Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Helene, Lola i Sarah. Wszystkie mówią NIE! Ich bunt jest napędzany wściekłością, która nie mija.
Helene, idealna matka trójki dzieci, przykładna żona dobrego męża ma dość spełniania oczekiwań społecznych. Podczas rodzinnej kolacji wstaje od stołu i wychodzi na balkon. A potem skacze.Szok i niedowierzanie.
Nagle w domu brakuje wszystkiego, co do tej pory trzymało rodzinę razem: miłości, troski, poczucia bezpieczeństwa.
Najlepsza przyjaciółka, Helene, Sarah, kobieta niezależna, która zawsze zazdrościła Helene życia rodzinnego, a zarazem współczuła jej tego ciężaru, stara się ratować rodzinę przyjaciółki. Lola, najstarsza córka Helene, szuka sposobu na poradzenie sobie z emocjami, ale jedyne, co czuje to wściekłość. Ma dość patriarchalnych norm, które doprowadziły jej matkę do samobójstwa. I będzie z nimi walczyć.
W patriarchalnym planie występowały w rolach idealnych matek i wzorowych żon. Kobiecy punkt widzenia jest całkiem inny. Inny jest też plan na życie. Nie zważając na społeczne (męskie!) oczekiwania, same będą je reżyserować.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Tytuł oryginału: Die Wut, die bleibt
Projekt okładki: Karolina Żelazińska-Sobiech
Redakcja: Maria Śleszyńska
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Beata Kozieł-Kulesza, Anna Poinc-Chrabąszcz
Książka wydana przy wsparciuAustriackiego Forum Kultury w Warszawie
Copyright © 2022 by Rowohlt Verlag GmbH, Hamburg
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Zofia Sucharska
ISBN 978-83-287-3416-6
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Dla mojej córki
We are the nowhere generation
We are the kids that no one wants
We are a credible threat to the rules you set
A cause to be alarmed
We are not the names that we’ve been given
We speak a language you don’t know
And one day
All the walls will come down[1]
(RISE AGAINST)
Mogą zabrać nam wszystko oprócz naszej wściekłości[2].
(COLECTIVO LASTESIS)
„Sól się skończyła”, mówi Johannes przy kolacji, a mówi to dokładnie tak: „Sól się skończyła”, i nawet nie zwraca się w kierunku Helene. Ale ona słyszy wybrzmiewające w jego słowach „ty”, słyszy: „To ty zapomniałaś ją kupić”, słyszy: „Przecież to ty gotowałaś”, słyszy: „To ty masz jeszcze raz wstać”, i te wszystkie „ty” pozbawiają ją resztek sił. Siedzi tak, wyczerpana i blada, w uszach narasta jej dudnienie. Dźwięk się nasila. Wypełnia całe ciało, przez co nie ma już miejsca na nic, nawet na kolejny oddech. Helene widzi, jak Lola markotnie grzebie w sałacie, prawdziwa już z niej nastolatka; widzi, jak Maxi, zamiast wziąć widelec, rączką wkłada do buzi kawałek ziemniaka, widzi, jak Lucius o mało nie przewraca szklanki z wodą; oboje tak jak Johannes mają blond włosy, są tak bardzo obecni, niepokorni, tak potrzebujący. I głośni. Wszyscy są głośni, cała kolacja tonie w hałasie, nie, cały dzień, pełen ich wołań, żądań, kłótni, próśb i wrzasków; wszystko to kumuluje się w trakcie tych niekończących się godzin, podczas których Helene potajemnie odlicza czas. Aż do chwili, gdy dzieci leżą w łóżkach, a jej w kuchni z wyczerpania płyną łzy. A potem znów to samo: odgłos stópek w nocy, małe brzuszki wsuwające się pod jej kołdrę, pochrapywanie, wzdychanie i mamrotanie tuż obok, to lepkie ciepło; nigdy nie jest sama, nawet przez sekundę. Nie ma chwili spokoju, nawet by zaczerpnąć tchu. Helene spogląda na swój talerz, masło roztopiło się na ziemniakach, jak niby ma otworzyć usta, włożyć do nich cokolwiek, tam już nic się nie zmieści, a jest tego coraz więcej i więcej, i więcej, no i poza tym: sól. Wstaje, ale nikt nie zwraca na nią uwagi, bo wszyscy myślą: „To ona zapomniała”, „Przecież to ona gotowała”, bo myślą: „Jest przecież matką”. Helene trzema krokami pokonuje odległość między stołem i drzwiami na balkon, otwiera je, nie ogląda się za siebie, robi dwa kolejne kroki. A potem jeszcze ten ostatni.
Lola ściąga dolną wargę i trzyma ją między palcem wskazującym a kciukiem, jak fałdę tłuszczu na brzuchu, po czym wywraca wewnętrzną stroną na wierzch. W błyszczącej śluzówce, niczym cienkie robaki, skrywają się niebieskie żyłki; kiedy jedna z nich pęknie, cała warga zacznie krwawić jak cholera. Dziąsło jest jasnoróżowe i twarde, zęby mocno zakorzenione. Mimo to Lola mogłaby je powybijać. Pięścią, obcęgami, stalowym prętem.
To nie byłoby takie trudne.
Stoi przed lustrem tak blisko, że twarzą prawie dotyka swojego odbicia. Stuka palcem wskazującym o zęby w dolnym rzędzie, cieszy ją przeraźliwy odgłos. Czuje, jak stukanie rozchodzi się echem po szczęce, mimo że zęby są jakby martwymi częściami ciała. A szkliwo najtwardszym materiałem w całym ciele. Istnieje jednak coś, czego nie wytrzyma nawet szkliwo. Nadmiar kwasu. Bakterie. Upadek z hukiem z dwunastu metrów.
Lola puszcza wargę, cofa się o krok, jakby chciała wziąć rozbieg. Gwałtownym ruchem uderza czołem o szkło. Ból przeszywa jej czaszkę aż do karku. W dole kręgosłupa czuje mrowienie. W ustach smak miedzi. Z rozciętej przez jeden z siekaczy wargi na samym środku wypływa krew. Lola jej nie zlizuje.
Ból, którego nie widać, nie ma sensu.
Telefon zaczyna wibrować. Robi to nieprzerwanie, od kiedy nastąpił KONIEC. Lola nie odblokowuje go nigdy, nie otwiera aplikacji, od pięciu dni gromadzi na ekranie wiadomości, pytania i emotki, jak gdyby na zapas, niczym wełnę izolacyjną. Oczka w sieci bezpieczeństwa. W nocy przykłada opuszki palców do nakładających się na siebie powiadomień, WhatsApp, Instagram, Snapchat, TikTok, aby je przeczytać, aby je policzyć. Otwiera je i zaraz zamyka. Serduszka, które dostaje, są złamane. Do wyrażenia smutku wystarczy biegnąca przez środek zygzakowata linia. Na widok każdego z tych serduszek Lola się uśmiecha, ale nie jest to pogodny uśmiech.
Nie odpowiada na żadną wiadomość.
To jasne, że wszyscy udają współczucie, a tak naprawdę zżera ich ciekawość. Chcą uszczknąć coś dla siebie z tej tragicznej historii. Lola w nocy wyobraża sobie, co o niej mówią.
„Odpisała ci?” – pytają.
„Mnie też nie” – mówią.
Lola pochyla się po T-shirt leżący na podłodze, gwałtowność tego ruchu sprawia, że jej czoło pulsuje bólem. Może nabawi się guza, nie miałaby nic przeciwko. Takiego porządnego, śliwkowego. Koszulka jest szara, Lola ma na sobie szerokie czarne spodnie, do tego jeszcze bluza z kapturem i gotowe. Naciąga na głowę kaptur. Raz jeszcze spogląda w lustro, nigdy się nie maluje. Nie maskuje czerwonawych krostek, nie posiada tuszu do rzęs. Ma wyraźnie podkrążone oczy. Uczesała ciemne, sięgające do ramion włosy, to musi wystarczyć; brzydota jest społecznie tolerowana w bardzo niewielu sytuacjach, ale ta dzisiejsza do nich należy. Lola zamierza wykorzystać to do granic.
Jej gniew ma rozmiary paznokcia kciuka i tkwi pod lewym łukiem żebrowym. Tam łomocze i uwiera, emanuje gorącem; cały czas mu mało. Lola przyciska do tego miejsca dwa palce, najpierw lekko, potem trochę mocniej. Czuje się tak, jak gdyby któryś z jej organów stanął w płomieniach. Może to śledziona. Bo co znajduje się po tej stronie żeber? Trzustka. W każdym razie na pewno nie serce, serce niestrudzenie bije dalej. Bije, a przez jego środek nie biegnie zygzakowata linia. Jej ciała nie obchodzi to, że ciało mamy jest pogruchotane. Lola cofa dłoń, ból tylko się nasila. Co się dzieje z zębami, kiedy ktoś spada na twarz z dwunastu metrów? Wyłamują się z dziąseł, ale gdzie lądują potem, w ustach czy na ulicy? I co się dzieje z czołem, kiedy ktoś z hukiem uderza głową z dwunastu metrów o beton? Robi się wklęsłe czy rozłupuje się na kawałki?
– O-a! – woła Lucius pod drzwiami pokoju Loli; samogłoski wykrzykuje pojedynczo, najpierw „o”, potem „a”, bo nie potrafi jeszcze wypowiedzieć jej imienia. Stuka w drewno małymi rączkami, które są zawsze lepkie i nieustannie ciepłe. Lola odwraca się od lustra i w tym samym momencie zaczyna tęsknić za widokiem samej siebie. Narzuca na siebie bomberkę, tę rozciągniętą kurtkę z wytartego materiału, którą nosi dzień w dzień. Wsuwa do kieszeni telefon i otwiera drzwi braciszkowi, a on wpada do środka równie wesoły, co zaśliniony. Wydaje odgłosy sygnalizujące radość, obejmuje jej lewą nogę i przykłada policzek do kolana. Lola głaszcze go po jasnej czuprynie. Nie ma w nim ani cienia gniewu. Gniew dopiero zacznie narastać, po cichu, niczym twarde pnącze na murze. I wtedy też Lucius będzie musiał jakoś sobie poradzić z traumą, która zawiśnie mu na szyi jak jakiś pieprzony medal.
– Hop! – woła i wyciąga rączki, rzucając jej błagalne spojrzenie.
Lola go podnosi i sadza sobie na biodrze, z lewej strony; brat przylega teraz ciałem dokładnie do jej łuku żebrowego. Mały nie ma czarnych ubrań, więc Johannes ubrał go w granatowy strój narciarski, którego rękawy zrobiły się już za krótkie; jest zimny marcowy dzień, jeszcze ujdzie. Lola dotyka nosem skroni Luciusa i czuje woń jego skóry; chłopczyk pachnie ciepłem, karmelem, domem. Najbardziej przerażające wydaje jej się to, że ta skóra jest taka świeża, nienaruszona. Lucius przekręca główkę i wsuwa ją w głąb jej kaptura, gulgocze wyczekująco, bo kiedy Lola ma na sobie tę bluzę, czasem bawi się z nim w „A kuku!”, nasuwa materiał jak najmocniej na oczy, tak że prawie ich nie widać, po czym ściąga go gwałtownym ruchem, a Lucius wybucha śmiechem. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj nie.
Odchyla jego głowę i z bratem w ramionach wychodzi do przedpokoju, gdzie w milczeniu czekają już Johannes z Maxim.
– Gotowa? – pyta Johannes, który w białej koszuli i garniturze, a nawet krawacie wygląda jak niedoszły menedżer banku.
Lola o mało nie parska śmiechem, jednak na widok jego poważnej miny się hamuje. Johannes unosi brwi i już chce skomentować jej wygląd, ale tego nie robi; wiadomo było, że zabraknie mu na to sił. Nie zauważa, że Lola krwawi, całą uwagę skupił na sobie. I to pytanie, zadał je jak ostatni dupek. Jak niby miałaby się przygotować na coś takiego? Maxi chwyta Lolę za rękę, obaj bracia przysuwają się do niej i razem wychodzą z domu.
W samochodzie panuje milczenie. Maxi nie prosi jak zawsze o włączenie słuchowiska. Cisza kłuje jak szpilka krawiecka z zieloną główką. Oddech Loli omija miejsce gorącego ucisku pod żebrami i nie dochodzi w całości do płuc.
Problem polega na tym, że nie dostrzegała tych ostatnich razów. Nie oznaczyła ich w pamięci. Teraz mama po raz ostatni robi mi kanapki do szkoły. Teraz po raz ostatni mówi, żebym założyła czapkę, bo pada śnieg. Teraz po raz ostatni przykleja mi plaster na kolano, mimo że mogłabym zrobić to sama, cicho nuci Zdrowiej, zdrowiej gąsko, wszystko będzie dobrze i zachowuje się tak, jak gdybym nie była już za stara na pocieszanie w ten sposób. Bez oznaczenia wszystko to odpłynęło.
Chociaż nie…
Raczej odskoczyło.
Sprawdza w małym lusterku w osłonie przeciwsłonecznej, czy na wardze widać jeszcze krwiak.
Cmentarz komunalny znajduje się niedaleko, dojazd trwa zbyt krótko, by przywołać uczucie adekwatne do tego, co teraz nastąpi. I tak już zostanie na zawsze. Mama będzie niedaleko.
Lola czuje w kieszeni wibracje telefonu. Dwa, trzy razy, przez materiał na brzuchu. Oczywiście to niedługo ustanie. Szok minie, rozsieją się nowe plotki. Ale dzisiaj to ona jest w centrum uwagi, w otchłani lawy. Dzisiaj to ona jest tą dziewczyną ze stukniętą matką, która bez powodu rzuciła się z balkonu.
Sunny stoi przed wejściem jak ktoś, kto wcale na nic nie czeka, opanowała to do perfekcji. Sprawia wrażenie wyluzowanej i jednocześnie gotowej na wzięcie udziału w jakiejś akcji. Przychodziła do Loli codziennie, przynosiła zadania szkolne i ciasteczka z haszem, a w objęciach cudowne pocieszenie.
– Mama mi uwierzyła, kiedy powiedziałam, że dodaję do nich oregano, włoski przepis – powiedziała i obie wybuchły śmiechem.
Lola poczuła ukłucie, bo w sumie jakiekolwiek stwierdzenie zaczynające się od „mama” przestało być zabawne. Sunny nie zadawała żadnych pytań, nie chciała uszczknąć dla siebie niczego z tej tragicznej historii, tylko być przy Loli, ocierać jej łzy i smarki i dawać oparcie w postaci ramienia, kościstego i wąskiego, stabilnego i ciepłego. Sunny to taka osoba, która się nie poddaje. Która trzyma pion.
– Ale się walnęłaś – mówi na widok Loli i kładzie palec na jej czole. Obejmują się jak dwoje starych, zmęczonych ludzi.
Sunny zawsze przyciąga spojrzenia ludzi, a co dopiero dzisiaj. Ma długie, rude włosy, zielone oczy, piegi; mały lisek, ognista istota, a do tego te kolory. Ubrała się w żółte trampki i czerwone rajstopy, czarną spódnicę i zielony płaszcz. Na cmentarzu jest pochmurno i unosi się brązowawa mgła, wszystkie groby są szare, ozdobione krzewami, które zimą obumarły. Lola słyszy za sobą płacz młodszego brata i czuje pełne wyczekiwania spojrzenie Johannesa. No tak, to ona skuteczniej uspokaja Luciusa. Ale tylko dlatego, że Johannes nawet nie próbuje, nie wkłada żadnego wysiłku w zrozumienie dziecka, co naprawdę nie jest trudne. Lola stara się przekonać Luciusa, żeby usiadł w wózku, braciszek stawia opór. W jej głosie słychać maminy zaśpiew.
– Podjedziemy kawałek, dobrze? – mówi. – O, zobacz, tu masz Poffela.
Lucius wtula nos w pluszowego jeża, wkłada do buzi smoczek i daje się zapiąć w wózku. Maxi stoi obok. Od czasu, gdy widział mamę znikającą w drzwiach balkonowych, nie odezwał się ani słowem. Zaniemówił i zesztywniał. Lola, wciąż pochylona, odwraca się do niego znad wózka. Widząc, że wzięcie chłopczyka w ramiona działa na niego jak otulenie miękkim ręcznikiem, czuje w brzuchu ostre szarpnięcie. W miejscu pod żebrami rozlewa się fala gorąca. Bo to naprawdę było zniknięcie.
Mama nawet się nie odwróciła.
Idą obok siebie do sali pożegnań, Johannes nie ściska nikomu dłoni. Liczba gości jest bardzo ograniczona, dotykanie jest niedozwolone, zamiast tego ludzie rzucają w jego kierunku banały. Najszczerszekondolencje, cozatragedia, jesesteśmyzwami, możeciedonaszawszezadzwonić. A potem spojrzenia. W oczach mają emotki serc, zza których przebłyskuje ciekawość.
– Wiesz, że potem będą nas obgadywać – mówi Lola do Sunny.
– Potem? – Sunny nie rozumie.
Już teraz tworzą się grupki, ludzie ustawiają się z boku, ich spojrzenia są czujne, w każdej spuszczonej głowie kołacze się inna teoria. Szeptem wymieniają się wyjaśnieniami, za maseczkami snują domysły. Kiedy czują na sobie wzrok Loli i Sunny, natychmiast milkną.
Zdaniem Loli trumna wcale nie byłaby taka zła, gdyby nie to zdjęcie. Głowę mamy okalają ciemne włosy, jej twarz jest roześmiana, jakby zaraz miała powiedzieć coś zabawnego. Wszystko w niej jest Loli dobrze znane i jednocześnie całkowicie obce. Nie da się uniknąć jej wzroku. No i ten płacz. Nadchodzi falami, z przodu, z tyłu i z boku słychać odgłosy szlochania, tłumione spazmy. Pradziadek Helmut ukrywa twarz w białej materiałowej chusteczce, drżą mu ramiona. Nie pozostał już nikt z jego potomków z wyjątkiem Loli, która teraz odwraca wzrok.
Lucius zasnął w wózku, Maxi stoi wyprostowany obok Loli. Kiedy Johannes rusza przed siebie, by krótką przemową pożegnać żonę, Maxi wsuwa głowę pod bluzę Loli, przyciska policzek do jej brzucha. Przy pulpicie Johannes przedziera się przez górę słów, Lola kuli się pod jego błędnym spojrzeniem. Czuje na skórze gorący oddech braciszka.
– Nie jest mu duszno? – pyta Sunny.
Lola wzrusza ramionami, głaszcząc chłopczyka po wątłych plecach. Następnie wbija mocno zęby w zranioną wargę, wysysa krew jak wodę z mokrego mchu.
Swoim skokiem mama okaleczyła wszystkich w tej zimnej, pozbawionej ozdób hali. Jej ciało w zetknięciu z chodnikiem wywołało koliste wstrząsy, falę uderzeniową, wraz z którą dookoła rozprysły się odłamki; kalecząc wszystkich, którzy ją znali. A im bliżej się było, tym wyraźniej się widziało, jak poważne są skaleczenia.
W tym właśnie sęk, do cholery.
Że Lola była bardzo blisko, bliżej już się nie dało.
Sarah, najlepsza przyjaciółka mamy, puszcza piosenkę przypominającą ich wspólną młodość, a potem szlocha tak bardzo, że nie jest w stanie wymówić słowa. Ten widok ma w sobie coś nierzeczywistego. Między wieńcami kwiatów i jasną drewnianą trumną jej ciało trzęsie się jak od elektrowstrząsów. Lola okrężnymi ruchami masuje plecy Maxiego, cały czas tak samo, w rytmie brzmień lat dziewięćdziesiątych. Cokolwiek mamę i Sarah łączyło z tą piosenką – być może pierwszy joint, letni wieczór spędzony na imprezie w ogrodzie, na którą poszły bez rodziców, dawna przysięga – jest dla zgromadzonych niedostrzegalne. Uwolniona piosenka tańczy po całym pomieszczeniu niczym cuchnąca chmura.
Potem wszyscy tworzą kondukt i ruszają za niesioną przodem zmarłą. Lola odczuwa ulgę, że nie musi patrzeć na zdjęcie mamy, ale jej oddech wciąż jest niespokojny. Jej złość nie jest już wielkości paznokcia kciuka, ale orzecha włoskiego. Dziewczyna ściąga bluzę z głowy Maxiego, który mruży oczy. Jesienią pójdzie do szkoły, Lola myśli o dzieciach z rogami obfitości i przepełnionych dumą matkach, które zgromadzą się przed wejściem.
Dotyka smartfona w kieszeni i przytrzymuje na nim dłoń, aż znów czuje wibracje. Sarah pcha wózek ze śpiącym Luciusem, nałożyła okulary przeciwsłoneczne i chwieje się na wysokich obcasach. Tak mocno ściska rączkę wózka, że kostki jej dłoni robią się całkiem białe. Lolę ogarnia zazdrość. Chciałaby mieć się czego przytrzymać, nieważne czego.
– Ja bym już dawno poleciała na pysk – mamrocze Sunny, patrząc na wysokie obcasy Sarah, a Lola mimowolnie parska śmiechem, po czym, struchlała, natychmiast go tłumi i cicho kaszle. Wsysa świeżą porcję krwi z rozciętej wargi i wyobraża sobie, że gdyby się teraz uśmiechnęła, zęby miałaby zabarwione na czerwono. Jak gdyby wgryzła się w kark szczura.
Zatrzymują się przy świeżo wykopanym dole, do którego mają złożyć mamę, zaraz za poległymi na wojnie. Tabliczka głosi, że znajdują się w rzędzie numer siedem. Otacza ich całe mnóstwo innych grobów.
Na podmokłym gruncie leżą żołędzie, które spadły zeszłej jesieni. Po jednym z grobów przemyka wiewiórka. Tak to już jest, mama najpierw żyła, a teraz będzie leżeć w rzędzie numer siedem. Z wybitymi zębami, pękniętą głową i datą śmierci. Pierwszy marca dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku. Nie będzie mówić już nic śmiesznego, przyklejać plastrów, smarować kanapek do szkoły ani śpiewać tym zachrypniętym, ale na swój sposób pięknym głosem. Kondukt pogrzebowy się zatrzymuje, powietrze wokół Loli nagle gęstnieje.
– Taki cmentarz jest jak miejsce, w którym czas nie istnieje – mówi Sunny, ale to nieprawda.
Raczej wyznacza nowy czas. Czas bez mamy.
Lola podnosi rękę, ale nie w geście ostatniego pożegnania. Podciąga rękaw kurtki i bluzy, podsuwa przedramię do ust i przykłada zęby do skóry, a następnie zaciska je na niej, najpierw bardzo mocno, potem jeszcze mocniej.
Każda dobra historia rozpoczyna się od tego, że ktoś robi coś nieoczekiwanego, co diametralnie odmienia jego życie. To jednak, co robi Sarah, jest na pierwszy rzut oka oczywistością. Piecze ciasto. Nie może dłużej zwlekać, musi tam pójść, i to nie z pustymi rękami. Istnieją pewne zasady, kodeks społeczny dotyczący odwiedzin i przynoszonych przez gości podarunków – można je co prawda łamać, ale nie w takiej sytuacji. Kto odwiedza żałobników, składa kondolencje w namacalnej formie. Pomyślała, że mogłaby w drodze do mieszkania Helene zajść do supermarketu, kupić precle albo jakąś babkę, kilka jabłek, bananów, pomarańczy, włożyć je do rowerowego koszyka i ostrożnie dowieźć na miejsce, ale co to by był za prezent. Kilka euro, które zapłaciłaby za takie zakupy, naznaczyłoby tę ofiarę jak etykietka. Nie, to musi być coś zrobionego samodzielnie, należy poświęcić swój czas, włożyć w to wysiłek i dobrą wolę.
W ogóle dużo rozmyślała, myśli krążyły jej po głowie jak gęste liny i nieraz się w nich zaplątywała, w gąszczu bezradności, tęsknoty, pytań bez odpowiedzi.
Już siedem razy brała dzisiaj do ręki komórkę, by zadzwonić do Helene albo do niej napisać, siedem razy. Przyzwyczajenie, które jest drugą naturą człowieka, siedzi w niej głęboko niczym bezwarunkowy odruch, każe palcom działać szybciej od mózgu. Jej codzienny rytuał po przebudzeniu i wzięciu prysznica polegał na przeglądaniu otrzymanych wiadomości i wysyłaniu czegoś do Helene, odpowiedzi na jakieś pytanie: „Tak, prawie, został nam ostatni odcinek”, na propozycję: „Zdzwońmy się po południu”, czy zwykłego „Jak tam nastrój?”. Tak robiły każdego dnia. Sarah już przykładała palec do ekranu, by zadzwonić do Helene i zapytać o przepis na ciasto, po czym wybuchła głośnym śmiechem, gdy pojęła bezsens tego odruchu, błąd myślowy. Śmiech szybko zamienił się w płacz, ale bez łez, w bezgłośny szloch, przez który długo nie mogła złapać tchu. Helene na pewno coś by jej doradziła. Upiekła niezliczone ilości tortów Sachera i ciast, strucli z jabłkami, bułeczek z cynamonem na urodziny dzieci, na deser albo po prostu dlatego, że była niedziela. A przecież wcześniej w ogóle nie umiała piec, w młodości Sarah nigdy nie widziała Helene wyrabiającej ciasto; gdy Helene miała trochę pieniędzy, fundowała im coś słodkiego w cukierni, a na urodziny Loli wtykała po prostu świeczkę w pączka. Potem jednak opanowała sztukę wypieków, z typową dla siebie milczącą niechęcią nauczyła się robić słodkie bułeczki z nutellą i rogaliki z orzechami. W końcu matki pieką ciasta. Tak więc i ona musi się nauczyć piec.
Za każdym razem, kiedy Sarah sięga po komórkę, by opowiedzieć coś Helene, od nowa przeszywa ją ból w najczystszej postaci.
Ich przyjaźń sięga tak dalekiej przeszłości, jak to tylko możliwe. Poznały się w przedszkolu, razem spędziły czas szkoły oraz studiów, pozostały w kontakcie także po przeprowadzce do różnych miast. Przez prawie czterdzieści lat każdy rok był kolejną kropelką spajającą ich przyjaźń, dlatego też Sarah myślała, że ta więź będzie trwać już zawsze.
Gdy do kuchni wchodzi Leon, Sarah zaczyna mieszać ciasto z wyraźną lekkością. Leon nie zauważy, że to misa do sałaty, której nigdy jeszcze nie wykorzystywała do pieczenia, ale niech widzi jej zdolności kulinarne. Gdyby byli bohaterami jednej z jej powieści, pocałowałby ją w szyję i spojrzał prosto w oczy, zanurzył palec w cieście i go oblizał. Powiedziałby coś miłego, uśmiechnął się do niej łobuzersko… a na końcu okazałoby się, że cały czas knuł perfidny plan.
Leon podchodzi do lodówki i wyjmuje puszkę jednego ze swoich energetyków. Sarah zamiera wyczekująco, bo nie może dalej robić ciasta bez rzucenia okiem na przepis na tablecie, ale nie chce, żeby Leon to zauważył.
– Co tam robisz? – pyta on pod nosem, co brzmi tak, jakby cmoktał. Często mówi cicho, na początku wydawało jej się to intrygujące.
– Jadę do dzieci Helene – odpowiada.
– Jest bezglutenowe? – uśmiecha się.
– Nie, ale mimo to możesz pójść ze mną.
– Ach, nie chcę przeszkadzać – stwierdza, a jego spojrzenie mówi: „chciałbym, ale muszę pracować”. Tylko że w ostatecznym rozrachunku nikt nie jest tak nieodgadniony i tajemniczy, jak mu się wydaje. Po roku wspólnego życia Sarah potrafi bez trudu czytać z jego twarzy.
A poza tym jakże praktyczny jest wymyślony przez ludzi system, w którym przymus pracy stawia się ponad wszystko! Mężczyźni na przykład nie mogą pójść na pogrzeb, bo muszą pracować. Nie mogą zbyt wiele pomagać w domu, bo muszą pracować. Niektórzy nie mogą też pomóc żonie, która z trójką dzieci siedzi zamknięta w domu podczas lockdownu, bo muszą pracować.
Sarah ze spuszczoną głową dalej miesza ciasto. Kto wie, co Leon mógłby jeszcze wyczytać w jej twarzy. On otwiera z trzaskiem puszkę, upija łyk i przyciska wargi do jej policzka. W powietrzu nagle daje się wyczuć zawahanie, które zaczyna przybierać na sile. Sarah czeka, aż Leon sobie pójdzie, on jednak delikatnie dotyka jej ramienia.
– Czy z nimi wszystko w porządku? – pyta i być może wcale nie ma na myśli wyłącznie dzieci.
Stoi bardzo blisko niej, pachnie tak dobrze i normalnie jak zawsze. Sarah ma mu to za złe. Że może być tylko statystą, który ćwiczy się we współczuciu i jednocześnie w dalszym ciągu codziennie bierze prysznic i uprawia sport, wcale nie czuje tej wyrwy, niczym gejzer wypluwającej z siebie smutek i poczucie winy. Jego dotyk przemienia się w delikatne objęcie, lekko nieporadne, bo Sarah nie puszcza miski z ciastem.
– Nie – odpowiada, po czym milknie.
Co on chce osiągnąć, zadając takie pytanie, co chce usłyszeć? Czy myśli, że Sarah zna odpowiednie słowa na opisanie otwartych ran, czy ma zbudować z nich zrozumiałe zdania, pokroić je równiutko na znośne porcje? Jej oddech grzęźnie na jego piersi; Sarah czeka, aż Leon się odwróci, ale kiedy to robi, ogarnia ją rozczarowanie. Leon ponownie głaszcze ją po ramieniu – być może się uśmiecha, ale ona nie podnosi wzroku – po czym wychodzi z kuchni. Sarah czuje na policzku lepki ślad, słodki zapach napoju z glukozą. Wcale nie piecze dla dzieci Helene, tylko dla Helene. By uhonorować tę przemilczaną niechęć, z jaką kobiety wystają w kuchni, by wyprodukować coś, co zjedzą inni.
Po wsunięciu ciasta do piekarnika nastawia minutnik i wkłada przybory do zmywarki. W łazience nakłada pod oczy korektor, raz jeszcze pociąga rzęsy tuszem.
Kiedy zegar w piekarniku zaczyna piszczeć, Sarah wyjmuje gotowe ciasto i stawia je na tarasie, aby wystygło. Molly wykorzystuje ten moment, by czmychnąć do ogrodu. Sarah odprowadza ją wzrokiem, a następnie patrzy na drzwi biura, które zamknął za sobą Leon. Wiosną dwa tysiące dwudziestego spędzili razem pierwszy lockdown, zaszywszy się przed światem, choć poznali się na Tinderze zaledwie dwa tygodnie wcześniej. To był jego pomysł.
– Uwijemy sobie przytulne gniazdko – powiedział, kładąc koniuszki palców za jej uchem; lekkie, pobudzające łaskotanie. Udała, że musi się nad tym zastanowić, po czym zgodziła się z pewnym ociąganiem, jak kobieta, którą należy zdobyć. A przecież wszystko było i tak oczywiste, czemu niby miała się nie zgodzić, skoro facet był dziesięć lat młodszy, cholernie przystojny i w łóżku mógł dwa razy z rzędu?
Nikt nie sądził, a już na pewno nie Sarah, że to potrwa tak długo, ani pandemia, ani ich związek. Jednak latem, kiedy zaczęto znosić covidowe obostrzenia, zdążyli już przyzwyczaić się do siebie, odnaleźć wspólny rytm – albo po prostu przegapili moment, gdy należało zakończyć tę przedłużającą się randkę, która miała polegać tylko na uprawianiu seksu.
– Skoro wytrzymaliśmy razem w zamknięciu wiele tygodni, wytrzymamy wszystko – mawiała od tego czasu Sarah. Było to jedno ze stwierdzeń, które zwykło się powtarzać, mimo że wcale nie musiało być prawdziwe.
Gdy zaczął się pierwszy lockdown, Helene życzyła jej dobrej zabawy i wybuchła śmiechem z chrypką, jednocześnie zabawną i na swój sposób seksowną; w jej śmiechu pobrzmiewało wszystko to, co przeżyły wspólnie, wszystkie pierwsze razy w życiu. Nie znała Leona. Początkowo nie mieli przecież jak się spotkać, a latem Helene nawet bez lockdownu była zajęta, miała plany i zobowiązania; dwójkę dzieci, dziewięć tygodni wakacji i dziesięciomiesięcznego niemowlaka. Sarah nie wzięła ze sobą Leona na kąpielisko, na które wybrała się z Helene i dziećmi, bo nie chciała patrzeć na niego jej oczami (wolny duchem egocentryk z umięśnioną klatką piersiową i ułożonymi na żel włosami) ani na Helene jego oczami (umęczona matka z coraz szerszymi biodrami i pociętymi w słupki warzywami w śniadaniowych pudełkach). On pewnie uciekłby się do porównania, które nasuwało się samo, i by pomyślał: Więc tak wygląda kobieta, kiedy stanie się matką. A Sarah nie chciała wypaść ani lepiej, ani gorzej od Helene, w ogóle nie chciała być z nią porównywana, niczym produkt do wyboru na wystawie sklepowej, no, sam zdecyduj, młody człowieku, czy bierzesz tę nieskomplikowaną bezdzietną kobietę, której zegar biologiczny tyka coraz głośniej, czy przemęczoną matkę, której dzieci nieustannie wchodzą w słowo i która byłaby wdzięczna za choć chwilę uwagi. Cokolwiek Leon powiedziałby potem na temat Helene, byłoby nieprawdą, zaś cokolwiek Helene powiedziałaby o Leonie, zgadzałoby się w stu procentach.
Podczas drugiego lockdownu zimą dwa tysiące dwudziestego Helene nie robiła już żadnych dwuznacznych żartów. Nie pytała też o przyszłość, o zamiary przyjaciółki, po prostu nie poruszała tego tematu. W tak bliskiej i zażyłej relacji nie da się mówić jednego, myśląc jednocześnie co innego, bo obie osoby znają na wylot ton głosu i mimikę tej drugiej, potrafią odczytać ją jak napisany atramentem sympatycznym list.
Teraz milczenie Helene brzmi inaczej. Jak gdyby tym razem to nie ona, tylko Sarah przestała zadawać pytania.
Jest wczesne popołudnie, Sarah pakuje ciasto do koszyka na rowerze i zakłada płaszcz. Na kuchennym blacie zostawia wiadomość dla Leona. Kiedy po raz kolejny wszyscy musieli zostać w domach, on wymówił swój pokój w mieszkaniu wynajmowanym z kilkoma innymi osobami. Po co płacić czynsz, skoro i tak cały czas mieszka u Sarah? A ona, choć początkowo uznawała to za niezobowiązujący romans z atrakcyjnym młodzikiem, którego wszyscy by jej zazdrościli, nagle miała stałego partnera, którego, gdy upadał mur berliński, nie było jeszcze nawet na świecie.
W drodze na Salzburg Süd wystawia twarz do słońca. Powietrze uległo zmianie, zima staje się wspomnieniem, chociaż nadal jest chłodno. I już można odnieść wrażenie, że wcale nie trwało to tak długo, że wcale nie było tak źle. Pojawiają się pierwsze przebiśniegi, przyroda ożywa, na ścieżce rowerowej nie ma już lodu, został tylko piasek. Każdy krokus wyrastający obok brudnych resztek śniegu staje się sam w sobie symbolem nadziei. I dlatego tak niezwykle trudno jest chować kogoś na wiosnę.
Mogłaś przecież poczekać, chciałaby powiedzieć Sarah do Helene, jeszcze chwilę. Już niedługo nas wypuszczą. Pojawi się szczepionka. Wróci słońce. Dzieci kiedyś dorosną. Nie musiałaś nic robić, tylko trochę poczekać, czy to było aż tak trudne?
Na czerwonym świetle ociera łzy, które wsiąkają jej w rękawiczki. Przy ekomarkecie, gdzie kiedyś był sklep obuwniczy, skręca i tu właśnie, skryte za fasadami głównej ulicy, stoją bloki mieszkalne. Wszystkie wyglądają tak samo, różnią się tylko kolorem elewacji, jeden jest straszniejszy od drugiego. Kiedyś Helene mieszkała bliżej centrum, razem z Sarah i dwiema koleżankami ze studiów. Kiedy Sarah wspomina tamto mieszkanie, na myśl przychodzi jej chaotyczny stos własnoręcznie zrobionych glinianych filiżanek, koronkowych majtek, jointów i podręczników do socjologii: w kółko słuchały Joni Mitchell, nad dużym stołem wisiała słynna fotografia Susan Sontag w czarnej skórzanej kurtce. Lolą zajmowały się na zmianę. Potem Helene poznała Johannesa, na świat przyszli chłopcy. No a w tym mieście nie ma zbyt wielu mieszkań, na które byłoby stać rodzinę z dziećmi.
Sarah odstawia rower i ostrożnie wyjmuje z koszyka ciasto, które zawinęła w folię aluminiową. Na osiedlu panuje spokój. Idzie szerokim łukiem, nadkłada drogi, nie chce stąpać po asfalcie przed domem. Mimo że nie chce też na niego patrzeć, jej głowa sama gwałtownie odwraca się w tym kierunku. To tu musiała leżeć. Helene z żółtą cętką na lewej tęczówce, szorstkimi palcami u rąk, pulchnymi palcami u stóp. Helene, która podczas jazdy samochodem zawsze żuła gumę, w wieku trzynastu lat nazwała nauczyciela fizyki „starym bydlakiem” i jako jedyna złożyła na niego skargę; Helene, która tak bardzo chciała zostać reżyserką filmową. Sarah czuje w piersi przeszywający chłód, tak silny, że chcąc się przed nim ochronić, przyciska do ciała zawiniątko, aż trzeszczy folia.
Kiedy staje przed drzwiami domu, serce wali jej jak młotem. W torebce ma klucz, na wypadek gdyby Helene go zapomniała i zatrzasnęła za sobą drzwi. Sarah zaczęła go używać, kiedy Maxi był malutki, bo dla Helene uciążliwe stało się zrywanie się do drzwi z wrzeszczącym, bo odstawionym od piersi niemowlakiem. Później, gdy nauczył się już chodzić, wystarczała chwila nieuwagi na otwarcie drzwi, by w tle rozległ się jakiś łoskot, a potem płacz. Dlatego też ustaliły, że Sarah dostanie własny klucz, Helene wiedziała, kiedy spodziewać się przyjaciółki. Teraz Sarah przykłada palec do dzwonka. W windzie pachnie proszkiem do prania i kiszonkami, Sarah ukrywa nos w ramieniu. Zazdrościła Helene przepięknego biustu, także po trzech ciążach; własne piersi uważała za zbyt duże, kobiece, twierdziła, że za bardzo przyciągają uwagę, nieustannie zawadzają. Poza tym jest zdania, że miseczka D automatycznie pogrubia całą sylwetkę, bez względu na rodzaj noszonego ubrania.
Drzwi windy otwierają się i wzrok wlepia w nią cała trójka dzieci. Sarah trzyma ciasto przed sobą jak na pocieszenie, co faktycznie było jej zamiarem. Johannes stoi oparty o framugę, w jego oczach widać błysk ulgi.
– Upiekłam ciasto – mówi Sarah i w ułamku sekundy zauważa szczegóły: siniaka na czole Loli i pękniętą wargę, założony tył na przód sweter Maxiego i przecierającego oczy Luciusa, na pewno nie spał w południe. Kiedy tak stoją w czwórkę, Sarah coraz wyraźniej widzi, że nie są w komplecie. Jak bardzo kogoś tu brak.
– Chciałam tylko szybko je podrzucić – mówi i nagle w pośpiechu wręcza Johannesowi owinięty folią pakunek, jak gdyby chciała się go pozbyć. – Czekoladowe – dodaje przytłumionym głosem.
– Dowe! – wykrzykuje zachwycony Lucius.
– Dzięki – mówi Lola, ale się nie uśmiecha.
– Wejdziesz na chwilę? – Johannes odsuwa się nieco na bok. – I zjesz z nami kawałek?
Jest nieogolony, koszulkę ma poplamioną sosem. Rodzice małych dzieci zawsze mają koszulki poplamione sosem, to ich znak rozpoznawczy. Cała czwórka nie spuszcza z niej wzroku, jak gdyby na coś liczyli. Sarah robi krok w tył, czuje suchość w gardle. Drzwi windy otwierają się, gdy tylko dotyka przycisk.
– Mam jeszcze coś do załatwienia – mówi.
Klatka schodowa jest szara i beżowa, poręcze schodów wytarte, a kiedy gaśnie światło, zapada całkowita ciemność. Nie ma tu czujników ruchu, Sarah często potykała się o buty sąsiadów, których głosy bardzo wyraźnie słychać było zza cienkich ścian.
Drzwi windy zamykają się z szarpnięciem. Podczas jazdy w dół Sarah tak mocno naciska na powieki, aż czuje ból i w ciemności widzi białe punkty. Na dłoniach wciąż ma rękawiczki. Myśli o dziecięcych twarzach – Loli na wysokości oczu, Maxiego i Luciusa nieco niżej – bladych, jakby z wosku.
Nigdy nie chodzi o to, co mamy, lecz o to, czego nam brak. A najgorsze jest to, że ta nowa strata będzie ciążyła im już zawsze. W myślach przenosi się do domu, do Leona i zamkniętych drzwi jego biura, do snującego się kota. Prawym łokciem chce otworzyć drzwi wejściowe, ale zamiera w pół ruchu.
Tuż przed kolacją rozmawiała z Helene przez telefon.
– Muszę kończyć – rzuciła Helene. – Ziemniaki się ugotowały.
Po trzydziestu siedmiu latach przyjaźni to ostatnie zdanie, jakie pamięta. „Ziemniaki się ugotowały”.
Odwraca się i ponownie wchodzi do windy. Tym razem nie czuje zapachów. Zdejmuje rękawiczki i wsuwa je do kieszeni płaszcza. Nigdy nie myślała o tym, że ten blok jest na tyle wysoki, by skok w dół oznaczał śmierć na miejscu. Że na balkonie zamiast porządnej balustrady jest tylko cienka płyta sięgająca bioder.
– Ciocia Sa-a! – woła Lucius, wcale nie zdumiony, że jej nie było, a teraz nagle znów się pojawiła. Buzię ma całą w okruszkach, tak samo palce.
– Na ciasto zawsze znajdę chwilę – mówi Sarah do Johannesa. – W końcu muszę sprawdzić, czy wyszło.
Każda dobra historia rozpoczyna się od tego, że ktoś robi coś nieoczekiwanego, co diametralnie odmienia jego życie. W schowanej w kieszeni płaszcza dłoni Sarah ściska klucz, którego nie musiała użyć.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
[1]Nowhere Generation, Rise Against, tekst: Joseph Daniel Principe, Brandon M. Barnes, Zachariah Joaquin Blair, Timothy J. McIlrath.
[2] (Nos roban todo, menos la rabia) pochodzi z: Colectivo LASTESIS (Daffne Valdés Vargas, Paula Cometa Stange, Lea Cáceres Díaz, Sibila Sotomayor Van Rysseghem), Quemar el miedo. Un manifesto, Colectivo LASTESIS, Planeta Publishing 2021.
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz