Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Wojna i pokój" to 9-tomowa klasyka uznana za rosyjską epopeje narodową. Niezwykła opowieść o Rosji z czasów wojen napoleońskich. Zawiera szczegółowy obraz społeczeństwa tamtych lat, wyższe sfery i ich majątki, tradycyjny model rodziny oraz przedstawienie motywu wojny i pokoju oraz miłości i cierpienia, wszystko to w doskonale wyważonych proporcjach. Dla zainteresowanych historią i kulturą Rosji powinna to być pozycja obowiązkowa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 263
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom IV
Lew Tołstoj„Wojna i pokój”
Copyright © by Lew Tołstoj, 1894
Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2018
Zabrania się rozpowszechniania, kopiowania
lub edytowania tego dokumentu, pliku
lub jego części bez wyraźnej zgody wydawnictwa.
Tekst jest własnością publiczną (public domain)
ZACHOWANO PISOWNIĘ
I WSZYSTKIE OSOBLIWOŚCI JĘZYKOWE.
Skład: Adam Brychcy
Projekt okładki: Adam Brychcy
Druk: J. Czaiński
Wydawnictwo: J. Czaiński
Gródek, 1894
ISBN: 978-83-8119-428-0
Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.
ul. Spółdzielców 3, pok. 325, 62-510 Konin
tel. (63) 242 02 02, kom. 695-943-706
http://www.psychoskok.pl/http://wydawnictwo.psychoskok.pl/ e-mail:[email protected]
Na początku roku 1806 Mikołaj Rostow i Denissow, wracali do siebie za urlopem. Moskwa leżała na drodze, którą Denissow jechał do rodziny, Rostow zaproponował mu zatem, a nawet wymógł to na nim gwałtem, że zatrzyma się przez dni kilka u jego rodziców. Na przedostatnim popasie Denissow uczcił spotkanie przypadkowe z dawnym towarzyszem broni, wypiwszy z nim aż trzy butelki wina. Miał też dobrze w czubku, i mimo skoków gwałtownych sanek półkrytych, w których leżał wyciągnięty w całej swojej długości, nie obudził się ani na jedną sekundę przez całą drogę. Im bliżej czuł się domu rodzicielskiego, tem bardziej rosła i wzmagała się Rostowa niecierpliwość:
— Prędzej, prędzej na miły Bóg — wołał nieustannie na woźnicę. — Oh, te ulice nigdy się nie kończące, te magazyny, ci przekupnie z kołaczami, te latarnie, ci izwoszczyki! — wykrzykiwał gdy minęli rogatkę, gdzie zapisano ich nazwiska i długość urlopu — Denissow, dojeżdżamy!... Spi jak zabity leniuszysko... — wychylił się z sanek pół ciałem, jakby tym ruchem mógł był przyspieszyć bieg koni. — Oto ostatni załom ulicy, gdzie stoi zwykle Zachar izwoszczyk... a oto i on sam ze swoim koniem... Ah! sklepik gdziem zawsze pierniki kupował! Czyż już nigdy nie dojedziemy? Jedź że gamoniu!
— Gdzie mam stanąć? — spytał postyljon.
— Ależ tam, przed tym obszernym budynkiem! Jakże, nie widzisz go? Przecież cały świat wie, że to nasz dom! Denissow! Denissow! Wysiadamy!
Denissow uniósł głowę cokolwiek i zakaszlał nie dając żadnej odpowiedzi.
— Dmytro — zaczepił Rostow lokaja, siedzącego obok postyljona — czy to u nas się świeci?
— Tak paniczu, w gabinecie, jaśnie pana hrabiego.
— W Bogu nadzieja że jeszcze się nie pokładli? Cóż ty o tem sądzisz?... Ale, ale, nie zapomnij rozpakować natychmiast mój nowy mundur. — Z miną junacką podkręcił wąsika, który zaledwie zaczynał się zasiewać. — Dalej naprzód! A obudźże się raz Waska!...
Choć mu huknął z całej siły nad samem uchem, Denissow chrapał dalej w najlepsze.
— Jedźże prędzej, do stu piorunów! Trzy ruble napiwku! — wrzeszczał Rostow jak opętany, o kilka kroków od pałacu, jak gdyby nie miał już nigdy dojechać. Sanie skręciły w prawo i zatrzymały się przed gankiem. Rostow poznał natychmiast gzems obłupany, słupek kamienny wysunięty aż na chodnik, i wyskoczył z sanek, zanim te się zatrzymały. Jednym susem był już na górze, przeskakując po trzy schody na raz. Pałac wyglądał na pozór tak samo zimno i spokojnie jak dawniej. Cóż te mury obchodziło, czy kto z nich wyjeżdżał, czy powracał? W sieni nie zastał nikogo. — Wielki Boże! czy wydarzyło się u nas jakie nieszczęście? — pomyślał Rostow z dziwnem serca ściśnieniem. Zatrzymał się w pół drogi, a za chwilę popędził dalej po schodach nierównych, zużytych, wydeptanych, które znał na wylot. — Ta sama klamka u drzwi, wiecznie brudna i skrzywiona, czem mama tak się irytuje... Ah! otóż i przedpokój!...
W przedpokoju migała słabem światełkiem jedna, jedyna łojówka.
Stary kamerdyner Michał drzemał na ławce pod piecem, hajduk zaś, ów Prokop siły tak wielkiej i tak atletycznej ciała budowy, że jedną ręką podnosił w górę cały tył od karety, plótł w drugim kącie łapcie z kory na lato. Zwrócił głowę ku drzwiom apatycznie i z miną zaspaną, co było zwykłym stanem duszy u tego olbrzyma, gdy nagle w wyrazie twarzy prawie idjotycznym, odmalowała się trwoga połączona z uczuciem radości.
— Ah! Ojcze nasz w niebiosach i wszyscy święci archaniołowie! Nasz młody jaśnie pan hrabia! — wykrzyknął. — Czyż to podobna? — I Prokop trzęsąc się z nadmiaru wzruszenia, rzucił się ku drzwiom od sali. Namyślił się jednak inaczej, wrócił nazad, padł do nóg swego pana młodego jak długi i zaczął takowe całować.
— W domu zdrowi wszyscy? — spytał Mikołaj, dźwigając go gwałtem z podłogi.
— Wszyscy, wszyscy, dziękować Panu Bogu! Tylko co wstali od stołu. Pozwól jaśnie paniczu, niech się was napatrzę.
— Zatem wszystko tu dobrze idzie?
— Wszystko, za łaską Boską.
Rostow zapomniawszy o Denissowie, i nie chcąc dać się wyprzedzić hajdukowi, zrzucił z siebie futro i wpadł do sali, cicho, na palcach. Było tu ciemno. Stoliki do gry w karty stały na swoich miejscach i wielki pająk na środku sufitu, okrywała opona jak zwykle na codzień. Nie dotarł jeszcze do drzwi salonu, kiedy o mało go nie wywrócił istny huragan, spadający na niego gwałtownie przez drzwi poboczne. Była to lawina pocałunków przygniatająca go najzupełniej. Nie mógł rozróżnić w tym nawale, kto go całuje i kto wydaje okrzyki najżywszej radości, kto śmieje się, płacząc jednocześnie? Mnóstwo ramion otaczało go, jedne wyżej, drugie niżej, a Pawełek schwycił brata pod kolana. Czuł jednak dziwnym instynktem, że w tym gradzie pocałunków, brakuje matki uścisku.
— Niczego nie przeczuwaliśmy... Mikołciu mój złoty... To on, on rzeczywiście?... Moje złotko... mój synku najdroższy... Jak zmężniał, jak się odmienił! Światła, więcej światła... Herbaty mu dajcie i kolację, tylko coś dobrego!... — wołał ojciec, wołali inni.
— No, uściskajże mnie! — cisnęła go za szyję Nataszka, zjadając pocałunkami. Zewsząd napływała służba tak żeńska jak i męska, aby oglądać „młodego pana“, i każdy wykrzykiwał zdziwiony jego męską i junacką postawą.
Nataszka, po należytem wycałowaniu brata, uczepiła się jednej z jego pętlic od munduru i podskakiwała w górę, zupełnie jak dzika koza, na jednem miejscu, wrzeszcząc z nadmiaru radości w niebogłosy. Widziało się w około oczy od łez wilgotne, a mimo to radością promieniejące i usta nadstawione do nowych pocałunków.
Sonia pałająca szkarłatem, jak spódnice dziewek ruskich, schwyciła go za jedną rękę, wlepiając w niego wzrok rozkochany. Skończyła właśnie szesnaście lat. Była wcale ładniutka, a zapał, którym promieniała, czynił ją jeszcze piękniejszą w tej chwili. Cała zadyszana, drżąca, pożerała go oczami błogo uśmiechnięta. Odpowiadał jej spojrzeniem pełnem wdzięczności, widać jednak było, że czeka z najwyższą niecierpliwością jeszcze kogoś, matki, która nie pokazywała się dotąd. Naraz usłyszano za drzwiami kroki tak szybkie, tak szalenie pędzące, że odgadnięto natychmiast przybycie hrabiny.
Wszyscy ustąpili, a syn zawisł na jej szyi. Łkała, nie mogąc słowa wymówić i głowę tuliła do jego piersi, bezsilna, omdlewająca. Denissow, który wszedł w tej chwili niepostrzeżenie, patrzał na to wszystko, oczy nieznacznie z łez obcierając.
— Wasyl Denissow, przyjaciel waszego syna, panie hrabio — przedstawił się ojcu Rostowowi, który spojrzał był zdziwiony na intruza.
— Ah! wiem już, wiem. Uszczęśliwiony, rad nieskończenie! — hrabia porwał go w ramiona, ściskając serdecznie. — Mikołuszka w każdym liście wspominał o panu... Nataszko, Wiero, oto go macie, to Denissow.
Wszystkie te fizjognomje radością jaśniejące zwróciły się ku Denissowowi, z oczami zaspanemi i czupryną rozburzoną.
— Mój kochany, malutki Denissow! — wykrzyknęła Nataszka, której zbytek radości, zawrócił główkę najzupełniej. Nie zastanawiając się co czyni, skoczyła ku memu, objęła za szyję i w twarz serdecznie pocałowała. Denissow trochę zażenowany, poczerwieniał, cofnął się o krok i szarmancko jej rączkę nawzajem ucałował.
Pokój dla gościa był gotów. Odprowadzono tam Denissowa, a cała rodzina otoczyła Mikołaja w wielkim salonie.
Hrabina trzymała syna dotąd za rękę, którą co chwila przyciskała do ust. Rodzeństwo śledziło z uwagą wytężoną, każdy ruch i giest brata, każde jego słowo, chwytało w powietrzu każde jego spojrzenie. Dobijali się jeden przez drugiego, kto usiądzie bliżej Mikołaja. Wyrywano sobie nawzajem filiżankę z herbatą, chustkę na posadzkę opuszczoną, fajkę, kto mu to wszystko poda pierwszy.
Pierwsza chwila powrotu na łono rodziny, wydała się Mikołajowi czemś tak rozkosznem, napełniała go uczuciem radości tak upajającem i zupełnem, że musiało ono stopniowo zmniejszać się i niknąć. Zaczynał się lękać tej zmiany i pragnął użyć więcej, jeszcze więcej tego szału.
Nazajutrz spał do godziny dziesiątej rano.
W pokoju gościnnym obok niego, którego ściany przesiąkły ostrą wonią dymu tytuniowego, panował nieład okropny. W każdym kącie walały się pałasze, mantelzaki, ładownice, kufry pootwierane, buty zabłocone, obok których świeciły się inne, już należycie wyczyszczone i wyszwarcowane. Lokaje znosili miednice z wodą, osobno wodę gorącą do golenia i mundury panów oficerów, które zabrali byli na wieczór do oczyszczenia.
— Hrehory, fajka! — krzyknął Denissow głosem zachrypniętym. — A ruszże się raz Rostow!
Mikołaj przetarł oczy zaspane, podnosząc leniwo z ciepłej puchowej poduszki, głowę zmierzwioną.
— Czy już późno? — bąknął.
— Minęła dziesiąta — odpowiedziała mu Nataszka. Pod drzwiami słychać było szelest spódniczek mocno krochmalnych, zmięszanych z szeptem i chichotem na pół stłumionym młodych panienek. Przez drzwi cokolwiek odchylone, można było dojrzeć ich kokardy niebieskie, oczka czarne i usteczka figlarnie uśmiechnięte. Było ich troje: Nataszka, Sonia i Pawełek. Przyszli zobaczyć, czy wstał już Mikołuszka?
— Wstawaj że leniuchu! — powtarzała raz po raz Nataszka.
— Zaraz, zaraz.
Pawełek spostrzegł za drzwiami pałasz. Uniesiony rycerskim zapałem, który widok broni wywołuje zwykle u młodych chłopaków, zapomniał o wszelkiem decorum i że nie wypada wobec panienek otwierać drzwi do pokojów mężczyzn porozbieranych. Wpadł jak bomba, roztwierając drzwi na oścież.
— Czy to twój pałasz? — krzyknął impetycznie, podczas gdy panienki uskoczyły w bok ode drzwi. Denissow przerażony, drzwi bowiem od jego pokoju były naprzeciw tamtych i stały otworem, schował napowrót nogi obrośnięte gęstym włosem, pod pierzynę, rozkazując służącemu drzwi pierwsze zamknąć szczelnie.
— Mikołciu, przyjdź do nas w szlafroku i pantoflach — błagała Nataszka.
— Czy to twój pałasz, czy tamtego? — spytał Pawełek powtórnie, wskazując na Denissowa, którego duże czarne wąsy, wzbudzały w dzieciaku mimowolną trwogę i wielkie uszanowanie.
Rostow wdział szlafrok czemprędzej, i wyszedł do przyległego saloniku w chwili kiedy Nataszka, wydarłszy z rąk lokajowi jego wysokie buty z srebrnemi ostrogami, już była jeden obuła, a teraz wsuwała w drugi nogę. Sonia kręciła się jak fryga, wydymając niby balon, krochmalne spódniczki. Obie ładne, zgrabne, świeże, wesołe i ożywione, miały na sobie jednakowe, niebieskie sukienki nowiusieńkie. Sonia uciekła natychmiast, a Nataszka, wziąwszy brata w swoje wyłączne posiadanie, zaprowadziła go do swego pokoiku, aby módz pogawędzić z nim swobodniej. Padały jak grad z obu stron pytania i odpowiedzi, niby ogień rotowy. Wszystkie tyczyły się drobnostek mających dla nich jedynie jakikolwiek interes, Nataszka wybuchała śmiechem po każdem słowie. Nie śmiała się z tego, co brat mówił, tylko potrzebywała wylać na zewnątrz zbytek radości, który nie dozwalał jej prawie oddychać.
— Jak to dobrze, ależ doskonale — powtarzała bez końca.
A Rostow pod wpływem tych serdecznych objawów czułości, odnajdywał mimowolnie, dawny, dziecięcy uśmiech, który odkąd był z domu wyjechał, ani razu nie zaigrał na jego ustach.
— Wiesz, żeś wyrósł na mężczyznę, w całem tego słowa znaczeniu?... jestem obecnie dumną, że posiadam takiego jak ty brata — i posunęła delikatnie paluszkami po jego wąsach. — Chciała bym wiedzieć, jak wy jesteście mężczyźni... Czyście do nas podobni? Nie, co? nieprawdaż?
— Dla czego Sonia uciekła? — wtrącił brat.
— Oh, to cała historja. Jak myślisz mówić do Soni? Czy tak jak do mnie „ty“ po prostu?
— Nie wiem, rzeczywiście... jak mi samo przyjdzie na język.
— No, wiesz co, mów jej raczej „kuzynko“, proszę cię o to. Później dowiesz się dla czego.
— Chcę zaraz wiedzieć owe „dla czego“.
— Powiem ci zresztą: Sonia jest moją przyjaciółką, tak wielką i serdeczną, żem tu kiedyś spaliła sobie ramię dla niej — podniosła rękaw szeroki, pokazując na ramieniu białem i cieniutkiem jak wrzeciono, poniżej łopatki, dużą plamę czerwoną. — Aby jej dowieść mojej miłości, wyjęłam haczyk z ognia rozpalony i przyłożyłam go sobie w to tu miejsce.
Wyciągnięty na miękkiej sofce, ze stosem poduszek pod głową, w ich dawnym pokoju służącym do nauki, Rostow tonął z najwyższą rozkoszą, w owym światku dziecięcym, który mu tak żywo przypominały, oczy Nataszki błyszczące i figlarne. Nie ma bo nic milszego nad życie rodzinne. Rozpływał się słysząc ten szczebiot młodziutkiej swojej siostrzyczki. Zachwycały go szczegóły, przedstawiające li dla niego wartość i tylko przez niego zrozumiane. Owe szaleństwo ze spieczeniem ramienia w dowód miłości, wydało mu się czemś zupełnie naturalnem. Pojmował coś podobnego i wcale się temu nie dziwił.
— No i cóż dalej? Czy to już wszystko?
— Tak jesteśmy ściśle złączone, tak ściśle, że to tam, drobnostka... głupstwo po prostu... Przysięgłyśmy sobie przyjaźń aż do grobowej deski. Ona bo, gdy kogo pokocha, to już na całe życie... Co do mnie, nie mogę tego zrozumieć... zapominam o wszystkiem natychmiast.
— A dalej, dalej?
— To że ciebie kocha Sonia tak samo jak mnie. — Nataszka spłonęła rumieńcem. — Musisz sobie przecie przypominać, wiesz, przed twoim odjazdem?... Otóż ona zawsze utrzymuje, żeś już dawno o tem zapomniał... I mówi nieraz: „Ja bo go nigdy kochać nie przestanę, on jednak powinien zostać wolnym najzupełniej“. Nieprawdaż? to pięknie, szlachetnie z jej strony? Nawet bardzo szlachetnie, co?
Nataszka pytała z minką, tak poważną i z takiem wzruszeniem, że było widocznem jak często musiała rozczulać się nad tym przedmiotem. Rostow myślał przez chwilę:
— Słowa raz danego nie cofam — przemówił — Sonia jest zresztą tak zachwycającą, że musiałbym chyba być głupcem nad głupcami, aby odrzucać dobrowolnie takie szczęście.
— Nie, nie — zaprotestowała Nataszka. — Mówiłyśmy o tem nie raz. Byłyśmy przekonane z góry, że w ten sposób odpowiesz. Ale tak być nie może, bo chciej to zrozumieć, jeżelibyś uważał się za związanego owem słowem, wyglądałoby to z jej strony na rodzaj nacisku, na chęć wyzyskiwania ciebie, co jej w głowie wcale nie postało... Zaślubiłbyś ją, aby uczynić zadość dziecinnemu zobowiązaniu i toby źle wypadło dla was obojga.
Rostow nic już na to nie odpowiedział. Sonia uderzyła go wczoraj wieczór swoją śliczną twarzyczką, a dziś rano wydała mu się jeszcze stokroć ładniejszą. Miała dopiero lat szesnaście, kochała go szalenie i był pewny że ta jej miłość nigdy się nie zmieni. Czemuż nie miałby kochać jej nawzajem, odkładając na czas nieograniczony wszelkie projekta małżeńskie?
— Mam jeszcze przed sobą tyle przyjemności i rozkoszy nie znanych mi dotąd — pomyślał. — W ten sposób wszystko ułoży się jak najlepiej i ja nie będę niczem związany.
— Doskonale — wykrzyknął głośno. — Zresztą pogadamy jeszcze o tem... Nie uwierzysz jak się czuję szczęśliwym że cię widzę. A ty, czyś została wierną Borysowi?
— Ah, szaleństwo — parsknęła śmiechem. — Nie myślę ani o Borysie, ani o żadnym innym i nie chcę wiedzieć o nikim.
— Brawo! Ale w takim razie...
— Chcesz wiedzieć co ze mnie będzie? — Nataszka mrugnęła figlarnie oczkami. — Widziałeś Duport’a, sławnego baletnika? Nie? No! to niczego nie zrozumiesz. Popatrz tylko! — Nataszka zaokrągliła ramiona chwytając delikatnie dwoma palcami fałdy sukienki. Potem puściła się w taniec szalony, robiła kroki najtrudniejsze entrechat, piruety i tym podobnie, nakoniec przeszła przez pokój, lekka jak sylfida, na samych koniuszkach palców u nóg. — Widzisz? umiem chodzić na palcach, jak sławny Duport. Otóż nie wyjdę nigdy za mąż, tylko wstąpię do baletu. Ale o tem nie trzeba jeszcze mówić nikomu.
Rostow wybuchnął śmiechem tak szczerym, że aż Denissow usłyszał go w swoim pokoju i pozazdrościł mu tej wesołości. Nataszka nie mogła również wstrzymać się od śmiechu.
— Cóż ty na to braciszku? Tak będzie dobrze, nieprawdaż?
— Jakto, czy będzie dobrze?... Nie chcesz już zatem zaślubić Borysa?
Spłonęła rumieńcem:
— Mówię ci, że nie chcę iść za mąż za nikogo, i to samo powtórzę Borysowi, skoro go zobaczę.
— Oho!... zobaczymy! — bąknął Rostow drwiąco.
— Ba! wszystko głupstwo wierutne! — śmiała się dalej w najlepsze. — A ten twój Denissow, dobry jaki chłopiec?
— Najpoczciwszy w świecie.
— A więc adieu! Idź się ubrać... I nie jest wcale przestraszający twój Denissow?
— Dla czegóż miałby kogokolwiek przestraszać?... Waska dobry z kośćmi chłopczysko.
— Nazywasz go Waska? Jak to brzmi śmiesznie!... A więc dobry na prawdę?
— Ależ tak! Wieleż jeszcze razy mam ci to powtórzyć?
— Idź już, idź, i wracaj prędko na śniadanie. Wypijemy herbatę wszyscy razem!
Nataszka wyszła znowu z pokoju na końcach palców, jak prawdziwa baletnica. Śmiała się przytem rozkosznie jak dziecko. Rostow wszedł niebawem do salonu, gdzie zastał już Sonię. Poczerwieniał zmięszany, nie wiedząc na razie, jak do niej przemówić. Wczoraj w pierwszym wybuchu radości, rzuciła mu się była na szyję, ściskając po dawnemu. Teraz rozumieli oboje, że coś podobnego nie powinno się powtarzać. Czuł ciężący na sobie wzrok badawczy matki i sióstr, które śledziły ciekawie każdy ruch jego. Pocałował Sonię w rączkę, pytając: — Czy „kuzyneczka“ dobrze spała tej nocy? — Ich oczy tymczasem, patrzyły w siebie jak w tęczę, z czułością niewypowiedzianą, i zdawały się pieścić nawzajem, powtarzając „ty! ty!“ bez końca. Wzrok Soni błagał niejako o przebaczenie, że śmiała przypomnieć mu przeszłość za pośrednictwem Nataszki, i jednocześnie dziękował mu za jego miłość dotąd niewygasłą i niezapomnianą. On ze swojej strony dziękował jej, że rozwiązywała go ze słowa danego i dawał jej do zrozumienia czułem spojrzeniem, że nigdy jej kochać nie przestanie. Czyż można zresztą było patrzeć na nią, a nie kochać?
— Coś szczególnego — wtrąciła Wiera korzystając z chwili ogólnego milczenia. — Sonia i Mikołko „kuzynkują“ się teraz, jakby dalecy krewni — Miała słuszność jak zawsze, ale jak zawsze wyrwała się nie w porę z swoją uwagą. Każdy, nie wyłączając samej hrabiny, która widziała w tej miłostce nieszczęsnej, li zawadę do świetnej partji, o czem od dawna marzyła dla syna... każdy poczerwieniał zmięszany, rzucając na Wierę wzrokiem pełnym wyrzutów.
Wyprowadził ich z kłopotu Denissow, który wszedł w tej chwili, w galowym mundurze, wyświeżony, wypomadowany, ufryzowany, cały woniejący, jakby szedł do ataku podczas bitwy. Jego szarmantowanie i ugrzecznienie nadzwyczajne wobec dam, były dla Rostowa prawdziwą niespodzianką.
Gdy przyjechał na urlop do domu, rodzina przyjęła Mikołaja Rostowa jako syna i brata najukochańszego, uważając go za bohatera. Dalsi krewni, powitali go również najserdeczniej, jako chłopca dzielnego, dystyngowanego i z wykwintnem salonowem ułożeniem. Reszta znajomych widziała w nim ślicznego porucznika od huzarów, tancerza znakomitego i niestrudzonego, słowem: jedną z najświetniejszych partji w Moskwie.
Hrabstwo Rostow żyli prawie z całem doborowem towarzystwem w Moskwie. Hrabia, który był świeżo zaciągnął pożyczkę w banku na swoje rozległe dobra, był w tym roku dostatecznie zaopatrzonym w gotówkę. Mikołajowi kupił ojciec natychmiast pysznego rumaka za sumę bajeczną. Paradował też na nim po głównych ulicach miasta, w pantalonach obcisłych, jakich jeszcze w owej epoce nikt nie nosił, w butach ze sztylpami, po angielsku, ozdobionych zgrabnemi srebrnemi ostrogami. Czas spędzał nader wesoło, używając w całej pełni swobody i wszelkich rozrywek. Rozkosz to wielka, dla kogoś pozbawionego tak długo nie tylko wygód, ale znoszącego najczęściej głód i trudy obozowe, gdy otoczy go naraz komfort najwyższy, gdy zakosztuje na nowo zbytku pod każdym względem. W oczach własnych, jak i dla swojego otoczenia, wyrósł obecnie na mężczyznę. Cała też przeszłość wydawała mu się po prostu dzieciństwem, nad którem nie warto się było zastanawiać. Do jednej i tej samej kategorji zaliczał wspomnienie o swojej rozpaczy, gdy przepadł był przy egzaminie z religji, jak i pożyczkę zaciągniętą w sekrecie przed rodzicami u Hawryły izwoszczyka, jak i owe całusy zamieniane pokryjomu, w jakimś ciemnym kąciku, z niedorosłą również dzieweczką, Sonią. Wszystkie te drobnostki tonęły w pomroku, gdzieś w dali po za nim. Dziś czuł się chwackim huzarem, w dołmanie srebrem przetykanym, z krzyżem św. Grzegorza na piersiach. Należał do wszystkich wyścigów i przejażdżek konnych „wyższego towarzystwa“. Poznał był i nawiązał serdeczny stosunek z pewną damą wielce dystyngowaną, która mieszkała na bulewarze, i u której spędzał prawie wszystkie wieczory. W końcu prowadził najczęściej tańce w domach najarystokratyczniejszych; rozmawiał o wojnie z feldmarszałkiem Kameńskim, jadł objad bardzo często w klubie angielskim, i mówił „ty“ pewnemu pułkownikowi mającemu lat przeszło czterdzieści, który był druhem od serca Denissowa.
Ponieważ był pozbawiony od dawna widoku cara, osłabł w nim cokolwiek ów szał miłosny, którym pałał niegdyś dla Aleksandra. Lubił nie mniej dużo o nim rozprawiać, dając do zrozumienia, że do jego poświęcenia się, były pewne tajemne pobudki, niepojęte dla ogółu śmiertelników. Dzielił zresztą z całą Moskwą w głębi serca uwielbienie dla Aleksandra, któremu to miasto nadało było przydomek „Anioła ziemskiego“.
Podczas swego krótkiego pobytu na łonie rodziny, Mikołaj oddalał się raczej od Soni coraz bardziej, zamiast zbliżać się do niej; pomimo jej niezaprzeczonej piękności i owego rozpromienienia, które może nadać li miłość prawdziwa. Przechodził on przez ową epokę, w której młodzieniec ma tak każdą chwilę zajętą, że nie ma czasu po prostu na miłość jak się należy. Zajmują go tylko przelotne miłostki, efemerydy, ginące z pierwszym dnia brzaskiem. Lękał się wszelkich zobowiązań na serjo. Żal mu było tej swobody kawalerskiej, tej niezależności zupełnej, która pozwalała mu na wszelkie, choćby i najdziksze wybryki. Powtarzał w duchu, patrząc na Sonię:
— Znajdę na tuziny takich jak ona, a które są mi dotąd nieznane! Czas jeszcze i wielki kochać na serjo i myśleć o poważnym stanie małżeńskim. O tem, po tem!
W swojej „junakerji“, udawał jakoby go wcale nie nęciło towarzystwo kobiet. Szedł na bale niby z musu. Co innego wyścigi, klub angielski, kolacyjki w kole męskiem, z Denissowem i innymi wisusami, no! i owe wizytki „na bulewarze“; to było właśnie czemś stosownem dla pięknego, młodego porucznika od huzarów!
Na początku marca, stary hrabia Rostow był niesłychanie zajęty i zakłopotany wielką ucztą, którą miał wydać klub angielski na cześć księcia Bagrationa.
Hrabia przechadzał się w szlafroku po swojej wielkiej sali, wydając mnogie rozkazy i polecenia, sławnemu marszałkowi klubu Fedorowi. Tyczyło się to wszystko dostawy najrzadszych nowalijek jako to: szparag, ogórków i poziomek. Miał również postarać się o ryby wspaniałe i całkiem świeże; o drób tłusty i zwierzynę w obfitości! Hrabia był dyrektorem klubu, od tegoż założenia. Lepiej od niego niktby był nie potrafił zorganizować podobnego objadu galowego, na tak wielką i wspaniałą skalę. Przychodziło mu to tem łatwiej, że zwykł był dopłacać z własnej kieszeni nadwyżkę po nad cenę bankietu z góry umówioną. Kuchmistrz i marszałek klubu słuchali hrabiego poleceń z widocznem zadowoleniem. Wiedzieli oni z doświadczenia własnego, ile im przyniesie do kieszeni taka uczta, mająca kosztować kilka tysięcy rubli.
— Pamiętaj tylko i nie zapomnij o grzebykach kogucich w zupie żółwiej — przykazywał hrabia kuchmistrzowi.
— Potrzeba zatem trzech dań zimnych? — spytał kuchmistrz.
— Prawie niepodobna żeby było mniej — odpowiedział hrabia po chwili namysłu.
— Kupi się zapewne największe szterlety? — wtrącił z kolei marszałek.
— Naturalnie!... Zresztą cena jedna, czy małych, czy dużych, a dużemi zaimponujemy przynajmniej naszym gościom... Ah! Boże! Boże! zapomniałem na śmierć o drugiem daniu! Co się dzieje z tą moją biedną głową? O wielkie nieba!
— A skąd jaśnie pan każe wziąć kwiaty?
— Mitenka! Mitenka! — hrabia skinął na swego rządcę, którego trzymał przy sobie dla pomocy. — Jedź galopem do mojej „Daszy“ i nakaż ogrodnikowi Maksymowi, żeby zebrał ile się da chłopów „za pańszczyznę“, i niech mi tu przyszle całą moją oranżerję. Potrzebuję do piątku dwieście drzew cytrynowych i pomarańczowych. Niech je dobrze upakuje, i da z wierzchu czapki ze słomy.
Gdy ukończył z grubszego dyspozycje, gotował się powrócić do swojej „małej hrabinki“, aby odpocząć cokolwiek przy jej boku. Tymczasem przypomniały mu się rozmaite inne szczegóły i szczególiki, rozpoczął więc na nowo to i owo przypolecać kuchmistrzowi i marszałkowi klubu. Otworzyły się drzwi i wszedł młody Rostow, krokiem śmiałym i lekkim, dzwoniąc ostrogami. Na jego twarzy kwitnącej zdrowiem i krasą młodości, malował się dobrobyt i wewnętrzne zadowolenie.
— Ah! mój chłopcze kochany, głowa mi się kręci — zawołał ojciec, żenując się trochę w obec syna, tych swoich ważnych zatrudnień. — Proszę cię, pomóż mi cokolwiek! Potrzeba mi chóru żołnierskiego... jakiej najlepszej muzyki... i... cyganów... Cóż ty na to? Wszak wy wojskowi lubicie cyganów, nieprawdaż?
— Ręczę ojcu kochanemu, i gotówbym się założyć sto na pięć, że książę Bagration gotując się do bitwy pod Schöngraben’em, był mniej zajętym i zakłopotanym, niż ojciec dzisiaj.
— Spróbuj tylko, życzę ci! — stary hrabia udał wielkie rozdrażnienie i gniew; a obracając się do marszałka, który patrzał na nich obu z uśmiechem dobrodusznym, dodał:
— Taka to młodzież Fedory!... Drwi sobie w najlepsze z nas staruchów.
— Prawda, jaśnie panie, bo jej idzie o to jedynie, aby dobrze zjeść, a jeszcze lepiej wypić. Ile zaś do tego potrzeba trudów i zachodów, to jej wcale nie obchodzi.
— A tak, tak! — roześmiał się stary hrabia, chwytając syna czule za oba ramiona. — Trzymam cię atoli wisusie, i musisz mi oddać pewną przysługę. Weźmiesz oto moje sanki i udasz się do Bestużewa. Poprosisz go odemnie o poziomki i ananasy. Tego nigdzie indziej nie dostanę. Jeżelibyś go w domu nie zastał, pomów o tem z księżniczkami. Z tamtąd prosto udasz się do Rasgulai. Stangret zna drogę doskonale. Tam znajdziesz cygana Iljuszkę, który tańczył czardasza u hrabiego Orłowa, w białym kaftanie. Musisz mi go gwałtem sprowadzić.
— No i z ładnemi cygankami — dodał Mikołaj ze śmiechem.
— Mniejsza o to! — ojciec machnął ręką pobłażliwie.
Stary hrabia stanął był właśnie na tym punkcie swoich przypolecań, gdy wsunęła się do sali księżna Trubeckoj, według swego chwalebnego zwyczaju cichuteńko, na palcach, krokiem lisim, z minką pełną udanej pokory chrześcijańskiej i zakłopotania. Hrabia złapany przez nią w szlafroku, co mu się zresztą codzień zdarzało, zaczął ją przepraszać bez końca i miary.
— Nic nie znaczy, hrabio kochany — uśmiechnęła się słodko, oczy z lekka przymykając. — Co do twojego polecenia, ja ci go spełnię jak najdokładniej. Młody Bestużew, tylko co przybył, i dostaniemy od niego czego tylko zapragniesz. Muszę zresztą z nim się zobaczyć. Przysłał mi właśnie list Borysa, który dzięki Bogu, dostał się wreszcie do głównego sztabu.
Hrabia uradowany jej ofiarnością, kazał zaprządz do karetki.
— Powiesz księżno kochana Piotrusiowi, żeby się stawił na nasz bankiet. Zapiszę go natychmiast między zaproszonych. Czy przyjechał razem z żoną?
Księżna wzniosła oczy w górę, z twarzą wyrażającą boleść głęboką.
— Ah! hrabio kochany, jest on bardzo nieszczęśliwy i jeżeli prawda co opowiadają, to rzeczywiście okropność. Któż jednak mógł przewidzieć coś podobnego? Taka dusza piękna i szlachetna w tym młodym Bestużewie! Ah! ubolewam nad nim całem sercem i uczynię co tylko będzie w mojej mocy, żeby go bodaj trochę pocieszyć.
— Cóż się jednak stało? — spytali naraz ojciec i syn.
— Wszak znacie Dołogowa? — westchnęła księżna, mówiąc z cicha i pół słówkami, jakby się lękała, żeby się nie skompromitować i nie powiedzieć za wiele. — Otóż... on sam, Piotruś poczciwy, protegował tego młodego wisusa, zaprosił go do siebie, do Petersburga... a teraz „ona“ przyjechała tutaj, wlokąc za sobą, tamtego lamparta, rozpustnika, a biedny Piotruś ma być, jak powiadają, zrozpaczony.
Mimo chęci niezaprzeczonej, okazania najżywszej sympatji dla biednego męża zdradzanego i oszukiwanego, ton głosu i uśmieszki figlarne, gdy mówiła o Dołogowie, świadczyły bądź co bądź o wielkiej pobłażliwości, dla owego „wisusa i rozpustnika“, jak zwykła była nazywać Dołogowa.
— Ha! przykra historja, co prawda, ale niech przyjdzie koniecznie na nasz objad — bąknął ojciec Rostow — rozerwie się no!... i pocieszy. To będzie bankiet potworny.
Dnia 3 marca o drugiej po południu, zgromadziło się w salach klubu, dwiestu pięćdziesięciu członków i pięćdziesięciu gości zaproszonych, czekając z objadem na przybycie księcia Bagrationa, bohatera z kampanji ostatniej.
Wiadomość o zupełnej porażce pod Austerlitz, spiorunowała całą Moskwę. Dotychczas zwycięztwo tak było wierne Rosjanom, że wieści o przegranej nikt zrazu wierzyć nie chciał, a w końcu przypisywano katastrofę, jakiemuś fatalnemu zbiegowi wypadków. Gdy w połowie grudnia, było niepodobieństwem zaprzeczyć faktowi dokonanemu, wszyscy tak wyglądali w klubie angielskim, gdzie zbierała się cała arystokracja i najwyżsi państwowi dygnitarze, jakby dali sobie słowo nie wspominać wcale o wojnie, a tem mniej o owej nieszczęsnej bitwie przegranej. Osobistości wpływowe, które nadawały zwykle ton wszystkim rozmowom w klubie, jak naprzykład hrabia Roztopczyn, książę Jury Władimirowicz, Dołgorukow, Wałujew, hrabia Markow, książę Wiazemski, nie pokazywały się wcale w klubie, tylko widywały się nawzajem w ścisłem kółku. Tym sposobem owi mieszkańcy Moskwy, do których zaliczał się i hrabia Rostow, nie umiejący wypowiadać własnego zdania w polityce, tylko powtarzający bezmyślnie to, co im kto poddał, byli czas jakiś niby błędne owce, bez kierunku, bez przewodnika w tym wojennym labiryncie. Czuli instynktowo, że wiadomości wojenne są najgorsze w świecie, że w takiem oddaleniu, trudno nawet zdać sobie z nich sprawę dokładną, zachowywali też co do tych kwestji drażliwych grobowe milczenie. Matadory, niby sędziowie przysięgli, wychodzący z sali trybunału po wydaniu wyroku nieodwołalnego, raczyli w końcu ukazać się w klubie i oświadczyć zgromadzonym swoje zdanie, co do ubiegłych wypadków. Natychmiast wszyscy przejrzeli, łuski im z ócz opadły. Jaki taki odkrywał tysiąc i jedną przyczynę, aby tłumaczyć po swojemu niesłychaną katastrofę, katastrofę niepojętą: rozproszenie niezwyciężonej dotąd armji rosyjskiej. Od tej chwili nikt się niczem innem nie zajmywał w Moskwie, tylko robieniem coraz nowych przypuszczań i kombinacji na ten temat niewyczerpany. Powtarzano do znudzenia, o braku żywności, tak dla koni, jak i dla ludzi, o zdradach: Austrjaków, Polaka Pszczebiszewskiego, Francuza Langeron’a; o nieudolności Kotuzowa, i (cicho, cichuteńko) o zbytniej młodości, niedoświadczeniu i łatwowierności nie na miejscu, samego cara. Natomiast utrzymywano jednogłośnie, że wojsko rosyjskie dokazywało cudów waleczności. Wszyscy co do nogi, byli bohaterscy: jenerałowie, oficerowie, aż do prostych żołnierzy. Jednakowoż bohaterem, najbardziej bohaterskim był książę Bagration. Okrył się sławą nieśmiertelną, tak pod Schöngraben, jak i pod Austerlitz, gdzie jemu jedynie udało się utrzymać swoją kolumnę w należytym porządku. Cofał się i on co prawda, ale przynajmniej jego żołnierze nie poszli w rozsypkę, jak inni, mimo że nacierał na nich dwa razy liczniejszy nieprzyjaciel. Brak zupełny krewnych w Moskwie, przyczynił się wielce do wyniesienia go na najwyższy stopień bohaterstwa. Czczono w nim dzielnego żołnierza, który bez protekcji, bez intryg jakichkolwiek wyniósł się po nad cały tłum. On pragnął jedynie walczyć za swój kraj. Imię jego było zresztą związane z zaszczytnemi dla Rosji wspomnieniami kampanji włoskiej i Suwarowa. Niechęć i ostra nagana, którą Kotuzowa obciążano, występowała jeszcze jaskrawiej w obec czci okazywanej Bagrationowi — którego trzebaby było wymyśleć, gdyby nie istniał — jak się o nim wyraził wieczny żartowniś Szynszyn, parodując sławne powiedzenie Voltaire’a o Bogu. O Kotuzowie wspominano jedynie, aby krytykować każdy krok jego. Oskarżano go, że jest prostą dworską chorągiewką, zwracającą się zawsze w tę stronę, skąd wiatr wieje i przezywano „starym satyrem“.
Cała Moskwa powtarzała maksymę Dołgorukowa: — „Ciągle kując, stajemy się kowalami“. — Pocieszano się w porażce obecnej, wspomnieniem przeszłych zwycięztw, i aforyzmami Roztopczyna, który powtarzał każdemu, kto miał czas go słuchać, że: — „żołnierz francuzki potrzebuje brzmiących frazesów, aby nabrać do bitwy animuszu; Niemcowi trzeba wykazać według zasad ścisłej logiki, że o wiele jest niebezpieczniej uciekać, niż iść śmiało na nieprzyjaciela, tylko żołnierza rosyjskiego trzeba wstrzymywać i błagać, żeby miarkował się w zbytnim zapale“.
Codziennie cytowano jakieś nowe czyny bohaterskie, wykonane pod Austerlitz przez rosyjskich żołnierzy i oficerów. Ten z męztwem nieustraszonem uratował sztandar i wydarł go ze szpon nieprzyjacielskich; ów ubił aż pięciu Francuzów, a jeszcze inny zdobył pięć dział. I o Bergu nie zapomniano. Nawet ci, którzy go wcale nie znali, rozpowiadali jak skaleczony w prawą rękę, chwycił szpadę ręką lewą i szedł naprzód z męztwem nieustraszonem. Co do Bołkońskiego, o tym ani jednem słówkiem nikt nie wspomniał. Najbliższa rodzina jedyne opłakiwała jego zgon przedwczesny, ubolewając nad młodą wdową, która była bliską rozwiązania i nad ojcem, starcem zdziwaczałym.
Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.
Wydawnictwo Psychoskok