Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
A to Polska właśnie! - chciałoby się zakrzyknąć, może i bezradnie, lecz po lekturze tej absolutnie niebanalnej, intrygującej i cudownie niepoprawnej politycznie książki, ów okrzyk zabrzmi wyjątkowo. I choć Marcina Kołodziejczyka, nagradzanego twórcę "Prymitywa" czy "Dysforii” nikomu nie trzeba przedstawiać, t a k i e g o Kołodziejczyka jeszcze nie czytaliście!
Dlaczego Wioletta, ekspedientka ze stacji Orleniu, cieszy się po cichu z covidu-19?
Z czego tłumaczy się radny Wyczuć z miasta Chłam, skoro jest ubezczelniony jak trzeba - zgodnie z wymogiem czasów?
Jak współcześnie się o ludziach wyrażać, by nie urażać?
Na czym polega rozmowa balkonami?
Na jak długo wrócił z Anglii do kraju niejaki Zdybał, wierząc w wyjście z niewoli unijnej jako wzorzec i walkę o Polskę jako obowiązek?
To tylko kilka kwestii, które mogłyby wypełnić niejeden pasjonujący reportaż. Tyle tylko, że w ujęciu Kołodziejczyka nie są to reportaże, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni, ale sugestywne impresje, napisane w niepowtarzalnym stylu. Krótko mówiąc, to jest po prostu Literatura! Opowieści te przywodzą na myśl Białoszewskiego, Mrożka i niezapomnianego Wiecha. Docenią je również miłośnicy wielu innych mistrzów literackich, by wspomnieć jeszcze Brechta, Hrabala, a nawet Balzaka. Finezja językowa i wszechobecne "ucho" idą w parze z formą. Opowiadanie, relacja, komiks z obrazkami, rymowana piosenka... A wszystkie składają się na Coś między czarną komedią obyczajową, satyrą społeczną a horrorem ogólnym. To Coś - to panorama naszej rzeczywistości, w której wszystkim dostaje się po równo: nowobogackim, robiącym kasting na nianię i wykształciuchom, owijającym swe prawdy w górnolotne frazesy, religijnym i niedowiarkom, prawakom i lewakom, zakompleksionym i zachwyconym sobą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 166
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Twoje oczyśmierdząksiążką
Alicja, 3,5 roku
Wioletta osiągnęła swój limit.
Ekspedientka Wioletta ze stacji benzynowej Orlen (dawniej CPN) przy krzyżówce z drogą krajową niedaleko Skierniewic, miła i przyjemna, trochę skryta, dużo czytająca, oczytana w Bondach i Mrozach, naoglądana w serialach, skończyła na początku wieku zaocznie studia z marketingu i zarządzania na lokalnej prywatnej uczelni, niewielkiej, ale obiecującej wiele wielkich możliwości.
Wtedy młodzi w okolicy, a również jak kraj szeroki, robili dyplomy magisterskie. Rodziny rolnicze i małomiejskie dumne były ze swojej młodzieży. Mówiło się przy świątecznych stołach z pogodzeniem, z machaniem ręką, z miłą złośliwością pod adresem Wioletty: roli Wioletta przejąć nie przejmie, na kultywacji się nie wyznaje, w ziemi się tytłać nie będzie, gnoju wyrzucać z obory czy parnika świniom ubijać nie chce, poszła w yntylygynty, z talerza nie dojada ziemniaków ostentacyjnie, żeby się podkreślić, ale niech jej tam, niech ma – lżej w życiu. Elegancja i czystość paznokci oraz butów jej widać pisana, ona już i gada po ichniemu, proste rzeczy obchodzi słowami zawile jak terenowy sekretarz partii, jak czytał z kartki pogadanki na 22 lipca, 1 maja i 7 listopada, a przydziałowy garnitur przechodni po poprzednim sekretarzu, zmarłym na otłuszczenie serca, zakrywał mu ręce aż do paznokci za długimi rękawami; albo jak proboszcz zbierający od ludzi na cieknący dach plebanii, bo mu się kasztan w wichurę przewrócił na czteroletnią škodę octavię i częściowo na pobliski dach plebanii. Zdrowie Wioletty, uch!
Żeby tylko do kościoła chodzić chodziła, bo nie chodzi, a Pan Jezus się gniewa, płacze i patrzy się w bok ze wstydu.
Wiola wówczas uśmiecha się wiedząco i macza usta w półsłodkiej sangrii na myśl o takim pasywno-agresywnym Panu Jezusie z ludowych wierzeń. Jednak siedzi cicho, bo wciąż jest na garnuszku rodziny.
W czasie ówczesnym bardzo się w kraju procentażowo poprawiła ilość wykształcenia wyższego – przodowaliśmy w Europie.
Jednak wkrótce już dygot antropologiczny w Wioli, że co ze mną będzie dalej, bo wszędzie chodzą marketingowcy po płatnych studiach-galopówkach, pokazują dyplomy z pozłotką w nazwie uczelni, a w CV wpisują już nawet nagminnie, że posiadają świadectwo bierzmowania; w mowie swoboda, w oku trwoga, w powietrzu jesienne mgły i lecą z drzew liście, nie ma pracy dla Wioletty w wyuczonym zawodzie zarządzanie ludźmi. Próbowała w banku, potem w mniejszym banku, na poczcie, z kolei w punkcie kasowym, w przedszkolu jako intendent, ostatecznie nawet w urzędzie gminy by mogła na referenta, ale już zajęte, już sprytniejszy kolega na tym krześle łysieje. Nie ma – nie chcieli, kręcili, zwodzili Wiolę, mówili: na chwilę teraźniejszą wolnych miejsc brak, obecnie nie rekrutujemy, zadzwonimy w terminie późniejszym – i nic. I tylko ci mieli dobrze, którzy mieli dobrze już wcześniej. Tylu gorszych i głupszych ma lepiej od Wioletty. Popatrzyła po Polsce i doszła do wniosków – rządzą czerwone żydokomuchy niepolskie niewierzące pedały. Wywyższające się ścierwo trzyma władzę, zgniły żabi skrzek, co naród ma za nic, za istne gówno, a chłop z chłopem chcą mieć normalne ludzkie dzieci, a telefonia 5G zmienia wierzących w pedałów, sącząc odpowiednie promieniowanie w ucho.
Wioletta poprzysięgła zemstę i czekała na stacji benzynowej za kontuarem, wśród batonów, kondonów i baterii, jak w sieci pajęczej, przyjmując towar od tyłu o świcie, w upały, śniegi i pluchę, siąkając katarem siennym i grypowym, z nowo poznanym bólem w biodrze od stania za ladą, zdziwiona, że już jakieś bóle w ogóle u kogoś w jej wieku, obserwując, jak zmieniają się modele samochodów, jak spadają samoloty w brzozach, czytając książki, modląc się o sprawiedliwość, wdychając zanieczyszczone opałowe powietrze z pobliskiego miasta gminnego z tartakiem, który podobno klei drewno dla Ikei; ciekawie obracając w rękach świeżo wynalezione biało-czerwone etuje na samochodowe lusterka boczne i dumnościowe szale z napisem Biało-Czerwoni, ciesząc się po cichu z COVID-19, bo żeby inni też mieli gorzej, nienawidząc noszenia przez cały dzień pracy fizelinowych maseczek, nienawidząc pracy i dziękując Bogu za pracę.
Poprzez długie 18 lat życia Wioletta podtrzymuje codzienność.
Mówiąc, gdy przychodziło do podsumowań: princpolo polecam w cenie 2 za 1, kawa mała w cenie dużej, płucząc ekspres, gdy tego zażądał, kanapki z kończącą się datą przydatności przekładając na przód lodówki, wyjaśniając przejezdnym różnice między typami benzyn i między sosami do hot dogów, naliczając punkty za lojalność, zdrapując w ciszy niezdrapane zdrapki wzgardzone przez klientów, słowem: napędzając obcy sobie świat kulający się wyremontowaną za unijne srebrniki drogą krajową niedaleko Skierniewic. I jeszcze nagle te drobne rysy zbieżne wokół ust, mysie, zauważone któregoś ranka w lustrze nad umywalką; upływ czasu.
A oni tam, rząd, lekceważyli ważność Wioli, jej niezbywalne aspiracje, jej być, żyć, czuć, chcieć, mieć, wierzyć, w dalszym ciągu. Dlatego Wioletta głosowała na Dudę, poprzednim razem i teraz, żeby ukarać tych drugich, co niszczyli Polskę przez tyle czasu, pijąc krew zwykłych ludzi. A także dlatego, że tak jej doradził Jarek, kierownik zmian z poniedziałków, śród i piątków, brunet o żywiołowym spojrzeniu, lepiej poinformowanego aktywisty, starający się dla siebie o pion menedżmentu.
I teraz już tamtych złych nie ma przy władzy, przegrali z Wiolettą z Orlenu, ukrywają się, pójdą siedzieć za jej zniszczone życie i pogrzebane możliwości.
Doliczamy płyn do spryskiwacza?
Nie dało się jej dłużej trzymać – mówi na przyjęciu weselnym Miriam Drobnoska, z zawodu korporacjonistka, która ma kłopot z określeniem, na czym konkretnie polega jej praca, ale pracuje bardzo dużo przy komputerze, haruje, nie dojada, nie dosypia, nadużywa makijażu i czerwonego wina.
Weź, nawet mi nie mów – włącza się Krzyś Drobnoski, mąż, handlujący globalnie m.in. kiełkami mung, zatrudniony w firmie ogrodniczej swojego wuja. Niedawno wrócił z wujem z pekińskich targów i zanim zeszło na dzieci, rozwlekle opowiadał o Chińczykach i sprycie, z jakim wykupują Europę Zachodnią na czymś w rodzaju dekadenckiej wyprzedaży garażowej wszystko po 5 euro. Ściągnięta pod brodę maska covidowa poruszała się wraz z grdyką Krzyśka.
Ale to przecież ty handlujesz mungiem – wtrącił ktoś przytomnie, a Krzyś ostentacyjnie nie dosłyszał, ponieważ nie znosi ataków sofizmatami, po prostu jest ponad to; złapał za gitarę pudłową i zagrał Mury. Z wyglądu i wymowności on alfa, ona beta, a dziecko ma półtora roku, zostało z nową nianią, żeby oni mogli na to wesele do przyjaciółki z pracy Miriam, pod Jabłonnę.
Miriam zęby ma czerwonawe, winem lub szminką, ale raczej winem, Krzyś pije mrożoną wódkę z chuchnięciem i trzaśnięciem, jak przedwojenny ułan w Ziemiańskiej; z iskrą w okularze zerka na mikrofon wodzireja, chciałby mu wyrwać i sam poprowadzić event.
Wyglądają na nawzajem adekwatnych względem swych aur i inteligencji, jakby nic między nimi nie zalegało myślowo.
Mówią: niania była z kastingu.
Przesłuchali i obejrzeli 11 pań, były wśród nich takie
z wadą wymowy,
z niedobrym błyskiem w oczach,
z niestarannym akcentem,
z pozostałością chyba egzemy na łokciach,
w złym i w dobrym obuwiu (zawsze patrzymy na buty),
jedna z trwałą pasemkowaną, co z góry ją przekreślało u Miriam,
jedna z przedmiejskim frenczem na paznokciach (śmiech Miriamki),
kilka Aborygentek (celowy nowosłów, przewrotny, nieurażający rdzennej ludności świata, a jednocześnie zachowujący całą pogardę dla czarnych, niskich i głupich dzikusów – Krzyś mruga okiem, bo chce być dobrze zrozumiany i dopowiedziany w punkt),
a dwie sprawiały obiektywne wrażenie niedomytych – sorry za dosadność, ale jak dokładnie tak było, to jak właściwie mają mówić?
Jedna baba była prawdziwym cyceronem – mówi Krzyś, zakreślając przy klatce piersiowej kopuły G, a piwna część mężczyzn się śmieje z maskami pod brodami, na czołach, na rękawach, jako poszetki.
Drobnoscy mówią szczerze, jak było:
pani Swieta ma skończone studia chemiczne, w swoich stronach pracowała jako technolog na fermie, w zjednoczeniu drobiarskim, ale tam, wiecie, bieda i wojna. Krzysiek Drobnoski straszy wszystkich Wołodią Putinem, jednocześnie nie mogąc ukryć podziwu dla Wołodii.
Miriam zaś mówi, że panią Swietę wiek dopadł, zbabciniała za szybko, straciła na kobiecości, interesowało ją już jedynie życie rodzinne i żeby innym czynić dobrze, bo sobie już nie, z siebie Swieta zrezygnowała, odchowując samotnie własne dzieci, ponieważ mąż zmarł na popromienną, prawdopodobnie po Czarnobylu, chociaż w akcie zgonu wpisali mu gruźlica, a w Swiecie się najwidoczniej zebrało tyle złogów uczucia, że przyjechała do Polski opiekować się cudzymi dzieciakami (tu wywiązuje się w westybulu domu weselnego rozmowa o Czarnobylu, bo Krzysztof dużo o tym czytał, a i sam oczywiście przeżył antypromienne picie płynu Lugola w podstawówce – jest starszy od Miriam o dekadę).
Przez rok pani Swieta wywiązywała się wzorowo z płatnej babciności u Drobnoskich, w apartamencie w Miasteczku Wilanów. Rodzice Oskarka w tym czasie, wiadomo, pracowali od rana do nocy, a czasem dłużej, bo czego się nie robi dla dziecka. (Krzyś długo mówi, jak się zmienił na lepsze przy dziecku, jak dojrzał i przejrzał na oczy, co dla niego teraz ważne, a co nieważne, i jak bardzo przed dzieckiem błądził wśród złudnych priorytetów życiowych, takich jak, weźmy, zakup subaru imprezy).
Raz Miriam przychodzi z pracy późno wieczorem zmachana i rozdrażniona, bo jej się coś nie zsumowało w komputerze do zera, a w domu ciepło, domowo, obiad gotowy, niania uśmiechnięta, a Oskarek szczęśliwy i do pani Swiety mówi mama, a do Miriam ciocia.
Miriam w płacz, Oskarek w płacz, Swieta poszła prać ręcznie, kompulsywnie, odkupiająco. Ale to jeszcze nic – nie omieszkuje Krzyś, już po wyłożeniu swoich aktualnych teorii na temat wychowywania dzieci przez wynajęte nianie w sposób etyczny i lojalny względem rodziców tych dzieci – najgorsze było, gdy raz Krzyś wraca do domu po długiej i wyczerpującej podróży zagranicznej w sprawie m.in. roślin spożywczych, a w domu cisza, ciepło, Swieta narobiła pierogów (bardzo dobre robiła, chociaż w opinii Krzysia ciasto wychodziło ciut twarde, a farsz w ruskich się tak jakby scementowywał) i okazuje się, że Oskarek już chodzi przy tej takiej specjalnej zabawce na kółkach, która się nazywa chodzik-pchacz.
No powiedzcie sami, ale tak z ręką na sercu,
czy ojciec już nie ma prawa
być przy pierwszych krokach dziecka
w dzisiejszych czasach?
Krzyś i Miriam (naprawdę Mirosława) nie przekreślają byłej chemiczki z byłego zjednoczenia drobiarskiego na Ukrainie – do dziecka nie polecają, ale Swieta chętnie podejmie się również sprzątania, ma wymagane szczepienia i homologacje, numer telefonu 691388xxx.
Powołujcie się na Drobnoskich.