Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uhonorowane Nagrodą Pulitzera opracowanie przedstawia dramatyczne wzloty i upadki japońskiego imperium w okresie II wojny światowej, od inwazji na Mandżurię i Chiny do zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Według słów samego autora, prezentujące japońską perspektywę Wschodzące słońce to „oparta na faktach saga ludzi uwikłanych w potop najbardziej totalnej wojny w dziejach ludzkości, opowiedziana tak, jak przebiegała – mętna, uszlachetniająca, haniebna, przygnębiająca, pełna paradoksów”.
Splatając wzajemnie fakty historyczne i ludzkie dramaty, prowadzące do wojny na Pacyfiku i znajdujące w niej kulminację, Toland wykuwa z nich fascynującą i pozbawioną uprzedzeń narrację historyczną. W przedmowie autor stwierdza, że jeśli ze Wschodzącego słońca należałoby wyciągnąć jakiś wniosek, to taki, „że historia nie udziela prostych nauk i że to natura ludzka wciąż się powtarza, a nie historia”. „Niesamowicie bogata… czytelna i ekscytująca… Najlepszymi fragmentami książki są nie sceny bitewne, lecz miejsca, gdzie autor przedstawia nam dogłębne spojrzenie na najwyższe szczeble polityki Tokio” – „Newsweek”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 770
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału:
THE RISING SUN
The Decline and Fall of the Japanese Empire, 1936-1945
Copyright © 1970
Renewed 1998 by John Toland
By arrangement with the Proprietor
© All Rights Reserved
© Copyright for Polish Edition
Wydawnictwo NapoleonV
Oświęcim 2020
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Tłumaczenie:
Jakub M. Rawinis
Redakcja:
Artur Gajewski
Redakcja techniczna:
Mateusz Bartel
Projekt okładki:
Paulina Klimek
Strona internetowa wydawnictwa:
www.napoleonv.pl
Kontakt: [email protected]
Numer ISBN: 978-83-8178-330-9
Uhonorowane Nagrodą Pulitzera opracowanie przedstawia dramatyczne wzloty i upadki japońskiego imperium w okresie II wojny światowej, od inwazji na Mandżurię i Chiny do zrzucenia bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki. Według słów samego autora, prezentujące japońską perspektywę Wschodzące słońce to „oparta na faktach saga ludzi uwikłanych w potop najbardziej totalnej wojny w dziejach ludzkości, opowiedziana tak, jak przebiegała – mętna, uszlachetniająca, haniebna, przygnębiająca, pełna paradoksów”.
Splatając wzajemnie fakty historyczne i ludzkie dramaty, prowadzące do wojny na Pacyfiku i znajdujące w niej kulminację, Toland wykuwa z nich fascynującą i pozbawioną uprzedzeń narrację historyczną. W przedmowie autor stwierdza, że jeśli ze Wschodzącego słońca należałoby wyciągnąć jakiś wniosek, to taki, „że historia nie udziela prostych nauk i że to natura ludzka wciąż się powtarza, a nie historia”.
„Niesamowicie bogata… czytelna i ekscytująca… Najlepszymi fragmentami książki są nie sceny bitewne, lecz miejsca, gdzie autor przedstawia nam dogłębne spojrzenie na najwyższe szczeble polityki Tokio” – „Newsweek”.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
1.
Nigdy wcześniej w ręku żadnego współczesnego japońskiego przywódcy nie skupiła się tak wielka władza. Światu pozycja Tōjō wydawała się nienaruszalna, ale w rzeczywistości jego rządy stały na skraju upadku. Od czasu Midway Sztab Cesarski nie chciał przyjąć do wiadomości wzrostu potęgi Ameryki1 i osłabienia potęgi Japonii. Straty w żegludze wciąż rosły, wraz z nasilaniem się amerykańskiej wojny podwodnej. Na północy placówki na Aleutach zostały opuszczone, na południu padły Wyspy Salomona i Nowa Gwinea, a rubież obronna na środkowym Pacyfiku – Wyspy Marshalla, Wyspy Gilberta, a w końcu Mariany – załamała się.
W kraju nadal udawało się utrzymać poziom produkcji, lecz kosztem niezwykłych wyrzeczeń narodu. Nie dość, że wiele przedsiębiorstw cywilnych przestawiono na produkcję wojenną, coraz więcej kobiet trafiało do przemysłu, to jeszcze do siły roboczej wcielono nastolatków. Zajęcia lekcyjne zostały skrócone do minimum, a budynki szkolne – przekształcone w wojskowe składy zaopatrzeniowe.
Wprowadzono siedmiodniowy tydzień pracy, „znosząc” tak uwielbiane przez Japończyków niedziele. Pociągi stały się tak zatłoczone, że pewna liczba niemowląt się udusiła; podróże na ponad 100 kilometrów wymagały zezwolenia od policji; zaprzestano używania wagonów restauracyjnych i sypialnych. Spóźniając się – co w owym okresie często się zdarzało – pociągi ściągały na siebie agresję ludzi: kradli pokrowce z siedzeń i wybijali okna, żeby wsiadać i wysiadać. Wszelkie towary konsumenckie zostały radykalnie ograniczone. Żywność poddano reglamentacji, odzież była towarem poszukiwanym, trumny stały się artykułami wielorazowego użytku, niewiele też było benzyny czy węgla drzewnego do ogrzewania domów. Gazety zmniejszyły format i zawiesiły wydania wieczorne; zamknięto 10 tysięcy zakładów rozrywkowych, w tym domy gejsz. Krótko mówiąc, życie w Japonii stało się ponure i monotonne. „Co się teraz porobiło z Tokio!” – lamentował w swym dzienniku komik Roppa Furukawa. – „Ach, życie nie jest już przyjemne!”
Owe skrajne przedsięwzięcia oszczędnościowe – połączone z podejrzeniami, że utrata terytoriów, której kulminacją był upadek Saipanu, wygląda poważniej, niż podają oficjalne komunikaty – sprzyjały niepokojom, które zogniskowały się wokół Tōjō, symbolu wojny i władzy.
Dawano wiarę najbardziej skandalicznym plotkom i puszczano je dalej: Tōjō rzekomo wykorzystywał tytoń, whiskey i inne łupy z terytoriów okupowanych na południu jako łapówki dla członków Ministerstwa Dworu Cesarskiego, rady szambelanów, jushin i tajnych radców; przekupił nawet samochodami braci cesarza – Chichibu i Takamatsu2.
Wyśmiewano go – oczywiście za plecami – gdyż pozwalał żonie wygłaszać publiczne przemówienia, występować w radiu i angażować się w inne czynne działania dla wsparcia wojny. Nadano jej przezwisko „To Bi-rei” – nawiązujące do „So Bi-rei”, japońskiej wersji nazwiska Song Meiling, żony Czang Kaj-szeka. Po klęsce na Saipanie panią Tōjō zasypała lawina anonimowych telefonów z pytaniami, czy jej mąż popełnił już samobójstwo.
Niektórzy nie zamierzali pozostawiać tak ostatecznego czynu w gestii samego premiera. Oprócz adm. Sōkichiego Takagiego, którego grupa planowała urządzić na Tōjō zasadzkę z wykorzystaniem broni maszynowej, do jego zabójstwa dążyli również buntownicy z armii. Major Tsunoda, przeniesiony niedawno z Chin do Sztabu Cesarskiego – wraz z Tatsukumą Ushijimą, prezesem tokijskiego oddziału Toa Renmei (Federacji Wschodnioazjatyckiej) – zamierzał rzucić specjalną bombę cyjanowodorową na samochód Tōjō, gdy ten będzie zwalniał na zakręcie nieopodal mostu Iwaida na terenie pałacu cesarskiego. Wyznaczono termin: trzeci tydzień lipca. Spisek zdradził jednak najmłodszy brat cesarza, książę Mikasa, któremu znajomy spiskowców niechcący wyjawił plan. Zamiast udzielić mu błogosławieństwa („Taki czyn był równoznaczny z buntem przeciw Tronowi”), książę doniósł członkowi Sztabu Cesarskiego. Ushijima i Tsunoda zostali aresztowani przez kempeitai i skazani na śmierć, ale, jak to często bywało w przeszłości, doczekali się zawieszenia egzekucji.
W obliczu powszechnego niezadowolenia Tōjō zwrócił się o radę do człowieka, który wysunął ongiś jego kandydaturę na premiera i udzielił mu oficjalnego wsparcia w ostatnich miesiącach kryzysu – strażnika tajnej pieczęci. Rada, jaką otrzymał, była równie zaskakująca, co przykra. Kido, którego upadek Saipanu pobudził wreszcie do działania, miał krytyczny stosunek do niedawnej fuzji władzy: objęcia dwóch najważniejszych stanowisk w rządzie przez samego Tōjō oraz podwójnej roli adm. Shimady (inni przedstawiciele floty uważali ministra marynarki i szefa sztabu w jednej osobie za kaban-mochi – „teczkowego” Tōjō).
– Każdy się tym przejmuje – stwierdził Kido – a sam cesarz jest w najwyższym stopniu wzburzony.
Głęboko wytrącony z równowagi Tōjō wyszedł bez słowa, ale jeszcze tego samego dnia powrócił. Był skłonny przeprowadzić reorganizację gabinetu, ale nie oddawać własnych stanowisk. Kido zareagował na ten kompromis chłodem, uznanym przez Tōjō za wrogość. Premier zerwał się na równe nogi.
– Nie ma sensu dziś z panem rozmawiać! – wykrzyknął.
Wymaszerował z gabinetu Kido, trzaskając drzwiami, ale zanim wrócił do oficjalnej rezydencji, zdążył otrzeźwieć. Zwrócił się do Kenryō Satō: – Jeśli Kido jest tak nastawiony, to znaczy, że cesarz stracił do mnie zaufanie. W takim razie rezygnuję z pomysłu reorganizacji rządu. Zamiast tego podam się do dymisji.
– Dymisja w najbardziej newralgicznym momencie wojny jest wykluczona! – krzyknął Satō. Musiał tylko zastąpić Shimadę admirałem Yonaiem: to by zadowoliło zarówno marynarkę, jak i liberałów w rodzaju Konoego.
Tōjō uznał dymisję Shimady, który tak wiernie go wspierał, za nazbyt przykrą. Satō przytoczył chińskie przysłowie: „jeśli prawdziwej sprawiedliwości ma się stać zadość, w razie konieczności trzeba bez wahania zabić własnych rodziców”.
– Musi pan „zabić” Shimadę, nieważne, jak bolesne by to było. Zobowiązanie wobec Shimady jest pana sprawą osobistą. To pan rozpętał tę wojnę i nie może ustąpić w samym jej środku.
Tōjō sam tak uważał. Wezwał Shimadę i oznajmił, że będzie on musiał ustąpić ze stanowiska ministra marynarki. Admirał przyjął to ze zrozumieniem.
– Mogę ustąpić z ciężarem zdjętym z ramion – powiedział. – Pan, pozostając, musi nadal dźwigać ogromną odpowiedzialność. – Życzył Tōjō „dobrej walki” w nadchodzącym konflikcie, a gdy ściskali sobie dłonie, opanowany Tōjō się załamał.
Nazajutrz 17 lipca, Shimada złożył rezygnację, ale wbrew prognozie Satō liberałowie nie byli zadowoleni. Podobnie Kido, który, ponaglany przez Konoego, obiecał, że choć jego kompetencje nie obejmują najważniejszych kwestii politycznych, to zda Tronowi sprawę z jednomyślnych zaleceń jushin co do Tōjō.
Podekscytowany Konoe pojechał do domu barona Hiranumy, gdzie zastał dwóch innych jushin: adm. Okadę i barona Reijirō Wakatsukiego. Opowiedział im o zaskakującej propozycji Kido.
– Teraz rozumiem, co Kido zamierzał zrobić – zauważył adm. Okada.
O wpół do siódmej przybyli już wszyscy jushin. Spisek wisiał w powietrzu i po wielu miesiącach nieskutecznych prywatnych skarg witali się nawzajem z poczuciem sensu.
– Chciałbym wam uzmysłowić, że nawet jeśli rząd Tōjō zostanie zreorganizowany – ostrzegł Wakatsuki – to naród go nie poprze.
Adm. Yonai zdradził, że właśnie przedstawiono mu „szczere” zaproszenie do rządu na miejsce Shimady. Odmówił, ale stanowczo oczekiwał, że Tōjō wystosuje osobisty apel, a w razie niepowodzenia zwróci się po poparcie do Tronu. – Postanowiłem już, że nie przyjmę tej oferty, nawet w razie podjęcia tego ostatecznego kroku.
Nie wszyscy jushin pragnęli dymisji Tōjō. Generał Nobuyuki Abe argumentował, iż „nieodpowiedzialnie jest mówić wyłącznie o obaleniu rządu. Skąd mamy wiedzieć, że załatwimy sobie lepszy?”
– Nie o to chodzi, czy rząd zostanie obalony, czy nie, albo czy następny będzie słaby albo nie – wtrącił Hiranuma. Kraj stanął w obliczu kryzysu, więc zmiana rządu była konieczna, i to szybko.
– Nie dołączyłbym do rządu, nawet gdyby mnie poproszono – stwierdził Hirota, dyplomata, który stał na czele rządu po incydencie z 26 lutego.
W końcu opracowali uchwałę, która zadowoliła wszystkich z wyjątkiem Abego. Brzmiała ona:
Serca i umysły narodu należy wypełnić nowym życiem, jeśli cesarstwo ma przetrwać stojące przed nim ogromne trudności. Wszyscy – cały naród – musimy współdziałać i współpracować. Częściowa reorganizacja Rządu byłaby bezużyteczna. Należy sformować potężny, nowy gabinet, który niezachwianie ruszy naprzód.
Abe zastanawiał się, czy wniosków z zebrania nie należałoby przekazać Tōjō. Odpowiedź była jednogłośna: „nie”. Uchwałę zaniesiono do domu Kido. Strażnik tajnej pieczęci obiecał następnego ranka przedstawić ją cesarzowi.
W swoim gabinecie Tōjō wraz z Kenryō Satō zastanawiali się, dlaczego Yonai odmówił dołączenia do rządu. Satō uznał, że wina leży po stronie pośrednika reprezentującego Tōjō.
– Pańskie prawdziwe zamiary nie zostały jeszcze przekazane Yonaiowi – powiedział. – Proszę mi pozwolić bezpośrednio mówić w pańskim imieniu.
Satō przebrał się w cywilną odzież i przemknął nierozpoznany pomiędzy dziennikarzami akredytowanymi przy rezydencji admirała. Przepchnął się obok pokojówki, która stwierdziła, że pana nie ma w domu, i zasnął w poczekalni. Po godzinie przebudził się, gdy Yonai wrócił z zebrania jushin.
Satō próbował wywrzeć na Yonaiu wrażenie, że w trakcie wojny niezbędne jest ocalenie rządu, a przyjęcie przez admirała teczki doprowadziłoby do tego celu. Jedynym życzeniem Tōjō było odmienić koleje wojny.
– Rozumiem, dlaczego ma pan zastrzeżenia do jego rządu, ale to wyłącznie osobista opinia. W tym najbardziej newralgicznym czasie błagam pana o współpracę z rządem Tōjō dla przezwyciężenia naszych problemów.
– Nie jestem specjalistą od polityki. – Yonai uśmiechnął się krzywo. – Widzi to pan po moim własnym gabinecie. Jestem admirałem, nie politykiem. I chciałbym umrzeć jako admirał. Jeśli chcecie mnie wykorzystać, zróbcie ze mnie doradcę ministra marynarki.
Ton admirała nie pozostawiał wątpliwości, że nie dał się przekonać. Satō ruszył z powrotem do biura Tōjō. Próbował, ale mu się nie udało, a teraz jego ostateczna rada miała zaprzeczyć wszystkiemu, co dotąd powiedział. Była druga w nocy, ale Tōjō nadal pracował bez marynarki, a kłęby dymu z nieodłącznego papierosa unosiły się aż po abażur nad jego głową. Premier podniósł głowę.
– Proszę ustąpić – powiedział Satō.
Tōjō wydał długie westchnienie, wypuszczając oddech.
– Rano spotkam się z cesarzem – powiedział. – Proszę zredagować na piśmie przyczyny mojej dymisji.
Gdy Satō usiadł i zaczął pisać, wiedział w głębi duszy, że wojna jest skończona. Na papier spadły łzy.
Rano 18 lipca Tōjō – z ziemistą cerą i oczyma pozbawionymi blasku – zmęczonym głosem oznajmił swojemu gabinetowi, że postanowił podać się do dymisji z powodu utraty Saipanu. Wahał się tak długo tylko i wyłącznie za sprawą grupy japońskich „Badogliów”3. Dodał uszczypliwie, że winę za klęskę Japonii będą musieli ponieść jushin i inni, którzy wymusili jego rezygnację. Ramiona miał zgarbione. Był to najgorętszy dzień roku.
– Muszę prosić was wszystkich o podanie się do dymisji – stwierdził.
Zapanowała niezręczna atmosfera, gdy każdy z obecnych pisał własną rezygnację. Jak na ironię, równe cztery lata wcześniej wybrano Tōjō na ministra wojny.
Z kamienną twarzą Tōjō dostarczył dokumenty markizowi Kido. Strażnik tajnej pieczęci zapytał, kogo premier chciałby na następcę.
– Nie powiem, kogo bym chciał – odparł Tōjō z sarkazmem. – Sądzę, że jushin już postanowili, kto to będzie.
Ruszył długim korytarzem do biura cesarza, aby złożyć swój ostatni raport w roli premiera.
Jushin jeszcze nie wybrali następcy, ale zamierzali to zrobić. Tym razem spotkali się po południu – z Kido jako dominującą postacią – w Sali Zachodniej pałacu. Obecni byli też wielki szambelan oraz przewodniczący tajnej rady Yoshimichi Hara.
Gen. Abe, od zawsze zwolennik Tōjō, chciał, aby nowy rząd sformowała marynarka, w osobie Yonaia.
– Angażowałem się już kiedyś w politykę – stwierdził admirał. – Mógłbym spróbować znowu jako minister marynarki, ale nie mogę zostać premierem. – Wojskowi mieli „jednostronne wykształcenie” i przez to nie nadawali się do takiej roli. – Politykę zostawmy politykom.
Konoe doceniał idealizm Yonaia, ale musieli rozważyć sprawę z praktycznego punktu widzenia. – W dzisiejszych czasach polityki nie da się realizować bez udziału armii.
Kido i Konoe od dawna byli prywatnie zgodni co do tego, że powinien powstać rząd tymczasowy, zanim zaangażuje się rodzina cesarska.
– Wzmocnienie obrony kraju – odparł Kido – zwiększenie w kraju liczebności armii i żandarmerii wojskowej zmuszają nas, by wybrać kogoś z armii.
Wakatsuki zgodził się, Yonai tak samo. Kilka chwil wcześniej ten drugi ostrzegał przed zagrożeniami płynącymi z wyboru żołnierza; teraz sam zaproponował hrabiego Hisaichiego Terauchiego, przed rokiem awansowanego na feldmarszałka.
Konoe był skłonny zaakceptować Terauchiego, ale najpierw podkreślił dwie sprawy:
– Po pierwsze, jaka była przyczyna upadku Tōjō? Oczywiście częściowo taka, że mówiono o nim wiele złych rzeczy, ale również i taka, że armia, w odróżnieniu od marynarki, wtrąca się w każdy aspekt życia politycznego, jak i gospodarczego. – To musiało się skończyć. – Po drugie, kraj wydaje się dziś dryfować w kierunku lewicowej rewolucji. Wszystko ku temu zmierza. Przegrana wojna to straszna rzecz, ale rewolucja – o wiele straszniejsza. Gdybyśmy zostali pokonani, to w odpowiednim czasie możemy odzyskać siły, lecz lewicowa rewolucja doprowadziłaby istotę narodową do ruiny. – Nie był pewien, czy Terauchi zdoła zapanować nad nieprawomyślnymi elementami.
– On jest w porządku – powiedział Kido – ale skoro pozostaje tak daleko stąd, na froncie, trudno będzie ściągnąć go z powrotem. Lepiej wybierzmy kogoś innego.
Yonai po raz drugi nominował wojskowego: generała Yoshijirō Umezu, dowódcę Armii Kwantuńskiej, którego dopiero co odwołano, by zastąpił Tōjō jako szefa sztabu.
– Nie będzie dobrze usuwać go tak szybko z nowego stanowiska – sprzeciwił się Kido, który prywatnie uważał, że Umezu to niedobry wybór.
Konoe zasugerował kogoś z marynarki – sędziwego Kantarō Suzukiego, który ledwo uniknął śmierci podczas incydentu z 26 lutego.
– Byłem z nim w Tajnej Radzie – rzekł Hara – i znam go dobrze. Nigdy nie przyjmie propozycji.
Wniosek Hiranumy dotyczący feldmarszałka Shunroku Haty, głównodowodzącego w Chinach, przyjęto bez entuzjazmu.
Yonai znów zaproponował generała, Kuniakiego Koiso.
– To dobry człowiek, zdolny i odważny. Znałem go dobrze, kiedy był w moim rządzie.
– Jak się dogaduje z armią? – zapytał Kido.
– Chyba nie najgorzej – odparł generał Abe. – Jest inny niż Tōjō.
– Pierwszorzędny i gorliwie religijny – dodał Hiranuma.
– Nie mam zastrzeżeń – powiedział Wakatsuki – choć go nie znam.
Okada uznał, że zbyt pospiesznie dokonują wyboru, a Konoe go poparł. Wywołało to długą, nieprzynoszącą rozstrzygnięcia dyskusję, aż w końcu zmuszeni byli doradzić cesarzowi wybór jednego z trzech przedstawicieli armii – Terauchiego, Haty lub Koiso. Była już dwudziesta. Dyskutowali od czterech godzin, więc z poczuciem ulgi przerzucili odpowiedzialność na Jego Cesarską Mość.
Markiz Kido stawił się niezwłocznie u cesarza z sugestią, aby przed podjęciem wyboru monarcha zapytał armię o dostępność Terauchiego. Odpowiedzi udzielił Tōjō, który akurat przyszedł do pałacu w sprawie wprowadzenia na stanowisko swego następcy, generała Umezu. Tōjō odradzał zwolnienie Terauchiego z dotychczasowego stanowiska w tak newralgicznym momencie. W ten sposób pozostawali tylko Hata i Koiso, a cesarz, rozważywszy wywód Kido, wybrał drugiego z nich.
Nocą książę Konoe zaczął się martwić o Koiso. Czy zdoła on zapanować nad lewicą i zachować niezależność od armii? Może należałoby mianować współpremierów – jednego z armii, drugiego z marynarki? Na przykład tandem Koiso-Yonai. A ponieważ sam Yonai zarekomendował Koiso, było oczywiste, że ci dwaj się dogadają.
Nazajutrz przedyskutował to z baronem Hiranumą, który uznał pomysł za wspaniały. Co ważniejsze, podobnego zdania był strażnik tajnej pieczęci. Yonai pozostawał jednak niechętny. Skoro odrzucił zaproszenie dołączenia do rządu Tōjō, „niewłaściwe” byłoby teraz przyjąć stanowisko o wiele ważniejsze. Ale dlaczego by nie ministra marynarki?
– Jestem pewien, że poradzę sobie na tym stanowisku. Nie wstydzę się przyznać, że mógłbym się okazać najlepszym możliwym ministrem marynarki.
Konoe był prawie tak zadowolony, jak gdyby admirał zgodził się zostać współpremierem. Obecność w rządzie Yonaia, silnie wspieranego przez Kido i cesarza, oznaczałaby praktycznie to samo.
Następnego popołudnia przybył z Korei gen. Koiso. Zabrano go bezpośrednio i bez wyjaśnień do poczekalni sąsiadującej z Salą Cesarską. Przezwany „Tygrysem Korei” bardziej za sprawą wyglądu niż dzięki waleczności, miał skośne, kocie oczy, płaski nos i cienkie wargi. Lubił przyjęcia, na których lała się sake, i był dość jowialny, by tolerować inne przezwisko: „Największy Łysy Japonii”. Wiedział, że są duże szanse na mianowanie go premierem, i miał w kieszeni listę bliskich towarzyszy z Korei jako kandydatów na stanowiska rządowe, ale jego oczekiwania gwałtownie zmalały wraz z wejściem adm. Yonaia. Zanim zdołał go przepytać, zjawił się Kido, aby zaprowadzić obu przed oblicze Jego Cesarskiej Mości. „Kto powinien wejść pierwszy?” – zapytał generał, a Kido odparł: „Koiso”. Cesarz potraktował jednak obu zupełnie jednakowo. Powiedział, że będą musieli współpracować przy tworzeniu nowego rządu, i ostrzegł ich przed wzbudzaniem wrogości Rosji.
Yonai był równie zdumiony jak Koiso i gdy audiencja dobiegła końca, zapytał markiza Kido, który z nich jest premierem.
– Koiso, rzecz jasna – odparł strażnik tajnej pieczęci.
„Co za dziwna rozmowa!” – pomyślał Koiso. Zwrócił się do Yonaia.
– Jaki urząd zamierza pan objąć? Ministra marynarki?
– To jedyne stanowisko, na które się nadaję – odparł admirał.
Wymuszona dymisja Tōjō dała jego żonie poczucie ulgi. Nareszcie zniknęło codzienne widmo zamachu. (Zbiegiem okoliczności, sojusznik Tōjō, Adolf Hitler, niedługo wcześniej ledwo uniknął śmierci w zamachu bombowym.) Jej rozumowanie było słuszne. Adm. Takagi, na przykład, zrezygnował z planu zastrzelenia Tōjō, który od tej pory dołączył do zaszczytnego, lecz czysto doradczego grona jushin.
2.
Choć gen. MacArthurowi podano docelową datę inwazji na Filipiny – najpierw wstępnego desantu na Mindanao w celu utworzenia lotnisk, a po trzech tygodniach dużego na wyspę Leyte – to w połowie czerwca Kolegium Połączonych Szefów Sztabu zasugerowało, by pominął inne wyspy filipińskie, w tym Luzon, i „żabimi skokami” pokonał całą drogę z Leyte na Formozę. Pozbawiłoby to MacArthura umiłowanej przezeń roli wyzwoliciela Filipin. Jego odpowiedź odzwierciedlała jego oburzenie:
…FILIPINY SĄ TERYTORIUM AMERYKAŃSKIM, NA KTÓRYM NIEPRZYJACIEL ROZBIŁ NASZE WOJSKA, POZBAWIONE WSPARCIA. PRAKTYCZNIE WSZYSCY SPOŚRÓD 17 MILIONÓW FILIPIŃCZYKÓW POZOSTAJĄ LOJALNI WOBEC STANÓW ZJEDNOCZONYCH, ZNOSZĄC NAJWIĘKSZĄ NĘDZĘ I CIERPIENIA, PONIEWAŻ NIE ZDOŁALIŚMY UDZIELIĆ IM WSPARCIA ANI POMOCY. NASZYM WIELKIM NARODOWYM OBOWIĄZKIEM JEST SPŁACIĆ TEN DŁUG.
PONADTO, GDYBY STANY ZJEDNOCZONE MIAŁY ROZMYŚLNIE OMINĄĆ FILIPINY, POZOSTAWIAJĄC NASZYCH JEŃCÓW, OBYWATELI I LOJALNYCH FILIPIŃCZYKÓW W RĘKU NIEPRZYJACIELA BEZ PRÓBY JAK NAJWCZEŚNIEJSZEGO ICH UWOLNIENIA, WYWOŁALIBYŚMY OGROMNIE POWAŻNĄ REAKCJĘ PSYCHOLOGICZNĄ. POTWIERDZILIBYŚMY PRAWDZIWOŚĆ JAPOŃSKIEJ PROPAGANDY, GŁOSZĄCEJ, ŻE PORZUCILIŚMY FILIPIŃCZYKÓW I NIE CHCEMY PRZELEWAĆ AMERYKAŃSKIEJ KRWI DLA ICH OSWOBODZENIA; BEZ WĄTPIENIA ZYSKALIBYŚMY OTWARTĄ WROGOŚĆ TEGO NARODU; ZAPEWNE DO TEGO STOPNIA UTRACILIBYŚMY PRESTIŻ WŚRÓD WSZYSTKICH NARODÓW DALEKIEGO WSCHODU, ŻE PRZEZ WIELE LAT ODDZIAŁYWAŁOBY TO NEGATYWNIE NA STANY ZJEDNOCZONE…
Marshall odpowiedział stanowczym napomnieniem: „nie pozwolić, aby osobiste uczucia i polityka Filipin” przesłoniły podstawowy cel – wygranie wojny. Zapewnił, że „ominięcie” w żadnym wypadku nie jest „równoznaczne z porzuceniem”. MacArthur jednak otrzymał szansę omówienia tej sprawy bezpośrednio z prezydentem. Okazją miało być za pięć tygodni bezprecedensowe spotkanie na Hawajach pomiędzy Rooseveltem, MacArthurem a Nimitzem. Marshall, Arnold i King nie zostali zaproszeni; dla Kinga był to znak, że podczas gdy demokraci odbywali w Chicago konwencję krajową, prezydent „pragnął podkreślić swoją rolę Wodza Naczelnego Armii i Marynarki Wojennej”.
Roosevelt ze świtą wszedł w San Diego na pokład krążownika ciężkiego „Baltimore” nazajutrz po tym, jak został powołany na czwartą kadencję. Wczesnym popołudniem 26 lipca krążownik, z flagą prezydencką łopoczącą na maszcie, ominął szczyt Diamond Head. MacArthur, którego samolot właśnie wylądował po długim locie z Brisbane, spotkał się z prezydentem na molo. W dalszym ciągu miał na sobie zimowy mundur.
– Douglas – zganił go adm. Leahy, z którym przyjaźnili się od prawie czterdziestu lat – dlaczego na spotkanie z nami nie ubrałeś się jak należy?
– Nie byłeś tam, skąd przyleciałem. Tam w górze, na niebie, jest zimno.
Prezydencka grupa przeszła wzdłuż długich szeregów wojska i wiwatujących tłumów na miejsce konferencji – podobny do pałacu prywatny dom przy plaży Waikiki. Nie było już potrzeby dyskutować o pierwszeństwie siły żywej i zaopatrzenia, nie było też wątpliwości co do powodzenia, które miała przynieść przyszłość. Po obiedzie Roosevelt wskazał Mindanao na mapie Pacyfiku i zapytał: – Douglas, dokąd teraz?
– Leyte, panie prezydencie, a potem Luzon! – MacArthur obszernie rozprawiał na temat słuszności zajęcia Luzonu przed inwazją na Formozę. Nimitz nie komentował.
Następnego ranka rozpoczęły się oficjalne rozmowy w przestronnym salonie, którego ściany pokrywały mapy operacyjne. MacArthur z długim bambusowym wskaźnikiem wciąż nalegał na zdobycie Luzonu. Tym razem Nimitz, również z pomocą wskaźnika, odpowiedział własnym planem uderzenia prosto na Formozę. Roosevelt odchylił się do tyłu na wózku, delektując się tą lekcją geografii. Taktownie zawężał punkty sporne. Jego mediacja okazała się jednak zbędna. Nimitz, jako dobry słuchacz, ostatecznie przyznał słuszność argumentom MacArthura, że honor narodu i strategia czynią koniecznym wyzwolenie całych Filipin przed natarciem na Formozę.
Po obiedzie MacArthur zapewnił Roosevelta, że pomiędzy nim a Nimitzem nie dojdzie do tarć.
– Mamy ten sam punkt widzenia, panie prezydencie – stwierdził. – Doskonale rozumiemy się nawzajem.
Później, gdy jego samolot wystartował w drogę do Brisbane, zwrócił się do adiutanta z triumfalnym: „Sprzedane!”
Podczas gdy Amerykanie przygotowywali kompleksową strategię mającą prowadzić do inwazji na Leyte – dla której wyznaczono określoną datę, 20 grudnia – Sztab Cesarski w Tokio próbował odgadnąć ich zamiary. „Plan prowadzenia przyszłych operacji” przewidywał ataki na czterech obszarach: Filipin, Formozy i Okinawy, wysp macierzystych oraz Wysp Kurylskich na północy. Choć otrzymał optymistyczną nazwę „Sho-Go” (operacja „Zwycięstwo”), zrodził się on z desperacji, jako seria działań obronnych ostatniej szansy. Oczywiste było, że Filipiny staną się następnym amerykańskim celem – „Sho-1” – i ustalono, że właśnie tam powinna się odbyć Ostateczna Decydująca Bitwa, zarówno lądowa, jak i morska.
Pytanie brzmiało, gdzie i jak podjąć to wyzwanie i przekuć konfrontację w autentycznie rozstrzygające starcie. Była to kwestia geografii. Archipelag Filipiński, liczący prawie 7100 wysp, oddalony był około 500 mil od kontynentu azjatyckiego, 230 mil na południe od Formozy. Rozciągał się na 1150 mil, od Mindanao prosto na północ poprzez Wisaje – centralną grupę wysp, do której należały Cebu i Leyte – ku Luzonowi, największej i najważniejszej wyspie. Tylko jedenaście wysp przekraczało powierzchnię tysiąca mil kwadratowych, a dwie, Mindanao i Luzon, stanowiły ponad dwie trzecie ogólnej powierzchni lądu. Pod względem jednak strategicznym Leyte – wielkością równa jednej trzynastej Mindanao – była nie mniej istotna. Znajdowała się w sercu archipelagu, a jej przestronna zatoka wręcz zapraszała do desantu z morza.
Oficer operacyjny Armii Południowej chciał stawić czoła Amerykanom tam, gdzie wylądują najpierw – czyli gdzieś na południu – zanim będą mieli szansę założyć bazy. Zlekceważył go jednak Sztab Generalny Armii. Niemożliwością było przewidzieć, gdzie dokładnie w pierwszej kolejności uderzy przeciwnik. Zamiast rozpraszać wojska na wielu południowych wyspach, większość należało skoncentrować na Luzonie, o najlepszych drogach i możliwościach najłatwiejszej obrony.
Zdobycie Filipin wymagało połączonych operacji morsko-lądowych na skalę, jakiej Stany Zjednoczone nigdy jeszcze nie wykonywały. MacArthur miał prowadzić szturm, jednak przy pełnym wsparciu Nimitza. Zadanie marynarki polegało na neutralizacji japońskiego panowania w powietrzu. Pierwsze uderzenie wykonał 6 września Zespół Operacyjny 38 wiceadmirała Marca Mitschera. Jego bombowce przez trzy dni okładały wyspy Palau 550 mil prosto na wschód od Mindanao. Potem, w dniach 9-10 września, przeniósł atak na samą Mindanao.
Naloty skłoniły Japończyków do przyspieszenia przygotowań obrony Filipin. W Manili feldmarszałek Terauchi, którego Armia Południowa odpowiadała za obronę ogromnego obszaru od Nowej Gwinei po Birmę, podobnie jak Tokio uważał, że lotnictwo bazowe może zatopić większość nieprzyjacielskich konwojów, zanim dotrą na plaże. Jednak miejscowy dowódca wojsk lądowych, gen. por. Shigenori Kuroda z 14. Armii Obszarowej, twierdził, że koncepcja jest dobra, ale nie da się „walczyć samą koncepcją. Słowa nie zatopią amerykańskich okrętów, co staje się jasne, kiedy porówna się nasze samoloty z nieprzyjacielskimi”. Japoński potencjał lotniczy był znikomy i bitwę należało wygrać na lądzie.
Niezgoda dotyczyła nawet tego, w jaki sposób należy stoczyć tę bitwę. We wszystkich poprzednich inwazjach standardową procedurą operacyjną było „zniszczenie na plaży”. Narastał jednak sprzeciw wobec tej praktyki. Plażowe linie obrony okazały się bezradne w obliczu ostrzału artylerii okrętowej, po którym następował zdeterminowany szturm. Sztab Cesarski rozkazał Terauchiemu stawić głęboko urzutowany opór.
Rozkaz przekazano oficerowi odpowiedzialnemu za obronę Mindanao i Wisajów – gen. por. Sōsaku Suzukiemu, którego ongiś na Malajach bezceremonialnie wyrwał z łóżka oburzony płk Tsuji4. Teraz dowodził on 35. Armią, odpowiadającą liczebnie amerykańskiemu korpusowi, z kwatery w Cebu City. Koledzy opisywali generała jako łagodnego człowieka „o wielkim sercu” i „prostego jak bambus”.
Suzuki nie tylko obawiał się, że amerykańska inwazja nadejdzie szybciej, niż przewidywali jego przełożeni w Tokio i Manili (kazał szefowi sztabu oczekiwać desantu około 1 października), ale w dodatku słusznie przewidział, że nieprzyjaciel skoncentruje atak na Leyte. Dyslokował 30. Dywizję na północnym Mindanao, aby można było przerzucić ją szybko na tę wyspę. Najnowsze zdarzenia kazały mu jednak zwątpić we własne proroctwo. 10 września z morskiej jednostki obserwacyjnej nadeszła depesza o lądowaniu przeciwnika pod Davao na południowym brzegu Mindanao. Po dwóch godzinach pojawił się kolejny meldunek:
AMERYKAŃSKA PIECHOTA MORSKA Z CZOŁGAMI PŁYWAJĄCYMI WYLĄDOWAŁA NA POŁUDNIOWYM KRAŃCU MAŁEJ WYSEPKI POŁOŻONEJ NAPRZECIW DAVAO.
Suzuki znów przeniósł 30. Dywizję na południe Mindanao i zaalarmował Manilę. 4. Armia Lotnicza zaczęła przerzucać samoloty z Nowej Gwinei na Filipiny, podczas gdy Połączona Flota postawiła siły w stan gotowości do „Sho-1”. Ale nie było żadnego nieprzyjacielskiego desantu. Obserwatorzy ze wzgórza nad zatoką wzięli wzburzone fale za kutry desantowe.
– Niech ten niefortunny wypadek stanie się nauką – zwrócił się Suzuki do sztabowców. Miał nadzieję, że następnym razem będą działać mniej pochopnie.
Po dwóch dniach Mitscher wznowił ataki, które miały ostatecznie ogarnąć całe terytorium Filipin i dotrzeć aż na Okinawę. W ciągu 48 godzin przeciw Wisajom wykonano 2400 lotów bojowych. Zniszczenia były tak druzgocące, a straty amerykańskie tak minimalne, że adm. Halsey, dowodzący 3. Flotą (do której należała w tym okresie większość okrętów dawnej 5. Floty Spruance’a), zadał sobie pytanie, dlaczego by nie przyspieszyć inwazji na Leyte. Siedział w kącie pomostu pancernika „New Jersey” i „przemyśliwał to”. W gruncie rzeczy nie była to jego sprawa i mogłaby „pokrzyżować niejeden plan, być może sięgając aż panów Roosevelta i Churchilla”, ale mogłaby też „skrócić wojnę o wiele miesięcy”.
Halsey wezwał szefa sztabu, Roberta („Micka”) Carneya, oraz sekretarza Harolda Stassena, po czym stwierdził: – Zamierzam zaryzykować. Wyślijcie pilną depeszę do CINCPAC [Głównodowodzącego na Pacyfiku]”. Zalecała ona odwołanie wstępnych operacji na wyspach Yap, Morotai i Mindanao, w zamian za zdobycie Leyte „w najwcześniejszym możliwym terminie”. Nimitz przesłał depeszę do Quebecu, gdzie Roosevelt odbywał kolejne spotkanie z Churchillem. Śmiałość propozycji Halseya ich zaintrygowała, ale potrzebowali błogosławieństwa MacArthura.
Generał przebywał na pokładzie krążownika „Nashville” w podróży na Morotai, jedną z Wysp Korzennych pomiędzy Nową Gwineą a Mindanao, która miała być przedostatnim przystankiem na jego drodze na Filipiny. Na „Nashville” panowała cisza radiowa, więc decyzja zależała od szefa sztabu MacArthura, gen. Sutherlanda, który pozostał na Nowej Gwinei. Wiedział, że przełożony ucieszy się z wcześniejszego wyzwolenia Filipin, więc w imieniu MacArthura powiadomił przez radio Quebec, iż inwazja na Leyte może nastąpić 20 października, dwa miesiące przed terminem.
15 września wojska MacArthura wylądowały na Morotai, nie napotykając oporu, podczas gdy siły Halseya napotkały zacięty opór na Peleliu, jednej z wysp archipelagu Palau5. Po sześciu dniach Mitscher wznowił niszczycielskie naloty na Filipiny. Śmiało podszedł z lotniskowcami na niecałe 40 mil od wschodniego wybrzeża Luzonu, by przeprowadzić cztery ataki na rejon Manili. Pasy startowe na lotniskach Clark i Nichols zostały rozorane, zniszczeniu uległo ponad 200 samolotów, a żeglugę w Zatoce Manilskiej spotkał pogrom. Straty wyniosły tylko 15 amerykańskich samolotów, a żadna japońska maszyna nie zdołała przebić się przez osłonę Zespołu Operacyjnego 38.
3.
Teraz nawet w Tokio było oczywiste, że zbliża się amerykańska inwazja na Filipiny. Gen. Kuroda, który wcześniej realistycznie przewidywał, że japońskie lotnictwo bazowe nie zdoła powstrzymać amerykańskiej potęgi morskiej, został zwolniony ze stanowiska pod pretekstem „poświęcania więcej czasu golfowi, czytaniu i sprawom osobistym niż realizacji oficjalnych obowiązków”.
Jako dowódcę wszystkich wojsk lądowych na Filipinach zastąpił go jeden z bohaterów wczesnych zwycięstw, zdobywca Singapuru. Po owej kampanii generał Tomoyuki Yamashita trafił do Mandżurii, by zająć się szkoleniem wojsk. Nie pozwolono mu zatrzymać się w Tokio. Sztab Cesarski wyjaśnił, że miało to na celu uniemożliwić Rosjanom dowiedzenia się o jego nowym przydziale, jednak Yamashita, od lat w sporze z Tōjō, był przekonany, że to jedynie wymówka, by usunąć go z pola widzenia opinii publicznej.
W drodze na południe Yamashita zwierzył się oficerowi operacyjnemu, mjr. Shigeharu Asaedzie – który, podobnie jak przełożony, nie mógł się doczekać walki – że obawia się, iż kampania filipińska „stanie się nową Minatogawą” – bitwą stoczoną przez dowódcę od początku świadomego, że nie ma szans na zwycięstwo. Skrywał jednak ten pesymizm przed sztabowcami i przybywszy 6 października do sztabu 14. Armii Obszarowej w Forcie McKinley pod Manilą, oznajmił, że od wyniku tej bitwy zależy los Japonii. Na każdym oficerze spoczywał „poważny obowiązek”, by walczyć stanowczo, śmiało i z determinacją na rzecz zwycięstwa. „Jeśli wszyscy będziemy o tym pamiętać, Armia Japońska musi ostatecznie zatriumfować”.
Na Leyte, wyspie, która stała się celem MacArthura, stacjonowało niecałe 20 tysięcy żołnierzy – 16. Dywizja. Jednostka ta lądowała na wschodnim brzegu Luzonu w Wigilię 1941 r., wzięła udział w zdobyciu Manili, a potem walczyła na półwyspie Bataan. Większość jednak jej obecnego składu, w tym dowódca, gen. por. Shirō Makino, pochodziła z uzupełnień, które nigdy przedtem nie brały udziału w boju. W armii japońskiej mieli kiepską reputację; byli to w większości poborowi z rejonu Kioto-Osaka, „zdatniejsi do interesów niż do walki”.
Leyte tworzyła klin wciśnięty między dwie większe wyspy: Samar bezpośrednio na północnym wschodzie i Mindanao na południu. Kształtem przypominała ząb trzonowy z korzeniami skierowanymi ku Mindanao. Na wschodnim brzegu wzdłuż Zatoki Leyte biegła przez 56 km żyzna równina. Otwartych, piaszczystych plaż nie osłaniały żadne rafy, co czyniło ją idealnym miejscem na operacje desantowe. Jednak już kilka mil w głąb wyspy ludzie MacArthura musieliby forsować kompleks bagien, strumieni i pól ryżowych, prawie nie do przebycia – z wyjątkiem dróg – w porze deszczowej, która właśnie się zaczęła. Reszta wyspy była górzysta i gęsto zalesiona, równie trudna do atakowania, jak do obrony. Grasowały tam małe oddziały partyzanckie, popadające w konflikty między sobą równie często jak z Japończykami. Ich główną wartość dla MacArthura stanowiły przesyłane przez radio wiarygodne informacje o systemie obrony generała Makino.
Na wyspie mieszkało prawie milion ludzi – z wyjątkiem 3076 Chińczyków oraz garstki Europejczyków, Amerykanów i Japończyków byli to spokojni Wisajczycy, utrzymujący się z rolnictwa i rybołówstwa. Do głównych roślin uprawnych należały: ryż, trzcina cukrowa, kukurydza i kopra.
W porcie Hollandia i na wyspie Manus, jednej z Wysp Admiralicji 200 mil na północ od Nowej Gwinei, potężna armada – w tym pancerniki, krążowniki, małe lotniskowce, niszczyciele, transportowce, tankowce, jednostki desantowe, trałowce, holowniki ratownicze i doki pływające – gotowała się do wyruszenia w rejs ku Leyte. Okręty obsadzało 50 tysięcy marynarzy, a na transportowcach i okrętach desantowych płynęło 165 tysięcy żołnierzy 6. Armii MacArthura. Inwazja na Leyte zapowiadała się na zdecydowanie największą operację na Pacyfiku. Po raz pierwszy miało dojść do połączenia sił MacArthura, Nimitza oraz zamorskich dowództw lotnictwa bombowego.
Bezpieczny rejs konwoju stanowił jednak troskę Mitschera, który, aby zrealizować ten cel, musiał kursować od Morza Filipińskiego do Wschodniochińskiego i z powrotem. Zespół Operacyjny 38, praktycznie już wyeliminowawszy japoński potencjał lotniczy na Filipinach, najpierw pokonał tysiąc mil na północ ku Okinawie, wyspie uważanej przez Japończyków za część terytorium macierzystego. 10 października 1396 lotów bojowych Mitschera doprowadziło do zniszczenia 100 samolotów i znacznej ilości żeglugi, w tym 4 statków transportowych, tendra okrętów podwodnych i tuzina kutrów torpedowych.
Następnego dnia admirał zawrócił na południe, by zbombardować północny Luzon. Potem położył się znów na przeciwny kurs i tuż przed świtem 12 października wysłał myśliwce ze swych czterech grup lotniskowców na Formozę. Tam napotkał pierwszy poważny opór. Wiceadm. Shigeru Fukudome, dowódca 6. Bazowej Armii Lotniczej, wysłał 230 myśliwców, aby zaskoczyły Amerykanów. Wielu młodych pilotów uczyło się technik walki jedynie z filmów6, ale zapewne mogli dysponować przewagą liczebną w stosunku co najmniej 3:2.
Ze stanowiska dowodzenia Fukudome widział w oddali, jak nieprzyjacielskie samoloty opadają ku jego lotniskom. Wysoko w górze małe punkciki – przechwytujące myśliwce Zero – zaczęły pikować na Amerykanów. Rozbłysły eksplozje, pojawiły się długie, łukowate smugi dymu. Fukudome z ekscytacją klaskał w dłonie. „Doskonale! Dobra robota! Znakomity sukces!” Ale Amerykanie nadal nadlatywali w idealnym szyku. Zestrzelone samoloty były jego własnymi. Jego myśliwce przypominały „mnóstwo jaj rzuconych o kamienny mur niezłomnej formacji przeciwnika”.
W pierwszym ataku Fukudome stracił jedną trzecią myśliwców przechwytujących, a w drugim resztę. Przeciwko trzeciemu nie miał już czego wysłać. Następnego ranka Amerykanie wznowili naloty i, nie napotkawszy oporu, spowodowali poważniejsze zniszczenia formozańskich instalacji lotniczych niż poprzedniego dnia. Japończycy odpowiedzieli przed zmrokiem. Trzydzieści parę bombowców, specjalnie przystosowanych do nocnych ataków, wyruszyło przeciw Zespołowi Operacyjnemu 38, prześlizgując się nad falami, by uniknąć wykrycia przez radary. Trzy bombowce nurkujące wymknęły się maszynom przechwytującym i zrzuciły bomby na lotniskowiec „Franklin”. Dwie chybiły, jednak trzecia wybuchła w podnośniku przy krawędzi pokładu. Na lewej burcie wybuchł pożar, ale szybko go ugaszono. Krążownik ciężki „Canberra” (nazwany na cześć australijskiego krążownika zatopionego pod Savo) nie miał tyle szczęścia. Torpeda wbiła mu się w burtę, wyrywając ogromną dziurę. Woda runęła strumieniem do środka i okręt zatrzymał się bezsilnie 90 mil od Formozy.
Halsey na flagowym „New Jersey” stanął w obliczu trudnej decyzji. Czy powinien porzucić „Canberrę”, czy ryzykować utratą kolejnego okrętu w próbie holowania jej z prędkością 4 węzłów przez 1300 mil, aż na atol Ulithi w archipelagu Karolinów? W typowym dla siebie stylu admirał zaryzykował i rozkazał innemu krążownikowi odholować „Canberrę” w bezpieczne miejsce. Dla odwrócenia uwagi Japończyków zarządził trzecią, nieplanowaną serię nalotów na Formozę. Rano Mitscher wysłał trzy naloty na formozańskie lotniska, podczas gdy 109 ogromnych bombowców B-29 z lotnictwa armii opuściło bazy w głębi terytorium Chin, aby uderzyć w rejonie Takao. Do wieczora w trzydniowej bitwie lotniczej zniszczeniu uległo ponad 500 japońskich samolotów.
Jednak żyjący japońscy piloci, których wizję bitwy ukształtowało jezioro pełne modeli na terenie wytwórni filmowej Tōhō, zameldowali o największym zwycięstwie w historii marynarki japońskiej, a gdy flota Halseya odeszła, by zaatakować gdzie indziej, adm. Toyoda – przebywający akurat na Formozie w ramach podróży inspekcyjnej – uznał ten ruch za potwierdzenie klęski Amerykanów. Nakazał, aby Fukudome zaatakował „niedobitki” 3. Floty wszystkimi bombowcami, jakie mu jeszcze zostały. Następnego dnia, 15 października, Fukudome przeprowadził trzy ataki. Tylko jedna grupa znalazła nieprzyjaciela, w dodatku została odparta. Następnego popołudnia grupa 107 maszyn dogoniła wycofujących się Amerykanów. Tylko trzy przebiły się przez osłonę myśliwców, a jedna ugodziła torpedą krążownik lekki „Houston”. Do kadłuba wlało się sześć i pół tysiąca ton wody, wydawało się, że okręt podzieli los pierwszego „Houstona”, zatopionego na Morzu Jawajskim, jednak drużyny awaryjne zatamowały przecieki i krążownik, podobnie jak „Canberra”, został odholowany.
W czasie ataków na obszarze rozciągającym się od Okinawy po Luzon Halsey nie stracił ani jednego okrętu. Nadał żartobliwie do Nimitza: ZATOPIONE I USZKODZONE OKRĘTY 3. FLOTY ZOSTAŁY PODNIESIONE I Z DUŻĄ PRĘDKOŚCIĄ WYCOFUJĄ SIĘ W KIERUNKU NIEPRZYJACIELA. Zmierzał na południe, by wesprzeć nadchodzącą inwazję na Leyte.
W Japonii ani Połączona Flota, ani Sztab Cesarski nie miały powodów, by wątpić w meldunki powracających pilotów o doniosłych zwycięstwach. 16 października wydano oficjalny komunikat, że w bitwie koło Formozy zatopiono 11 nieprzyjacielskich lotniskowców, 2 pancerniki, 3 krążowniki oraz 1 niszczyciel albo lekki krążownik, a prawie tyle samo okrętów doznało uszkodzeń. Ponadto zestrzelonych zostało 112 samolotów. Przyznano, że 312 japońskie maszyny jak dotąd „nie wróciły”, była to jednak niewielka cena za sparaliżowanie 3. Floty. Cesarz zarządził uroczystości w parku Hibiya.
Na południu tajfun szalał na Filipinach, ale do świtu 17 października burza się uspokoiła. Przez chłostane silnymi wiatrami morze amerykańska grupa uderzeniowa – 2 krążowniki lekkie, 4 niszczyciele i 8 niszczycieli-transportowców – szła za trzema trałowcami do Zatoki Leyte. Przez 20 minut jeden z niszczycieli, „Denver”, ostrzeliwał Suluan, małą wysepkę u wylotu zatoki. Wtedy z transportowców wysiadł w zacinającym deszczu 6. Batalion Rangersów i wylądował, nie napotykając oporu. Rangersi szukali w latarni morskiej planów rozmieszczenia min, jednak bezskutecznie. Wyeliminowali większość 32-osobowego japońskiego garnizonu, lecz obserwator zdążył przesłać ostrzeżenie przez radio. Do tego stopnia wyolbrzymił wielkość grupy uderzeniowej (zameldował „dwa pancerniki, dwa przebudowane lotniskowce i sześć niszczycieli” u brzegu wyspy), że ich obecność wzbudziła poważny niepokój. Adm. Toyoda, wciąż na Formozie, nadał do adm. Takeo Kurity, by ściągnął z Singapuru swój potężny 1. Zespół Uderzeniowy, po czym nakazał Flocie Operacyjnej Ozawy wyjść z Morza Wewnętrznego (gdzie przeszła reorganizację po miażdżącej klęsce na Morzu Filipińskim) i wziąć kurs na południe ku Filipinom. Polecił też okrętom podwodnym zmierzać w rejon Leyte i zaatakować amerykańską flotę. Następnie wyruszył do Japonii, aby na rozpoczęcie Decydującej Bitwy znaleźć się w Sztabie Połączonej Floty.
Jednakże człowiek odpowiedzialny za obronę Wisajów uważał ostrzeżenie z Suluan za jeszcze jeden fałszywy alarm. Na Cebu gen. Sōsaku Suzuki przypomniał sobie panikę, jaka wybuchła, gdy wzięto grzywacze u wybrzeży Mindanao za kutry desantowe. Jak nieprzyjaciel miałby przeprowadzić inwazję, poniósłszy na morzu klęskę gorszą od Pearl Harbor? Jego przełożeni w Manili byli nie mniej sceptyczni: lotnictwo obserwacyjne zgłosiło, że przez chmury i deszcz nic nie widzi w Zatoce Leyte.
Na samej Leyte gen. Makino jako jedyny obawiał się, że to prawdziwa inwazja, i ogłosił stan gotowości bojowej – wbrew radom sztabowców, którzy uważali amerykańskie jednostki pływające u wylotu Zatoki Leyte za niedobitki po bitwie koło Formozy, zdmuchnięte przez tajfun na południe.
18 października wstał ładny dzień, a rangersi nie mieli kłopotów z lądowaniem na wyspie Homonhon, sąsiadującej z małym Suluanem. (Jeden ze sztabowców Makino przelatywał akurat nad zatoką, ale nic nie widział przez mgłę.) Nie było tam żadnych Japończyków ani umocnień. Nie napotykając oporu („No i przybyliśmy tu z całą masą cholernych pocisków, a Japońców nie ma!”), rangersi zrealizowali zadanie: ustawili światło nawigacyjne mające naprowadzać konwój. 15 mil na południe inny oddział rangersów tłoczył się na brzegu znacznie większej wyspy Dinagat, strzegącej południowych podejść do zatoki. Ona też okazała się niezamieszkana, a na jej cyplu, nazwanym Desolation Point, ustawiono drugie światło nawigacyjne. Konwój miał wejść do zatoki pomiędzy tymi dwiema wyspami.
Do południa wejście na Leyte zostało zabezpieczone. Dwie godziny później pancernik „Pennsylvania”, wraz z dwoma krążownikami i kilkoma niszczycielami, zaczął ostrzeliwać samą Leyte wzdłuż brzegu zatoki. Następnie podeszły zespoły płetwonurków w kutrach desantowych, aby rozpoznać warunki na plażach. Japończycy, okopani wzdłuż schludnych rzędów palm kokosowych, którymi obsadzona była droga wzdłuż plaży, otworzyli ogień, zatapiając jeden z kutrów. Nie zważając na grad pocisków, pozostałe zespoły ruszyły do pracy i wkrótce powróciły z wyczekiwanym meldunkiem: brzeg był wolny od min i przeszkód.
Łączność Makino – już i tak niezadowalającą – prawie zupełnie zerwał sztorm, więc generał nic o tym nie wiedział. Uspokojony przez oficera, który niedawno przelatywał nad zatoką i nie zauważył nic szczególnego, zameldował Suzukiemu, że dostrzeżone wcześniej w zatoce amerykańskie okręty prawdopodobnie chronią się przed tajfunem.
W Japonii Połączona Flota nie podzielała tego samozadowolenia. Tuż przed południem adm. Toyoda wydał rozkaz rozpoczęcia operacji „Sho-1” i po raz pierwszy jego sztab ujawnił armii na wspólnym posiedzeniu szczegółowy plan wyczerpującej bitwy: marynarka miała zaatakować siły desantowe w Zatoce Leyte wszelkimi dostępnymi okrętami. Ta postawa typu „wszystko albo nic” przygnębiała gen. Kenryō Satō. Jeśli marynarka zawiedzie, jakie szanse będzie miała armia we własnej Decydującej Bitwie?
– Połączona Flota należy nie tylko do marynarki wojennej, ale do państwa – zauważył. Jej zniszczenie – użył słowa „samozniszczenie” – pozostawiłoby ojczyznę otwartą dla inwazji.
– Wyłącznie istnienie floty skłoni nieprzyjaciela do ostrożności – powiedział zdławionym głosem. – Proszę więc, panowie, bądźcie rozważni.
– Jestem bardzo wdzięczny – stwierdził kontradm. Nakazawa, szef Sekcji Operacyjnej – wiedząc, że Połączona Flota cieszy się u was w armii tak dobrą opinią. – Mówił szczerze. Apelował o „odpowiednie miejsce na śmierć”, a Filipiny stanowiłyby ostatnią okazję. – Proszę dać Połączonej Flocie szansę zakwitnąć kwiatami śmierci. – Głos mu się załamał. – To jest szczera prośba marynarki.
Satō nie mógł znieść łez ani dyskusji. Z godnością wyraził zgodę. Po południu cesarz udzielił błogosławieństwa operacji „Sho-1”.
• • •
Na południe od Filipin rozrzucony na tysiącach mil kwadratowych konwój inwazyjny – 420 transportowców i 157 okrętów wojennych – zbliżał się systematycznie do Zatoki Leyte. W straży przedniej szły pancerniki, krążowniki i niszczyciele z jednostek wsparcia i bombardujących. Tuż przed świtem 19 października weszły do zatoki i rozpoczęły ostrzał plaż desantowych. Równocześnie samoloty z lotniskowców atakowały każdą bazę lotniczą na Wisajach. Prawie zupełnie zniszczyły resztę japońskiego potencjału lotniczego w rejonie.
Nareszcie przygotowano scenę na wejście gigantycznego konwoju inwazyjnego. O jedenastej wieczorem skoncentrował się on 17 mil na wschód od Zatoki Leyte i powoli ruszył ku wylotowi, wyznaczanemu przez światła nawigacyjne na wyspach Dinagat i Homonhon. Przez radiowęzły rozbrzmiewały protestanckie i katolickie nabożeństwa, a u niejednego pojawiło się niemiłe przeczucie, że to dla niego ostatnia posługa. Z przodu dobiegał stłumiony huk niszczycieli miotających pociski na rejony lądowania.
Za jedenaście godzin amerykańscy żołnierze mieli szturmować plaże, a teraz próbowali odpocząć w dusznych ładowniach. Ci, którzy nie mogli zasnąć, liczyli na kojach powoli upływające godziny albo wychodzili na pokład w poszukiwaniu świeżego powietrza. Okręty wydawały się prawie nieruchome, prześlizgując się przez wylot zatoki. Rozmów było niewiele; każdego za bardzo absorbowały własne myśli i obawy. Po lewej majaczył złowrogi masyw wyspy Dinagat, ciemny z wyjątkiem krańca – Desolation Point, gdzie miarowo błyskała biała latarnia.
Jakiś żołnierz wypadł za burtę. Przez radio nadszedł meldunek: „Okręty z tyłu prowadzą poszukiwania”. W bystrych, fosforyzujących wodach ratunek wydawał się sprawą beznadziejną, ale po dwudziestu minutach mały kuter w pobliżu końca formacji dostrzegł żołnierza i wciągnął go na pokład.
W pierwszym szarym świetle 20 października – MacArthur określił go mianem „dnia A”, ponieważ „dzień D” kojarzył się opinii publicznej z 6 czerwca 1944 r. – zmaterializował się niewyraźny zarys wyspy Leyte. Słońce wstało za konwojem, rozświetlając jasne niebo. W ciągu kilku minut zapanowało przykre gorąco. Ciszę szybko rozerwało otwarcie ognia przez pancerniki. Siwe pióropusze dymu wybuchły wzdłuż Plaży Fioletowej i Żółtej w pobliżu Dulag. Po dwunastu minutach pojawił się japoński samolot obserwacyjny. Ze wszystkich stron rozkwitały rozpryski pocisków przeciwlotniczych, ale mała maszyna odleciała nietknięta.
Około siódmej do kanonady dołączyły trzy kolejne pancerniki, za cel obierając Plażę Białą i Czerwoną na północy, tuż pod Tacloban, stolicą wyspy. W ciągu godziny transportowce zaczęły statecznie podchodzić przez szkliste wody ku pozycjom 7 mil od brzegu. Pancerniki wstrzymały ogień, pozwalając krążownikom, niszczycielom i kanonierkom zbliżyć się i podjąć ostrzał. Ciągły huk dział nagle zagłuszył niesamowity świst, gdy z małych kanonierek wystrzeliły równocześnie tysiące pocisków rakietowych. Po kilku sekundach rozległ się ogłuszający grzmot. Całe wybrzeże stało się „litą ścianą oślepiających i wybuchających płomieni”. Kiedy dym się rozwiał, ludzie na transportowcach spoglądali w niedowierzaniu – tam, gdzie przedtem rosła bujna dżungla, teraz rozciągało się „jałowe, poplątane, dymiące, pyliste pustkowie”.
O 9:45 – kwadrans przed godziną H – kutry desantowe, które wcześniej przepychały się w drodze na pozycje, jak gdyby uczestniczyły w posępnym wyścigu, ruszyły w stronę plaż na dwunastomilowym froncie. Na północy 1. Dywizja Kawalerii wypadła szturmem na brzeg Plaży Białej. Strzelcy wyborowi karabinami Garand i karabinkami zestrzeliwali snajperów z palm; betonowe schrony wysadzano dynamitem, a kawalerzyści wysypali się na nadbrzeżną szosę. Na lewo od nich 24. Dywizja Piechoty również wylądowała bez trudu – dwaj żołnierze, z których jeden był Filipińczykiem, zatknęli na Plaży Czerwonej flagę amerykańską i filipińską – ale wpadli na gniazda zdeterminowanych Japończyków i wyjście na drogę zajęło im kilka godzin. Dalej na południe 96. Dywizja Piechoty bezpiecznie wyszła na brzeg na plażach Pomarańczowej i Niebieskiej. Na szczęście większość artylerii rozmieszczonej na górującym nad okolicą wzgórzu Catmon zniszczył ostrzał artylerii okrętowej. Żołnierze posunęli się w głąb lądu prawie o milę, zanim spowolniły ich bagna i rozproszony opór. Na lewo od nich, na południowym końcu – Plaży Fioletowej i Żółtej – 7. Dywizja Piechoty, mająca za sobą walki na Attu i Kwajalein, napotkała najcięższy opór, ale do południa zdobyła Dulag.
Do obiadu MacArthur w skupieniu obserwował desant z pomostu krążownika „Nashville”. Wrócił na pokład na krótko przed drugą, ubrany w świeży mundur khaki, okulary przeciwsłoneczne i czapkę marszałka. Zszedł do barki pełnej oficerów i dziennikarzy. Wzięła ona kurs na transportowiec „John Land”, na którym czekał na zabranie Sergio Osmeña, od czasu śmierci Quezona przed trzema miesiącami prezydent Filipin, razem z gen. Carlosem Romulo. Ten ostatni nie widział MacArthura od dwóch lat i z zapałem spuścił się po sznurowej drabince.
– Carlos, chłopcze! – wykrzyknął MacArthur. – Oto jesteśmy: w domu!
Życzliwe powitanie, jakie zgotował generałowi Osmeña, przeczyło jego prawdziwym uczuciom. Trzeba było osobistego apelu Roosevelta, aby przekonać go do powrotu na Filipiny w cieniu MacArthura. Euforia chwili przezwyciężyła jednak różnice osobiste. Wszyscy mówili na raz. „Jesteśmy tu” – powtarzano w kółko. MacArthur klepnął Sutherlanda w kolano.
– Trudno w to uwierzyć – powiedział z szerokim uśmiechem – ale wróciliśmy.
Barka zaryła w piach na Plaży Czerwonej, jakieś pięć mil na południe od Tacloban. Rampa opuściła się i MacArthur wszedł do wody głębokiej po kolana. Za nim ruszyli Osmeña, gen. George Kenney i inni. Drobny Romulo w nowych butach miał problem z dotrzymaniem tempa długim krokom MacArthura.
Na wybrzeżu drogę tamowały cztery uszkodzone barki desantowe, jedna wciąż płonęła, a od czasu do czasu do grupy dobiegał grzechot karabinów maszynowych i ognia karabinowego. MacArthur, trzymając w ustach fajkę z kaczana kukurydzy, a w tylnej kieszeni stary rewolwer po ojcu, szukał w gaju palmowym dowódcy 24. Dywizji, gen. mjr. Fredericka Irvinga.
– O tym właśnie marzyłem – Romulo dosłyszał jego mruknięcie.
Leżący żołnierze koncentrowali ogień na czymś w oddali.
– Hej, to generał MacArthur – powiedział jeden.
– Naprawdę? – Jego kolega nawet nie podniósł wzroku. – Może jeszcze idzie z nim Eleanor Roosevelt?
Po krótkiej pogawędce z gen. Irvingiem MacArthur wrócił do swojej grupy. Przywołał gestem Osmeñę, położył mu dłoń na ramieniu.
– Panie prezydencie, jakie to uczucie wrócić do domu? – zapytał. Usiedli na powalonym drzewie. – Kiedy tylko zdobędziemy Tacloban, przekażę panu administrację. Może to nastąpić szybciej, niż planowaliśmy, sprawy idą tak gładko.
– Będę gotowy wtedy, kiedy i pan, generale.
Przerwał im oficer łączności, podając mikrofon. „Głos Wolności” znów był w eterze. Gdy MacArthur zaczynał mówić, jego głos napełniał się emocjami i ręce mu drżały, spadło kilka kropel deszczu. – Ludu Filipin, wróciłem. Z łaski Boga Wszechmogącego nasze wojska znów stoją na ziemi filipińskiej. (…) U boku mam waszego prezydenta, Sergio Osmeñę, godnego następcę wielkiego patrioty Manuela Quezona, i członków jego rządu.
W tle hałaśliwie brnęły przez plażę ciężarówki, samoloty ryczały nad głową. Od czasu do czasu z dala dobiegał grzmot od okrętów ostrzeliwujących pozycje w głębi lądu. Podnosząc głos, generał wezwał naród do zjednoczenia wokół niego w duchu Bataanu i Corregidoru.
– Gdy zbliżą się do was bitewne rubieże i znajdziecie się w obrębie strefy działań – powstańcie i uderzcie. (…) W imię swoich domów i ognisk, uderzcie! W imię przyszłych pokoleń waszych synów i córek, uderzcie! W imię swoich uświęconych zmarłych, uderzcie! Niech w żadnym sercu nie panuje trwoga. Niech każde ramię będzie zbrojne. Boże przewodnictwo wskazuje nam drogę. Ruszajcie w Jego imieniu po Święty Graal sprawiedliwego zwycięstwa!
Osmeña przejął mikrofon. Wyzwolenie wysp miało być wspólnym przedsięwzięciem Amerykanów i Filipińczyków, nakłaniał więc ludność do współpracy.
– Ameryka dała słowo, że nasz kraj, spustoszony wojną, zostanie odbudowany i odnowiony. Podjęto już kroki w tym kierunku. Wraz z powrotem normalności w pełni przywrócone zostanie prawo i porządek, powrócą demokratyczne procesy konstytucyjnych rządów.
Romulo także chwalił Amerykanów. – Musicie dalej pozostawać im wierni. Nie możecie zawieść Ameryki.
MacArthur przechadzał się w euforii po podmokłym gaju, rozmawiając z żołnierzami, aż pewien oficer nerwowym tonem stwierdził: „Panie generale, tam są snajperzy”, wskazując na pobliskie drzewa. MacArthur wydawał się nie słyszeć. Usiadł na pniu i wpatrywał się w dal, w kraj, który poprzysiągł wyzwolić.
Kilka mil na północ żołnierze 1. Dywizji Kawalerii osiągnęli peryferie Tacloban. Okopali się, rozstawiając moździerze i kaemy na wypadek nocnego ataku. Zamiast tego zasypali ich wyzwoleni. Filipińczycy tłumnie przepychali się obok wartowników. Byli tam starcy, młode matki z niemowlętami; Robert Shaplen z „New Yorkera” dostrzegł starszą, pomarszczoną kobietę, jak stała z ramionami wyciągniętymi ku żołnierzom, błogo uśmiechnięta. Wydawała się przeżywać marzenie, zbyt oszołomiona, by wierzyć, że nie śni.
Amerykanie zdobyli ważny przyczółek w sercu Filipin oraz 100 tysięcy ton zaopatrzenia. Koszt był minimalny: zginęło 49 ich żołnierzy. Roosevelt przesłał MacArthurowi gratulacje: PRZEBIJAJĄC SIĘ ZE SWOIMI LUDŹMI, MA PAN ZA SOBĄ WDZIĘCZNOŚĆ NARODU I JEGO MODLITWY O POWODZENIE.
Straty atakujących były niewielkie, gdyż system obrony został zmiażdżony trzydniowym ostrzałem. Wobec zniszczenia wysuniętych pozycji, z szeregami przetrzebionymi przez ostrzał artylerii i lotniczej broni pokładowej, Japończycy wycofali się, często pozbawieni dowódców. Niewiele jednostek zachowało łączność ze sztabem dywizji. Tej nocy płk Kanao Kondo z 22. Pułku Artylerii oskarżył dowódcę 1. dywizjonu o odwrót bez rozkazu. Nie przyjął wytłumaczenia, że prawie cały dywizjon został zabity lub ranny, a działa zniszczone. „A dlaczego pan nie zginął?” – wściekał się i rozkazał ocalałym walczyć do końca tam, gdzie stali.
Gen. Makino nie miał szczegółowych informacji o przebiegu walk. W przeddzień inwazji pospiesznie ewakuował sztab z Tacloban i zmierzał w głąb lądu, gdy Amerykanie schodzili na brzeg. Tych niewielu danych, którymi dysponował, nie był jeszcze w stanie przekazać przełożonym.
W Forcie McKinley Yamashita próbował przeanalizować skąpe informacje z Leyte. Tuż po dziesiątej jego nowy szef sztabu, gen. por. Akira Mutō, przybył z Sumatry, dokąd wcześniej Tōjō wysłał go „na wygnanie”. Był bez bagażu, w brudnym mundurze – w czasie bombardowania lotniska ratował się skokiem do błotnistego rowu.
Yamashita opowiedział mu o inwazji.
– To bardzo interesujące – zauważył. – Ale gdzie jest Leyte?
Dołączył do nich płk Ichiji Sugita (tłumacz Yamashity podczas upadku Singapuru), który właśnie przyleciał z Tokio z wieściami przygnębiającymi dla obu: Sztab Cesarski rozkazał 14. Armii Obszarowej stoczyć na Leyte Decydującą Bitwę.
Następnego dnia, 21 października, cztery dywizje MacArthura nadal parły naprzód w obliczu niewielkiego oporu. Opanowały lotnisko w Dulag, wyzwoliły większość Tacloban, a na kolejny poranek zaplanowano specjalne zebranie mieszkańców w celu powitania zwycięzców i rekrutacji miejscowej siły roboczej do Filipińskiej Jednostki Współpracy Cywilno-Wojskowej. Filipińczycy tłoczyli się na rynku, nie zważając na sporadyczne serie dobiegające z peryferii.
– Musieliśmy słuchać Japończyków, żeby uratować głowy – powiedział Saturino Gonzales, członek Rady Prowincji. Przemawiał do publiczności, ale jego słowa były skierowane do Amerykanów: po angielsku. – Nigdy jednak nie mieliśmy, jak wiecie, ani cienia wątpliwości co do tego, jakie są w głębi duszy nasze uczucia. Proszę, abyście się teraz zastanowili, jak wyglądała polityka władz amerykańskich przed nadejściem Japończyków i jak należałoby ją porównywać z japońską administracją. Wtedy zrozumiecie sławetne demokratyczne zwyczaje Stanów Zjednoczonych”.
Następny mówca podniósł puszkę racji żywnościowych typu K. Tłum zrozumiał aluzję i zaczął wiwatować w języku angielskim: „Niech żyją Amerykanie! Wspaniali Amerykanie!”
Amerykański pułkownik zwrócił się do publiczności, mówiąc, że Filipiny należą do niej: – Powołany zostanie rząd waszej Wspólnoty na czele z waszym prezydentem, panem Osmeñą. Dopilnujemy, abyście otrzymywali żywność i odzież. Prosimy was o cierpliwość. Potrzebujemy rąk do pracy. Za pracę otrzymacie zapłatę w filipińskiej walucie, za którą będziecie mogli kupować ryż i inne artykuły, które sprowadzimy. Ale, na Boga, będziecie to czynić jako wolni ludzie!
Shaplen, przedstawiciel „New Yorkera”, wątpił, czy słuchacze zrozumieli wszystko ze słów pułkownika, ale ich entuzjazm był tak wielki, że następny mówca, były gubernator Leyte, zobowiązał się, iż będą pracować dla Amerykanów „przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, i to za darmo”.
Protesty pułkownika utonęły w morzu okrzyków: „Wspaniali Amerykanie! Będziemy pracować, będziemy pracować!”
W Manili, 340 mil na północny zachód, Yamashita po raz ostatni próbował przekonać feldmarszałka Terauchiego, by sprzeciwił się nadesłanemu z Tokio rozkazowi przekształcenia Leyte w pole rozstrzygającej bitwy lądowej na Filipinach. Jak uzupełnienia miałyby się przebić przez blokadę amerykańskiego lotnictwa i okrętów podwodnych wokół wyspy? Poza tym, zanim na Leyte dotrze wystarczająco wiele wojsk i zaopatrzenia, bitwa dobiegnie końca. I czy w ogóle to był główny cel MacArthura? Może to tylko pozorowany atak przed totalną inwazją na Luzon?
Ale jego argumenty spełzły na niczym: Terauchi nie dał się odwieść od przekonania, że zbliżający się kontratak morsko-lotniczy zatopi nieprzyjacielską flotę inwazyjną w Zatoce Leyte. Marszałek (Mutō opisał go jako „nad wyraz pełnego animuszu i optymizmu”) rozkazał 14. Armii „kompletnie rozbić wroga na Leyte”. Yamashita z niechęcią przekazał rozkaz Suzukiemu i obiecał przysłać na wyspę liczne posiłki piechoty. Wsparcia morskiego w rejonie wyspy można się było spodziewać „24 i 25 października”.
Na Leyte Makino został zmuszony podzielić 16. Dywizję na Siły Obrony Północnej i Południowej Leyte. Swoje rozkazy ubrał w agresywny język, ale prywatnie miał nadzieję, że jego wojska nie ulegną załamaniu przed nadejściem pomocy.
Następnego dnia rejon Tacloban był wystarczająco bezpieczny, aby atakujący pozwolili na publiczne wystąpienie alianckich przywódców. Wczesnym popołudniem filipińska orkiestra dęta jeździła transporterem po ulicach Tacloban; megafon powtarzał bez końca, że przybędą MacArthur z Osmeñą i odbędą się uroczystości. Za orkiestrą uformowała się spontaniczna parada i o trzeciej tłum zgromadził się na schodach Kapitolu – siedziby władz prowincji.
Grupa MacArthura zeszła na ląd z dwóch kutrów torpedowych przy starym nabrzeżu i z generałem na czele pomaszerowała do Kapitolu. Ze schodów gmachu MacArthur oficjalnie ogłosił utworzenie Rządu Cywilnego Filipin z prezydentem Osmeñą na czele i obiecał wyzwolić resztę wysp. Była to krótka, beznamiętna przemowa, lecz świętujący tłum wiwatował po każdym zdaniu.
Trębacz zagrał To the Colors, sygnał do oddania honorów fladze, gdy równocześnie wciągnięto na maszt flagę amerykańską i filipińską. MacArthur uścisnął dłonie Osmeñi i Romulo.
– Ja i mój sztab udamy się teraz na spoczynek – powiedział, po czym ruszył z powrotem na nabrzeże.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
1 Późnym latem 1944 r. na Oceanie Spokojnym znajdowała się ponad setka amerykańskich lotniskowców floty i eskortowych.
2 Pogłoski te nie miały pokrycia w faktach, choć narzekanie nie było pozbawione podstaw. Tōjō istotnie nadużywał władzy, wykorzystując kempeitai do kontrolowania opozycji. Znani pacyfiści, tacy jak Konoe, znaleźli się pod ścisłym nadzorem, wielu obywateli trafiło do więzienia, a kilku zamęczono na śmierć za popieranie chrześcijaństwa lub podsycanie opozycji politycznej. Seigō Nakano, zaprzysięgły nazista, został aresztowany po wygłoszeniu wymierzonej w Tōjō publicznej przemowy. Wkrótce po zwolnieniu popełnił seppuku w okolicznościach na tyle tajemniczych, że powszechnie uważano, iż agenci kempei „przekonali” go do samobójstwa.
Wrażenie takie było słuszne i wzbudziło powszechne oburzenie opinii publicznej, jednak skala represji została wyolbrzymiona.
3 Odnosił się do rządu marszałka Pietro Badoglio, który poprzedniego lata bezwarunkowo poddał Włochy aliantom.
4 „To klika Ishihary i Tsujiego – uosobienie gekokujō” – zwrócił się gen. Suzuki po opuszczeniu Malajów do kolegi, mjr. Yoshitaki Horiego – „doprowadziła armię japońską do tak opłakanego stanu. Na Malajach Tsuji często wykazywał bezczelność w mowie i zachowaniu; pozostawał jeszcze problem nieludzkiego traktowania chińskich kupców, więc radziłem generałowi Yamashicie surowo ukarać Tsujiego, a potem zdymisjonować. Ale udawał, że o niczym nie wie. Mówię ci, dopóki oni [Tsuji, Ishihara i im podobni] wywierają wpływ na armię, może to doprowadzić tylko do ruiny. Wytępienie tych jadowitych insektów powinno mieć pierwszeństwo przed wszystkimi innymi problemami”.
5 Obrona Peleliu toczyła się z tak wielką determinacją, że statystycznie rzecz biorąc, zabicie jednego japońskiego żołnierza wymagało średnio 1589 sztuk lekkiej i ciężkiej amunicji. Straty amerykańskie były niesamowicie ciężkie. W ciągu miesiąca zaciętych walk zginęło 1121 marines.
Piechota morska popadała w zatargi zarówno z własną marynarką, jak i z armią lądową. Tuż przed zejściem z pokładu do szturmu, marines na transportowcu korespondenta Toma Lea pozostawili na tablicy ogłoszeń w mesie oficerskiej następującą kartkę:
PODZIĘKOWANIE
Od: Piechoty Morskiej na pokładzie USS „Repulsive”
Do: Oficerów i Marynarzy z pokładu USS „Repulsive”
1. Z ogromną przyjemnością składamy niniejszym serdeczne podziękowania dla całej załogi za życzliwe i uprzejme traktowanie piechoty morskiej podczas tego rejsu.
2. My, personel niewalczący, zdajemy sobie sprawę, że dzielni i nieugięci członkowie załogi wygrywają wojnę na Pacyfiku. Wy z Marynarki Wojennej podchodzicie nawet czasem na dziesięć mil do japońskiej wyspy, ryzykując swym cennym żywotem. O, jak bardzo jesteście odważni! Aż żal nam o Was dupę ściska!
3. W związku z Waszym zachowaniem podczas tej podróży, składamy najszczersze życzenia, aby:
a. USS „Repulsive” dostał japońską torpedą zaraz po wyładowaniu wszystkich wojsk.
b. Załogę USS „Repulsive” wyrzuciło na Plażę Pomarańczową 3, gdzie jednostki piechoty morskiej, które płynęły tym okrętem, będą mogły w pewnym stopniu odwdzięczyć się za koleżeństwo okazane w czasie rejsu przez załogę i oficerów.
4. Podsumowując, my, piechota morska, mówimy Wam wszystkim, drodzy chłopcy z Marynarki Wojennej: „Pierdolcie się, wy cholerni zasrańcy!”
6 Wytwórnia filmowa Tōhō zbudowała staw w Setagaya i ustawiła na nim dwumetrowe modele amerykańskich okrętów. Kamera filmowa na wysięgniku kręciła z wieży filmy przedstawiające okręty pod różnym kątem, symulując różne prędkości podejścia. Filmy takie wyświetlano jako namiastkę szkolenia lotniczego, dla oszczędności paliwa.