­ago­wała na wszel­kie przy­tyki co do jej za­bu­rze­nia mowy, jed­nak ta uwaga była tak ab­sur­dalna, że wy­buch­nęła śmie­chem.

– Ale do­brze, że nie przeze mnie. O to mi tylko cho­dziło. – Męż­czy­zna za­czer­wie­nił się. – My­śli pani pew­nie: „Co za kre­tyn”.

– Nniee, tttoo nnnie­nie ttakk.

– Mó­wię, to co my­ślę, walę pro­sto z mo­stu…

Na­szła ją re­flek­sja: Że­bym i ja tak po­tra­fiła wy­po­wie­dzieć swoje my­śli…

Za­mil­kli oby­dwoje. Mał­go­rzata przy­glą­dała się ukrad­kiem kie­rowcy. Był od niej młod­szy. Ścią­gnął kow­boj­ski ka­pe­lusz i zmierz­wił kru­czo­czarne, nie­sforne włosy, które te­raz ster­czały na różne strony. Miał kil­ku­dniowy za­rost. Lu­biła taki. Fla­ne­lowa ko­szula w czer­woną kratę do­da­wała po­ry­wa­czowi oso­bli­wego uroku. W lu­sterku zo­ba­czyła jego piwne oczy oko­lone dłu­gimi, ciem­nymi rzę­sami. Ich spoj­rze­nia na krótką chwilę się spo­tkały. Zmie­szała się i od­wró­ciła głowę.

Przy­stojny – po­my­ślała.

Ładna – po­my­ślał on. Szkoda, że ją­kała. – Od razu po­ża­ło­wał swo­ich nie­wy­pa­rzo­nych my­śli. Dla­czego ją dys­kre­dy­tuję na sa­mym wstę­pie?

Je­chali w mil­cze­niu przez ja­kiś czas. Droga wiła się mię­dzy drze­wami. Pa­no­wał pół­mrok, pro­mie­nie słońca z tru­dem prze­bi­jały się przez gę­ste li­ście. Po­po­łu­dnie po­woli ga­sło. Za go­dzinę roz­pocz­nie się co­dzienny spek­takl na nie­bie. Jed­nak dziś za­po­wia­dał się nie­zwy­kle uro­kliwy. Po­ja­wiły się bo­wiem białe ob­łoki, które w bla­sku za­chodu na­biorą ró­żowo-czer­wo­nych barw.

– Na­prawdę nie wie pani, kto ją tak urzą­dził? – za­dał py­ta­nie męż­czy­zna, który nie był przy­zwy­cza­jony do dłu­giego mil­cze­nia.

– Nnie – od­po­wie­działa.

– Za­zwy­czaj ko­biety wie­dzą, zwłasz­cza w ta­kiej sy­tu­acji jak pani…

– Www ja-ja­kiej sy­sy­tu­acji?

– Nooo… – Dal­szą kon­wer­sa­cję prze­rwał te­le­fon. – Tak, już do­jeż­dżamy – rzu­cił do mi­kro­fonu. – Bę­dziemy za ja­kieś trzy mi­nuty.

Mał­go­rzata mo­gła się je­dy­nie do­my­ślać, że ktoś nie­cier­pli­wie ocze­ki­wał ich przy­jazdu, a wła­ści­wie to JEJ przy­jazdu. Czyżby to na­prawdę miał być Ro­bert?

– Musi pani za­ło­żyć wo­rek na głowę – rzu­cił po­ry­wacz. – Znaj­dzie go pani w schowku w drzwiach.

Spoj­rzała na niego nie­pew­nie.

– Pro­szę – do­dał cie­płym gło­sem. – To ele­ment za­bawy.

Zro­biło mu się jej żal. Była taka za­gu­biona. Wy­glą­dała jak mała dziew­czynka na tej ob­szer­nej tyl­nej ka­na­pie. Drobna, sku­lona, prze­ra­żona. Za chwilę to wszystko znik­nie i bę­dzie szczę­śliwa. In­nej opcji nie za­kła­dał.

Znów ich spoj­rze­nia skrzy­żo­wały się na uła­mek se­kundy. Męż­czy­zna, mimo ca­łej tej ab­sur­dal­nej sy­tu­acji, wzbu­dzał w niej za­ufa­nie. Pew­nie bę­dzie tego ża­ło­wać, ale wy­jęła wo­rek ze schowka w drzwiach i za­ło­żyła na głowę. Za­nim za­sło­niła oczy, jesz­cze raz spoj­rzała w lu­sterko i zo­ba­czyła przy­ja­zny uśmiech kie­rowcy. Czuła, jak auto pod­ska­kuje na nie­rów­nej dro­dze, skręca w prawo, a po­tem w lewo, zwal­nia i w końcu się za­trzy­muje.

– Pro­szę zo­stać. Za chwilę po pa­nią wrócę – po­wie­dział po­ry­wacz i wy­siadł. Mał­go­rzata miała ochotę wy­do­stać się z auta, ale po­wstrzy­mała się. Je­śli to miała być miła nie­spo­dzianka, to niech bę­dzie. Za­czeka.

Do­la­ty­wały do niej dźwięki to­czą­cej się roz­mowy. Jed­nak nie były na tyle gło­śne, by mo­gła się zo­rien­to­wać, o co cho­dzi. Nie udało się jej też roz­po­znać żad­nego głosu. Na­gle drzwi sa­mo­chodu otwo­rzyły się i po­czuła czy­jąś rękę na swoim ra­mie­niu. Drgnęła.

– Pro­szę się nie bać – po­wie­dział po­ry­wacz. – Za­raz za­gadka się roz­wiąże i za­cznie się za­bawa. We­zmę pa­nią za rękę. Pro­szę uwa­żać na głowę.

Uścisk jego dłoni był de­li­katny, ale zde­cy­do­wany. Drugą ręką ase­ku­ro­wał jej głowę, by się nie ude­rzyła o fra­mugę drzwi. Po­czuła jego cie­pło i za­pach. Prze­bi­jała się w nim woń drzewa san­da­ło­wego. Wy­sia­dła z sa­mo­chodu i sta­nęła tro­chę nie­pew­nie. Pod sto­pami wy­czuła drobne ka­mie­nie. Owiał ją cie­pły, wio­senny po­dmuch po­wie­trza.

– Go­towa? – za­py­tał.

– Tttak – wy­szep­tała i za­mknęła oczy.

Po­czuła, jak wo­rek unosi się, mu­ska­jąc ją po twa­rzy i wło­sach. Przez chwilę pa­no­wała ci­sza, a po­tem do­biegł ją pisk.

– Co to ma być? – krzy­czał dam­ski głos.

– Gdzie jest Gośka? – wtó­ro­wał mu drugi, także dam­ski.

– Kto to jest? – do­łą­czył trzeci.

Otwo­rzyła oczy i uj­rzała trzy nie­znane jej dziew­czyny. Nie ro­zu­miała, o co cho­dzi.

– To jest pani Mał­go­rzata – po­wie­dział po­ry­wacz.

– Ale to nie ta!!! Gdzie jest na­sza panna młoda? – krzy­czały dziew­czyny jedna przez drugą. – Gdzie Gośka?

– Jak to nie ta? – za­py­tał skon­ster­no­wany męż­czy­zna.

– Ty­mon, coś ty, kurwa, od­wa­lił – grzmiał wy­soki, po­tęż­nie zbu­do­wany męż­czy­zna ubrany po­dob­nie do po­ry­wa­cza. Miał taki sam ka­pe­lusz i ko­szulę w kratę.

Stała w oku cy­klonu, a nad nią prze­ta­czała się po­tężna bu­rza nie­po­ro­zu­mień i wy­ła­do­wań nie­cen­zu­ral­nych słów. Nie bar­dzo ogar­niała, o co cho­dzi w tym ca­łym za­mie­sza­niu. Wie­działa tylko tyle, że nie jest tą osobą, na którą tu tak nie­cier­pli­wie ocze­ki­wano. Czuła się dziw­nie. W cza­sie po­dróży od­czu­wała tyle emo­cji, od stra­chu i lęku po lekką eks­cy­ta­cję, a także na­dzieję. Nie chciała się do tego przy­znać, jed­nak po ci­chu li­czyła, że to może Ro­bert bę­dzie tu na nią cze­kać. Weź­mie w ra­miona i ob­sy­pie po­ca­łun­kami. Za­miast tego wszystko po­to­czyło się jak w naj­gor­szych snach. Wi­działa wście­kłe twa­rze i wy­słu­chi­wała mo­rza pre­ten­sji. Nikt nie zwra­cał na nią uwagi. Mo­głaby so­bie stąd pójść, gdyby wie­działa, do­kąd ma po­dą­żać. Oprócz ja­zgotu kłótni do­bie­gał ją dziwny, cha­rak­te­ry­styczny dźwięk. Ro­zej­rzała się wo­kół. To, co uj­rzała, do­słow­nie wbiło ją w zie­mię. Wpa­try­wała się jak urze­czona. Nie­opo­dal ko­ły­sał się ol­brzymi, ko­lo­rowy ba­lon. W ko­szu była jedna osoba, która ob­słu­gi­wała pal­nik pod­grze­wa­jący po­wie­trze. Stam­tąd do­bie­gał ten szum. Za­wsze ma­rzyła, by po­le­cieć ba­lo­nem.

Ty­mon miał dość. Co za kosz­marna po­myłka. Oka­zało się, że wy­stu­kał błędny nu­mer w te­le­fo­nie. Po­my­lił jedną cy­frę. Za­miast trójki wpi­sał ósemkę. Gdyby osoba, do któ­rej się do­dzwo­nił, nie miała na imię Mał­go­rzata, nic ta­kiego by się nie stało. Od razu wszystko by się wy­ja­śniło. Fa­talne zrzą­dze­nie losu. Ze­psuł wie­czór pa­nień­ski dziew­czy­nie, która z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wała cze­goś nie­zwy­kłego, a te­raz wście­kła krą­żyła po domu, my­śląc, że ko­le­żanki ją wy­sta­wiły. Obie­cały naj­wspa­nial­szy wie­czór pa­nień­ski, a wy­szła z tego jedna wielka klapa. Przy­ja­ciółki już nie zdążą wró­cić do Rze­szowa i przy­wieźć jej tu z po­wro­tem. Słońce za­raz zaj­dzie i nici z ma­gicz­nego lotu ba­lo­nem o za­cho­dzie słońca. Wik­tor wściekł się nie na żarty. Nie wia­domo, czy bę­dzie na­dal chciał z nim współ­pra­co­wać. W do­datku ta dziew­czyna, którą upro­wa­dził… Musi ją prze­pro­sić za to całe za­mie­sza­nie i od­wieźć do domu. Szlag. Zro­biło mu się jej żal. Stała z boku i wpa­try­wała się w ba­lon. Na jej twa­rzy nie ma­lo­wała się złość, ale coś na kształt tę­sk­noty, za­chwytu, nie­do­wie­rza­nia.