Woda i Ziemia - John Boyne - ebook

Woda i Ziemia ebook

John Boyne

3,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mozaika ludzkich emocji, która porusza do głębi

Woda i Ziemia to dwie mini-powieści obnażające mroczną stronę człowieczeństwa. Ich bohaterami są ofiary dotknięte traumą lub sprawcy dręczeni wyrzutami sumienia. Niejednoznaczne historie tych ludzi poruszą najczulsze struny czytelnika.

Vanessa Carvin, uciekając przed swoją przeszłością, przenosi się na niewielką wyspę. Nieustannie zadaje sobie pytanie czy jest współwinna zbrodni męża, który okazał się prawdziwym potworem.

Evan Keogh rozmyśla nad wydarzeniami, które doprowadziły go do procesu o napaść na tle seksualnym. Czy to, co wydarzyło się pewnej nocy, zagraża czemuś więcej niż tylko jego wolności lub karierze?

Woda i Ziemia to przeplatające się ze sobą obrazy, ukazujące dramaty z różnych perspektyw. Boyne nie moralizuje, nie podsuwa żadnych ocen, osąd pozostawiając czytelnikowi. To czyni jego twórczość absolutnie wyjątkową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 319

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Książki Johna Boyne’a w Wydawnictwie Replika:

 

Chłopiec w pasiastej piżamie

Chłopiec na szczycie góry

Zostań, a potem walcz

Córka komendanta

W cieniu Pałacu Zimowego

Woda i Ziemia

 

 

 

Tytuł oryginału:

WATER

EARTH

 

WATER Copyright © John Boyne, 2023

EARTH Copyright © John Boyne, 2024

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

WATER: First published in Great Britain in 2023 by Doubleday an imprint of Transworld Publishers

 

EARTH: First published in Great Britain in 2024 by Doubleday an imprint of Transworld Publishers

 

 

Redakcja

Dagmara Michalak

 

Korekta

Eliza Orman

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN 978-83-68364-55-2

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WODA

 

 

 

 

 

 

1

 

 

Pierwszą rzeczą, jaką robię po przyjeździe na wyspę, jest zmiana nazwiska.

Przez długi czas – dwadzieścia osiem lat – byłam Vanessą Carvin, ale przez wcześniejsze dwadzieścia cztery nazywałam się Vanessa Hale i niespodziewaną pociechę przynosi mi fakt odzyskania praw przysługujących mi z urodzenia, które, jak czasami mam wrażenie, zostało mi ukradzione, choć byłam współwinna przestępstwa.

Kilka minut później zmieniam nazwisko ponownie, tym razem na Willow Hale. Willow to moje drugie imię i rozsądne wydaje mi się zrobienie kolejnego kroku do oddzielenia kobiety, którą jestem teraz, od tej, którą byłam kiedyś, żeby nikt mnie tutaj nie skojarzył. Moi rodzice byli przeciętnymi przedstawicielami klasy średniej – ojciec nauczycielem, a mama ekspedientką – i niektórzy za przejaw arogancji uznali to, że córce nadali imiona Vanessa Willow, które przywodzą na myśl pisarza z Grupy Bloomsbury lub eteryczną muzę malarza, ale ja zawsze je lubiłam. Przypuszczam, że wtedy miałam jakieś wyobrażenia na swój temat. Teraz już ich nie mam.

Kolejnym zadaniem jest ogolenie głowy. Odkąd pamiętam, mam blond włosy do ramion, ale przed wyjazdem z Dublina kupiłam elektryczną maszynkę i podłączyłam ją do ładowania na pół godziny, zanim przejadę nią wokół czaszki, doświadczając gorączkowej ekstazy, gdy obserwuję, jak kępki wpadają do umywalki albo spadają na podłogę, obok moich stóp. Stojąc pośród opadających kosmyków mojej kobiecości, postanawiam nie golić się całkiem na łyso, ponieważ ściągnęłabym na siebie uwagę, zresztą moja głowa się do tego nie nadaje, w przeciwieństwie do słynnej piosenkarki, która wyglądała jak jeden z boskich aniołów, kiedy po raz pierwszy pojawiła się na ekranach telewizorów. Strzygę się więc tak, żeby uzyskać nieskomplikowaną, bezkształtną fryzurę spracowanej wiejskiej kobiety, zbyt zajętej, by przejmować się fizycznością. Blond zniknął, a w jego miejsce pojawił się ciemnoszary odcień, który musiał czaić się we mnie przez cały czas, niczym łagodny nowotwór. Zastanawiam się, jak będę wyglądać, gdy znów zaczną odrastać, i chyba wolę, żeby nie rosły. Tak naprawdę byłoby wygodniej, gdyby po prostu wyzionęły ducha z okrutną ostatecznością, jaka przytrafia się mężczyznom.

Oglądam domek i oceniam, że jest odpowiedni do moich potrzeb. Zdjęcia, które widziałam w Internecie, nie kłamały na temat jego surowości. Drzwi wejściowe prowadzą wprost do salonu, w którym mieści się także kuchnia. A może do kuchni, w której mieści się salon. Jest pojedyncza sypialnia z pojedynczym łóżkiem – jakie to będzie dziwne uczucie, znów spać jak dziecko – i mała łazienka bez prysznica. Wokół umywalkowej baterii wciśnięto odpychającą gumową nakładkę – wyciągam ją i chowam do szafki pod zlewem. Dach musi być solidny, bo na kamiennej podłodze nie ma wilgotnych plam po przesiąkającej z góry wodzie. Podoba mi się ta prostota, klasztorny charakter tego miejsca. Jest tak dalekie od tego, do czego jestem przyzwyczajona.

Kiedy nawiązałam kontakt z właścicielem, niejakim Peaderem Dooleyem, zapytałam o Wi-Fi, a on powiedział, że Internet ma jeden z pubów na wyspie, ale tylko nieliczne domy mają do niego dostęp i jego dom się do nich nie zalicza.

– Przypuszczam, że z tego powodu skreślasz to miejsce? – zapytał z wyraźnym rozczarowaniem, ponieważ lokum nie należało do tych, które przyciągają wielu zainteresowanych, a już na pewno nie wynajmem na czas nieokreślony.

– Wręcz przeciwnie – odparłam. – Tym bardziej mnie interesuje.

Odkręcam kran – woda najpierw ma brązowy kolor, a później oczyszcza się w rurach i płynie krystalicznym strumieniem. Wsuwam pod niego dłoń, jest szokująco zimna. Biorę z półki szklankę, napełniam ją i biorę łyk. Nie pamiętam, kiedy ostatnio doświadczyłam takiej czystości. Piję jeszcze trochę i czuję, że coś we mnie budzi się do życia. Zastanawiam się, czy tą wodą można się upić.

Przechodząc z pomieszczenia do pomieszczenia, sprawdzam włączniki światła i z ulgą stwierdzam, że wszystkie działają – noce na wyspie są z pewnością ciemniejsze niż w jakimkolwiek innym miejscu, jakie znam. Tapeta jest wyblakła i wygląda, jakby trzymała się ściany bardziej z przyzwyczajenia niż z jakiegokolwiek innego powodu; jednak podejrzewam, że jedno porządne szarpnięcie i płachty spadną, nie stawiając oporu. Czegoś mi brakuje i dopiero po kilku chwilach uświadamiam sobie czego: telewizora. Nie jestem rozczarowana. Jeśli mam wieść tę hermetyczną egzystencję, to najlepiej, żeby nic mi jej nie utrudniało. Dostąpię rzadkiego przywileju pełnej ignorancji świata zewnętrznego i wszystkich jego nonsensów.

Jest jednak radio, staroświeckie radio ze składaną anteną. Włączam ją, ale słyszę tylko szumy. Wyciągam miedziany szpikulec, obracam pokrętło i wkrótce trafiam na RTÉ Radio I i Joe Duffy’ego wykazującego się godną podziwu cierpliwością podczas prowadzenia rozmowy z jedną ze słuchaczek na temat ostatniego upokorzenia, które ją spotkało. Przez lata słuchałam programu Joe codziennie, ale teraz wyłączam radio. W ciągu ostatnich dwunastu miesięcy Brendan i ja byliśmy przedmiotem wielu debat, a ja, masochistka, nie mogłam się powstrzymać od obsesyjnego słuchania nieznajomych, którzy dzwonili, żeby potępić nas oboje.

– A co do niej – mówili złośliwie, z moralną wyższością. – Wiadomo, wystarczy na nią spojrzeć, żeby wiedzieć, że od początku brała w tym udział. Podobieństwa się przyciągają.

Przysięgłam sobie, że nie będę już zwracała uwagi na tych bezlitosnych komentatorów, więc wyjmuję baterie z urządzenia i zakopuję je w różnych częściach ogrodu, wygładzając ich kopce, abym nie mogła ich znaleźć.

Jedzenie. To będzie problem. Taksówkarz, jedyny na wyspie, mężczyzna o imieniu Mícheál Óg Ó’Ceallaigh, przywiózł mnie i moją walizkę z doku do domku i powiedział, że zaledwie dwadzieścia minut spacerem od miejsca, w którym się zatrzymam, między pubem a kościołem jest „świetny mały sklep”. Starym pubem, dodał, nie nowym. Spacer powinien mi sprawić przyjemność. Ćwiczenia są ponoć dobre dla zdrowia psychicznego, a moje kuleje. W tej chwili jednak nie jestem głodna, a nawet gdybym była, pan Dooley musi mieć gdzieś w pobliżu agenta, ponieważ na stole czeka świeży bochenek chleba, a w lodówce jest masło, szynka, jajka i ser, a także mały worek ziemniaków leżący przy drzwiach wejściowych jak zmęczony podróżnik.

Kiedy rozpakowuję walizkę, ze zdziwieniem odkrywam, że włożyłam do niej kosmetyczkę pękającą w szwach od kosmetyków do makijażu, której zamek błyskawiczny napina się pod naporem zobowiązania do ukrywania prawdy przez całe życie. Nie przypominam sobie, żebym ją chowała. Być może był to po prostu nieświadomy gest po latach pakowania się na wakacje i wyjazdy służbowe Brendana. Wysypuję zawartość na łóżko i przeglądam. Mam przed sobą oszustwo warte tysiąc euro, obietnice młodości zamknięte w białych tubkach, szklanych butelkach i plastikowych pojemnikach. Zgarniam wszystko z powrotem do kosmetyczki i wyrzucam do kosza. Rebecca, moja młodsza córka, wpadłaby w szał, gdyby była świadkiem takiego marnotrawstwa. Kilka lat temu, kiedy miała czternaście lat, została czymś w rodzaju ekowojowniczki i wiecznie beształa mnie za pozbywanie się rzeczy, gdy jeszcze było w nich życie, tak jak mężczyźni pozbywają się swoich pierwszych żon. Tak czy inaczej, kosmetyki mi niepotrzebne, bo zamierzam wieść tutaj proste życie. Umyję twarz mydłem, osuszę szorstkim ręcznikiem i zdam się na pastwę żywiołów.

Nie zabrałam ze sobą wielu ubrań, więc powieszenie ich w szafie nie zajęło mi dużo czasu. Kilka par dżinsów. Kilka T-shirtów. Bielizna. Parę grubych wełnianych swetrów. Spodziewałam się atlantyckiego chłodu i całkiem podobała mi się perspektywa spacerowania po klifach, jak aktorka z reklamy telewizyjnej, wpatrywania się w morze i kontemplowania ruin mojej egzystencji. Tylko dwie pary butów. Te, które mam na sobie, czyli zwykłe wygodne adidasy, i drugie, niewiele lepsze. Pewnie powinnam była zabrać buty trekkingowe. Zastanawiam się, czy jest tu może jakieś miejsce, w którym można je kupić, bo nie mam zamiaru wracać na stały ląd podczas narzuconego sobie wygnania. Jeśli nie, będę musiała radzić sobie z tym, co mam. Ludzie zawsze tak robili. Wielu nadal nie ma wyboru.

Drzwi wejściowe są uchylone i do środka wmaszerowuje kotka, która zatrzymuje się na chwilę, zaskoczona, z uniesioną prawą przednią łapą. Wpatruje się we mnie z oburzeniem, jakbym to ja, a nie ona, była intruzem.

– Mam umowę najmu – informuję zwierzę, a ona reaguje na moją bezczelność zmrużeniem oczu. – Chcesz zobaczyć?

Nie przepadam za zwierzętami i mam nadzieję, że kotka będzie oburzona tym naruszeniem jej praw i sobie pójdzie, ale nie, po prostu wydaje z siebie zrezygnowane miauknięcie, po czym podchodzi do fotela, wskakuje na niego i natychmiast zasypia. Emma, moja starsza córka, chciała mieć psa, jak była mała, ale Brendan twierdził, że jest uczulony, w co nigdy nie wierzyłam. Prawda była taka, że cenił sobie porządek i uważał, że trzymanie jakiegokolwiek zwierzaka w domu doprowadzi do chaosu. Wszędzie zabawki. Legowiska. Miski z wodą. Mocz na płytkach podłogowych. Teraz tego żałuję. Dzieci są z nami tylko przez krótki czas. Wydaje się rzeczą nieuprzejmą nie dawać im tego, o co proszą, zwłaszcza gdy proszą o coś, co mogłoby je kochać bezwarunkowo.

Pozwalam myślom popłynąć na chwilę do mojego byłego męża. „Cóż, teraz ma wokół siebie chaos”, mówię sobie, zastanawiając się, czy powinnam się uśmiechnąć z powodu tej ironii, ale nie jestem w stanie. Formalnie wcale jeszcze nie jest byłym mężem. Po prostu tak o nim myślę. Pewnego dnia w końcu zbiorę siły i porozmawiam z adwokatem, ale chwilowo systemu prawnego mam dość na tyle, żeby nie chcieć mieć z nim do czynienia do końca życia, a kto wie, może Brendan umrze albo ktoś go zabije – zaoszczędziłoby mi to zarówno zachodu, jak i kosztów.

Ponieważ nie mam w domku nic do roboty, wychodzę na zewnątrz, żeby się rozejrzeć. Dzień jest piękny, ani zimny, ani ciepły, bez choćby szeptu wiatru w powietrzu. W zasięgu wzroku znajduje się kilka innych domów, leżących w pewnej odległości od mojego. Tuzin lub więcej bydła i owiec jest rozsianych po polach mojego najbliższego sąsiada, którego gospodarstwo rozciąga się na szczycie wzgórza, może dziesięć minut spacerem od moich drzwi.

– Teraz tu mieszkam. – Mój głos brzmi obco.

Być może jest coś szczególnego w akustyce wyspy, jakiś nieharmonijny punkt spotkania wody, ziemi, ognia i powietrza. Trudno uwierzyć, że wylądowałam w takim miejscu.

Wcześniej, spontanicznie, sprawdziłam kalendarz w telefonie, żeby zobaczyć, gdzie byłam tego dnia w zeszłym roku i okazało się, że tamtego poranka Brendan i ja mieliśmy audiencję u papieża Franciszka w Rzymie. Ambasador Irlandii przy Stolicy Apostolskiej przedstawił nas, informując Jego Świątobliwość, że ma przed sobą wielkiego Brendana Carvina, znanego i podziwianego jak kraj długi i szeroki, a gdyby Brendan był obdarzony piórami, nastroszyłby je i otoczył nas wszystkich swoimi kolorowymi skrzydłami. „A to jego żona”, dodał po chwili ambasador, nie uznając mnie za godną podania mojego imienia, a ja wykonałam coś w rodzaju ukłonu w czarnej sukni, którą kupiłam na tę okazję w Brown Thomas, kończącej się gdzieś pomiędzy kolanami i kostkami, z twarzą ukrytą za woalką, prawdopodobnie w celu ochrony papieża przed pokusami.

Ręka Franciszka nie była pierwszą papieską dłonią, którą z Brendanem uścisnęliśmy – wcześniej były dwie inne – ale z pewnością będzie ostatnią.

Spoglądam na zegarek. Dochodzi trzecia i już nie jestem pewna, jak zapełnię resztę dnia. Przywiozłam ze sobą kilka książek – głównie klasykę – ale nie jestem w nastroju do czytania. Chyba pójdę do sklepu. Pozwiedzam. Nabiorę apetytu i zobaczę, co serwują w pubie, zakładając, że w ogóle podają coś do jedzenia. Może się upiję i zatańczę na stole. Byłoby nie lada wyczynem już pierwszej nocy dostać zakaz wstępu do jednego z dwóch pubów na wyspie. Przypominam sobie o telefonie i wracam do środka, żeby wyjąć go z torebki, a kiedy dotykam ekranu, by go wybudzić, okazuje się, ku mojemu zaskoczeniu, że mam pięć pełnych kresek. Więc nie ma Wi-Fi, ale jest mocny zasięg. Otwieram aplikację wiadomości, wyszukuję imię Rebekki, ponownie czytam naszą ostatnią rozmowę, która miała miejsce ponad tydzień temu, i zerkam na górę ekranu. Nie przejmując się jej prywatnością, komunikator mówi mi, że jest online.

Dotarłam, piszę. Jestem na wyspie. A potem, choć nie mam powodu, by tak sądzić, dodaję: Podobałoby Ci się tutaj.

Wysyłam wiadomość i obserwuję, jak obok niej pojawia się szary haczyk, a potem kolejny. Chwilę później zmieniają kolor na niebieski. Czyta to. Rzadki moment, kiedy dokładnie wiem, co robi moja córka.

Poniżej pojawia się słowo „pisze…”

Odpowiada.

Ale informacja znika. Zmieniła zdanie.

Zdjęcie na jej profilu również znika. Wiem, co to oznacza. Że mnie zablokowała. Przynajmniej tymczasowo. Robi to dość regularnie, zwykle w reakcji na mój kontakt, ale zawsze budzę się następnego dnia i znów widzę jej zdjęcie.

Odkładam telefon na stolik. Muszę zrobić jeszcze tylko jedną rzecz, zanim udam się do wioski, a mianowicie wyjąć z walizki małe, oprawione zdjęcie Emmy, Rebekki i mnie i postawić je na stole tak, żeby było je dobrze widać z sofy. Zostało zrobione lata temu, kiedy dziewczynki miały dziesięć i osiem lat. Oczywiście nie ma na nim Brendana. Gdyby był, spaliłabym je. Ale w pewnym sensie jest obecny, ponieważ to on musiał trzymać aparat. Rozważam rzucenie ramki na podłogę i rozerwanie zdjęcia na strzępy z powodu jego upiornej obecności, ale jeśli to zrobię, nie będę miała żadnych fotografii córek. Owszem, Rebekki pojawi się znów jutro rano, ale w tym życiu nie będzie więcej Emmy. Doprowadziły do tego moje błędy w roli matki.

– Co o tym myślisz? – pytam kotkę, która leniwie otwiera oczy i jakby zapominając o swoim wcześniejszym oburzeniu, zrywa się z fotela i wymaszerowuje za drzwi. Idę za nią.

 

 

 

 

 

 

2

 

 

Nie trzeba długo czekać, żeby mieszkańców wyspy zaintrygowała nieznajoma, która pojawiła się wśród nich. Przypuszczam, że rzadko mają do czynienia z przyjezdnymi, z wyjątkiem miesięcy letnich, kiedy przyjeżdżają turyści. Wczasowicze z Dublina mogą mnie rozpoznać, więc będę musiała zachować przytomność umysłu. Mam świadomość, że wykazuję się arogancją, zakładając, że nikt na tym małym atolu nie będzie w stanie mnie zidentyfikować, ale jestem raczej pewna, że to niemożliwe.

Rozchodzi się plotka, że kobieta z kontynentu, co zwykle oznacza Galway, Mayo lub Clare, wynajęła domek Peadera Dooleya i w każdym sklepie, do którego wchodzę, jestem proszona o potwierdzenie, że to ja jestem tą emigrantką, o której mowa. Kiedy to robię, wita mnie mieszanina podekscytowania z niepokojem, a przede wszystkim z troską o moje bezpieczeństwo. Wszyscy są przeświadczeni, że mój nowy dom nie jest wystarczająco dobrze ocieplony i że jeśli w nim zostanę, z pewnością umrę z powodu hipotermii.

– Prawdę mówiąc, jest całkiem ciepło – zapewniam piątą czy szóstą mieszkankę wyspy, która przepowiada mój zgon, a Cassandra przymierza się do tego, by się ze mną nie zgodzić i zapewnić, że umrę w ciągu miesiąca, ale przerywa jej mąż, który mówi, że nie, że domek Dooleya został zbudowany z porządnych cegieł.

– Większości się tak nie buduje – zauważa, drapiąc się po zarośniętym podbródku. Z jego uszu, nosa i brwi wyrasta więcej włosów niż z głowy i ten widok zbija mnie z tropu. – Obecnie. A tani pustak przepuszcza zimno. Ale domek z porządnych cegieł? One panią chronią. A czy pani go w ogóle zna?

– Kogo? – pytam.

– Tego Dooleya.

– Nie. – Kręcę głową. – Formalności załatwiliśmy mejlowo. Chyba tu nie mieszka, zdaje mi się.

– Po drugiej stronie – odpowiada, kiwając głową w kierunku Irlandii. – To jego ojciec, Shay Dooley, zbudował tę chatkę. Własnymi rękami. W tamtych czasach ludzie tak robili. Teraz nie mieliby pojęcia, co i jak. Wiadomo, po dawnych umiejętnościach nie ma śladu.

Próbuję sobie wyobrazić pracę, jakiej wymagała budowa. Skąd się wzięły cegły? Albo zaprawa murarska? Jak głębokie są fundamenty? A skoro już o tym mowa, nadwerężyłby się, gdyby zainstalował prysznic?

– Założę się, że jest pani pisarką – mówi kobieta z pewnym siebie uśmiechem na twarzy. – Stawiam piątaka.

– Dlaczego pani tak uważa? – pytam.

– Tak robią pisarze, prawda? – odpowiada. – Wynajmują chatę na odludziu, gdy pracują nad książką, a po skończeniu znikają i idą do Pata Kenny’ego albo Ryana Tubridy’ego i opowiadają, jak to miejsce ich zmieniło. Mam rację, prawda?

– Obawiam się, że nie – mówię, rozbawiona tą myślą. Mam historię do opowiedzenia, fakt, ale brakuje mi chęci, by ją spisać.

Moja rozmówczyni wydaje się rozczarowana, jakby miała nadzieję, że przywiozę na wyspę trochę wielkiego świata, a ja wyprowadziłam ją z błędu. Być może wyobrażała sobie wykłady albo warsztaty. Odczyt w kościele. Klub książki. Cokolwiek, co odmieniłoby monotonię codziennej egzystencji.

– Więc co pani porabia? – pyta zirytowana, jakby miała do czynienia z idiotką, skoro nie z pisarką.

– Właściwie nic – odpowiadam.

– Ale zanim tu pani przyjechała? Musiała pani coś robić.

– Nie, zupełnie nic – zapewniam i słyszę, że brzmi to niedorzecznie, choć to szczera prawda. Nic nie robiłam. Jestem sprawną, pięćdziesięciodwuletnią kobietą z otwartym umysłem, która przez niemal trzy dekady nie otrzymywała wypłaty. Trudno się do tego przyznać.

Mimo wścibstwa mieszkańców wyspy lubię z nimi rozmawiać. W większości są przyjaźni. I choć odczuwają ciekawość, mają dość przyzwoitości, by nie zadawać zbyt wielu pytań o to, dlaczego zamieniłam półtoramilionowe miasto na czterystuosobową wyspę. Spodziewałam się raczej inkwizycji. Jedna czy dwie osoby wyciągają ode mnie informację, że pochodzę z Dublina, i wtedy obejmują się i kręcą z namysłem głowami, jakby słyszeli o tym mieście same złe rzeczy i prędzej wybraliby się na Księżyc niż tam.

Wdrażam w życie rutynę. Budzę się o siódmej i idę na długi spacer po klifach, gdzie upajam się uczuciem porannego wiatru na twarzy, następnie wracam do domku i zjadam lekkie śniadanie, a później sprawdzam, kiedy Rebecca była ostatnio online. Czuję ulgę, gdy widzę, że było to stosunkowo wcześnie – powiedzmy około dwudziestej trzeciej – ale jeśli później, zaczynam się niepokoić. W rzadkich przypadkach, gdy widzę, że korzystała z telefonu o trzeciej lub czwartej nad ranem, martwię się i zastanawiam, co mogła robić. Może jakiś chłopak nie pozwala jej zasnąć? Nigdy nie lubiła mi się zwierzać ze swojego życia uczuciowego, ale ma dwadzieścia cztery lata, więc byłoby dziwne, gdyby w tym wieku nie miała pewnych doświadczeń w tej dziedzinie. Poznałam tylko jednego chłopaka, którego można by uznać za zalotnika – to on sześć lat temu towarzyszył jej na balu debiutantek. Colm, albo Colin, albo Colum. Coś w tym stylu. Twarz wciąż naznaczona trądzikiem, lśniące rude włosy i niepewność. Cienkie, kościste palce. Brendan zachowywał się jak Spencer Tracy w Ojcu panny młodej, był szorstki i władczy, ale źle wypadał w tej roli. Colm, albo Colin, albo Colum powiedział mi, że chce zostać entomologiem i myślę, że zaskoczyłam go, a nawet rozczarowałam tym, że wiedziałam, co oznacza to słowo i pozbawiłam go przyjemności wyjaśnienia mi tego. Uznałam, że ta praca by do niego pasowała. W każdym razie po balu nigdy go nie widziałam, a kiedy wspominałam jego imię, Rebecca udawała, że nie wie, o kim mówię.

Od czasu do czasu zastanawiałam się, czy mojej córki przypadkiem nie interesują bardziej dziewczyny niż chłopcy, ale nie, po namyśle nie sądzę, żeby tak było. Zauważyłam, że zdarzało jej się rzucać spojrzenia w stronę przystojnych mężczyzn w sklepach lub restauracjach, a poza tym nie jest z tych, którzy ukrywaliby swoją odmienną seksualność, jakby była czymś wstydliwym. Wręcz przeciwnie, szczyciłaby się nią. I wie, że nie miałoby dla mnie najmniejszego znaczenia, kogo przyprowadzi do domu, choć, jeśli mam być szczera, wolałabym, żeby to był chłopak, żeby wszystko było proste. Zdaję sobie sprawę, że wyrażanie takich uczuć może w dzisiejszych czasach wpędzić człowieka w kłopoty, ale uważam, że życie jest wystarczająco trudne bez dokładania kolejnej warstwy komplikacji. Uczciwie muszę przyznać, że Brendan zareagowałby tak samo. Ale niezależnie od orientacji Rebekki to nie on poprowadzi ją do ołtarza, jeśli taki dzień kiedykolwiek nadejdzie.

Emma umarła, zanim zdążyła się w kimkolwiek zakochać, więc tutaj nie ma żadnych tajemnic.

Poranki mijają szybko. Biorę kąpiel, myję głowę, zanurzając się w wodzie i odcinając się od ciszy. Sprzątam to, co sprzątałam poprzedniego dnia. Rozmawiam z kotem, który niechętnie zaakceptował moją obecność, ale nie da sobie odebrać fotela. Czytam. Wyglądam przez okno. Myślę o poranku, kiedy Gardaí[1] pojawili się przed naszymi drzwiami w Terenure. Nakazuję sobie przestać myśleć o poranku, kiedy Gardaí pojawiła się przed naszymi drzwiami w Terenure. W ten sposób mijają godziny i zanim się obejrzę, jest już prawie pora lunchu i mogę pójść do wioski.

Nie ma w niej zbyt wiele do roboty, ale liczy się to, żeby wyjść i porozmawiać z ludźmi, żeby nie być postrzeganą jako szalona kobieta z Dublina, ukrywająca się w chacie na wzgórzu. Poza tym obawiam się, że jeśli będę postrzegana jako odludek, to jakiś sąsiad, który ma dobre intencje, ale jest natarczywy, zaprosi mnie na kolację, a potem będę krążyć od domu do domu, aż wydrą ze mnie przeszłość i nie będę miała innego wyjścia, jak tylko spakować manatki i znowu się przenieść. Nie, lepiej, żeby mnie postrzegali jako otwartą, ale trzymającą się z daleka. Ilekroć zauważę, że któryś z mieszkańców wyspy spogląda w moją stronę, uśmiecham się i zagajam rozmowę. Oczywiście o pogodzie, bo co by się z nami stało bez rozmów o niej? Dłuższe wieczory. Możliwość burzy. Mówią o przypływach i odpływach, o ich nieprzewidywalnych zachowaniach, ale ja niewiele wiem na ich temat, choć mnie fascynują.

Chodzę do nowego pubu na lunch – kanapkę i miskę zupy – a wizyty w starym zostawiam na wieczór, kiedy dopada mnie poczucie izolacji i potrzebuję alkoholu w krwiobiegu, żeby powstrzymać się przed podcięciem sobie żył lub dodać sobie odwagi, by to zrobić. Nie kupuję alkoholu do domku. To równia pochyła.

Stary i nowy pub są do siebie zasadniczo podobne, a ich oficjalną nazwą jest nazwisko właścicieli, ale wszyscy mówią o nich „stary” i „nowy”. Stary serwuje alkohol na wyspie od 1873 roku, a jego obecny właściciel jest prawnukiem lub praprawnukiem założyciela. Nowy pub działa dopiero od 1956 roku i w ciągu ostatnich dziesięcioleci zmieniał właściciela siedem razy. Obecnie należy do mężczyzny po pięćdziesiątce, który wygląda tak, jakby chciał ze mną porozmawiać, ale pilnuję, żeby mieć przy sobie książkę i w ten sposób bronić swojej prywatności, co najwyraźniej go zniechęca. Nie jest nieatrakcyjny, ale nie przyjechałam na wyspę w poszukiwaniu romansu i nie chcę go do tego zachęcać zbytnią przyjacielskością. Zresztą ma obrączkę na palcu. Zerknęłam mimowolnie.

Oczywiście jedynie z powodu próżności zakładam, że jest mną zainteresowany, ponieważ jestem przyzwyczajona do bycia podziwianą, ale później idę do łazienki i myjąc ręce, oglądam swoją twarz w lustrze i wciąż jestem zaskoczona zmianami, które widzę. Po pierwsze, straszna fryzura. Skóra, zaczynająca się wysuszać teraz, gdy nie stosuję już serii codziennych emulsji i kremów nawilżających. Przyzwoite ciało, owszem, ukryte jednak pod wieloma warstwami ubrań. Nie ma szczególnego powodu, dla którego jakikolwiek mężczyzna miałby zawiesić na mnie oko, chyba że z samotności. No ale w nowym pubie nie szukam namiętności, tylko kanapki i miski zupy.

Po tygodniu na wyspie zatrzymuje mnie na ulicy mężczyzna, który przedstawia się jako ksiądz Onkin, ale prosi, bym nazywała go Ifechi. Niech Bóg mi wybaczy, ale pierwsze, co rzuca mi się w oczy, to to, że ten człowiek jest czarny jak as pik – takiego wyrażenia używała moja matka, ale mam dość rozsądku, żeby nie wypowiadać go na głos. Nie jest wyspiarzem, z pewnością, ale ma uśmiech, który mnie rozgrzewa, i najbardziej idealne zęby, jakie w życiu widziałam u mężczyzny. Jest młody, ma nie więcej niż trzydzieści lat i wydaje się szczerze zadowolony z tego, że mnie poznał.

– A pani to… – Unosi brew, a ja nieomal wypowiadam imię, od którego się uwolniłam, ale w porę gryzę się w język.

– Panna Hale – przedstawiam się, świadoma staropanieńskiego brzmienia tych dwóch słów, jakbym była damą do towarzystwa z powieści E.M. Forstera. – Ale proszę, mów mi Willow.

– Co za piękne imię – komplementuje.

– Tak jak i twoje – odpowiadam. – Ifechi. Nigdy wcześniej takiego nie słyszałam.

– Oznacza światło Boga – odpowiada.

– W takim razie jest odpowiednie.

– Tak, choć nie ja je wybrałem tylko, oczywiście, moi rodzice.

– Jeśli mogę zapytać, Ifechi, skąd pochodzisz?

Mówi, że urodził się w Nigerii, w miejscu zwanym Benin City, w tradycyjnej rodzinie ludu Edo. Nie słyszałam o ludzie Edo i zamierzam przeczytać o nim w Wikipedii, kiedy wrócę do domu, ale przypominam sobie, że nie mam Wi-Fi. Być może poszukam informacji w telefonie przy następnej wizycie w starym pubie, o ile obietnica łącza internetowego jest prawdziwa. Co ciekawe, w nowym pubie Internetu nie ma. Jest za to stół bilardowy.

– Jesteś tu nowa. – Na wpół pyta, na wpół stwierdza, a ja potwierdzam. – Nie osiedla się tu zbyt wielu nowych ludzi.

– Domyślam się. Przypuszczam, że wszyscy o mnie plotkują.

– Wszyscy co do jednego – przyznaje, po czym wybucha radosnym śmiechem, który i mnie rozśmiesza. Czuję się przy nim komfortowo i lubię go. – Zobaczymy się w niedzielę, Willow? – pyta.

– W kościele? Obawiam się, że nie, Ifechi. Nie mam takich inklinacji.

Nie mówię mu, że widziałam trzech papieży.

– Oczywiście – mówi i, na szczęście, nie próbuje mnie nawracać. – Ale jeśli kiedykolwiek będziesz miała ochotę na kilka chwil ciszy i spokoju, kościół jest otwarty przez cały dzień i przeważnie pusty. Może być dobrym miejscem na zebranie myśli, z dala od świata. Możesz rozmawiać z Bogiem, z samą sobą lub z nikim. Jeżeli poczujesz potrzebę, możesz się nawet zdrzemnąć. – Śmieje się, ale tym razem tylko się uśmiecham. Czuję, że to wyćwiczony wers, często powtarzany.

Prawda jest taka, że nigdy nie byłam religijna, choć wychowano mnie na katoliczkę, a Brendan nalegał, żebyśmy uczestniczyli we mszy w każdą niedzielę, gdy dziewczynki były małe. Nie miałam nic przeciwko temu – w końcu wszyscy to robili – wstawałam i klękałam w odpowiednich momentach, ściskałam dłonie sąsiadom i intonowałam modlitwy, nigdy, nawet przez chwilę, nie zastanawiając się nad ich słowami. Brendan z kolei lubił poczucie, że jest nie tylko członkiem społeczności, ale jednym z jej liderów. Od czasu do czasu czytał w niedzielę fragmenty Biblii i żenujące bywało to, jak angażował się w przedstawienie niuansów i postaci z historii biblijnych, przybierając niedorzeczny ton, który sprawiał, że dziewczynki rumieniły się skonsternowane. Regularnie służył jako szafarz, udzielając Komunii Świętej parafianom, gdy kościół był zbyt pełny, aby wszystkich mógł obsłużyć ksiądz.

Mogę dodać, że kościół znajdował się na terenie Terenure College, szkoły dla chłopców, która od pokoleń uchodziła za bastion rugby i katolicyzmu. Brendan nie uczęszczał do niej w dzieciństwie, ale lubił być tam widywany w niedzielny poranek. Przyjaźnił się ze szkolnym bibliotekarzem, księdzem Odranem Yatesem, i zapraszał go od czasu do czasu na kolację – siedzieli wtedy w salonie i rozmawiali o rugby, pływaniu i Gaelickim Związku Sportowym, jakby mnie w ogóle nie było. Gdybyśmy mieli syna, bez wątpienia zostałby posłany do tej szkoły, ale na szczęście dla dziecka – nie mieliśmy. Szkoła musi odczuwać dług wdzięczności wobec mojego męża. W ciągu ostatniego roku zepchnął ją z pierwszych stron gazet.

A jednak, choć nie odczuwam religijnych rozterek, może pewnego dnia wpadnę do kościoła Ifechiego. Opowiedział o nim bardzo zachęcająco, a nie mam napiętego grafiku. Zobaczymy.

– Bardzo się poświęciłeś – rzucam, zanim się rozstaniemy, a on patrzy na mnie pytająco.

– Poświęciłem? – pyta. – Nie rozumiem.

– Zamieszkałeś tutaj – wyjaśniam. – W tak odosobnionym miejscu. No i poza tym kwestia celibatu. To na pewno niełatwe. – Milknę. Nie wiem, dlaczego interesuje mnie życie seksualne tego biedaka lub jego brak. – Wybacz – mówię. – Nie wiem, dlaczego to powiedziałam. To nie moja sprawa. Dopiero się poznaliśmy.

– Celibat to przekleństwo. – Sięga po moją dłoń, a ja pozwalam mu ją ująć. Jego ręce są miękkie i przez jedną dziwną chwilę zastanawiam się, co bym czuła, gdyby przesuwały się po moich piersiach albo między nogami. – Ale musisz zrozumieć, że tylko jedną rzecz na świecie kocham bardziej niż kobiety.

– Co to jest? – pytam.

– Bóg.

– Ale Bóg nie ogrzeje cię w nocy w łóżku, prawda?

Później, kiedy i ja leżę sama na wąskim łóżku, zastanawiam się, czy Bóg nade mną czuwa, a jeśli tak, to jaką karę ześle na mnie w następnej kolejności. Martwa córka. Mąż w więzieniu. Zszargana reputacja mojej rodziny. Cały kraj przekonany, że byłam w to wszystko zamieszana. Jak jeszcze może mnie skrzywdzić?

– Jesteś tam, Boże? – szepczę w ciemności, przypominając sobie tytuł książki sprzed wielu lat. – To ja, Willow.

Ale oczywiście nie jestem żadną Willow. Mogę się nazywać Willow Hale, tak długo, jak tylko będę chciała, ale w głębi duszy wciąż jestem Vanessą Carvin. Tylko nikomu nie mogę tego wyjawić.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Potoczna nazwa irlandzkiej policji – Garda Síochána (przyp. tłum.).