Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uhonorowane Nagrodą Pulitzera opracowanie przedstawia dramatyczne wzloty i upadki japońskiego imperium w okresie II wojny światowej, od inwazji na Mandżurię i Chiny do zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Według słów samego autora, prezentujące japońską perspektywę "Wschodzące słońce" to "oparta na faktach saga ludzi uwikłanych w potop najbardziej totalnej wojny w dziejach ludzkości, opowiedziana tak, jak przebiegała – mętna, uszlachetniająca, haniebna, przygnębiająca, pełna paradoksów".
Splatając wzajemnie fakty historyczne i ludzkie dramaty, prowadzące do wojny na Pacyfiku i znajdujące w niej kulminację, Toland wykuwa z nich fascynującą i pozbawioną uprzedzeń narrację historyczną. W przedmowie autor stwierdza, że jeśli ze "Wschodzącego słońca" należałoby wyciągnąć jakiś wniosek, to taki, "że historia nie udziela prostych nauk i że to natura ludzka wciąż się powtarza, a nie historia".
"Niesamowicie bogata… czytelna i ekscytująca… Najlepszymi fragmentami książki są nie sceny bitewne, lecz miejsca, gdzie autor przedstawia nam dogłębne spojrzenie na najwyższe szczeble polityki Tokio"
"Newsweek"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1037
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Uhonorowane Nagrodą Pulitzera opracowanie przedstawia dramatyczne wzloty i upadki japońskiego imperium w okresie II wojny światowej, od inwazji na Mandżurię i Chiny do zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Według słów samego autora, prezentujące japońską perspektywę Wschodzące słońce to „oparta na faktach saga ludzi uwikłanych w potop najbardziej totalnej wojny w dziejach ludzkości, opowiedziana tak, jak przebiegała – mętna, uszlachetniająca, haniebna, przygnębiająca, pełna paradoksów”.
Splatając wzajemnie fakty historyczne i ludzkie dramaty, prowadzące do wojny na Pacyfiku i znajdujące w niej kulminację, Toland wykuwa z nich fascynującą i pozbawioną uprzedzeń narrację historyczną. W przedmowie autor stwierdza, że jeśli ze Wschodzącego słońca należałoby wyciągnąć jakiś wniosek, to taki, „że historia nie udziela prostych nauk i że to natura ludzka wciąż się powtarza, a nie historia”.
„Niesamowicie bogata... czytelna i ekscytująca... Najlepszymi fragmentami książki są nie sceny bitewne, lecz miejsca, gdzie autor przedstawia nam dogłębne spojrzenie na najwyższe szczeble polityki Tokio” – „Newsweek”.
PRZEDMOWA
Po II wojnie światowej większość mieszkańców Zachodu nabrała przekonania, że generał Tōjō i inni przywódcy japońscy – a właściwie Japończycy w przeważającej większości – byli nie lepsi od Hitlera i jego nazistowskich wspólników, a więc zasługiwali na każdą karę i nieszczęście, jakie ich spotkały.
Po dwudziestu pięciu latach Japonia podniosła się z prawie zupełnej katastrofy moralnej i gospodarczej, by wrócić na szanowane miejsce wśród narodów świata. Mimo wszystko pozostaje pytanie: jak doszło do tego, że podziwiamy i szanujemy ludzi, którzy w czasie wojny często zachowywali się po barbarzyńsku?
Niniejsza książka, przedstawiająca w dużym stopniu japoński punkt widzenia, stanowi próbę odpowiedzi na to i inne pytania dotyczące wojny, która zmieniła oblicze Azji. Dlaczego państwo wielkości Kalifornii przypuściło samobójczy atak na Pearl Harbor, który doprowadził do jego uwikłania w śmiertelną walkę z dziesięciokrotnie silniejszym przeciwnikiem? Czy wojna pomiędzy dwoma krajami, które dziś łączy tak wiele, była nieunikniona i konieczna? Czy skutkiem zwycięstwa Ameryki w tej wojnie stało się jej dalsze zaangażowanie w sprawy azjatyckie?
Nie podjąłbym się napisania tej pracy – nawet z pomocą żony Japonki i jej rodziny – gdyby nie dwie rzeczy: drastyczna zmiana stosunku Japończyków do niedawnej przeszłości oraz pojawienie się nowych, istotnych dokumentów. Oprócz góry materiałów dostępnych dotąd w japońskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych oraz Archiwach Wojskowo-Historycznych Agencji Obrony, odkryto niedawno wartościowe dokumenty, dotychczas ukryte lub zaginione, jak protokoły z konferencji cesarskich i łącznikowych, rzekomo spalone fragmenty dziennika księcia Konoe czy tysiącstronicowe Notatki feldmarszałka Gena Sugiyamy, szefa Sztabu Generalnego Armii od 1940 r. do 21 lutego 1944 r.
Jeszcze większe znaczenie miała chęć byłych japońskich przywódców wojskowych i cywilnych – takich jak główny doradca cesarza, markiz Koichi Kido, najmłodszy brat monarchy, książę Mikasa, admirał Ryūnosuke Kusaka, de facto dowódca spod Pearl Harbor i Midway, czy generał Kenryō Satō, prawdopodobnie najbardziej zaufany towarzysz premiera Tōjō – by swobodnie i wyczerpująco porozmawiać o nieszczęsnej przeszłości. W niepamięć odeszła niechęć do poruszania pewnych wrażliwych tematów, wyraźna jeszcze kilka lat temu, gdy pracowałem nad książką But Not in Shame. Co więcej, osoby te są przekonane, że po swoich powojennych doświadczeniach w Azji ludzie Zachodu będą dysponować lepszym zrozumieniem błędów popełnionych w Mandżurii i Chinach. Uczestnicy wojny – od generałów do szeregowych – stali się także bardziej skłonni rozmawiać o popełnionych błędach, a także mówić o rzeczach niewypowiedzianie strasznych: tchórzostwie, mordach, kanibalizmie, kapitulacji – i dezercji.
W imię ścisłości ludzie ci – jak i wszyscy inni, z którymi przeprowadziłem wywiady, a ich historie włączyłem do tej książki – przeczytali fragmenty na swój temat i często dodali pouczające komentarze. Dialogi w niniejszej pracy nie są fikcyjne. Pochodzą z protokołów, nagrań i stenogramów, a także z pamięci uczestników. Przykładowo, obszerne dyskusje podczas różnych konferencji cesarskich i łącznikowych zrekonstruowano na podstawie Notatek Sugiyamy, zebranych ostatnio oficjalnych dokumentów, pamiętników oraz rozmów z markizem Kido, któremu niezwłocznie przekazywano sprawozdanie z każdej konferencji, w jakiej brał udział cesarz, a także z uczestnikami, takimi jak gen. Teiichi Suzuki, Naoki Hoshino i Okinori Kaya. Uwagi (pod koniec książki) podają źródła wszystkich wykorzystanych materiałów dla każdego rozdziału.
Moim zdaniem największym błędem Ameryki w II wojnie światowej było niezrozumienie faktu, że toczyła ona równocześnie dwie różne wojny: jedną w Europie, przeciwko innemu państwu i filozofii – nazizmowi – rodem z Zachodu, a drugą w Azji, ona zaś była nie tylko zmaganiem z agresywnym państwem walczącym o przetrwanie w roli nowoczesnego mocarstwa, lecz ideologiczną rywalizacją z całym kontynentem. Miliony mieszkańców Wschodu uważały walkę Japonii za własną, za konfrontację narodów i ras. W japońskich zwycięstwach widziały też własne wyzwolenie spod zachodniej dominacji.
„Każdy kraj, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi, miał swój wkład w kłębowisko zła, którym dziś stała się kwestia dalekowschodnia” – pisał w 1922 r. Tyler Dennett, autorytet w dziedzinie Dalekiego Wschodu. – „Wyjdzie nam wszystkim na dobre, jeśli porzucimy na zawsze pozę zadufania i urażonej niewinności, by pokornie spojrzeć w twarz faktom”.
Gdybyśmy tak uczynili, bardzo prawdopodobne, że nasze negocjacje z Japonią w 1941 r. zakończyłyby się pokojem, nie wojną, a przez to Ameryka nie byłaby zmuszona zostać na wiele lat moralnym żandarmem Azji. Los moralnego żandarma nie jest zaś wesoły, zwłaszcza kiedy jego własna moralność budzi zastrzeżenia.
Na kolejnych stronach znajduje się oparta na faktach saga ludzi uwikłanych w potop najbardziej totalnej wojny w dziejach ludzkości, opowiedziana tak, jak przebiegała – mętna, uszlachetniająca, haniebna, przygnębiająca, pełna sprzeczności i paradoksów. Dołożyłem wszelkich starań, by zdarzenia mówiły same za siebie, a jeśli wypłynął z tego jakikolwiek wniosek, to taki, że historia nie udziela prostych nauk i że to natura ludzka wciąż się powtarza, a nie historia. W gruncie rzeczy z teraźniejszości dowiadujemy się częstokroć więcej o przeszłości niż odwrotnie. Na przykład, nauki płynące z naszych własnych okrucieństw w powojennej Azji niewątpliwie dały Amerykanom pojęcie o czynach Japończyków poprzedniego pokolenia.
J.T.
CZĘŚĆ PIERWSZA
KORZENIE WOJNY
ROZDZIAŁ I
GEKOKUJŌ
1.
Po południu 25 lutego 1936 roku niebo nad Tokio było ciemne i złowróżbne. Śnieg pokrywał już miasto grubą kołdrą i wyglądało na to, że nasypie jeszcze więcej. Trzy noce wcześniej spadło ponad trzydzieści centymetrów, bijąc rekord sprzed pięćdziesięciu czterech lat i powodując tak wielkie zamieszanie w ruchu drogowym, że w niektórych teatrach trzeba było urządzić tymczasowe hotele dla widzów niezdolnych wrócić do domu.
Nawet pod białą peleryną śniegu Tokio wyglądało tyleż zachodnio, co orientalnie. Japonia porzuciła dużą część swej feudalnej przeszłości, by stać się zdecydowanie najbardziej postępowym i zokcydentalizowanym państwem Azji. Kilkaset metrów od Pałacu Cesarskiego, tradycyjnie pokrytego dachówką, stał nowoczesny, czteropiętrowy budynek z betonu – Ministerstwo Dworu Cesarskiego, gdzie zajmowano się wszelkimi sprawami dworu i mieściły się biura cesarza. Tuż za starodawnymi kamiennymi murami i fosą, otaczającymi obszerne tereny pałacowe, rozpościerała się ta sama mieszanina Wschodu i Zachodu: długa linia nowoczesnych budynków, w tym Teatr Cesarski i gmach Dai Ichi, o wyglądzie równie zachodnim jak panorama Chicago, a kilka przecznic dalej, w wąskich, brukowanych ulicach, stały rzędami domy gejsz, stragany z sushi i sklepy z kimonami, różne małe, zrujnowane sklepy, wesołe nawet w tak pochmurny dzień, z powiewającymi zasłonami w drzwiach i kolorowymi lampionami.
Nieopodal pałacu, na niskim wzgórzu, stał nieukończony jeszcze gmach Zgromadzenia Narodowego. Zbudowany głównie z okinawskiego kamienia, wygląd miał niby-egipski. Za tą imponującą budowlą rozpościerała się dzielnica obszernych domów – oficjalnych rezydencji dygnitarzy rządowych. Największa należała do premiera. Były to dwa budynki w jednym: część urzędowa utrzymana w zachodnim stylu wczesnego Franka Lloyda Wrighta, a mieszkalna – japońska, o cienkich jak papier ścianach, z tatami na podłogach i przesuwnymi drzwiami.
Lecz pod spokojną powierzchnią Tokio wrzał niepokój, który wkrótce miał się bezlitośnie rozlać na zaśnieżone ulice. Na jednym końcu terenów pałacowych stały koszary 1. Dywizji („Jadeitowej”). Władze były tu już gotowe na rozruchy, otrzymawszy od majora z Ministerstwa Wojny przeciek o buncie wojskowym. Dowiedział się on od młodego oficera, że grupa radykałów planuje tego dnia zamordować kilku cesarskich doradców. Podejrzanych poddano obserwacji, a ważnym osobom publicznym przydzielono nadzwyczajną ochronę. Drzwi oficjalnej rezydencji premiera zostały wzmocnione stalą, w okna wstawiono żelazne kraty, system alarmowy połączono bezpośrednio z komendą policji. Kempeitai (żandarmeria wojskowa)[1] i zwykła policja sądziły, że z łatwością opanują sytuację. Ostatecznie jakich realnych szkód mogłaby przysporzyć garstka buntowników, nawet silnie zmotywowanych? O tej porze zastanawiali się, na ile wiarygodne były informacje o nadchodzącym powstaniu. Dzień się prawie skończył.
Takie samozadowolenie wydaje się dziwne, biorąc pod uwagę, że duch buntu był silny wśród elitarnych jednostek, którym powierzono obronę terenów pałacowych. Zachowywały się one tak wyzywająco, iż otrzymały rozkazy wyjazdu do Mandżurii w ciągu kilku dni, a ich pogarda dla władz była tak otwarta, że jedna z jednostek, pod pretekstem manewrów, oddała pospołu mocz na stołeczną komendę policji. Tysiąc czterystu tych krnąbrnych oficerów i żołnierzy przygotowywało się do buntu. Tuż przed świtem następnego dnia grupy szturmowe miały równocześnie uderzyć na sześć celów w Tokio: domy kilku dygnitarzy rządowych i miejską komendę policji.
Podczas gdy trwały skomplikowane przygotowania do tych ataków, po mroczniejących ulicach wędrowali poszukiwacze przyjemności, rozglądając się za rozrywką. Ginza, tokijski odpowiednik nowojorskiego Broadwayu i Piątej Alei, już buzowała. Dla młodych Japończyków był to od dawna romantyczny symbol świata zewnętrznego, baśniowa kraina neonów, butików, kawiarni, amerykańskich i europejskich filmów, sal tanecznych oraz restauracji w stylu zachodnim. Kilka przecznic dalej, w dzielnicy Akasaka, gdzie kimono było powszechnym strojem mężczyzn i kobiet, stara Japonia również oczekiwała na noc rozkoszy. Gejsze, w teatralnych makijażach i olśniewających strojach jakby wyjęte z dawnych wieków, podróżowały rikszami przez obsadzone wierzbami kręte ulice. Światła były tu bardziej przytłumione, a tradycyjne czerwone lampiony, które nosili policjanci, emanowały łagodnym, nostalgicznym blaskiem. Był to czarujący drzeworyt, który ożył.
Buntownikami nie kierowały osobiste ambicje. Podobnie jak pół tuzina wcześniejszych spisków – z których wszystkie poniosły klęskę – zamierzali raz jeszcze podjąć próbę naprawienia siłą i zabójstwem nierówności społecznych w Japonii. Tradycja sankcjonowała takie przestępcze działania, a Japończycy nadali im specjalną nazwę: gekokujō (niesubordynacja[2]), po raz pierwszy użytą w XV wieku, kiedy bunt szerzył się na każdym szczeblu, a prowincjonalni możnowładcy nie podporządkowywali się szogunowi[3], który z kolei ignorował rozkazy cesarza.
Upadek samowładztwa w Europie po I wojnie światowej oraz późniejsza fala demokracji, socjalizmu i komunizmu miały zasadniczy wpływ na japońską młodzież, która również zaczęła żądać zmian. Powstawały partie polityczne, a w 1924 r. uchwalono ustawę o powszechnym prawie wyborczym dla mężczyzn. Działo się to jednak za szybko. Zbyt wielu Japończyków traktowało politykę jako grę albo źródło łatwych pieniędzy. Doszło do serii demaskacji, takich jak afera dzielnicy czerwonych latarni Matsushima, afera kolejowa czy afera koreańska. Oskarżenia o łapownictwo i korupcję prowadziły do tłumnych bijatyk na sali Zgromadzenia Narodowego.
Chaos potęgowała eksplozja demograficzna towarzysząca okcydentalizacji Japonii. Hokkaido, Honsiu, Kiusiu i Sikoku (cztery największe wyspy o obszarze niewiele mniejszym od Kalifornii) już pękały w szwach od osiemdziesięciu milionów ludzi. Gospodarka krajowa nie była w stanie wchłonąć przyrostu ludności o prawie milion rocznie. Rolnicy, bliscy śmierci głodowej na skutek spadku cen płodów rolnych, po raz pierwszy w historii Japonii zaczęli organizować protesty, a setki tysięcy miejskich robotników wyrzucono z pracy. Wszystko to przyniosło w rezultacie falę lewicowych partii i związków zawodowych.
Przeciwwagą dla tych ruchów były organizacje nacjonalistyczne. Ich najpopularniejszym przywódcą stał się Ikki Kita[4], nacjonalista, a zarazem płomienny rewolucjonista, któremu udało się połączyć program socjalistyczny z imperializmem. Jego reformatorski traktat, Ogólny zarys działań na rzecz odbudowy Japonii, pochłaniali radykałowie na równi z wyznawcami cesarza. Jego słowa znajdowały posłuch u wszystkich, którzy pragnęli reform. „Japończycy podążają za zgubnym przykładem państw zachodnich” – pisał. „Posiadacze władzy finansowej, politycznej i wojskowej starają się zachować swe nieczyste interesy pod osłoną władzy cesarza...
Siedemset milionów naszych braci w Indiach i Chinach nie zdobędzie niepodległości bez naszej ochrony i przywództwa.
Dzieje Wschodu i Zachodu to historia jednoczenia państw feudalnych po epoce wojen domowych. Jedynym możliwym międzynarodowym pokojem, który nadejdzie po obecnej erze międzynarodowych wojen, musi być pokój feudalny. Cel ten zostanie osiągnięty poprzez wyłonienie się najsilniejszego państwa, które zdominuje wszystkie inne narody świata”.
Kita wzywał do „usunięcia barier pomiędzy narodem a Cesarzem” – czyli parlamentu i rządu. Głosowanie miało być ograniczone do głów rodzin i nikomu nie miało być wolno zgromadzić majątku większego niż 1 milion jenów (wówczas równowartość ok. 500 tys. dolarów). Ważniejsze przedsiębiorstwa miały zostać znacjonalizowane, a kobiety – odesłane do zajęć domowych, „kultywując starożytne japońskie sztuki układania bukietów i ceremonii herbacianej”.
Nic dziwnego, że miliony podatnych na wpływy młodych idealistów, już oburzonych korupcją w rządzie i biznesie czy nędzą w domu, dały się uwieść[5]. Mogli walczyć z wszystkimi złymi mocami, łącznie z komunizmem, uwolnić Wschód od dominacji Zachodu i uczynić Japonię wiodącym mocarstwem świata.
Na Zachodzie ci młodzi ludzie znaleźliby pole do aktywności jako związkowcy czy polityczni agitatorzy, ale w Japonii wielu z nich, szczególnie z rodzin drobnych posiadaczy ziemskich czy sklepikarzy, odkryło, że najbardziej mogą się przysłużyć jako oficerowie armii lub marynarki wojennej. Po wstąpieniu na służbę jeszcze bardziej dogłębne pojęcie o biedzie zyskiwali od swoich podwładnych, którzy płakali nad listami z domu – gdy synowie wyjechali do wojska, rodziny znalazły się na krawędzi śmierci głodowej. Młodzi oficerowie obwiniali przełożonych, polityków, urzędników dworskich. Wstępowali do tajnych stowarzyszeń, z których część, jak Tenkentō, nawoływała do akcji bezpośredniej i zamachów, a inne, jak Sakurakai (Stowarzyszenie Wiśni), żądały ekspansji terytorialnej na równi z reformami wewnętrznymi.
W 1928 r. ferment ten osiągnął punkt krytyczny, ale wprowadzenie go w czyn wymagało wysiłków dwóch nadzwyczajnych ludzi działających w siłach zbrojnych. Byli to podpułkownik Kanji Ishihara i pułkownik Seishirō Itagaki. Pierwszy był błyskotliwy, natchniony, ekstrawagancki, wręcz tryskał pomysłami. Drugi – chłodny, rozważny, mistrzowski organizator. Stworzyli idealny zespół. To, co wyobraził sobie Ishihara, Itagaki mógł zrealizować. Obaj byli oficerami sztabowymi Armii Kwantuńskiej, którą pierwotnie, w roku 1905, wysłano do Mandżurii, by strzegła japońskich interesów na dzikim terytorium większym niż łączny obszar Kalifornii, Oregonu i stanu Waszyngton.
Obaj oficerowie uważali Mandżurię za jedyne rozwiązanie problemu japońskiej nędzy. Można było ją przekształcić z pustkowia w cywilizowaną, prosperującą krainę, łagodząc bezrobocie w kraju i tworząc odpływ dla przeludnionej ojczyzny, gdzie ponad dwie trzecie wszystkich gospodarstw rolnych nie przekraczało hektara. W Mandżurii Japonia mogła też znaleźć to, czego tak rozpaczliwie potrzebowała, by pozostać krajem przemysłowym: pewne źródło surowców i rynek dla gotowych towarów. Wszystko to jednak, dowodzili Ishihara i Itagaki, nie mogło dojść do skutku bez zdobycia przez Japończyków pełnej kontroli nad Mandżurią, luźno zarządzaną przez chińskiego dyktatora wojskowego (tzw. warlorda[6]), marszałka Zhang Zuolina. W tym okresie Japonia miała jedynie prawo rozmieszczania garnizonów wzdłuż linii kolejowych oraz angażowania się w działalność górniczą, rolniczą i handlową.
Walka o ogromne terytorium na północ od Chin toczyła się już od kilkuset lat: Chińczycy okupowali Mandżurię i Koreę, a Rosjanie zajęli Kraj Nadmorski, nadbrzeżny region Syberii, sięgający od Cieśniny Beringa po Władywostok. Japonia przez setki lat odcinała się od świata zewnętrznego i do tego wyścigu o terytoria dołączyła dopiero w 1853 r. Wtedy to amerykański komodor Matthew C. Perry wpłynął do Zatoki Edo (Tokijskiej) i pod groźbą dział zmusił średniowieczną Japonię, by otworzyła się na nowoczesność. Japończycy z chęcią zabrali się do tego zadania. Pracowicie kopiowali najnowszą technologię produkcji masowej, a nawet wprowadzali własne procedury – na przykład dziewczęta w fabrykach włókienniczych pracowały na wrotkach, aby móc obsługiwać więcej wrzecion. Zbudowali silną armię i marynarkę, po czym zaczęli naśladować europejską praktykę siłowej dyplomacji, wysyłając ekspedycje karne. W ciągu kilkudziesięciu lat Japonia opanowała większość Korei, a w 1894 r. stoczyła o ten kraj wojnę z Chinami. Wygrała z łatwością, przy okazji zdobywając Formozę, południowy skraj Mandżurii i półwysep Liaotung z ważnymi portami – Dairen i Portem Arturem.
Zaniepokojone, że nieproszony gość pożera kawałek ich „chińskiego melona”, Rosja, Niemcy i Francja połączyły siły, zmuszając Japonię, by oddała półwysep, który właśnie sobie wywalczyła. Rosja przywłaszczyła Liaotung dla siebie, ale nie utrzymała go nawet dziesięć lat. W 1904 r. Japończycy, urażeni w swej narodowej dumie, zrewanżowali się carowi, którego imperium zajmowało jedną szóstą powierzchni lądów Ziemi, i zadziwili świat, odnosząc miażdżące zwycięstwa. Port Artur i Dairen znów stały się japońskie.
Japonia zyskała też wszystkie linie kolejowe zbudowane przez Rosjan w południowej Mandżurii. Mogłaby opanować resztę tego kraju, ale pragnęła zyskać uznanie Europejczyków jako szanowany członek imperialistycznej wspólnoty. W związku z tym wpompowała miliard dolarów w rojące się od bandytów, rzadko zaludnione terytorium, utrzymując wzdłuż linii kolejowych tak wzorowy porządek, że na ich teren masowo napływały setki tysięcy japońskich, chińskich i koreańskich kupców oraz osadników.
Właśnie ta masowa imigracja natchnęła Ishiharę i Itagakiego, by wyobrazili sobie Mandżurię wolną od chińskiego satrapy wojskowego. Ishihara marzył o uczynieniu jej autonomicznym państwem, schronieniem dla wszystkich tamtejszych grup etnicznych – Japończyków, Chińczyków, Mandżurów, Koreańczyków i białych Rosjan. Tu można było wcielić w życie autentyczną demokrację, a w końcu socjalizm, a przy okazji stworzyć bufor przeciwko ZSRR[7].
Wszystko to miała zrealizować Armia Kwantuńska z błogosławieństwem Tokio. Cesarz i Ministerstwo Wojny odmówili jednak zatwierdzenia planu, który wydawał się zawoalowaną agresją. Niezrażeni, Ishihara, Itagaki i ich zwolennicy postanowili działać na własną rękę – dopuścić się gekokujō. Pierwszym krokiem była eliminacja marszałka Zhanga, starzejącego się chińskiego wielkorządcy. 4 czerwca 1928 r. oficer sztabowy Armii Kwantuńskiej na czele żołnierzy pułku inżynieryjnego wysadził specjalny pociąg Zhanga, który poniósł śmiertelne obrażenia. Od tej pory, pomimo licznych ostrzeżeń z Tokio, Ishihara i Itagaki wykorzystywali Armię Kwantuńską jako prywatny legion. Wreszcie, latem 1931 r., byli już gotowi do ostatecznego kroku i potajemnie skoncentrowali wojska, by siłą odebrać Mandżurię Chińczykom. Usłyszawszy o tym pogłoski, minister spraw zagranicznych przekonał ministra wojny, by wysłał z Tokio oficera, który przywoła do porządku Armię Kwantuńską. Wybrany do tego zadania generał major przyjechał do Mukdenu wieczorem 18 września. Kilka mil dalej podkładano właśnie ładunek dynamitu na torach Kolei Południowomandżurskiej w pobliżu koszar chińskiej 7. Brygady. Wybuch miał się stać pretekstem, by „przywrócić porządek”, wysyłając wojska i zajmując Mukden.
Pułkownik Itagaki bez trudu skierował generała do japońskiej gospody Kikubumi na wieczór z gejszami. Około dwudziestej drugiej nastąpił wybuch, ale zniszczenia torów były tak nieznaczne, że już po kilku minutach zmierzający na południe pociąg przejechał bezpiecznie. Japoński urzędnik konsularny pragnął wyjaśnić sprawę z Chińczykami, ale major sztabowy Armii Kwantuńskiej wyciągnął miecz i zagroził, że go przebije. O wpół do jedenastej żołnierze japońscy ostrzelali chińskie koszary, podczas gdy inne pododdziały rozbiegły się po murach Mukdenu. W Kikubumi generał był zbyt pijany, by zauważyć strzelaninę, a nawet gdyby ją zauważył, nic by to nie zmieniło. Od początku wiedział o całym spisku – i pochwalał go.
Do rana Mukden był już w japońskim ręku, ku trwodze nie tylko świata, ale i samego Tokio. Na prośbę rządu Sztab Generalny Armii nakazał Armii Kwantuńskiej ograniczyć zakres działań zbrojnych. Owa grupa indywidualistów po prostu zignorowała rozkaz i dalej zagarniała resztę Mandżurii. Było to gekokujō na ogromną skalę.
W Tokio członkowie Stowarzyszenia Wiśni spiskowali już potajemnie, by wesprzeć buntownicze działania w Mandżurii własnym zamachem stanu. Ich głównym celem było wprowadzenie radykalnych reform wewnętrznych. Wraz z podbojem Mandżurii reformy te miały stać się początkiem nowej Japonii. W spisku (znanym jako „rewolucja brokatowego sztandaru”) wzięło udział 120 oficerów i ich podwładnych, których wsparli zwolennicy wichrzyciela Ikkiego Kity. Buntownicy zamierzali zamordować urzędników rządowych i dworskich, a potem zebrać się przed pałacem i w ramach przeprosin cesarza popełnić seppuku.
W przewrocie brało jednak udział tyle grup o tak wielu zróżnicowanych opiniach, że ktoś, ze złości czy za zapłatę, okazał się donosicielem i 17 października 1931 r. spiskowcy zostali aresztowani. Przywódcę skazano na dwadzieścia dni pozbawienia wolności, a jego pomocnika – na wyrok o połowę krótszy. Ich wspólnikom udzielono zaledwie reprymendy. Była to stara śpiewka: amnestia za wszelkie rzeczywiste czy planowane akty przemocy, jeśli popełniono je ku chwale narodu.
Wieczorem minister wojny nadał przez radio wątłą reprymendę dla Armii Kwantuńskiej:
1. ARMIA KWANTUŃSKA MA SIĘ POWSTRZYMAĆ OD WSZELKICH NOWYCH PRZEDSIĘWZIĘĆ, TAKICH JAK UNIEZALEŻNIENIE SIĘ OD ARMII CESARSKIEJ CZY PRZEJĘCIE KONTROLI NAD MANDŻURIĄ I MONGOLIĄ.
2. SYTUACJA OGÓLNA ROZWIJA SIĘ ZGODNIE Z ZAMIARAMI ARMII, WIĘC MOŻECIE BYĆ ZUPEŁNIE SPOKOJNI.
Jakby tego nie wystarczyło, wiceminister wojny dodał takie pojednawcze słowa:
BYLIŚMY ZJEDNOCZENI W DESPERACKICH STARANIACH NA RZECZ OPANOWANIA ISTNIEJĄCYCH TRUDNOŚCI. (...) UFAJCIE NASZEMU ZAPAŁOWI, DZIAŁAJCIE Z WIELKĄ ROZWAGĄ. (...) STRZEŻCIE SIĘ POCHOPNYCH KROKÓW, TAKICH JAK OGŁOSZENIE NIEZALEŻNOŚCI ARMII KWANTUŃSKIEJ, I CZEKAJCIE NA KORZYSTNY ROZWÓJ WYPADKÓW PO NASZEJ STRONIE.
Zamiast się uspokoić, dowódca w Kwantungu z oburzeniem zaprzeczył, jakoby jego armia dążyła do niezależności. Choć przyznał, że „miała ona skłonności do działań nadmiernie optymistycznych i arbitralnych”, twierdził jednak, że czyniła to „dla ojczyzny”.
Nieudana „rewolucja brokatowego sztandaru” osiągnęła wszakże jeden z celów: w ciągu następnych kilku lat zagwarantowała powodzenie awantury mandżurskiej. Przekonała też wielu Japończyków, że polityka i biznes są tak skorumpowane, iż należy wspierać reformę pod przewodem sił zbrojnych. Równocześnie zrodziła tak wielką gorycz, że zaczął się rozłam dwóch skrzydeł ruchu reformatorskiego. Jedno z nich, przezwane przez dziennikarzy „Stronnictwem Kontroli”, uważało, że nie wystarczyło zająć Mandżurię, ponieważ bezpieczeństwo przed potencjalnym atakiem ZSRR można było osiągnąć wyłącznie dzięki opanowaniu samych Chin. Zwolennicy Kity, znani jako „Stronnictwo Drogi Cesarskiej”, uważali tę nową ekspansję za szaleństwo: uprzemysłowiona Mandżuria byłaby, ich zdaniem, wystarczająco solidną fortecą przeciw komunizmowi.
Młodsi, bardziej idealistyczni oficerowie należeli do drugiej frakcji, podczas gdy oficerowie starsi i kluczowe osobistości w Ministerstwie Wojny wspierali Stronnictwo Kontroli. Co bardziej radykalni nacjonaliści natychmiast zwrócili się ku zamachom. Każdy z członków Związku Krwi, przykładowo, zobowiązywał się 11 lutego 1932 r., w 2592. rocznicę wstąpienia na tron Jinmu – według legendy pierwszego ludzkiego cesarza Japonii, piątego w linii prostej potomka Amaterasu, bogini słońca – lub około tej daty, zabić co najmniej jednego „skorumpowanego” dygnitarza politycznego lub finansowego. Do skazanych na śmierć należał minister finansów Junnosuke Inoue, człowiek prostolinijny, często się sprzeciwiający coraz większym zawłaszczeniom dokonywanym przez armię. Spiskowiec wyznaczony do zabicia Inoue ćwiczył strzelanie na opustoszałej plaży i na cztery dni przed terminem wpakował w ministra trzy kule – zwyczajnie na chodniku. Niecały miesiąc później, w podobnych okolicznościach, nastąpiło drugie morderstwo. Gdy baron Takuma Dan, prezes korporacji Mitsui, wysiadał z samochodu, młody zamachowiec przycisnął mu pistolet do pleców i nacisnął spust.
Raz jeszcze procesy sądowe dostarczyły obywatelom Japonii melodramatu i propagandy. W japońskiej historii zamachowiec budził często więcej współczucia niż jego ofiara. Czyż człowiek, który dał się zabić, nie był odległy od wzorca cnoty, i czyż człowiek, który zabijał ze wzniosłych pobudek, nie bronił tylko prostych ludzi przed tyranią? Pomimo niezbitych dowodów winy, obu zabójców nie stracono, lecz skazano na dożywocie, przy czym było jasne, że za kilka lat zostaną zwolnieni warunkowo.
W niedzielę 15 maja, zaledwie dwa miesiące po śmierci Dana, dwie taksówki zatrzymały się u bocznego wejścia do tokijskiego chramu Yasukuni – sintoistycznej świątyni poświęconej wszystkim poległym w wojnach toczonych przez Japonię. Z taksówek wysiadło dziewięciu oficerów armii i marynarki, kłaniając się bogini słońca. Potem, wyposażeni w kupione od kapłana amulety, wrócili do aut i pojechali do rezydencji premiera. Tam przepchnęli się obok sierżanta policji i wpadli do pokoju premiera Tsuyoshiego Inukaia, drobnego, siedemdziesięciopięcioletniego mężczyzny z kozią bródką. Starzec spokojnie zaprowadził przyszłych zabójców do pokoju w stylu japońskim, gdzie kulturalnie zdjęli buty i przysiedli. W tym momencie wszedł jeden z towarzyszy, zabłądziwszy w korytarzach, i ściskając w ręku sztylet, zawołał: „Nie ma co gadać! Ognia!” Wszyscy zaczęli strzelać do mężnego, drobnego staruszka, który sprzeciwiał się podbojowi Mandżurii i niewzruszenie odmawiał uznania marionetkowego rządu prowincji, teraz funkcjonującej pod zmyśloną nazwą Mandżukuo („Państwo Mandżurskie”). Zamachowcy pojechali taksówkami na komendę policji, by ją zaatakować, ale była niedziela i oprócz kilku funkcjonariuszy na służbie nie mieli z kim walczyć. Zanim się poddali, cisnęli jeszcze granat ku gmachowi Banku Japonii. Inni spiskowcy rozrzucali na ulicach ulotki i rzucali bomby, które stłukły kilka okien.
Sam zamach – nazwany incydentem z 15 maja (5/15) – nie zakończył się powodzeniem, ale jego następstwem były jeszcze bardziej sensacyjne procesy. W sumie urządzono trzy: jeden dla cywilów, po jednym dla oficerów armii i marynarki. Jak zwykle, duża część opinii publicznej sympatyzowała z zamachowcami, a kiedy jeden z oskarżonych oświadczył, że wraz z towarzyszami pragnął jedynie uderzyć na alarm, by przebudzić naród, rozległ się powszechny aplauz. Ludzie tyle się nasłuchali o „korupcji”, że niewiele współczucia znalazło się dla pamięci drobnego, dzielnego Inukaia. Jego śmierć była ostrzeżeniem dla polityków.
Emocje sięgały takiego poziomu, że sądowych urzędników zasypało 110 tysięcy próśb o łagodny wymiar kary, podpisanych albo w całości napisanych krwią. Dziewięciu młodych mężczyzn z Niigaty prosiło, by pozwolono im zająć miejsce oskarżonych, a na znak dobrej woli załączyli własne małe palce, zakonserwowane w słoiku alkoholu.
Jeden z zabójców Inukaia wyraził żal, twierdząc jednak, że premiera trzeba było „złożyć w ofierze na ołtarzu narodowej reformy”. Inny oznajmił: „Życie i śmierć nie mają dla mnie znaczenia. Tym, którzy opłakują moją śmierć, mówię: »Nie lejcie za mną łez, lecz sami złóżcie się na ołtarzu reformy«”.
Wyniki procesów były łatwe do przewidzenia. Nikogo nie skazano na śmierć, a spośród czterdziestu ludzi, którzy otrzymali wyroki, prawie wszyscy po kilku latach byli już na wolności. Dla narodu stali się męczennikami, bojownikami o jego sprawę. Kto inny wzywał do tak drastycznych środków, by zakończyć obezwładniający kryzys[8]? Kto inny mógł wyprowadzić z nędzy chłopów i robotników? Kto inny miał odwagę publicznie oskarżać o korupcję najważniejszych polityków, dworskich urzędników i potentatów finansowych? A skoro tak wielu ludzi tak bezgranicznie w to wierzyło, pozycja militarystów i prawicowców wciąż się umacniała.
Przez trzy lata młodzi, idealistyczni oficerowie, rozdrażnieni wszechobecną korupcją, wyczekiwali sposobnej chwili. Tylko szacunek dla cesarza powstrzymywał ich przed poparciem rewolucji komunistycznej. Ale jeden, wiedziony „impulsem z niebios”, wziął sprawy we własne ręce. Było to działanie krwawe i dziwne nawet jak na kraj stojący jedną nogą w feudalizmie. Pewnego sierpniowego ranka w 1935 r. podpułkownik Saburo Aizawa, odwiedziwszy chram Meiji dla uzyskania porady, wszedł tylnymi drzwiami do siedziby Sztabu Generalnego Armii, rozklekotanego piętrowego drewnianego budynku stojącego tuż za pałacowymi murami. Jak wielu innych radykalnych, idealistycznych oficerów swojej epoki, Aizawa wpadł we wściekłość, gdy ich idola, gen. Jinsaburō Mazakiego, zwolniono ze stanowiska generalnego inspektora szkół wojskowych[9].
Aizawa wszedł bez zapowiedzi do gabinetu innego generała, Tetsuzana Nagaty, szefa Biura Spraw Wojskowych i jednego z najbardziej otwartych przeciwników Mazakiego. „Czuję impuls, by zamordować Nagatę” – przemówił niedawno do bogini Amaterasu w chramie Ise. – „Jeśli dobrze czynię, proszę, pomóż mi tego dokonać. Jeśli błądzę, spraw, abym zawiódł”. Nagata przy biurku nawet nie podniósł wzroku, gdy Aizawa dobył miecza, zamachnął się i chybił. Generał, lekko raniony przy drugim pchnięciu, rzucił się do wyjścia, Aizawa jednak dźgnął go w plecy, natychmiast przybijając do drzwi. Dwukrotnie zadał Nagacie cios w szyję, po czym poszedł do gabinetu przyjaciela, by oznajmić, że właśnie wykonał wyrok Niebios, i poszedł sobie kupić czapkę, jaką zgubił w trakcie szamotaniny. Aresztowany przez żandarma, Aizawa sądził, że zostanie krótko przesłuchany i pozwolą mu wrócić na służbę. Zamiast tego stał się gwiazdą sensacyjnego procesu, który wstrząsnął posadami armii i stał się punktem odniesienia dla wszystkich młodych ultrapatriotów, pragnących w jedną noc zreformować kraj.
Podczas procesu pięciu sędziów obchodziło się z Aizawą ostrożnie. Pozwolono mu z miejsca dla świadków oskarżać mężów stanu, polityków i zaibatsu (rodzinne korporacje biznesowe, takie jak Mitsui czy Mitsubishi) o korupcję. Przyznając się do zarzutu morderstwa, stwierdził, że wykonał jedynie swój obowiązek jako honorowy żołnierz cesarza. „Kraj znajdował się w opłakanym stanie: rolnicy popadli w nędzę, urzędnicy uwikłali się w skandale, dyplomacja była słaba, a uprawnienia Naczelnego Dowództwa – pogwałcone przez porozumienia o redukcji marynarki” – oznajmił koturnowym, reformatorskim językiem[10]. – „Zdałem sobie sprawę, że wyżsi politycy, ludzie bliscy Tronu, potężni finansiści i biurokraci starali się stopniowo skorumpować rząd i armię dla własnych egoistycznych celów”. Takie warunki skłoniły go do morderstwa – popełnienia gekokujō.
„Jeśli sąd nie zdoła zrozumieć ducha, który wiódł pułkownika Aizawę” – stwierdził złowieszczo jego obrońca – „pojawi się drugi Aizawa, a nawet trzeci”.
2.
Prorocze te słowa wypowiedziano 25 lutego 1936 r. w zaśnieżonym Tokio, w chwili, gdy przywódcy najbardziej ambitnego zamachu stanu w dziejach nowoczesnej Japonii byli gotowi do ataku. Ich głównym celem następnego ranka miał się stać premier Keisuke Okada, admirał w stanie spoczynku. Tego wieczoru wydawał on w swojej oficjalnej rezydencji bankiet dla uczczenia zwycięstwa partii rządzącej (Minseitō) w wyborach powszechnych do Izby Reprezentantów sprzed pięciu dni. Był on politykiem na prośbę, nie z wyboru. Poprzedniej jesieni cesarz poprosił go o utworzenie nowego rządu po tym, jak wskutek skandalu, w który uwikłani byli urzędnicy Ministerstwa Finansów, jego poprzednik, wicehrabia Makoto Saitō, również emerytowany admirał, został zmuszony do dymisji.
Choć goście Okady wznosili toast za wyniki wyborów jako spektakularny triumf jego polityki i cios zadany faszyzmowi i militaryzmowi, to prywatnie admirał marzył o dymisji. Był zmęczony walką i odnosił wrażenie, że pomimo wyborczego zwycięstwa militaryści i szowiniści są silniejsi niż kiedykolwiek.
Dwaj inni ludzie, których planowano zgładzić, przebywali na przyjęciu kilka przecznic dalej, w ambasadzie amerykańskiej, gdzie ambasador Joseph C. Grew wydał kolację dla trzydziestu sześciu osób na cześć niedawno zdymisjonowanego premiera, mianowanego strażnikiem tajnej pieczęci. Wśród gości znalazł się kolejny admirał w stanie spoczynku – Kantarō Suzuki, wielki szambelan cesarza.
Grew był wysokim, pełnym wdzięku mężczyzną o krzaczastych czarnych brwiach i wąsach oraz siwych włosach. Urodzony w bostońskiej Back Bay, jak jego pradziad, uczył się w Groton i na Harvardzie z Franklinem D. Rooseveltem. Ten arystokrata o demokratycznych instynktach wykazał się już wcześniej jako dyplomata w Europie. Miał wyjątkowe kwalifikacje do służby w Tokio, odznaczał się bowiem rzadko spotykanym zrozumieniem i sentymentem dla Japonii i wszystkiego, co japońskie. Poza tym jego żona już wcześniej mieszkała w tym kraju, znała jego język, a wśród przodków miała komodora Perry’ego.
Tamtego wieczoru Grew zadał sobie trud zapewnienia specjalnej rozrywki dla gościa honorowego. Był to prywatny seans Kapryśnej Marietty z Jeanette MacDonald i Nelsonem Eddym. Wybrał ten film, ponieważ „miał on w sobie mnóstwo cudownej starej muzyki Victora Herberta, piękne sceny, przyjemną, romansową fabułę i był kompletnie pozbawiony wulgarności...” Po kolacji ambasador odprowadził byłego premiera Saitō do wygodnego fotela w salonie. Wiedział, że stary arystokrata nigdy wcześniej nie oglądał filmu dźwiękowego, więc gdyby poczuł się znudzony, mógłby uciąć sobie drzemkę. Wicehrabia Saitō jednak był tak zachwycony, że nie chciało mu się spać, a choć miał w zwyczaju opuszczać przyjęcia punktualnie o dziesiątej, to tym razem pozostał nie tylko na przekąski po pierwszej połowie filmu, ale i do samego końca. Innych gości też niewątpliwie wzruszyła romantyczna fabuła, bo gdy zapaliły się światła, oczy wszystkich japońskich dam „były wyraźnie zaczerwienione”.
O wpół do dwunastej strażnik tajnej pieczęci wraz z żoną zaczęli się zbierać do wyjścia. Grewowie odprowadzili ich do drzwi, ucieszeni, że admirał tak dobrze się bawił. Rozsypane płatki śniegu powoli opadały, gdy samochód Saitō odjeżdżał.
26 lutego o czwartej rano kapitan Kiyosada Kōda i inni przywódcy buntu poderwali swoich żołnierzy, którzy ciągle nie wiedzieli nic o spisku – sądzili, że znów wychodzą na nocne manewry. Mało któremu powiedziano, że tej nocy będą zabijać.
– Chciałbym, abyś umarł razem ze mną – powiedział porucznik Kurihara do starszego szeregowego Kuratomo.
Kompletnie zaskoczony Kuratomo mimo wszystko natychmiast odpowiedział: – Tak jest, panie poruczniku. Umrę.
Rozkaz przełożonego oficera był świętością, nigdy nie należało go łamać. „Wtedy” – wspominał później Kuratomo – „po raz pierwszy sobie uświadomiłem, że dzieje się coś bardzo poważnego”.
Śnieg sypał już równo wielkimi płatkami, co przypomniało niektórym ze zbuntowanych oficerów historię o „czterdziestu siedmiu roninach”. W XVII wieku pewien prowincjonalny możnowładca został tak skompromitowany przez Kirę, głównego ministra szoguna, że popełnił samobójstwo. Ōishi, samuraj służący pohańbionemu panu, poprzysiągł pomścić jego śmierć i przez następne siedem lat, wedle tradycji samurajskiego poświęcenia, udawał rozwiązłego pijaka, potajemnie planując zemstę. Pewnego wczesnego ranka, podczas śnieżnej zamieci, czterdziestu siedmiu roninów (samurajów po utracie pana, zmuszonych do tułaczki – można by ich porównać do wędrownych kowbojów jako bohaterów Ameryki) napadło na domostwo Kiry nieopodal pałacu cesarskiego. Zabili ministra, ucięli mu głowę i zanieśli ją do świątyni, gdzie pochowane były prochy ich pana. Potem, w prawdziwym duchu busido, wszystkich czterdziestu siedmiu popełniło seppuku. Ta prawdziwa historia odzwierciedlała ideał samurajskiego postępowania, stanowiąc jeden z ulubionych tematów japońskich filmów i teatru kabuki.
Grupy uderzeniowe zmierzały w różnych kierunkach. Jedna, którą dowodził sam Kōda, miała zająć oficjalną rezydencję ministra wojny i wymusić poparcie dowódców wysokiej rangi dla spisku. Druga miała zdobyć komendę policji, a cztery inne – zamordować premiera, ministra finansów, strażnika tajnej pieczęci i wielkiego szambelana. Zabójcy strażnika tajnej pieczęci mieli się następnie udać do podmiejskiego domu generalnego inspektora szkół wojskowych, żeby i jego zamordować, podczas gdy dwie inne jednostki także wyruszały za miasto, by zabić hrabiego Nobuakiego Makino, byłego strażnika tajnej pieczęci i cesarskiego doradcę, oraz osiemdziesięciosiedmioletniego księcia Kinmochiego Saionjiego, najbliższego doradcę mikada, najczcigodniejszego z wielkich mężów stanu Japonii i ostatniego genrō[11].
Porucznik Kurihara wraz z oficerem żandarmerii podeszli do frontowej bramy rezydencji premiera. Policyjny wartownik po wewnętrznej stronie zapytał, co się dzieje. Kempei powiedział: „Szybko, otwieraj bramę”. Wartownik nie nabrał żadnych podejrzeń, gdyż miał przed sobą kolegę po fachu i oficera armii. Gdy podeszli bliżej bramy, porucznik złapał policjanta jedną ręką, po czym, szturchając go pistoletem trzymanym w drugiej dłoni, rozkazał: „Otwieraj!”
Kurihara i inni oficerowie wpadli do środka przed żołnierzami i rozbroili policjantów śpiących w kordegardzie przy bramie. Porucznik przecisnął się obok nich w głąb rezydencji, którą spowijały kompletne ciemności. Zapalił światło w holu, zorientował się we wnętrzu i znów zgasił. Nagle na korytarzach rozległa się ogłuszająca strzelanina. Na ten sygnał czekali spiskowcy na zewnątrz: otworzyli ogień z ciężkich karabinów maszynowych. Żyrandol w holu runął strzaskany na podłogę.
Tuż przed piątą młodego Hisatsune Sakomizu, jednego z sekretarzy premiera Okady, zbudził stłumiony zgiełk na zewnątrz – jego dom znajdował się naprzeciwko tylnej bramy rezydencji. „Wreszcie przyszli!” – pomyślał, gdyż od dawna przewidywał atak na swego pracodawcę, i wyskoczył z łóżka. Ze starym premierem łączyły go bliskie więzi: ożenił się z jego córką, a młodsza siostra ojca była żoną Okady.
Sakomizu łagodnie otworzył okno i w wirującym śniegu ujrzał, jak policjanci pilnujący tylnej bramy krzątają się zdezorientowani. Zadzwonił na komendę.
– Właśnie usłyszeliśmy dzwonek alarmowy premiera – usłyszał głos. – Jeden pluton już jedzie. Posiłki właśnie wyjeżdżają.
Uspokojony Sakomizu zaczął wracać na piętro, gdy usłyszał z ulicy tupot butów. Wyjrzał przez okno, spodziewając się albo policyjnych posiłków, albo specjalnych jednostek armii wyznaczonych do ochrony premiera, ale huknął strzał i sekretarz zobaczył, jak jeden z policjantów pada, a inni wycofują się przed grupą żołnierzy ze lśniącymi bagnetami. Wybuchła ogłuszająca kanonada – brzmiała jak karabiny i kaemy – i Sakomizu w końcu zdał sobie sprawę, że żołnierze atakują rezydencję. Ubrał się szybko, aby pomóc admirałowi. Gdy wypadł na ulicę, usłyszał strzały w japońskiej części ministerstwa. Żołnierze przy bramie podeszli z karabinami w rękach. Wepchnęli Sakomizu z powrotem do domu i weszli za nim, nie ściągając przemoczonych butów. Przygnębiony sekretarz chodził w tę i z powrotem. Gdzie się podziały specjalne oddziały wojskowe czy policyjne posiłki? Policja już przyjechała i została odparta; żołnierze byli wśród buntowników.
Sakomizu znów zadzwonił na komendę. „To zbuntowana jednostka” – usłyszał głos. Budynek okupowało około pięciuset spiskowców. Sekretarz rozłączył się i zadzwonił na pobliski posterunek kempeitai w Kōjimachi. „Sytuacja wymknęła się spod kontroli” – brzmiała zmieszana odpowiedź. – „Cóż możemy zrobić?”
Kilka przecznic od rezydencji premiera stu siedemdziesięciu ludzi, pod dowództwem ciotecznego brata Sakomizu, wparowało do oficjalnej rezydencji ministra wojny, Yoshiyukiego Kawashimy. Był z nimi kpt. Kōda. Wyciągnął Kawashimę i zaczął odczytywać listę żądań: reformy polityczne i społeczne, aresztowanie przywódców Stronnictwa Kontroli, mianowanie oficerów ze Stronnictwa Drogi Cesarskiej na kluczowe stanowiska (buntownicy byli przeciwni ekspansji w Chinach), mianowanie gen. Arakiego[12] dowódcą Armii Kwantuńskiej „w celu zastraszenia Czerwonej Rosji”. Kōda nalegał też, by ogłoszono stan wojenny i aby minister wojny natychmiast udał się do pałacu przekazać cesarzowi zamiary buntowników.
W trakcie, gdy trwała kłótnia, kapitan Teruzō Andō ze 150 żołnierzami wparował do rezydencji wielkiego szambelana Kantarō Suzukiego, który, podobnie jak wicehrabia Saitō, przed kilkoma godzinami tak dobrze się bawił na prywatnym seansie Kapryśnej Marietty. Stary admirał, obudzony przez pokojówkę, pobiegł do schowka po miecz. Nie mógł go znaleźć. Słysząc kroki w korytarzu, wstąpił do drugiego pomieszczenia – śmierć w rupieciarni byłaby haniebna. Po kilku chwilach otoczyło go dwadzieścia bagnetów. Jeden z żołnierzy wystąpił i uprzejmie zapytał: – Czy jest pan Jego Ekscelencją?
Suzuki potwierdził i podniósł ręce dla uspokojenia. – Z jakiegoś powodu to robicie. Powiedzcie mi, z jakiego.
Nikt nie odpowiedział, więc Suzuki powtórzył pytanie. Cisza. Za trzecim razem mężczyzna z pistoletem (wielkiemu szambelanowi wydawał się podoficerem) powiedział zniecierpliwiony: – Nie ma czasu. Będziemy strzelać.
Suzuki uznał, że działają na rozkaz przełożonego i nie wiedzą, dlaczego.
– W takim razie nie ma rady – odparł ze stoickim spokojem. – Dalej, strzelajcie.
Wyprostował się, jakby stał przed plutonem egzekucyjnym. Tuż za nim wisiały portrety jego rodziców. Wypaliły trzy pistolety. Jedna kula chybiła, druga trafiła Suzukiego w krocze, a trzecia – obok serca. Gdy padał, ciągle przytomny, pociski trafiły go w głowę i ramię.
– Todome! (Cios łaski!) – krzyknął ktoś kilka razy. Suzuki poczuł lufę pistoletu wbijającą mu się w gardło, a potem usłyszał, jak jego żona mówi: „Nie róbcie tego!” W tym momencie wszedł kapitan Andō. „Todome?” – zapytał mężczyzna z pistoletem.
Dwa lata wcześniej kapitan Andō przyszedł do Suzukiego z programem reformy. Admirał odparł jego argumenty tak bezpośrednio, że Andō wciąż potajemnie go podziwiał. Teraz stwierdził, że todome będzie „zbyt okrutne”, i nakazał podwładnym oddać honory Jego Ekscelencji. Wszyscy uklękli przed leżącym admirałem i sprezentowali broń.
– Wstawać! Wychodzimy! – zawołał Andō do żołnierzy. Potem zwrócił się do pani Suzuki: – Czy pani jest okusan [żoną]? – Skinęła głową. – Słyszałem o pani. Jest mi niezwykle przykro z tego powodu. – Stwierdził, że nie żywił do admirała żadnej urazy. – Ale nasze poglądy na sposób zreformowania Japonii różnią się od zdania Jego Ekscelencji, więc musiało do tego dojść.
Kapitan wyszedł, przygnieciony poczuciem winy i pewien, że Suzuki umiera (jedna z pokojówek usłyszała, jak mówił, że zamierza popełnić samobójstwo). Admirał jednak cudem przeżył, aby odegrać wiodącą rolę w ostatnich dniach Japonii jako imperium.
Pewien porucznik zaprowadził podwładnych do dużego, rozległego domu ministra finansów, Korekiyo Takahashiego. Wyważyli wewnętrzne drzwi wejściowe, a podczas gdy jedna z grup zatrzymywała pół tuzina policyjnych wartowników i służby domowej, reszta włóczyła się po domu, otwierając kopniakami drzwi jednego pokoju po drugim w poszukiwaniu ofiary.
Minister Takahashi siedział sam w obszernej sypialni z dziesięcioma matami. Był to niezwykły człowiek, który zaczynał jako lokaj, przeszedł na chrześcijaństwo, a w końcu został prezesem Banku Japonii i członkiem Izby Radców. Młodzi oficerowie nienawidzili go za sprzeciw wobec ogromnego budżetu na wojsko z poprzedniego roku.
Wreszcie porucznik z pistoletem wszedł do pokoju ministra. Kopnięciem zrzucił z Takahashiego kołdrę, krzycząc: „Tenchu!” („Kara Niebios!”). Takahashi bez lęku uniósł głowę i zawołał ku porucznikowi: „Idiota!”. Ten się zawahał, po czym wystrzelał w starca cały magazynek. Doskoczył inny oficer spiskowców i z okrzykiem zamachnął się mieczem z taką siłą, że ostrze przecięło pikowany płaszcz, który Takahashi nosił, żeby mu było cieplej, odcinając mu prawe ramię. Potem wbił ministrowi miecz w brzuch i siekał go brutalnie z lewej i z prawej.
Pani Takahashi wybiegła z pokoju w przybudówce w stylu zachodnim i na widok wypatroszonego męża wydała krzyk rozpaczy. Przepychając się przez stłoczony w korytarzach tłum przerażonych służących, porucznik powiedział: „Przepraszam za tę przykrość”.
Dźwięk dzwonka alarmowego zbudził premiera Okadę tuż przed piątą rano, a chwilę później jego szwagier Denzo Matsuo, pułkownik w stanie spoczynku, wpadł do sypialni z dwoma policjantami.
– W końcu przyszli – powiedział Okada, dodając z fatalizmem, że nikt nie może na to nic poradzić.
– Nie pora tak mówić! – zawołał sześćdziesięciojednoletni Matsuo. Ten energiczny, dogmatyczny człowiek nalegał, by służyć szwagrowi, czy się to Okadzie podobało, czy nie, jako nieoficjalny totumfacki bez pensji. Zaciągnął opornego Okadę, ubranego w cienką koszulę nocną, korytarzem do tajnego wyjścia, ale usłyszawszy, jak buntownicy wyłamują drzwi, jeden z policjantów wepchnął Okadę i Matsuo do łazienki, używanej głównie jako magazyn, i zamknął drzwi. Po chwili na korytarzu rozległy się krzyki, kilka wystrzałów, szamotanina, a wreszcie zapadła cisza.
– Zostań tu – powiedział porywczy Matsuo i wyszedł. Premier próbował iść za nim, ale w ciemności wpadł na regał, zrzucając kilka butelek sake. Zastygł w przerażeniu. Cisza. Okada znów się poruszył, tym razem hałaśliwie potknął się o butelki.
– Proszę jeszcze nie wychodzić! – zawołał niewyraźnie jeden z policjantów z korytarza, więc Okada szybko wrócił do łazienki. Słysząc okrzyk: „Ktoś jest na podwórzu!”, wyjrzał przez okno i zobaczył, jak szwagier stoi przyciśnięty do ściany budynku, a ze środka obserwuje go sześciu żołnierzy.
– Strzelajcie! – ryknął przywódca, ale żołnierze się zawahali. – Niedługo pojedziecie do Mandżurii! Co tam będziecie robić, skoro teraz nie umiecie zabić człowieka albo dwóch?
Żołnierze z niechęcią wystawili karabiny przez okna i wystrzelili na podwórze.
– Tenno Heika banzai! („Niech żyje Jego Cesarska Mość!”) – krzyknął Matsuo i upadł na progu, krwawiąc obficie. Z bólem rozprostował ramiona, jakby na defiladzie, ale nie mógł stłumić jęku.
Porucznik Kurihara, któremu towarzyszył starszy szeregowy Kuratomo, przepchnął się przez ścianę żołnierzy, zesztywniały z szoku. Powiedzieli mu, że to premier Okada. Porucznik zawahał się, potem zwrócił się do Kuratomo i wydał rozkaz: „Todome!”.
Kuratomo wahał się – miał tylko pistolet.
– Użyj go! – powiedział zniecierpliwiony Kurihara.
Wbrew sobie Kuratomo wymierzył i wystrzelił w pierś Matsuo, a potem między oczy. Pułkownik runął na twarz, barwiąc śnieg czerwienią.
Kurihara, zabrawszy zdjęcie premiera z jego sypialni, ukląkł przy ciele i porównał fotografię z twarzą Matsuo.
– Okada! – powiedział bez wahania.
– Banzai! – krzyknęli żołnierze i zanieśli zwłoki do sypialni premiera, gdzie ułożyli je na cienkim materacu.
Chcąc sprawdzić, co się dzieje, Okada wykradł się z łazienki na korytarz. Jeden z policyjnych wartowników leżał bez czucia, z odciętym lewym ramieniem. Kilka metrów dalej drugi leżał zgięty wpół nad krzesłem, martwy. Okada pochylił głowę w hołdzie zabitemu i ruszył dalej do sypialni. Dostrzegłszy na materacu ciało Matsuo, załkał i upadł na podłogę. W końcu wstał i zaczął zakładać kimono. Zawiązując sznurówki wierzchniego okrycia, usłyszał kroki i wyszedł na korytarz.
– Co to? – zawołał żołnierz, a Okada zakradł się w ciemny kąt.
– Właśnie widziałem coś dziwnego – zwrócił się żołnierz do kilku towarzyszy. – To był starszy człowiek. Zniknął jak duch.
Śmierć wydawała się wszechobecna, a mimo to Okada cudem przeżył. Do tego momentu był pewien, że umrze. Po raz pierwszy zaczął myśleć o przyszłości. Czy buntownicy zajęli pałac? Czy jushin[13] zostali zabici? Stwierdził, że jego obowiązkiem jest pozostać przy życiu, a kiedy bunt zostanie stłumiony, wyegzekwować dyscyplinę w armii. Ale gdzie miał się ukryć w domu opanowanym przez spiskowców? Problem rozwiązał się sam, gdy nagle premier spotkał w korytarzu dwie pokojówki. Wepchnęły go do pokoju, wcisnęły do dużej szafy i przykryły stertą rzeczy do prania.
Tymczasem obie grupy uderzeniowe wyznaczone do zadań poza miastem dotarły na miejsce. Porucznik Tarō Takahashi z trzydziestką ludzi włamał się do podmiejskiego domu następcy Mazakiego, inspektora generalnego Jōtarō Watanabe. Pani Watanabe z pokojówką próbowały powstrzymać Takahashiego, on jednak się im wyrwał i wpadł do sypialni, gdzie generał leżał z córeczką na futonie. Takahashi strzelił do niego z pistoletu, po czym wyciągnął miecz i zadał mu cios w głowę.
Druga grupa przemierzała górski kurort w poszukiwaniu hrabiego Nobuakiego Makino, którego na stanowisku strażnika tajnej pieczęci zastąpił Saitō i który wciąż pozostawał jednym z najbliższych doradców cesarza. Nie mogąc go znaleźć, buntownicy podpalili hotel, aby wykurzyć Makino na otwartą przestrzeń. Starca wyprowadziła przez hotelowe zaplecze jego dwudziestoletnia wnuczka Kazuko. Wspięli się po stromym wzgórzu, ale żołnierze deptali im po piętach i zasypali ich kulami. Nie zważając na kanonadę, Kazuko zasłoniła dziadka, rozkładając rękawy kimona. Jeden ze spiskowców, być może wzruszony heroizmem dziewczyny, krzyknął: „Udało się!” i przekonał kolegów do odejścia.
Trzecia grupa, której polecono zabić księcia Saionjiego, w ogóle nie opuściła Tokio. Dowodzący oficer w ostatniej chwili odmówił wymarszu: nie mógł się zmusić, by zadać jakikolwiek gwałt ostatniemu genrō.
W swoim domu w Okitsu sędziwy książę przebudził się właśnie z przerażającego snu, w którym otaczały go ucięte głowy i zwały zakrwawionych ciał. Kiedy tylko ze stolicy nadeszły wieści o powstaniu, przybyli licznie miejscowi policjanci i zabrali Saionjiego do pobliskiej chaty. Później przyszedł telegram informujący, że do Okitsu zmierza duży samochód wypełniony młodymi mężczyznami w mundurach khaki. Księcia zabandażowano jak mumię i przerzucano z miejsca na miejsce, by zmylić zamachowców – którzy okazali się sprzedawcami leków bez recepty.
W rezydencji ministra wojny kapitan Kōda zastał nieustającą chwiejność wyższych szarż. Generałowie wciąż nie mieli chęci ani dołączać do powstania, ani stawiać czoła buntownikom. Major Tadashi Katakura, błyskotliwy, porywczy oficer zawodowy, jako jeden z nielicznych wykazał jakąkolwiek determinację. Spiskowcy doprowadzali go do szału. Raziły go nie tyle ich zamiary, co chaos i niesubordynacja. Uważał, że armia może istnieć tylko dzięki surowej dyscyplinie i absolutnemu oddaniu cesarzowi.
Katakura przebywał na podwórzu rezydencji ministra Kawashimy, rugając grupę buntowników za nadużycie uprawnień Armii Jego Cesarskiej Mości. Krzyknął, że tylko cesarz ma prawo mobilizować wojska, po czym zażądał spotkania z ministrem, generałem Kawashimą.
– Wszyscy myślimy o Restauracji Shōwa[14] – przemówił do zgromadzonego wokoło tłumu. – W sprawie reform jestem tego samego zdania co wy. Ale musimy nadal czcić cesarza i honorować Naczelne Dowództwo. Nie wykorzystujcie wojska do celów prywatnych.
Z budynku wyszedł dowódca buntowników.
– Nie możemy pana wpuścić na spotkanie z ministrem – stwierdził.
– Sam minister tak powiedział?
– Nie, rozkaz wydał kapitan Kōda. Minister właśnie się szykuje do Pałacu Cesarskiego. Proszę chwilę poczekać. Sytuacja wkrótce się wyjaśni.
Katakura uznał, że buntownicy starają się siłą zmusić ministra wojny, aby pomógł im utworzyć rząd wojskowy. Ruszył ku wejściu, gdzie generał Mazaki stał zaczepnie w rozkroku, jak jeden z królów dewów, którzy strzegą buddyjskich świątyń. Katakura nabrał chęci rzucić się na Mazakiego i dźgnąć go – to Mazaki musiał stać za wszystkim, zapewne pragnął zostać premierem. Opanował się jednak: najpierw musiał się dowiedzieć, o co tu chodziło. W tym momencie wiceminister wyszedł z budynku. Katakura zagadnął go i poprosił o kilka słów. Gdy tamten go zbył, w drzwiach stanął sam minister wojny, podpierając się mieczem.
Coś uderzyło Katakurę w głowę, poczuł charakterystyczną woń. Natychmiast dotknął głowy lewą ręką. – Nie trzeba strzelać! – krzyknął. Kapitan o bladej twarzy (Senichi Isobe, inny przywódca powstania) podszedł z wyciągniętym mieczem.
– Możemy porozmawiać! Schowaj miecz! – zawołał Katakura. Isobe wsunął katanę do pochwy, ale się rozmyślił i znów ją wyciągnął.
– Pan jest pewnie kapitan Kōda – ciągnął Katakura. – Nie może pan mobilizować żołnierzy bez cesarskiego rozkazu.
Usłyszał niewyraźnie, jak ktoś, może Mazaki, mówi: – Nie wolno nam tak przelewać krwi.
Zataczał się, a kilku oficerów pomogło mu wsiąść do samochodu ministra. Wyjeżdżając przez główną bramę, dostrzegł niewyraźnie paru kempei.
– Zabierzcie tych kempei do auta – zawołał.
Tak też zrobili. Ktoś zasugerował, żeby zabrać go do Szpitala Wojskowego albo Wojskowej Szkoły Medycznej, a Katakura znów z trudem wypowiedział: – Nie... Do jakiegoś prywatnego szpitala w mieście.
Nie chciał zostać zamordowany w łóżku.
3.
William Henry Chamberlin, główny dalekowschodni korespondent dziennika „Christian Science Monitor”, dowiedział się o buncie od japońskiej agencji prasowej. W mieście zastał wysyp wzajemnie sprzecznych plotek. Ministerstwo Spraw Zagranicznych było otwarte i nie okupowali go buntownicy, ale nie było tam też nikogo, kto mógłby wyjaśnić zagranicznym korespondentom, co się dzieje. Na głównych skrzyżowaniach w centrum Tokio rozstawiono żołnierzy. Chamberlin nie wiedział, po której są stronie. Czy w ogóle istniał jakiś rząd?
W całym mieście pracownicy biurowi nie mieli pojęcia, że ten dzień w ogóle różni się od innych, dopóki policjanci nie zaczęli kierować ich autobusów objazdem wokół Pałacu Cesarskiego i biur rządowych. Do tej pory przemoc już wygasła. Buntownicy zajęli dwa i pół kilometra kwadratowego w centrum Tokio – budynek Zgromadzenia Narodowego i cały obszar wokół rezydencji premiera – a w hotelu Sannō urządzili tymczasową kwaterę. Zarekwirowali za zapłatą obrusy ze stołówki Klubu Radców i zrobili z nich transparenty z napisami czarnym atramentem: „Czcijcie Cesarza – Armia Restauracji”, które wywiesili nad rezydencją premiera.
Na wieść o rewolcie gen. Rokurō Iwasa, szef kempeitai, wstał z łóżka, na wpół bezwładny po ataku paraliżu, i pojechał na teren kontrolowany przez buntowników. Tam zatrzymała go warta. „Czy to jest armia cesarska?” zapytał i załkał ze wstydu.
Buntownicy kolportowali swój „manifest” do wszystkich gazet i agencji prasowych. Policja skonfiskowała prawie wszystkie egzemplarze, ale korespondentowi Chamberlinowi udało się jeden zdobyć. Dla większości ludzi Zachodu był to kolejny dowód zagadkowości Orientu, lecz dla Chamberlina, badacza historii Japonii, miał on przerażający sens.
Istota narodowa [kokutai] Japonii, jako kraju bogów, zawiera się w fakcie, że Cesarz panuje z niesłabnącą władzą od niepamiętnych czasów aż po najdalszą przyszłość, aby we wszechświecie mogło się rozprzestrzeniać naturalne piękno naszego kraju, tak, aby wszyscy ludzie pod słońcem mogli w jak największym stopniu cieszyć się życiem...
W ostatnich jednak latach pojawiło się wiele osób, dla których głównym celem i sensem stało się gromadzenie osobistego bogactwa materialnego, z pogardą dla ogólnego dobrobytu i pomyślności narodu japońskiego, przez co zwierzchnictwo Cesarza uległo znacznemu osłabieniu. Naród Japonii wielce ucierpiał na skutek tej tendencji i wiąże się z tym wiele palących kwestii, wobec których stoi dziś Japonia.
Genrō, starsi mężowie stanu, kliki wojskowe, plutokraci, biurokraci i partie polityczne to sami zdrajcy, którzy niszczą istotę narodową...
Naszym obowiązkiem jest usunąć sprzed Tronu złych poddanych i zgnieść grupę starszych mężów stanu. Jest to nasz obowiązek jako podwładnych Jego Cesarskiej Mości.
Niech bogowie nas błogosławią i strzegą w naszych staraniach na rzecz ocalenia kraju naszych przodków przed najgorszym, czemu musi stawić czoła.
Nieopodal skraju strefy opanowanej przez buntowników, w ambasadzie Stanów Zjednoczonych, ambasador Grew telegrafował do Departamentu Stanu pierwsze wiadomości o rebelii:
DZIŚ WCZESNYM RANKIEM WOJSKO OPANOWAŁO CZĘŚCIOWO RZĄD I MIASTO. MÓWI SIĘ, ŻE ZAMORDOWANO KILKA WAŻNYCH OSOBISTOŚCI. JAK NA RAZIE NIE DA SIĘ JESZCZE POTWIERDZIĆ CZEGOKOLWIEK. KORESPONDENTOM PRASOWYM NIE POZWALA SIĘ TELEGRAFOWAĆ ANI DZWONIĆ ZA GRANICĘ. NINIEJSZY TELEGRAM WYSYŁAMY PRZEDE WSZYSTKIM JAKO WIADOMOŚĆ PRÓBNĄ, TYTUŁEM SPRAWDZENIA, CZY NASZE SZYFROWANE TELEGRAMY BĘDĄ PRZESYŁANE. BIURO SZYFRÓW, PROSZĘ POTWIERDZIĆ NATYCHMIAST PO OTRZYMANIU.
W zasięgu ognia buntowników znalazła się również ambasada niemiecka. Tu nieoficjalny korespondent „Frankfurter Zeitung” i sekretarz attaché wojskowego spisywał wstępny raport o rebelii – jeden egzemplarz dla niemieckiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych, a duplikat dla IV Zarządu (Wywiadowczego) Armii Czerwonej. Był to doktor Richard Sorge, urodzony w Rosji syn Niemca i Rosjanki, wychowany w Niemczech. Sorge był ekstrawagancki i pomysłowy. Udało mu się zyskać pełne zaufanie ambasadora, gen. Eugena Otta (który nieświadomie przekazał Sorgemu część z najbardziej oszałamiających materiałów wywiadowczych, które ten wysłał do Moskwy), a ich stosunki zawodowe przerodziły się w ciepłą osobistą przyjaźń. Kobiety nie mogły mu się oprzeć – pisywał wówczas listy miłosne do pierwszej żony w ZSRR, mieszkając z drugą w Tokio i równocześnie angażując się w kilka romansów. Miał słabość do alkoholu pod każdą postacią i często szokował rodaków dzikimi pijatykami, niekiedy wyreżyserowanymi. Był komunistą o zamiłowaniu do cyganerii (jego stryjeczny dziadek przyjaźnił się z Marksem i Engelsem), który wstąpił do NSDAP w ramach przykrywki do roli szefa dalekowschodniej siatki szpiegowskiej Armii Czerwonej. Prawie dwa lata zajęło mu tworzenie organizacji w Japonii, a to powstanie było dla niego pierwszą prawdziwą próbą.
Przewrót, jak później pisał, miał „bardzo typowo japoński charakter, więc jego motywacje wymagały szczególnej analizy. Jego wnikliwe badanie, a w szczególności badanie napięć społecznych i kryzysu wewnętrznego, które wyszły dzięki niemu na światło dzienne, było dla zrozumienia wewnętrznej struktury Japonii o wiele bardziej wartościowe niż suche rejestry liczby wojsk czy tajne dokumenty”. Po wysłaniu raportu do Moskwy Sorge nakazał swojej siatce, aby poznała wszelkie możliwe szczegóły na temat powstania. Następnie skłonił niemieckiego ambasadora oraz attaché wojskowego i morskiego, by podjęli niezależne badania i podzielili się z nim ustaleniami.
W pałacu minister wojny właśnie poinformował cesarza o buncie. Zazwyczaj, jeżeli Jego Cesarska Mość w ogóle się wypowiadał, to ogólnikowo, ale tego dnia był tak roztrzęsiony, że odpowiedział wprost: „To zajście jest w najwyższym stopniu karygodne, niezależnie od kwestii ducha. W mojej ocenie działania te są plamą na honorze naszej istoty narodowej”. Potem zwierzył się swemu głównemu adiutantowi, że odnosi wrażenie, jakby armia zamierzała „zawiązać sobie na szyi jedwabną nić” – czyli po prostu łagodnie upomnieć buntowników.
Rola cesarza była dla cudzoziemców trudna, a wręcz niemożliwa do zrozumienia. Jego uprawnienia i obowiązki nie przypominały tych, którymi dysponował jakikolwiek inny monarcha na świecie. Jego dziadek Meiji, człowiek o silnej woli i przekonaniach, przeprowadził naród od półfeudalizmu do nowoczesności pod hasłami „Bogaty kraj, silna armia” oraz „Cywilizacja i oświecenie”. Za jego panowania dobrobyt narodu stał się nadrzędny wobec dobra jednostki. Następca Meijiego, Taishō, był ekscentrykiem, który zrolował raz przemówienie, które zamierzał wygłosić w Zgromadzeniu Narodowym, i patrzył przez nie jak przez lunetę. Jego wybryki i napady złości osiągnęły tak groteskowe rozmiary, że w 1921 r. następcę tronu mianowano regentem. Pięć lat później, w Boże Narodzenie, Taishō zmarł, a jego dwudziestopięcioletni syn został cesarzem.
Hirohito kształcił się do tej roli od dzieciństwa, głównie pod przewodnictwem księcia Saionjiego, dla którego inspiracją była rewolucja francuska i angielski feudalizm. Ostatni genrō ciągle powtarzał młodzieńcowi, że Japonia potrzebuje ojcowskiego autorytetu, a nie despoty, a zatem Hirohito winien przyjąć stanowisko odpowiedzialności za wszelkie sprawy państwowe, lecz nigdy samowolnie nie wydawać nakazów. Powinien być obiektywny i bezinteresowny.
Teoretycznie cesarz dysponował pełnią władzy: wszelkie decyzje państwowe wymagały jego zatwierdzenia. Ale, wedle tradycji, kiedy rząd i przywódcy wojskowi ustalili jakąś politykę, mikado nie mógł odmawiać zgody. Miał on pozostać ponad polityką i przekraczać względy partyjne czy spory, gdyż reprezentował cały naród.
Niezależnie od wszystkich tych ograniczeń, cesarz wywierał niesamowity wpływ, znajdował się bowiem w niezwykłym położeniu: mógł upominać albo wyrażać zgodę, nie angażując się przy tym. Co ważniejsze, każdy Japończyk przysięgał służyć mu aż do śmierci. Ta moralna władza była tak potężna, że korzystał z niej oszczędnie, a i to tylko w sposób ogólnikowy. Osoby odpowiedzialne przed tronem musiały odgadywać życzenia mikada, który prawie zawsze wyrażał się zagadkowo, bez okazywania uczuć.
Cesarz bardziej pozytywny, jak jego dziadek, mógłby umocnić swoją władzę: konstytucja Meiji czyniła go głównodowodzącym sił zbrojnych. Hirohito był jednak pracowitym człowiekiem, który wolał rolę naukowca niż władcy. Najszczęśliwszymi dniami były dla niego poniedziałek i sobota, kiedy mógł się skryć w swym skromnym laboratorium, żeby studiować biologię morską. Nie miał też w najmniejszym stopniu chęci zostawać despotą. Jeszcze jako następca tronu przywiózł z podróży do Europy zamiłowanie do whisky, zachodniej muzyki i golfa, a oprócz tego niezmienny szacunek dla monarchii konstytucyjnej w angielskim wydaniu. Umiał także sprzeciwić się tradycji i dworskiej presji, kiedy chodziło o zasady. Po tym, jak cesarzowa Nagako urodziła cztery córki, odmówił wzięcia sobie konkubiny czy dwóch, aby móc spłodzić męskiego potomka – i po kilku latach Nagako nagrodziła go dwoma synami.
Był to cesarz o nieprawdopodobnym wyglądzie: włóczył się po pałacu w postrzępionych workowatych spodniach i z przekrzywionym krawatem, spoglądając z rozmarzeniem przez okulary grube jak bulaje, tak roztargniony co do swojego wyglądu, że czasami miewał marynarkę zapiętą na niewłaściwy guzik. Nie lubił kupowania nowych ubrań, twierdząc, że go na nie „nie stać”. Był tak skromny, że powstrzymywał się nawet od zakupu książek, które chciał przeczytać, a każdy ołówek zużywał aż do ogryzka. Ten zupełnie pozbawiony próżności, naturalny i nieupozowany osobnik wyglądał i zachowywał się jak naczelnik wioski. Jednakże w tym niskim, przygarbionym mężczyźnie kryły się pewne kwalifikacje wielkiego człowieka: był czysty, pozbawiony pychy, ambicji i egoizmu. Pragnął tego, co najlepsze dla narodu.
Poddani traktowali go jak boga, a dzieci ostrzegano, że oślepną, jeśli odważą się spojrzeć mu w twarz. Gdy publiczny mówca wypowiadał słowo „cesarz”, cała widownia przysiadała na znak szacunku. Jeśli reporter zdobył się na śmiałość, by zadać osobiste pytanie na temat mikada, odpowiadano mu lodowato, że nie powinno się formułować takich zapytań na temat bóstwa.
Ale w Japonii pojęcie „bóg” oznaczało co innego niż na Zachodzie. Dla Japończyka cesarz był bogiem na takiej samej zasadzie, jak matka, ojciec i nauczyciel – pomniejszymi bóstwami. Na szacunek dla monarchy składało się nie tylko poczucie bojaźni, ale też miłości i zobowiązania, a każdy poddany, nawet o najmarniejszej pozycji społecznej, czuł rodzinną więź z cesarzem, ojcem całego narodu. Gdy Meiji leżał na łożu śmierci, cała Japonia modliła się o jego uzdrowienie, a tłumy dniem i nocą wypełniały pałacowy plac; cały naród opłakiwał jego śmierć jak jedna rodzina. Bo też i Japonia w istocie była jedną wielką rodziną – zmodernizowanym klanem, zrodzonym z licznych skonfliktowanych plemion.
Każdego dziecka uczono kodo – „drogi cesarskiej”: podstawą japońskiej moralności był on (obowiązek) wobec cesarza i rodziców. Nie mieć cesarza znaczyło nie mieć kraju; nie mieć rodziców – być bezdomnym. Przez wiele wieków japoński władca był życzliwy, nigdy nie próbując wykorzystywać swojej władzy. Jak rodzic kocha i prowadzi swe dzieci, tak on kochał i ze współczuciem prowadził naród. Swego czasu dynastia cesarska przez 346 lat nie zarządziła w całym kraju ani jednej egzekucji.
Skutkiem obecnego, nieokreślonego statusu cesarza była niemal autokratyczna władza szefów sztabu armii i marynarki. Stali się oni zasadniczo odpowiedzialni wyłącznie wobec samych siebie. Cesarz tylko raz sprzeciwił się siłom zbrojnym. Było to w roku 1928, gdy dowiedział się o zabójstwie starego marszałka Zhang Zuolina przez grupę Ishihary i Itagakiego. Wpadł w taki gniew, że zapomniał o swym rygorystycznym wychowaniu i ostro skrytykował premiera. Równie wściekły był książę Saionji, którego wpływ stał za nieufnością mikada wobec wojska – ale celem jego gniewu stał się sam cesarz. Książę wypowiadał się jako nauczyciel, nie podwładny, oskarżając Hirohito, że zachowuje się jak tyran. Reprymenda starca tak wstrząsnęła cesarzem, że z trzema wyjątkami nie miał on już nigdy porzucić głównej zasady ostatniego genrō: „Panować, nie rządzić”[15].
4.
Sekretarz Okady, Hisatsune Sakomizu, za zgodą buntowników wrócił do rezydencji premiera, a znalazłszy teścia bezpiecznego w schowku, szepnął: „Zaraz wracam, nie upadaj na duchu”, po czym wrócił do siebie, by zaplanować ratunek. Przed dziesiątą zadzwonił urzędnik z Ministerstwa Dworu Cesarskiego, składając uprzejme kondolencje z powodu śmierci premiera. Stwierdził, że monarcha pragnie wysłać do rodziny cesarskiego posłańca: czy ma on się udać do ministerstwa, czy do domu Okady?
Sakomizu zbył go w obawie, że telefon jest na podsłuchu; prawdę trzeba było przekazać cesarzowi osobiście, więc sekretarz przebrał się w żakiet, pod spód zakładając kamizelkę kuloodporną. Uzbrojony w parasol, przeszedł przez ulicę do rezydencji i po ostrej wymianie zdań uzyskał od buntowników zgodę na przejście przez ich linie. Pojechał taksówką do pałacowej Bramy Hirakawa, po czym pieszo ruszył przez głęboki śnieg ku betonowej siedzibie Ministerstwa Dworu Cesarskiego.
Minister dworu Kurahei Yuasa zaczął wyrażać kondolencje, lecz Sakomizu przerwał mu stwierdzeniem, że Okada jeszcze żyje. Wstrząśnięty Yuasa upuścił coś, powiedział, że musi przekazać dobre wieści Jego Cesarskiej Mości, a potem zniknął. Musiał biec całą drogę aż do cesarskiego skrzydła rozległego budynku i z powrotem, bo wrócił w ciągu kilku minut, aby oznajmić uroczystym głosem: – Kiedy zameldowałem, że premier Okada żyje, Jego Cesarska Mość przyjął to z największą radością. Powiedział: „To wspaniale” i kazał mi jak najszybciej przerzucić Okadę w bezpieczne miejsce.
Sakomizu zaproponował, aby zwrócili się o pomoc do dowódcy 1. Dywizji, który mógł wysłać żołnierzy na ratunek Okadzie. Yuasa się nie zgodził: byłoby to zbyt ryzykowne, gdyż dowódca musiałby uzyskać zgodę przełożonych. – A z nimi nie wiadomo, w którą stronę patrzą.
Brzmiało to rozsądnie, więc Sakomizu postanowił uzyskać pomoc z bardziej niezależnego źródła. Poszedł do pokoju wypełnionego oficerami wysokiej rangi. Wszyscy wyglądali na zmartwionych, jakby mieli zaraz otrzymać reprymendę. Wielu wyrażało żal z powodu śmierci Okady, ale kilku szorstko zauważyło, że coś takiego musiało się zdarzyć, skoro premier zignorował sugestie armii.
Manifest rebeliantów przechodził z ręki do ręki, zażarcie nad nim dyskutowano, ale najwyraźniej żadna konkretna osoba nie panowała nad sytuacją. Minister wojny Kawashima wydawał się zupełnie zagubiony: na nim z pewnością nie można było polegać. Sakomizu w konsternacji patrzył na zgromadzonych. Była to wyższa hierarchia armii, a zarazem motłoch – chwiejny, niepewny, oportunistyczny. Czuł, że żadnemu z nich nie może powierzyć tej tajemnicy, więc wydostał się z tłumu, torując sobie drogę łokciami. Udał się do innego pomieszczenia, gdzie obradował rząd, by zastać tam równie chaotyczną scenę. Ministrowie byli pełni obaw i zaczepni, nic nie robili aż do przybycia najstarszego z nich, ministra spraw wewnętrznych Fumio Gotō. Obskoczyli Sakomizu, zasypując go pytaniami o premiera. W jaki sposób zginął? Gdzie ciało? Kto go zabił? Udzielając wymijających odpowiedzi, Sakomizu dostrzegł kogoś, komu mógł zaufać – ministra marynarki. Był to stary przyjaciel Okady, również admirał. Starannie dobierając słowa na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał, Sakomizu powiedział: – Panie ministrze, chcielibyśmy odzyskać ciało wyższego oficera marynarki wojennej. Czy wysłałby pan nam dla ochrony jednostkę sił desantowych do rezydencji premiera?
Admirał nie zorientował się w tej grze pozorów i odparł: – Niemożliwe. Co, jeśli to się skończy potyczką między armią a marynarką?
– Powiem panu coś ważnego – Sakomizu zniżył głos. – A jeśli nie przyjmie pan mojej propozycji, chciałbym pana prosić, aby zapomniał pan o wszystkim, co mówię. – Zdradził zdziwionemu ministrowi, że Okada jeszcze żyje i powinny go uratować oddziały marynarki.
– Nic nie słyszałem – stwierdził zakłopotany admirał i odpłynął myślami gdzie indziej.
Wyglądało na to, że do nikogo już nie można było się zwrócić, więc Sakomizu zaczął wymyślać najbardziej rozpaczliwe plany. Zastanawiał się, czy nie pójść śladem dramatycznej ucieczki francuskiego prezydenta Gambetty balonem z Paryża podczas wojny francusko-pruskiej, aż zdał sobie sprawę, że w Tokio są tylko balony reklamowe. A gdyby tak wywieźć z rezydencji Okadę w jednej trumnie ze zwłokami Matsuo? Nie, do tego potrzebna byłaby podejrzanie duża trumna. Minęło już południe i liczyła się każda minuta. Zdesperowany, wędrował niespokojnie z jednego pokoju do drugiego, nie mając pojęcia, co robić.
Wczesnym popołudniem na ulicach, nie licząc dwóch i pół kilometra kwadratowego pod kontrolą buntowników, panowały pozory normalności. Chłopcy na rowerach pedałowali z żywnością przez śniegi. Sklepikarze na skraju strefy walk wychodzili w fartuchach i wypytywali młodych żołnierzy obsadzających barykady. Nikt najwyraźniej nie był szczególnie zorientowany w sytuacji.
Przywódcy armii wciąż się wahali. Choć wszystkich odpychały wywrotowe działania powstańców, tak wielu zgadzało się co do zasady z ich celami, że nie dało się podjąć żadnej decyzji. Nie mogli nawet uzgodnić treści wezwania do kapitana Kōdy i jego towarzyszy, w końcu straciła moc i stała się beznadziejnie ogólnikowa. Dokument, nazwany „upomnieniem”, nie nazwał ich po imieniu – buntownikami:
1. Do uszu Cesarza doszła wieść o celach powstania.
2. Uznano, że motywacją dla Waszych działań było szczere dążenie do manifestacji istoty narodowej.
3. Obecny stan manifestacji kokutai wygląda tak, że czujemy się nieznośnie zatrwożeni.
4. Członkowie Rady Wojennej jednogłośnie zgadzają się dołożyć wszelkich starań, by osiągnąć powyższe cele.
5. Wszelkie inne kwestie będą zależne od życzeń Cesarza.
Tekst opublikowano o trzeciej po południu, wraz z niedorzecznym rozkazem o stanie wyjątkowym, który poddawał centrum Tokio jurysdykcji 1. Dywizji – właśnie tej jednostki, która się zbuntowała. Była to próba uzyskania doraźnych korzyści; dzięki rozkazom pilnowania zajętego przez siebie obszaru buntownicy mieli jakoby uznać się za wojsko lojalne rządowi.
Ani pojednawcze „upomnienie”, ani rozkaz o stanie wyjątkowym nie przyniosły oczekiwanego efektu. Przekonały jedynie grupę Kōdy, że duża część hierarchii wojskowej stoi po jej stronie. Odpowiedź kapitana brzmiała: – Jeśli spełnione zostaną nasze pierwotne żądania, będziemy respektować wasze rozkazy. W innym przypadku nie możemy ewakuować okupowanego przez nas terytorium.
Tej samej nocy nadeszły posiłki z Kofu i Sakury, by zająć stanowiska naprzeciwko barykad. W amerykańskiej ambasadzie obserwatorzy na dachu widzieli sztandar buntowników powiewający na rezydencji premiera i hotelu Sannō. Pani Grew była tak zdenerwowana, że nalegała, by spać w innym pokoju, choć ambasador zapewnił ją, że ostatnią rzeczą, jakiej pragną powstańcy, jest konflikt ze Stanami Zjednoczonymi.
Kilka przecznic dalej do komendy kempeitai podjechał samochód, z którego wysiadły trzy schludne sylwetki wojskowych – kpt. Kōda i dwaj inni przywódcy buntu. Gdy wmaszerowali przez wejście, by kontynuować negocjacje z armią, dwaj wartownicy nienagannie zaprezentowali broń.
– Bakayaro! (Idioci!) – krzyknął podoficer wychylający się z okna. – Salutujecie oficerom rebeliantów! To nie jest armia cesarska!
Następne pół godziny cała trójka spędziła, słuchając, jak generałowie Mazaki i Araki nalegają, żeby zakończyli bunt, ale mediacja znów uczyniła ich tylko bardziej niewzruszonymi.
Do Ministerstwa Dworu Cesarskiego przybył wreszcie, po kuriozalnym sześciogodzinnym spóźnieniu, minister spraw wewnętrznych Gotō, aby otrzymać nominację na „tymczasowego współpremiera”. Po kilku minutach wysłuchiwał już żądań stanu wojennego ze strony Kawashimy, ministra wojny. Gotō i inni cywile z rządu lękali się, że może z tego wyrosnąć dyktatura wojskowa, i przekonywali, że skoro to jedynie bunt w armii, który nie ma nic wspólnego z ogółem społeczeństwa, armia winna sama go rozwiązać we własnym zakresie.
Kawashima odparł, że musieli istnieć zewnętrzni prowokatorzy, a zatem niezbędne jest podjęcie działań nadzwyczajnych dla zapewnienia bezpieczeństwa kraju. Była to marna odpowiedź, ale przekonała niezdecydowanych i na posiedzeniu zwołanym o północy w obecności cesarza uzgodniono natychmiastowe ogłoszenie stanu wojennego.
Tymczasem sierżantowi kempei doniesiono o miejscu pobytu Okady: jeden z jego ludzi, któremu zezwolono na wyniesienie zabitych i rannych policjantów, przypadkowo otworzył schowek, w którym siedział premier, zrezygnowany jak budda. Wstrząsające wieści o Okadzie zameldowano dowódcy żandarmerii, który postanowił nie przekazywać informacji przełożonym – gdyby to był błąd, zostałby wyśmiany, a jeśli prawda, to jakiś sympatyzujący z buntownikami kempei mógłby ich powiadomić i Okada poniósłby śmierć. Jednak dla sierżanta Keisukego Kosaki było to niedopełnienie obowiązków. Z własnej inicjatywy, wraz z dwoma ochotnikami, przekradł się późnym wieczorem przez linie rebeliantów i tuż przed świtem 27 lutego śmiało wmaszerował do rezydencji premiera. Udał się prosto do pokoju służącej, otworzył szafę, zapewnił Okadę, że wkrótce go uratują, po czym przeszedł przez ulicę, by zaangażować do pomocy sekretarza premiera, nazwiskiem Ko Fukuda, mieszkającego tuż obok Sakomizu.
Sekretarz i sierżant ostrożnie sondowali się nawzajem, sącząc czarną herbatę, aż wreszcie Kosaka ujawnił, że Okada żyje. Dopiero wtedy Fukuda przyznał, że on i Sakomizu także o tym wiedzieli i mieli nadzieję przemycić Okadę z ministerstwa w tłumie żałobników, którzy powinni byli się wkrótce zjawić, żeby złożyć hołd.
W ciągu pół godziny pomysłowy sierżant i jego dwaj podwładni zabrali z sypialni zachodni garnitur dla Okady, a na podwórzu zarekwirowali samochód. Zdążyli w samą porę. Podjechały dwie czarne limuzyny i tuzin przybyłych z kondolencjami wkroczył do ministerstwa. Fukuda zaprowadził ich do sypialni, gdzie czekał jeden z ludzi sierżanta, by dopilnować, by żałobnicy nie podeszli do trupa na tyle blisko, żeby zobaczyć, że to nie premier.
Kiedy przybyli palili kadzidło i oddawali cześć zmarłemu, Fukuda i Kosaka praktycznie zanieśli na tył ściśniętego Okadę, z twarzą do połowy ukrytą pod maseczką dla chorych. Przy drzwiach stała grupa buntowników. Kosaka zawołał stanowczo: – Nagły pacjent! Niepotrzebnie patrzył na zwłoki!
Powstańcy rozstąpili się i cała trójka wyszła na podwórze. Samochód jednak na nich nie czekał. Zaciekawiony, co się dzieje, podszedł dowódca warty. Nagle podjechał zarekwirowany wóz. Fukuda otworzył drzwi, wepchnął wyczerpanego Okadę do forda z rocznika 1935 i wsiadł zaraz po nim. Kosaka patrzył z bijącym sercem, jak auto powoli wyjeżdża przez bramę i znika. Łzy ciekły mu po twarzy, a on ciągle tam stał, jak gdyby w transie.