Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Wszyscy pełnimy w rodzinie jakąś rolę i nie zawsze umiemy dobrze się z niej wywiązać... Opowiadając o matkach i córkach, synach i ojcach, mężach i żonach, Fuentes podsumowuje wszystko to, co nurtuje go od półwiecza. Od skomplikowanych relacji międzyludzkich z miłością na czele, przez skutki odcinania się od własnych korzeni i hipokryzję społeczeństwa, po kondycję ojczystego Meksyku.
Matka pisze list do mordercy córki.
Prezydent radzący sobie z państwem, nie jest w stanie okiełznać syna lekkoducha.
Pan domu ma romans z brzydką kuzynką efektownej żony.
Kabotyńskiemu gwiazdorowi filmowemu rodzi się syn potworek...
Wyrazista, przewrotna anegdota, wnikliwa psychologia i bezcenne refleksje natury ogólniejszej idą tu w parze z kunsztowną formą, w każdym opowiadaniu inną...
[opis okładkowy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Książka dostępna w zasobach:
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSZYSTKIE SZCZĘŚLIWE RODZINY
WSZYSTKIE SZCZĘŚLIWE RODZINY
Z hiszpańskiego przełożyła Barbara /aroszuk
Świat Książki
Tytuł oryginału
TODAS LAS FAMILIAS FELICES
Słownik wyrazów hiszpańskich Barbara Jaroszuk
Redaktor prowadzący Elżbieta Kobusińs^a
Redakcja merytoryczna Mirosław Grabowski
Redakcja techniczna Małgorzata Jużwik
Korekta Marianna Filipkowska Jolanta Rososińska
Copyright © Carlos Fuentes, 2006 All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Barbara Jaroszuk, 2007
Świat Książki Warszawa 2010
Świat Książki Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa
Skład i łamanie Joanna Duchnowska
Druk i oprawa Interdruk, Warszawa
ISBN 978-83-247-2040-8
Nr 7882
Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój
sposób.
Lew Tołstoj, Anna Karenina przeł. Kazimiera Iłłakowiczówna
Ojciec. Pastor Pagän umie znacząco mrugać. Jest profesjonalistą w znaczącym mruganiu. Znaczące mruganie to dla niego przejaw grzeczności. Wszyscy, z którymi się styka, przypieczętowują interes, znacząco mrugając. Dyrektor banku, kiedy udziela pożyczki. Kasjer, kiedy przyjmuje czek. Dyrektor działu finansów, kiedy wręcza go Pagano-wi. Księgowy, kiedy udając głupiego, nie odnotowuje tego w rachunkowości. Pełnomocnik szefa, kiedy każę Paga-nowi iść do banku. Portier. Szofer. Ogrodnik. Sprzątaczka. Wszyscy. Znacząco mrugają reflektory samochodów, światła na przejściach, błyskawice na niebie, trawy na ziemi i orły w przestworzach, nie wspominając już o samolotach, które jak dzień długi przelatują nad domem Pastora Paga-na i jego rodziny. Koci pomruk silników na Avenida Revo-lución wzmaga się i cichnie w rytm zielono-czerwonych mrugnięć. W odpowiedzi Pastor też znacząco mruga, przekonany, że tak nakazują dobre maniery. Teraz, na emeryturze, wspomina czasy, kiedy jako zawodowy mru-gacz nigdy nie otwierał obojga oczu naraz, a gdy to wreszcie uczynił, było już zbyt późno. O jedno mrugnięcie za dużo, wyrzucał sobie, o jedno za dużo. Nie zrezygnował sam. To oni z niego zrezygnowali. A skończył zaledwie pięćdziesiąt dwa lata. Na co miał się skarżyć? Zamiast go ukarać, dali mu porządną rekompensatę. Oprócz zgody na wcześniejszą emeryturę dostał ten dom, może nie oszałamiający, ale owszem, całkiem przyzwoity. Pozostałość po modzie na Azteków, typowy dla miasta Meksyk relikt z dawno minionych lat trzydziestych, kiedy to patriotycznie nastawieni architekci masowo stawiali budynki w kształcie indiańskich piramid. Co oznaczało, że dom zwężał się ku górze. Na trzecim piętrze, według Pagana, zupełnie nie dało się mieszkać. Jednakże jego córka Alma uznała, że ciasnota tego miejsca idealnie pasuje do ciasnoty jej egzystencji wypełnionej internetowymi grami i wyszukiwaniem w wirtualnym świecie wszystkiego, co wydawało jej się konieczne — albo wystarczające - by nie musiała więcej wychodzić z domu, a jednocześnie mogła pielęgnować uczucie, że jest członkiem licznego, niewidzialnego plemienia, połączonego z nią tak, jak ona sama, stukając z ożywieniem w klawisze, łączyła się z jedyną, jej zdaniem, rzeczywistością, która miała cokolwiek wspólnego ze słowem „kultura”. Parter, a właściwie suterenę, zajmuje obecnie syn Abel, który po nieudanej próbie uniezależnienia się powrócił w wieku trzydziestu dwóch lat na łono rodziny. Powrócił z fanfarami, by nie okazać skruchy. Pastor przyjął go bez słowa. Jakby nic się nie stało. Za to Elvira, jego żona, powitała syna z entuzjazmem. Nikt nie skomentował faktu, że Abel, wprowadzając się z powrotem, przyznał, iż mimo swego wieku potrafi żyć jedynie na koszt rodziców. Jak dziecko. Tyle że dziecko przyjmuje swoją sytuację naturalnie. Z radością.
Matfya. Elvira Morales śpiewała bolera. Tak ją poznał Pastor Pagan: w podrzędnym kabarecie na Avenida Villa-longin, niedaleko pomnika Matki. Elvira śpiewała bolera od wczesnej młodości, w domu podczas kąpieli, przy porządkach i przed zaśnięciem. Piosenki były jej modlitwą. Pomagały znosić smutne życie córki nieobecnego ojca i zrozpaczonej matki. Nikt jej nie wspierał. Wszystko zawdzięczała samej sobie. Sama zgłosiła się do kabaretu w Rosales, została przyjęta, spodobała się, potem zmieniła dzielnicę na lepszą i zaczęła wierzyć w to, co śpiewała. Bolero nie jest łaskawe dla kobiety. Nazywa ją „obłudnicą, zwykłą obłudnicą” i dodaje: „Niedobra, zakpiłaś sobie ze mnie”. Chcąc wypaść przekonująco, Elvira Morales przyjmowała na siebie wszystkie winy i zastanawiała się często, czy rzeczywiście jej podstępny jad zatruwa mężczyzn, a jej płeć jest jak zdradliwy bluszcz. Słowa boler brała bardzo poważnie. Dlatego noc w noc zachwycała, przekonywała i wzbudzała gorący aplauz w białym świetle reflektorów, które na szczęście pogrążały w mroku twarze widzów. Publiczność była ciemną stroną księżyca i Elvira Morales mogła na oślep oddawać się wyśpiewywanym przez siebie namiętnościom, przekonana, że są prawdziwe, ale że ona sama, będąc w piosenkach „awanturnicą”, przenigdy nie zostanie nią w prawdziwym życiu. Przeciwnie, dawała do zrozumienia, że drogo sprzeda swą miłość i że ten, kto poznać zechce miód jej ust, grzech ów okupi brylantami... Skarżyła się na los z wdziękiem i uczuciem, lecz poza sceną zazdrośnie strzegła swojej „wiośnianej tajemnicy” (rym do „awanturnicy”). Po występie nie zawierała żadnych znajomości. Kryła się w garderobie, przebierała i biegła do domu, gdzie czekała na nią nieszczęśliwa matka. Błagania klientów - o drinka, jeden taniec, troszkę ciepła - ignorowała, kwiaty wyrzucała do kosza, a prezenciki odsyłała. Wszystko dlatego, że bez reszty wierzyła bolerom. To one ostrzegały ją przed niebezpieczeństwami świata: kłamstwem, zmęczeniem i nędzą. Ale pozwalały też wierzyć - och, jak głęboko! - że „czułe serce” znajdzie „szczerą miłość, nie będzie żyć w rozterce”.
Cór^a. Alma Pagan zrobiła, co mogła, żeby przystosować się do świata. Niech nikt nie mówi, że nie próbowała. W wieku lat osiemnastu pojęła, że nie ma szans na studia. Nie było czasu ani pieniędzy. Skończyło się na liceum, zwłaszcza że wszystkie dochody rodziny (nader szczupłe) pochłaniał uniwersytet jej brata Abla. Alma była bardzo atrakcyjną dziewczyną. Wysoka, smukła, o długich nogach i wąskiej talii, z czarnymi włosami obciętymi na kształt kasku, z dużym — ale bez przesady - biustem, matową cerą, wiecznie uchylonymi ustami i nerwowo rozedrganymi chrapkami delikatnego noska, wydawała się wprost stworzona do nowo powstałego zawodu hostessy na oficjalnych przyjęciach. Wystrojona tak samo jak pozostałe sześć, dwanaście czy dwadzieścia wybranych do tego celu dziewcząt — w białą koszulę, granatowy kostium, ciemne rajstopy i buty na wysokich obcasach - uczestniczyła w bankietach, kongresach i najrozmaitszych uroczystościach. Jej zadanie sprowadzało się do wystawania bez ruchu za plecami kolejnych mówców, wymieniania szklanek z wodą i zachowywania kamiennej twarzy: bez względu na okoliczności nie wolno jej było się uśmiechać, a tym bardziej krzywić. Miała się wyzbyć emocji i przemienić w doskonały manekin. Pewnego dnia na widok pięciu koleżanek, z którymi wypadło jej pracować na jakimś przyjęciu dobroczynnym, stwierdziła, że niczym, absolutnie niczym się od nich nie różni. Wyglądały jak sklonowane. Ich jedynym przeznaczeniem było zatracać się w tej identyczności i bezruchu, a potem zniknąć, gdy swoje zrobią wiek, nadwaga lub oczko w czarnej pończosze. Na tę myśl zdjęła ją zgroza.
Złożyła wymówienie, a że była młoda i ładna, zatrudniła się jako stewardesa w kompanii lotniczej obsługującej linie krajowe. Nie chciała latać za granicę, żeby nie oddalać się zbytnio od rodziny. Może przeczuwała, co ją czeka. Tak bywa. Bywa też, że w czasie nocnych lotów, gdy tylko gasną światła, pasażerowie płci męskiej wykorzystują sytuację i gładzą przechodzące stewardesy po nogach, zaglądają im lubieżnie w dekolt albo czekając na swego drinka lub colę, bez żenady podszczypują je w pośladki. Kroplą, która przepełniła czarę (czarę z drinkiem, czarę z colą), okazały się zakusy pewnego grubasa z Jukatanu, który zdybał Almę, gdy wychodziła z łazienki, wepchnął z powrotem do środka i zamknąwszy drzwi, zaczął obmacywać, bełkocząc coś o „ślicznej czarnulce”. Celny kopniak sprawił, że osobnik przysiadł na sedesie i zamiast piersi Almy jął obmacywać własny kałdun. Alma nie złożyła skargi. Bo i po co? Pasażer zawsze miał rację. Oblechowi z Jukatanu i tak by się nic nie stało. Ją natomiast oskarżono by o spoufalanie się z klientami i zwolniono, a w najlepszym razie ukarano grzywną. Dlatego zrezygnowała z prób podejmowania jakiejkolwiek aktywności i zamieszkała na trzecim piętrze u rodziców wraz ze swoim sprzętem audio-wideo, który od tej pory miał się stać jej bezpiecznym, wygodnym i całkowicie zadowalającym światem. Zaoszczędziła wystarczająco dużo, by zapłacić za całą tę aparaturę z własnej kieszeni.
Syn, Abel Pagan nie skończył ekonomii na UNAM-ie, bo uważał się za mądrzejszego od wykładowców. Jego dociekliwy umysł z powodzeniem wyszukiwał ciekawostki, które wprawiały profesorów w osłupienie. Z przekonaniem rozprawiał o „harmoniach” Bastiata i o PKB Republiki Konga, ale gdy proszono go, by wskazał rzeczoną republikę na mapie lub przeszedł od zapomnianego Bastiata do pamiętanego przez wszystkich Adama Smitha, zupełnie tracił rezon. Znał wiele nikomu niepotrzebnych szczegółów, lecz brakowało mu podstaw. Z czasem nabrał więc przekonania, że jest zapoznanym geniuszem. Porzucił szkolę i wrócił do domu, by tam usłyszeć od ojca, że jeśli chce zostać, musi sobie znaleźć pracę, że pod rodzicielskim dachem nie ma miejsca dla wałkoni i że nie wszystkim dane było szczęście studiowania na uniwersytecie. Abel od-szczeknął, że co prawda to prawda, jednego próżniaka starczy w rodzinie. Ojciec uderzył go w twarz, matka załamała ręce, Abel zaś uniósł się honorem. Wyprowadził się i zaczął szukać zajęcia. Pragnął swobody. Chciał stanąć przed ojcem jako tryumfator. Syn marnotrawny. Pomylił swobodę z zemstą. Zgłosił się do firmy, w której pracował niegdyś Pastor Pagan. Do Leonarda Barroso. Postanowił udowodnić, że poradzi sobie z sytuacją, która przerosła ojca. „Wielcy mi panowie Barroso! Biurowi dyktatorzy! Apodyktyczne miernoty! Zobaczymy, kto komu da radę!” Nie musiał znacząco mrugać. Przyjęli go z uśmiechem, którego nie omieszkał odwzajemnić. Nie wyczuł, co się za nim kryło. A kryło się niejedno. Zatrudnili go bez zwłoki. Nawet to nie wzbudziło jego czujności. Traktowali go nieufnie, jakby obawiali się, że szpieguje dla ojca, więc żeby udowodnić, jak bardzo tego człowieka nienawidzi, zaczął go atakować, podkreślając jego nieudolność, lenistwo i niewdzięczność wobec chlebodawców, którzy przez ponad dwadzieścia lat zapewniali mu zarobek. Jego postawa znalazła, jak się zdawało, uznanie. Problem w tym, że otrzymał podrzędne stanowisko w jednym z należących do spółki sklepów, gdzie miał za zadanie przechadzać się wśród możliwych nabywców i niemożliwych sprzedawców, pilnując zarówno jednych, jak i drugich: tych pierwszych, żeby nie kradli, tych drugich, żeby nie pozwalali sobie na zbyt częste przerwy w pracy. Pełnił więc rolę eleganckiego cywilnego policjanta. Szybko się znużył. Zatęsknił za studenckimi latami i troską rodziny, która zgodnie oszczędzała na jego edukację. Poczuł wyrzuty sumienia. Myśl o własnej niewdzięczności, gnuśności i zuchwalstwie prześladowała go niby uparte i nieuchwytne widmo. Odnosił wrażenie, że swoim łażeniem tylko niepotrzebnie niszczy sklepowe wykładziny. Nawiązał przyjaźnie. Najlepsi sprzedawcy dostawali premie, a ich nazwiska wymieniano w cotygodniowym biuletynie. Abel Pagan nigdy nie dostąpił tego zaszczytu. Prędko zyskał złą sławę. „Niech pan będzie grzeczniejszy dla ludzi”. „Nie potrafię. Nigdy nie umiałem zachowywać się uprzejmie w stosunku do głupców”. „Słyszałeś? Pepe był w tym tygodniu w biuletynie”. „Jak widać, nie trzeba mieć do tego zbyt wiele oleju w głowie”. „Dlaczego sam się nie postarasz?” „Bo mi nie zależy”. „Czemu się tak stawiasz, stary?” „Nie stawiam się, tylko głośno mówię to, co wszyscy myślą. Banda karierowiczów!” „Świat jest, jaki jest, pogódź się z tym. Zamiast się buntować, spróbuj go może po trochu ulepszać”. „Nie zamierzam”. „Diabeł nie dojdzie, o co ci chodzi”. Zycie zmieniało się powoli w przydługi spacer między działem butów a działem koszul. I wtedy właśnie zaszło coś nieprzewidzianego.
Ojciec. Patrząc wstecz, Pastor Pagan zapytywał sam siebie: Dlaczego nie byłem nieuczciwy, skoro mogłem? Czyż wszyscy po cichu nie podkradali? Z wyjątkiem mnie. Dlaczego musiałem pójść do samego pana Barroso i powiedzieć mu: wszyscy się wzbogacili z wyjątkiem mnie, proszę pana? Dlaczego zadowoliłem się jałmużną - czekiem na pięć tysięcy dolarów, który dali mi na otarcie łez? Dlaczego od tamtej pory przestali do mnie znacząco mrugać? Jaki błąd popełniłem, rozmawiając z najgrubszą spośród grubych ryb, szefem? Szybko się tego dowiedział. Robiąc z siebie jedynego uczciwego, dal do zrozumienia, że pozostali uczciwi nie są. W oczach Leonarda Barroso był to dowód na lekceważenie kolegów. Uderzający brak solidarności. A bez solidarności w szeregach firma nie mogła funkcjonować. Robiąc z siebie jedynego pracownika poza wszelkim podejrzeniem, Pastor pobudził przewrotną inteligencję szefa. Zdaniem Leonarda Barroso każdego można było skorumpować. Tak brzmiała podstawowa zasada działania w Meksyku, na wszystkich szczeblach, od rządu po drobne przedsiębiorstwa, od wiejskich sklepików po gminne pastwiska. I Pastor Pagan chciał stanowić wyjątek? Szef musiał się w duchu porządnie uśmiać. Pastor nie popełnił tego błędu, by żądać udziału w łupach. Popełnił za to inny: obnosił się ze swoją uczciwością. Nie rozumiał wtedy, że udzielny władca w rodzaju Leonarda Barroso nie zadowoli się przyznaniem niezasłużonej premii nic nieznaczącemu pracownikowi. Ze właśnie rzucił szefowi wyzwanie. Teraz, na przymusowej emeryturze, mógł się do woli zastanawiać nad przyczynami, które skłaniają ludzi do niszczenia bliźnich. Czasem jest to konieczność, jeśli przeciwnik stwarza zagrożenie. Czasem próżność, jeśli wydaje się silniejszy. A czasem zwykła obojętność, podobna do tej, z jaką rozgniata się muchę. Zdarza się też jednak, że chodzi o wyeliminowanie kogoś słabego, jeśli ten ktoś zna niewygodny dla potężniejszych od siebie sekret. Pastor Pagan przejadał emeryturę, tasując niezdatne już do prawdziwej gry karty swego przeznaczenia. O, dostał za swoje. Kiedy zgłosił się na ochotnika do gigantycznej armii przekupstwa, popełnił błąd, bo usprawiedliwiając siebie, oskarżył wszystkich innych. I oddał się w ręce szefa, czyli władzy.
Stracił autorytet moralny. Był wyjątkiem, a stał się potwierdzeniem reguły. Jednym z wielu krętaczy. Co by zyskał, gdyby wówczas o nic nie poprosił? Zachowałby wolność, szacunek, stanowisko? Najbardziej gorzkim dniem w jego życiu był ten, w którym zdał sobie sprawę, że tak czy owak stał się już nieświadomie jednym z trybów w dobrze nasmarowanej maszynie. Przez całe lata przyglądał się korupcji, zanosił i przynosił czeki, przyjmował sfałszowane rachunki, znacząco mrugał, odpowiadając na znaczące mruganie innych, moralnie przyszpilony fleszem tej chwili, kiedy jedno oko przymyka się porozumiewawczo, drugie zaś patrzy ze wstydem. Sam pozostawał jednak czysty. Aż do tego momentu. Zerkał teraz w lustro, szukając aureoli, i dostrzegał jedynie przerzedzone włosy. Wypatrywał oznak męczeństwa, a widział poszarzałą skórę, obwisłe policzki, umykające spojrzenie i nerwowo rozedrgane brwi. Wypinał pierś, ale garb nie chciał zniknąć.
Matfa. Bolero stręczy kobiecie kochanków. Bywają wśród nich pechowcy. Ci żyją w ciągłym oczekiwaniu na odmianę losu lub błogosławieństwo śmierci. Bywają też melancholicy: niby wędrowne ptaki błąkać się będziemy, za utraconą plącząc miłością. Bywają i tacy, co żebrzą o trochę czułości: ukochana zabrała im wszystko, zostawiając biedaków samych. Niektóre bolera buchają namiętnością: każą wysysać miód z ust kobiety, a przy okazji upajać się gładkością jej skóry. Inne narzucają się apodyktycznie z siłą swych uczuć. Elvira Morales śpiewała o tym wszystkim, lecz własne emocje chowała głęboko w sercu. Dlatego była taka przekonująca. Unikała wzroku tych, którzy noc w noc słuchali jej występu w Jaskini Aladyna. Uczyniła tylko jeden szczęśliwy wyjątek. Coś magicznego, tajemniczego musiało kierować jej spojrzeniem, kiedy śpiewając Dwie dusze, zatrzymała wzrok na mężczyźnie, który, jak się okazało, patrzył na nią inaczej niż pozostali. Przyzwyczajona do negowania jakiegokolwiek związku między piosenkami a obecną na widowni klientelą, tym razem poczuła, że słowa idealnie pasują do osoby: „Dwie dusze przez Boga złączone, miłością gorejące, to ja i ty”. Był wrażliwy, poznała to po jego oczach, błyszczących w stożkowatym świetle jednego z dwóch reflektorów; drugi, bliźniaczy, wyławiał z mroku jej własną, pełną twarz, jej nagie, krągłe ramiona i wycięcie w czerwonej sukience z cekinów, tajemniczo zakrywając resztę. Jak to się stało, że owej nocy pośród kabaretowej ciemności widoczni byli tylko oni dwoje? Kto ustawił reflektory, jeśli nie sam Bóg albo któryś z Jego archaniołów? Tak czy owak Elvira, po raz pierwszy od czasu, gdy wyszła w świat i zaczęła śpiewać, odniosła wrażenie, że jakiś mężczyzna zasługuje na jej głos, rozumie jej słowa, ucieleśnia jej muzykę. Trwało to zaledwie krótką chwilę. Gdy piosenka się skończyła i rozbłysły światła, Elvira Morales daremnie szukała nieznajomego na widowni. Czyżby padła ofiarą złudzenia, pomyliła bolero z rzeczywistością? Nie. Kanapa, na której siedział, była już wprawdzie pusta, ale jednak stała na swoim miejscu, i kiedy zajęła ją jakaś nowo przybyła para, Elvira upewniła się, że intrygujący ją mężczyzna naprawdę istnieje i że nawet jeśli wyszedł, ona przecież została, więc będzie wiedział, jak ją odnaleźć. Jeśli oczywiście zechce.
Córka. Odkąd postanowiła zamknąć się na trzecim piętrze rodzinnego domu, Alma Pagan przyjęła nowy - i odtąd niezmienny - styl życia. Mdliło ją na myśl o sobie samej z czasów, gdy zimna jak posąg uczestniczyła w konferencjach i uroczystościach dobroczynnych albo pozwalała się obmacywać, podszczypywać i obrażać podczas lotów na trasie Meksyk-Mexicali albo Meksyk-Merida. Nie winiła nikogo poza sobą. Winne było jej ciało. Ładne, godne pożądania, podatne na zepsucie. Ponosiła całkowitą odpowiedzialność za lubieżne zachowania rozmaitych macho. I ukarała się za to. Porzuciła uniform stewardesy, by zacząć się ubierać w sposób właściwszy swemu wewnętrznemu wygnaniu. Kedsy, dżinsy, podkoszulki i od czasu do czasu bluzy z nadrukiem uniwersytetu Kokomo w stanie Indiana. Nieodłączna bejsbolówka na cześć staruszków Ja-ibos z Tampico. Nie przejmowała się wyglądem, choć wiedziała, że wystarczy na nią spojrzeć, by stracić wszelkie zainteresowanie. Najważniejsze było to, że odciąwszy się od niemiłej i wrogiej rzeczywistości, zagłębiła się w podniecający świat działania, świat zastępczych uczuć i wciąż nowych, a niepociągających za sobą żadnego ryzyka wypadków. Świat reality shows. Opłaciła subskrypcję, aby regularnie odbierać najlepsze programy ukazujące pełne spektrum życiowych sytuacji, programy, w których młodzi, pełni wigoru mężczyźni i kobiety biorą udział w zuchwałych przedsięwzięciach, ciągłych konkursach, rozdaniach nagród... W chwili obecnej, na półmetku tej opowieści, Alma niemal zezuje z przejęcia, śledząc wstępny etap zmagań podjętych przez cztery pary, które wyruszają w najeżoną przeszkodami podróż, by rywalizować o trzy pierwsze miejsca. Ich przygoda rozpoczyna się w Ciudad Juarez, a kończy w Tapachuli. Czyli rozgrywa się między granicą ze Stanami a granicą z Gwatemalą. Uczestnicy mają pokonać kolejne trudności i dotrzeć do mety na pierwszej, drugiej lub trzeciej pozycji. Para, która zjawi się ostatnia, zostaje wyeliminowana. Zwycięzcy wygrywają ty-^ godniowy rejs luksusowym statkiem turystycznwę^lia^ zwie „Sirens of the Sea”. Zdobywcy drugiego/f^&zGęi^o^ miejsca otrzymują podziękowania i DVD o alpinizmie. Alma obserwuje teraz start z międzynarodowego mostu łączącego El Paso i Ciudad Juarez. Okazuje się, że czworo spośród uczestników to gringos, a pozostała czwórka - Meksykanie. Pierwszy z jankeskich duetów składa się z młodych mężczyzn, Jake’a i Mike’a, smukłych i przystojnych, jakby urodzili się specjalnie po to, żeby brylować w reality shows', drugi — z kobiet: czarnej (Sophonisbe) i białej (Sally). Natomiast autochtoni występują w parach mieszanych, może po to, aby uniknąć podejrzeń o homoseksualizm. Juan i Soledad, dwoje niziutkich, chudych dzieciaków, oraz Jehova i Pepita, w podeszłym wieku, wątli i pomarszczeni. Amerykanie mają na sobie T-shirty i krótkie spodenki. Młodzi Meksykanie - Indianie Tarahumara - zdecydowali się na tradycyjne stroje, co oznacza, że każde z nich jest na bosaka i ma na sobie haftowany huipil oraz czerwoną chustkę na głowie. Starzy noszą się dokładnie tak samo jak Alma Pagan. Szokuje ją, że takie matuzalemy ubierają się na młodzieżowo. Czy wiek nie ma już znaczenia? Może i nie. Ale najciekawsze jest to, że wyścig rozpoczyna się przy granicy ze Stanami, a zatem chodzi o to, by jak najszybciej oddalić się od linii, za którą chciałyby się znaleźć miliony spragnionych dobrobytu Meksykanów; kończy zaś przy granicy z Gwatemalą, czyli tam, gdzie nędza styka się z nędzą, w strefie, którą biedacy z Ameryki Środkowej traktują jako konieczny etap w nielegalnej przeprawie do północnego eldorado. Ten paradoks nie umyka Almie. Uzupełnia jej edukację. Alma nabiera przekonania, że reality shows są jak uniwersytet, na którym nie dane jej było studiować. Rzeczywistość zastępcza. Doznania bez VAT-U. Ruchliwość bez zagrożeń. Alma znajduje swoje miejsce na ziemi. Już nie musi ryzykować, wyruszać na podbój nieprzyjaznego, grożącego upokorzeniami świata — dzięki Internetowi świat przychodzi do niej. Zyskuje poczucie przynależności do ulegającego błyskawicznym przemianom plemienia. Zyje podłączona do wirtualnej sieci, stymulowana przez audiowizualne uniwersum, a jeszcze bardziej przez możliwość wejścia w kontakt z innymi internautami. Ale wciąż nie ma odwagi skorzystać z chatu.
Syn. Leonardo Barroso był człowiekiem potężnym, ponieważ nie zaniedbywał drobiazgów. Jego spojrzenie, szybujące lotem orła na wysokościach giełdy w Hongkongu, potrafiło błyskawicznie opaść ku zatrudnieniom najmarniejszego z pracowników firmy. Abel Pagan sytuował się w połowie drogi między miliardowymi inwestycjami a wynagrodzeniem dozorcy. Barroso zwrócił na niego uwagę już pierwszego dnia, kiedy chłopak przyszedł do jego biura i popełnił głupstwo, zwierzając się z chęci upokorzenia ojca. Barroso nie bez powodu przydzielił mu takie, a nie inne zajęcie. Chciał go w ten sposób zmiękczyć i pokazać, kto tu rządzi. Kto jest najgrubszą rybą. Tym większy efekt wywarło na Ablu wezwanie do gabinetu szefa i jego nagląca propozycja. Miał zająć się tym, czym przez dwadzieścia pięć lat zajmował się jego ojciec. Odbierać weksle z księgowości, zanosić je do banku. Nie zadawać pytań. To robota dla zaufanego człowieka. Don Leonardo znacząco mrugnął. Abel też powinien się tego nauczyć. Znacząco mrugać do dyrektora banku. Znacząco mrugać do kasjera. Do szofera. Do wszystkich. „Każdy zrozumie, o co ci chodzi, bo to samo robił twój ojciec. Mów tylko, że nazywasz się Pagan i że przychodzisz od don Leonarda. Każdy zrozumie. Ale nigdy nie zapominaj znacząco mrugnąć. To znak rozpoznawczy. Jeśli nie odpowiedzą ci znaczącym mrugnięciem, nabierz wody w usta i zmykaj”. Mimo zadowolenia Abel trochę się wahał. Barroso mu zaufał. Ale jednocześnie nim manipulował. A przede wszystkim włączał go w cykl niezrozumiałych działań, każąc kontynuować pracę ojca. Abel postanowił zdać się ślepo na los. Ostatecznie awansował w mgnieniu oka. Zyskał zaufanie bossa. Dostał podwyżkę. Wynajął malutkie mieszkanko nad sklepem z sukniami ślubnymi na Insurgentes. Jego wydatki szybko przekroczyły dochody. Dziewczyny zaczęły się za nim uganiać, a nie mógł ich przecież przyjmować w rozwalającej się klitce nad hałaśliwą ulicą. Przeprowadził się więc do hotelu Genova w Zona Rosa i bzykał regularnie, choć bez przyjemności, którą daje świadomość dokonanego podboju. Bez smaku. Panienki łasiły się (podejrzane) i pchały mu do łóżka jak na zawołanie. Czyje? Nabierał coraz więcej podejrzeń. Wydatków przybywało. Pracy też. A na koniec i frustracji. Zył jak automat. Miał wszystko podane na talerzu. Nie musiał się wysilać. Niezasłużony sukces nie zaspokajał jego ambicji. W hotelu zwracali się do niego per „don”. Trzymali dla niego stolik w restauracji Bellinghausen. Miał otwarty kredyt u Armaniego. „Na polecenie don Leonarda” dostał do dyspozycji czerwone bmw. Laski, co do jednej, udawały potężne orgazmy. Zapasy wody kolońskiej, mydła, pasty do zębów i szamponu w jego łazience uzupełniano, zanim zdążył poprosić. Zadbano nawet o to, by w szufladzie jego biurka znalazły się różowe kondomy ze słonikami. Wierny swoim korzeniom i temperamentowi, Abel uznał, że ma wyższe aspiracje - powiedzmy, że do niezależności, prawa głosu albo, kto wie, wolnego wyboru - i że pozycja w firmie Barroso i Bracia zupełnie go nie zadowala. Zorientował się, że jego praca jest fikcją. Ze bez wstawiennictwa szefa jego świat natychmiast by się zawalił. Wszystko zawdzięczał Leonardowi Barroso, niczego — sobie. Głupi nie był. Świadomość sytuacji zaczęła zatruwać mu życie. Odczuwał coraz gwałtowniejszą potrzebę, żeby udowodnić swoją wartość. Zerwać się ze smyczy szefa. Skończyć z rolą chłopca na posyłki. Czyż on, młody, nie wiedział więcej od starych (panów Barroso albo rodziców)? Czyż nie mógł zdobyć własnej, niezależnej pozycji na rynku pracy? Popatrzył wokół — na hotelowy apartament, stada panienek, drogie restauracje, luksusowe samochody, ubrania od Armanie-go — i doszedł do wniosku, że potrafi to wszystko zdobyć o własnych siłach, bez niczyjej pomocy; że na to zasługuje. Zapragnął swobody, której mu odmawiano. Jakie miał szanse w samodzielnej walce? Przeliczył swoje atuty. Były nader nieliczne i stosunkowo mało przekonujące. Czuł się jak przedmiot, do którego przyczepiono karteczkę z napisem: „Własność L. Barroso”. Desperacko łaknął samopo-twierdzenia. Zapuścił włosy i związał je gumką w koński ogon. Dalej nie mógł się posunąć. Chciał żyć inaczej niż rodzice. I inaczej niż rówieśnicy. Mdliło go, kiedy ktoś rzucał mimochodem w biurze: „Aleś się zakręcił!” albo jeszcze ordynarniej: „Panny, kasa, błogosławieństwo szefa, przerżnąłeś nas, stary, jak się patrzy. Czegoś ci jeszcze trzeba?” Owszem, było mu trzeba czegoś jeszcze. Wtedy wszystko zaczęło się zmieniać. Powolutku. Właśnie tak. Miał pewną pracę w niepewnym świecie. Był bystry, więc zdawał sobie sprawę z tego, że firma rośnie i rozszerza produkcję, a do zrobienia jest coraz mniej. Można było wytwarzać więcej przy mniejszym nakładzie sił. Na tym to polega, powiedział sobie. Myślał tak i czuł się uprzywilejowany, bezpieczny. A jednak potrzebował czegoś jeszcze. I wtedy wszystko zaczęło się zmieniać. Anulowano jego kartę kredytową. Kurewki przestały go odwiedzać. Nie dostawał już weksli do zaniesienia. Skończyło się znaczące mruganie. Przeniesiono go do ciemnego, dusznego biura, przypominającego niemal więzienie. A na koniec zwolniono. Zdezorientowany, żeby nie powiedzieć: ogłupiały, wylądował z dnia na dzień na bruku. Czy nie tego właśnie sobie życzył? Niezależności, najpierw od rodziny, a później od zwierzchników? Jasne, tyle że wołałby się usamodzielnić sam z siebie, nie pod przymusem. Barroso dał mu przyszłość, a teraz mu ją odbierał. Abel wyobrażał sobie, jak szef zaciera z zadowoleniem ręce. A więc udało mu się zgnoić nie tylko ojca, ale i syna. Abel czuł się jak baranek ofiarny przygotowany do strzyży. Jaki cel ma w tym wszystkim ten Barroso, zastanawiał się niejednokrotnie. Czy wystawiając na próbę uczciwość syna, chcial przetestować wierność ojca? Abel zerknął na swoje ręce splamione czekami liczniejszymi niż odnóża całej chmary pająków. Bez sensu, mruknął. Odnosił wrażenie, że bezbronny dryfuje w nieznanym kierunku. Odnosił wrażenie, że jest marny i bezużyteczny. Odnosił wrażenie, że nie doceniono jego wysiłków. Czyż ze swoim wykształceniem nie zasługiwał na więcej? Dlaczego wszystko szło na opak? Coś było nie w porządku, zdecydowanie nie w porządku. I co miał niby teraz zrobić? Od czego zacząć po raz drugi? Co zrobił źle? Zdobył się na odwagę i poprosił o spotkanie z Leonardem Barroso. Odmówiono mu tej łaski. Zamiast tego sekretarka szefa wręczyła mu kopertę. W środku znajdował się czek na pięć tysięcy pesos i kartka z łacińską sentencją: Delicta maiorum immeritus lues. Jeden z uniwersyteckich profesorów uprzejmie zgodził się ją przetłumaczyć: „Choćbyś był niewinny, zapłacisz za grzechy ojca”.
Ojciec. Pastor Pagan był dobrym człowiekiem i przyjął marnotrawnego syna z godnością. Poruszyła go zraniona próżność Abla i aby uniknąć nieprzyjemnej sceny, powitał go, przymykając na wszystko oczy. Obeszło się bez łez radości, ale tak czy owak lepiej było udawać, że nic się nie stało. Patrzeć w przód. Nigdy za siebie. Pastor szybko zrozumiał, że jego synowi, podobnie jak jemu samemu, nie zostało już zbyt wiele sił na mierzenie się z czymkolwiek. Powrót Abla stawiał ich na równi. Ta myśl bardzo Pastora zmartwiła. Czy powinien spytać syna wprost, co się dzieje? Czy milczenie oznaczało, że się domyśla, a z kolei rozpoczęcie rozmowy mogło prowadzić do zwierzeń, w wyniku których przeszłość na zawsze zatrułaby teraźniejszość? Abel pomógł mu podjąć decyzję. Miesiąc później, po trzydziestu dniach udawania, że nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego, bo zwyczajność była już sama w sobie wystarczająco fatalna, uznał, że jeśli zamierza zamieszkać z rodzicami i siostrą na zawsze, najlepiej zrobi, mówiąc im: „Prawda jest taka, że nie nadawałem się jeszcze na to stanowisko”. Czyli na dawne stanowisko Pastora. Wyznanie syna speszyło i zdruzgotało ojca, który nie odezwał się w odpowiedzi ani słowem. Schronił się pośród resztek swojej dumy tylko po to, by stwierdzić, że powrót Abla oznacza, iż żaden z nich nie panuje nad swoim życiem. Pastorowi brakowało energii i woli. Przekonał się, że Ablowi również. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, zaczął krążyć wokół tematu, szukając okazji, by w końcu powiedzieć synowi prawdę. Pewnej nocy, gdy upili się w knajpie w okolicy La Piedad, Pastor poczuł, że ciepło tych kilku głębszych wystarczy, by stopić lody - całą górę lodową narosłą przez lata - i odważył się westchnąć: „Fortuna to kurwa”. Na co Abel, po raz pierwszy od bardzo dawna, odparł: „Pewnie”. „Zęby ktoś mógł odnieść sukces, ktoś musi przegrać. Inaczej skąd byś wiedział, że ci dobrze poszło?” „Pewnie. Każdy twój sukces to czyjaś klęska. Taka jest zasada”. „A jeśli najpierw idzie ci źle, ale i tak pniesz się w górę, a potem dalej idzie ci źle, i spadasz?” „Stajesz się filozofem, synu”. „Albo śpiewasz piosenki po knajpach, tato”.
Do czego też niezwłocznie przystąpili, już mocno pod gazem. „Ta, która odeszła”. Nie kobieta. Fortuna odeszła. Szczęście. Padli sobie w objęcia, choć każdy myślał o czym innym. Pastor obawiał się, że Abel poczuje trwałą urazę do świata i że nie będzie jej umiał przezwyciężyć. Abel zaś, pijaniuteńki, usiłował się doliczyć błędów, które kiedyś popełnił i które popełniał nadal. „Ile błędów dziś popełniłem?”, spytał ojca zdrewniałymi ustami. „Uj, nie licz ich, synu, liczenie własnych błędów zawsze trwa w nieskończoność”. „Czego w życiu żałujesz, tato?” Pastor wybuchnął śmiechem: „Ze przegapiłem w młodości okazję i nie kupiłem obrazu Fridy Kahlo za dwa tysiące pesos. A ty?” „Ze dostałem rzeczy, na które z pewnością nie zasłużyłem”. „Daj spokój, nie wpadaj mi tu w melancholię. Przyszedłeś na gotowe”. „To właśnie jest najgorsze”. „Nie mu-siałeś za młodu oszczędzać, żeby potem przez inflację wszystko stracić...” „Dlatego zaprzedałeś się temu Barroso, tato?” „Nie wkurzaj mnie, synu. Trochę szacunku. Przez ćwierć wieku harowałem, żeby wychować i wykształcić dzieci. Reszta niech cię nie obchodzi. Okaż odrobinę wdzięczności”. „Ale ja chcę tylko wiedzieć, czy poszło ci tak samo źle jak mnie”. „Gorzej, synu, gorzej”. „Opowiedz mi o tym”. „Słuchaj, Abel, nie oglądaj się za siebie, trzeba patrzeć w przyszłość...” „Problem w tym, że widzę wszystko podwójnie”. „Co?” „Widzę cię podwójnie, jakbyś był dwiema osobami naraz”. „Jesteś zalany”. „Może. Ale czuję się trzeźwiejszy niż kiedykolwiek”. „Dobra, kończ tę te-quilę i jedziemy do domu. Mama z Almą czekają. Już się tam pewnie o nas martwią”.
MatĄa. Elvira Morales zdecydowała, że nigdy nie przestanie się cieszyć. Postanowiła uczynić każdy dzień świętem na pamiątkę owego spotkania w Jaskini Aladyna przed trzydziestoma trzema laty. Ona śpiewała. On wiedział, gdzie zawsze może ją znaleźć. Ona czekała. I on wrócił. I wzięli ślub, i żyli długo i szczęśliwie. W tym zdaniu chciała Elvira zamknąć swoje życie. Pragnęła, by konflikty nigdy nie wychodziły poza fazę wstępną, różnice pozostawały ukryte, a wszystkie inne chmurki na horyzoncie znikały w romantycznej atmosferze wspólnych pielgrzymek do kabaretu. Kabaret był kolebką ich miłości i Elvira czuła, że tam właśnie uczucie to rozkwita z nową siłą. Pastor Pagan stawał się na powrót kochankiem ze snów. Elvira zaś, wchodząc w rolę bohaterki bolera innego niż wszystkie, bolera wolnego od łez i skarg, choć, owszem, pełnego serdecznych westchnień, przestawała być ofiarą życiowych pomyłek męża. Kiedy jednak świat ją osaczał, wracała w krainę prawdziwych boler, a jej małżeństwo zaczynało się chwiać. Cały sens jej egzystencji sprowadzał się do tego, by odciąć się od śpiewanych niegdyś piosenek, unieważnić je swoim życiem, w którym szczęścia było więcej niż cierpienia, i dlatego, ilekroć coś zagrażało związkowi będącemu jej świętością, ołtarzem jej duszy, zapraszała męża do tańca i wracali do kabaretu, do swojej jaskini, jak nazywali teraz to miejsce, i tańczyli przytuleni, bliziuteńko, czując, że świat znowu powleka się różową mgiełką iluzji. Nastoletni Abel śmiał się z tych nostalgicznych wycieczek. „Niech zadrży jaskinia w posadach”, mawiał, parodiując swojego ulubionego pisarza, Gonzala Celorio. Ale w gruncie rzeczy oboje z siostrą cieszyli się z tych ceremonii odnawiania ślubów małżeńskich, ceremonii, które zapewniały spokój i dawały okazję do dyskusji nad tym, czy miejsce dzieci jest w domu rodzinnym, czy też poza nim. Elvira zdawała sobie sprawę z tego, że coraz więcej młodych ludzi mieszka z rodzicami po przekroczeniu trzydziestki albo, jak jej syn Abel, wraca tam w wieku Chrystusowym lub nawet, jak zamknięta w swojej klitce Alma, postanawia spędzić w zaciszu domowego ogniska całe życie. Wszystko to utwierdzało Elvirę w jej przekonaniach. Jeśli dzieci spełniały w cyrku życia rolę linoskoczków, rodzice musieli stać się siecią, która asekurowała upadek i chroniła przed roztrzaskaniem się o bruk. Czy to był prawdziwy powód postępowania Elviry Morales? Czy dlatego wybaczała błędy, podsycała święty płomień miłości małżeńskiej, zapominała o tym, co złe, i tak dobrze strzegła sekretów? Bo życie to nie bolero? Bo życie powinno być jak łagodna, sentymentalna ballada, jak tajemna idylla, jak roślina, która usycha bez podlewania? Dlatego odwiedzała wraz z mężem znane z przeszłości lokale i tańczyła z nim w kabaretach. Zęby wspominać to, czego się nie zapomina, żeby wciąż od nowa rozpoznawać swoje szczęście. Leciwa i schorowana matka Elviry umarła dokładnie tej nocy, gdy jej córka, nieświadoma tego faktu, po raz pierwszy ujrzała Pastora Pa-gana, śpiewając bolera w Jaskini Aladyna. Tak to się plecie. A przeznaczenie można odwrócić jak dwustronny płaszcz, który chroni to przed zimnem, to znów przed deszczem. Dlatego Elvira Morales nie mówiła nigdy: „Ale tak było kiedyś”. Dlatego mówiła zawsze: „Teraz. Terazik. Tera-ziczek”.
' Córka. Amerykanki (Sophonisbe i Sally) nie dotarły zbyt daleko. Pierwszego dnia wyścigu znikły, a ich ciała znaleziono potem w wyschłym korycie jakiegoś strumienia w pobliżu Rio Grande. Trzeba było na gwałt szukać zastępstwa. Żaden gringo z okolic El Paso w Teksasie nie chciał ryzykować przeprawy przez rzekę. Organizatorzy konkursu poddali się i przyjęli dwójkę Meksykanów gotowych na wszystko, byle tylko wygrać wycieczkę na Karaiby. Wizja palm pijanych słońcem unieważniała w ich oczach istnienie pustyni pełnej grzechotników i akacji. Bo jałowe pustkowia północnego Meksyku stanowiły część próby. Uczestnicy dostawali kolejne polecenia na piśmie, w kopertach z brązowego papieru. Teraz proszę się zatrzymać i nazbierać owoców opuncji albo złożyć sarapes w zgrabne pakunki. Są państwo wolni. Proszę wybierać. Co potrwa krócej? Nieważne. Teraz trzeba przejechać przez pustynię na grzbiecie narowistych osiołków. A teraz złapać pociąg niedaleko Zacatecas: kto nie zdąży, musi czekać na następny i zostaje z tyłu. Wypada nadrobić stracony czas. Jak? Przemierzając góry rozklekotaną ciężarówką. Gringos pokrzykują radośnie na każdym zabójczym zakręcie. Meksykanie zachowują stoicki spokój. Który znika bez śladu, kiedy zaprzęg wołów wlecze ich po głębokim błocie. Wychodzą z tego cało. Pchani żądzą wygranej. Jedni ścigają drugich. Każda para depcze po piętach tym z przodu i czuje na plecach oddech tych z tyłu. Pora stanąć na arenie z czerwoną chustką (prezent od organizatorów) i zmierzyć się z byczkiem, zdezorientowanym, bo dostał na śniadanie płatki kukurydziane. Dwaj Amerykanie znowu świetnie się bawią, wydając wojenne okrzyki Apaczów. Meksykanki rezygnują. Ich partnerzy - stary Jehova i chudy Juan - poruszają się z większą godnością niż ogłupiały byczek cudak. I oto są już w sercu kraju. Billboardy, kolory, instrukcje. Proszę zrobić postój. Przespać się, gdzie państwu pasuje. Pod gołym niebem. Na chodniku. Jak wypadnie. Następnego dnia wszyscy muszą wybierać szufelkami bydlęce odchody na pobliskiej farmie. Skarżą się, że śmierdzi. Pepita pada na ziemię. Połyka gówno. Jeden z Amerykanów pada na ziemię. Połyka gówno. Twierdzi, że to bardzo sexy. Kobiety głaszczą się po piersiach, jakby sprawdzały, czy wciąż są całe. Wszyscy razem wsiadają do ciężarówki, która jedzie do Oaxaki. Z przeciwka nadjeżdża inna. Czy zginą? Alma Pagan wyłącza telewizor. Nie chce wiedzieć, co się stanie. Nie chce, żeby wypadek przerwał, może nieodwołalnie, jej prawdziwe, najprawdziwsze, jedyne życie, które wraz z gwarancją bezpieczeństwa zapewnia jej reality show. Sięga po pilota, żeby włączyć się w nurt codziennych niebezpieczeństw. Ale w gruncie rzeczy ekran zapewnia jej bezpieczeństwo, nietykalność we własnym domu. Czuje się żywa, pobudzona. Nie jest już bezbronna. Na swój sposób dostała się do raju.
Syn. Dlaczego wrócił do firmy, żeby znów żebrać o pracę? Tak na niego działa kac moralny po wieczorze spędzonym w barze w La Piedad? Czy wtedy zobaczył ojca po raz pierwszy? Czy siebie po raz ostatni? Dlaczego, wiedząc więcej od rodziców, nie znalazł dla siebie pewnego miejsca na rynku? Czy uległ nieprzezwyciężonej pokusie, żeby z nich zakpić? Ona śpiewała bolera. Wierzyła, że wystarczy żyć im na przekór, aby być szczęśliwym. Nie zdawała sobie sprawy, że egzystuje w świecie złudzeń. Ufała słowom piosenek. Dlaczego zrezygnowała z występów? Czy nie widziała, że nie warto się tak poświęcać? Rozmieniła złoto niezależnej kariery na miedziaki życia małżeńskiego. Z sentymentalnej niewolnicy boler zmieniła się w męczennicę domowego ogniska. Ale bolero i tak ją dopadło. Żałosne. Śpiewała w Jaskini Aladyna. Aladyn nie miał jaskini. Miał lampę. Ten od jaskini nazywał się Ali Baba. Starzy ignoranci. Co za kurewskie życie! Szkoła dla dzieci. Przytułek dla starców. I tyle. A jednak zdarzają mu się chwile wzruszeń, zwłaszcza gdy jego próżność syci się wiecznymi zachwytami matki, która gładzi go po głowie i szepcze: jaki śliczny jest mój synek mój syneczek twoje szerokie czoło twoje czarne kręcone włosy twoja jedwabista skóra brunatna jak miąższ owocu mamey twój profil treflowego króla, rzymskiego cesarza, tak mówią, kształtny nos twoje usteczka malutkie ale pełne, ta mina synku jakbyś wyzywał na pojedynek cały świat bo ci się nie podoba, to napięcie w caluteńkim ciele, zawsze najlepszy, taki byłeś w dzieciństwie, taki jesteś, jak urosłeś, powiedz, kto cię bardziej kocha niż ja. A siostra działa mu na nerwy. Nic prostszego niż zamknąć się z laptopem w fikcyjnym bezpiecznym sterylnym świecie bez gwiezdnego pyłu i przykrych zapachów. I ojciec, najgorszy ze wszystkich, wielki kapłan oszustwa, człowiek uwięziony w kłamstwie... I on, Abel Pagan. Czy wciąż ma ambicje? A jeśli tak, to czy dane mu będzie je zrealizować? I gdzie „spełni się” najlepiej? W cieple domowego ogniska - a skończył już trzydzieści dwa lata — czy w wielkim, wrogim świecie, ze świadomością, że za każdą, choćby najskromniejszą aspirację przyjdzie płacić coraz większym wysiłkiem. Jak przekona samego siebie do rezygnacji z darmowej wygody i ponownego wyjścia na zewnątrz? Czy powie sobie: dość tego, Ablu Pagan, nie ma na co czekać, przyszłość to teraźniejszość? Czy jeszcze lepiej: zaakceptuje wszystko, co było, żeby to dzień po dniu doskonalić? Jak można odrzucić przeszłość, nie wyrzekając się przyszłości? Jaką cenę przyjdzie mu zapłacić za swoje dwa bunty, przeciw rodzinie i przeciw szefowi? Czy będzie w stanie zaprzeczyć rzeczywistości, by wynieść ją do poziomu marzeń? Czy potrafi zignorować to, co psuje obraz idealnej egzystencji Abla Pagana, farcia-rza nad farciarzami? A może powinien pogodzić się z tym wszystkim, co uniemożliwia mu szczęśliwe życie, szczęśliwe, to znaczy samodzielne, wolne, bez konieczności podporządkowywania się rodzinie albo zwierzchnikom? Musiał wybrać. Szukając odpowiedzi, potajemnie bazgrał pełne rozpaczy zdania. Wypalamy się, pożądając niemożliwego. Zęby być synem, nie wystarczy sprzeciwiać się rodzicom.
Żeby być wolnym, nie wystarczy sprzeciwiać się szefowi. Potrzebuję zmiany. Nie mogę oderwać się od swego życia. Mojej rodzinie nie przeszkadza zapomnienie. Nie przeszkadza jej, że za pół wieku nie zostanie po niej nawet ślad. Mnie przeszkadza. Bardzo przeszkadza. Co mam robić? Kto zachowa mnie w pamięci? Jak mam zarysować tę ścianę?
Ojciec. Nie chodziło o to, że wtedy w barze alkohol uderzył mu do głowy. Chodziło o to, że Pastor Pagan po raz pierwszy poczuł się przyjacielem swego syna. Byli kumplami. Może wcześniej nie trafiła im się okazja, żeby szczerze pogadać. I może nigdy więcej nie miała się trafić. Po prostu przyszła pora, by podsumować życie, historię, minione lata. Jesteśmy dziećmi pechowej rewolucji, powiedział Pastor swojemu synowi, a ten popatrzył na niego niepewnie i podejrzliwie, odległy, prawie obojętny. Jakiej rewolucji? O czym ten ojciec gada? O rewolucji technologicznej? Pastor mówi dalej. Sądzi, że wiele rzeczy zrobiliśmy źle, bo straciliśmy złudzenia. Ten kraj wymknął nam się z rąk, synu. Porwały się więzy, które łączyły nas z innymi. Idzie już tylko o to, żeby przetrwać. Jeśli masz ideały, nie obchodzi cię, czy przeżyjesz, czy nie. Ryzykujesz. Teraz więzi przestały istnieć. Zniszczyła je niepamięć, korupcja, ciągłe szwindle, znaczące mruganie. Znaczące mruganie zamiast myśli, zamiast słów, cwaniackie mruganie, Abel, znak porozumienia wszystkich ze wszystkimi na wszystkie tematy. Spójrz na mnie, przyjrzyj się smutkowi tego, który przetrwał. Ciężko pracowałem, by żyć w zgodzie z przykazaniami. Aż zrozumiałem, że jedyne obowiązujące w Meksyku przykazanie brzmi: „Zbijaj kasę bez wysiłku”. Byłem inny, synu. Przysięgam, że zawsze ograniczałem się do wypełniania swoich obowiązków. Omijałem formalności.
Załatwiałem pozwolenia. Wynajdywałem ulgi podatkowe. Zanosiłem i przynosiłem weksle, zajmowałem się funduszami i depozytami bankowymi. Czego oczekiwałem w zamian? Odrobiny szacunku, Abel. A nie poklepywania po plecach. Nie łajdackiego mrugania. Udowodniłem, że jestem przyzwoitym człowiekiem. Uprzejmie odnosiłem się do zwierzchników. Ale bez lizusostwa. Jak miałem nie zauważyć, że cwaniacy, dupowłazy i wazeliniarze błyskawicznie awansowali, a ja nie? Wydawało się, że moim przeznaczeniem jest robić zawsze to samo, aż do emerytury. Za dwadzieścia pięć lat uczciwości zapłaciłem chwilą żebractwa. Bo przyznanie za friko pięciu tysięcy dolarów to nie przestępstwo, synu. To jałmużna. Albo przejaw chwilowej słabości. Albo, jak to się mówi, życiowej głupoty. Wtedy Barroso poznał, że i mnie można kupić. Zauważyłem w jego oczach cyniczny, chytry błysk. Niczym się nie różniłem od reszty. Po prostu troszkę dłużej się opierałem. Przestałem być uczciwy, godny zaufania. Stałem się przekupny. Taki jak inni. Co zrobić ze świeżo upieczonym cwaniakiem? No, co? W chwili gdy skrzyżowały się nasze spojrzenia, zrozumiałem, że oto zawarty został pakt, zgodnie z którym on może rozkazywać, a ja mam milczeć. Nie musiał nawet mówić: „Rozczarowuje mnie pan”. Barroso umie przekazywać myśli za pomocą drgnienia powieki. To jedyna część ciała, którą porusza. Bynajmniej nie brwiami, ustami czy dłońmi. Porusza powieką i robi z ciebie wspólnika. Natychmiast pojąłem, że mój skromny sukces - jałmużna w wysokości pięciu tysięcy dolarów - jest zarazem moją wielką porażką, synu. Miską soczewicy, a jakże. W owej chwili poczułem się zmuszony, żeby pożądać tego, czym wcześniej wedle własnych zapewnień pogardzałem. Poczułem obrzydzenie do samego siebie. Wyznaję ci to z całą szczerością. Zrozumiałem też, że powinienem się kryć z tym, co zaszło. To zawstydziło mnie jeszcze bardziej. I że prędzej czy później przyjdzie mi odpokutować za słabość charakteru. „Proszę się nie martwić, Pagan”, powiedział Barroso głosem metalicznym i słodkim zarazem. „Cnota wymaga giętkości”. To nie była prawda. Należałem do ludzi, którzy potrafią stawić czoło życiu jedynie wtedy, gdy unikają oszustwa. Nie pogodziłem się z rolą winnego. Na tym polegał mój błąd. Jeśli już utraciłem niewinność, chciałem przynajmniej dorównać innym nikczem-nością. Zabawa w kotka i myszkę. Tyle że kotek okazał się tygrysem, a myszka łagodną owieczką. Nie musiałem nikomu grozić. Nie musiałem się odzywać ani słowem. Musiałem ponosić konsekwencje czynów, które uważałem za uczciwe, a które takie nie były. Nie rozumiałem doniosłości znaczącego mrugania. Nie rozumiałem, jaka jest cena przekupstwa. Ale Barroso, jak tylko zdał sobie sprawę z mojej słabości, postanowił mnie zniszczyć, aby moja niemoc nie obróciła się przeciwko niemu. Każdy z nas przemyślał wszystko na własną rękę. Ja pojąłem wreszcie, co się dzieje. Barroso zawsze był tego świadom i dlatego mnie ubiegł. „Niech pan posłucha, Pagan. Istnieje przestępstwo zwane zarządzaniem ze szkodą dla firmy. Polega na działaniu wbrew jej interesom finansowym na korzyść własną lub osób trzecich. Lub na czerpaniu bezpośrednich zysków z wydawania dokumentów imiennych, na okaziciela lub na zlecenie, ze szkodą dla tejże firmy. Do tej kategorii zalicza się sprzedawanie tej samej rzeczy dwóm osobom. Fałszowanie rachunków lub warunków umowy. Zgłaszanie zmyślonych wydatków”. Mówię ci, wpatrywał się przy tym we mnie jak znienacka napotkany w dżungli tygrys, dzikie zwierzę, którego wcześniej nie widzieliśmy, ale którego obecności mogliśmy się spodziewać... Domyślałeś się, że tam jest, ale sądziłeś, że cię nie zaatakuje, tylko popatrzy na ciebie w taki typowy dla kotów sposób, miękko i groźnie zarazem, by potem na powrót zniknąć w gęstwinie. A tu niespodzianka. „Czyli”, ciągnął Barroso, „jest pan winien sprzeniewierzenia ze szkodą dla tej firmy, dokonanego w imię korzyści własnej”. Zdołałem wybełkotać, że to nieprawda, że przecież wykonywałem jedynie polecenia. Ze moja dobra wola jest poza wszelkim podejrzeniem. Barroso potrząsnął ze współczuciem głową. „Niech pan lepiej przyjmie propozycję, którą zaraz panu złożę, przyjacielu. Dla naszego wspólnego dobra. Nie zdradzę pańskiego sekretu. Nie będę dociekał, skąd wziął pan te pięć tysięcy dolarów, które znajdują się obecnie na pańskim koncie”. „Ale przecież dostałem je od pana”. „Gdzie dowody, Pagan? Gdzie pokwitowanie?” Zamilkł na chwilę, a potem dodał: „Przeniesiemy pana na emeryturę. Do końca życia będzie pan mógł liczyć na okrągłą sumkę. Ma pan pięćdziesiąt dwa lata. Będzie pan żył w spokoju, bez trosk finansowych. Obejdzie się bez pokwitowań. I bez umowy. Jeszcze czego! Dziesięć tysięcy pesos plus wyrównania z tytułu inflacji. Proszę się zgodzić i sprawa skończona”. Tu, swoim zwyczajem, melodramatycznie zawiesił głos. „Ale jeśli pan odmówi... to nie sprawa jest skończona, tylko pan”. Uśmiechnął się i wyciągnął do mnie rękę. „Co pan woli? Być wolny jak ptaszę czy przesiedzieć dwadzieścia lat w więzieniu? Bo powinien pan wiedzieć, że za podobne przestępstwo grozi od pięciu do dziesięciu lat. O dodatkowe dziesięć zadbam osobiście. Znam, kogo trzeba”. Znowu się uśmiechnął, na krótko. Spójrz na moją rękę, synu. Od tamtej pory to właśnie zapewniało nam utrzymanie. To plus stosowne wyrównania z tytułu inflacji.
Matł{a. On wiedział, gdzie śpiewa Elvira Morales, i mógł ją zawsze odnaleźć. Występowała o dwudziestej trzeciej w kabarecie Jaskinia Aladyna. Czy zamierzał wrócić? Czy, przeciwnie, miała go już nigdy nie zobaczyć? Spoglądając z pogodą wstecz, Elvira Morales nieodmiennie dochodziła do wniosku, że nieznajomy, z którym pewnej nocy dzieliła białe światło reflektorów, zjawi się znowu i zdobędzie na odwagę, by do niej przemówić. Chowała w sercu obraz wysokiego, barczystego mężczyzny z początkami łysiny, ale za to z długimi bokobrodami i zadbanym wąsem. Choć nie dało się też wykluczyć, że jednak nie wróci i wszystkie jej nadzieje okażą się fatamorganą na wielkiej szarej pustyni dzielnicy Cuauhtemoc. A jednak wrócił, ich spojrzenia skrzyżowały się, kiedy śpiewała Dwie dusze i wbrew swoim zasadom schodziła pośród aplauzu z małej sceny, zmierzając w kierunku gościa, który czekał na nią przy stoliku 12A. Pastor Pagan. „Zatańczymy?” W głębi duszy uczyniła zakład. Ten mężczyzna sprawia wrażenie wyniosłego, bo jest nieśmiały. Dlatego teraz, trzydzieści trzy lata później, kiedy czuła, że ogromnieje inna pustynia, pustynia małżeńskiego życia, śpiewała Dwie dusze, wiedząc z góry, że Pastor jeszcze tego samego wieczoru zaprosi ją na dansing. Nie było już bezpretensjonalnych kabaretów, takich jak kiedyś. Zycie miejskie wykroczyło poza dawne granice. Nikt nie zapuszczał się do niebezpiecznych dzielnic. Młodzi wyprawiali się daleko, na peryferie. Starzy najlepiej się czuli w salonach salsy w dzielnicy Roma, tak swojskich, że część bywalców wchodziła wręcz na scenę, by zademonstrować swoje umiejętności taneczne. Tam właśnie zaglądali Elvira i Pastor, choć tańczyli tylko najwolniejsze i najbardziej melancholijne bolera. Posłuchaj. Wyznaję w tajemnicy, że naprawdę cię kocham. Ze jestem twoim cieniem, czy tego chcesz, czy nie. Gdy objęci kołysali się na parkiecie, jak w ów pierwszy wieczór, Elvira mogła zamknąć oczy i przyznać przed sobą, że porzuciła karierę i zgodziła się na małżeństwo tylko po to, żeby stać się niezastąpiona w domu. Inaczej nie było warto. Szybko odkryła (teraz o tym nie myśli, teraz tańczy przytulona do męża), że nie pracując już w kabarecie, może słowa swoich dawnych piosenek swobodnie wcielać w życie. Z gorzkim zdumieniem przekonała się, że mówią prawdę. W kabarecie śpiewała o czymś, czego nie doświadczała: o pokusie zła. Teraz bolero wracało, narzucając się niemal jak niepodważalna reguła. Powiedz, że to nieprawda, Elviro. Powiedz, że nie pokochałem cię powodowany tajemną rozpaczą, że bicie weselnych dzwonów nie stało się z mojej winy preludium do pustki tak głębokiej, iż zapełnić ją może jedynie żałosna tyrania domowego ogniska. Wydawać polecenia. Wymagać posłuszeństwa. Nigdy nie ulegać. Kryć się z ewentualną melancholią. Głęboko pogrzebać natrętny niepokój. Wymyślać małżeńskie strategie, byle tylko on, mąż, nigdy nie wyrzekł słów, których najbardziej się obawiała: „Nie jesteśmy już tacy jak kiedyś”. Nigdy tak nie powiedział. Odwiedzali dawne lokale ze złudną nadzieją, że „kiedyś” nie istnieje, że zawsze jest „teraz, terazik, te-raziczek”. Ona śpiewała, a on wiedział, gdzie ją znaleźć. Zawsze. Ona czekała. „Ma pani poruszający głos”. Wąsy. Bokobrody. Początki łysiny. Atrybuty prawdziwego mężczyzny. „Dziękuję panu”. To prawda, jako artystka estradowa miała poruszający głos. Jako żona i matka traciła go powoli na rzecz czegoś, co trudno było opisać. Czuła to. Może i mogła sobie w duchu powtarzać - tańcząc mocno przytulona do swego niegdysiejszego, obecnego, wiecznego amanta, do swojego mężczyzny, Pastora Pagana - że identyfikuje się teraz nie z doświadczonymi przez los kobietami z boler, lecz z żonami i matkami, które wciąż wydają rozkazy, choćby najdrobniejsze. Rozkazy, które są wypełniane. Ale sama myśl o tym wywołuje w Elvirze melancholię i niepokój. Elvira Morales nie pojmuje, dlaczego nie potrafi się pogodzić z prostą zwyczajnością rodzinnego życia, a właściwie dlaczego, godząc się z nią, czuje nostalgię za niedolą z piosenek, niedolą, której nie trzeba doświadczać, kiedy się o niej śpiewa, ale która kusi, gdy się śpiewać przestaje. „Nie poznaję samej siebie”, szepcze Elvira Pastorowi do ucha, kiedy tańczą objęci w „swojej jaskini”. Sama za sobą nie nadąża. Przypuszcza, że ani mąż, ani nikt inny by jej nie zrozumiał. Nigdy by nie powiedziała: „Żałuję. Powinnam była kontynuować karierę”. Nigdy też nie przeszłoby jej przez gardło coś równie melo-dramatycznego jak: „Matce i żonie należy się cześć”. Nigdy. Wołała co wieczór wyznawać miłość. Wyznawać miłość mężowi, wyznawać miłość Ablowi i Almie. Dzieci nie odpowiadały jej tym samym. Po wzruszeniu ramion i umykających spojrzeniach poznawała, że cały ten matczyny sentymentalizm wydaje im się niepotrzebny. Bolero było dla nich śmieszne. Dla Pastora, przeciwnie, muzyka była tym, czym być powinna. Kluczem do szczęścia. Wstępem do uczucia, jeśli nie uczuciem samym w sobie. Bolero. Natarczywe w swej słodyczy. Rzadkie, ale natarczywe. Tańcząc w półmroku romantycznego dansingu (zostało ich jeszcze kilka), Elvira zdawała sobie sprawę, że nie cierpi w mężu dokładnie tego samego, czego dzieci nie cierpią w niej. Koszmarnej czułostkowości, upodobania do kolorowych baniek, równie pustych i nietrwałych jak bombki na choince. Czy naprawdę trzeba wynosić swoją ckliwość i pretensjonalność na ołtarze, żeby zamaskować codzienną duchową pustkę, fakt, że to wszystko jest tylko przycięż-kim żartem, który potwierdza nas w obliczu nicości i odgradza od wszystkich: od innych i od siebie samych. Elvira Morales tańczy przytulona do męża, a Pastor Pagan mruczy jej na ucho: Jak długo będziemy udawać, że wciąż jesteśmy młodzi? Jak długo będziemy utrzymywać, że nasze dzieci nam zagrażają? Ze nas powoli duszą... Podczas ceremonii ślubnej pomyślała: „Mogę się rozmyślić. Ale tylko teraz. Potem stracę tę możliwość”. A on, zanim wrócą do swoich codziennych zajęć, do przygniatającej rutyny, do kolejnych odcieni obojętności, do roztrząsania prawdziwych lub zmyślonych win, szepnie jej na ucho, tańcząc przytulane bolero: „Kiedyś była w tym magia”.
Córł^a. Cztery wymęczone pary zbliżają się do mety. Do granicy z Gwatemalą. Jehova i Pepita wsiedli do pociągu, który jedzie nad rzekę Suchiate, a Jake i Mikę zdecydowali się na motocykle. Juan i Soledad, Indianie Tarahumara, wybrali drogę na skróty. Tylko Meksykanie ze Ciudad Juarez, ci, których dokooptowano w ostatniej chwili, przepad-li gdzieś w Oaxace, by, jak się później okazało, obżerać się mole negro w jakimś barze. Pół godziny od mety, w lesistym Chiapas, pociąg staje przed ułożoną na torach blokadą z drzew, a z gęstwiny wyskakuje dziesięciu czy dwunastu wyrostków. Ogolonych na łyso, gołych od pasa w górę, ze łzami wytatuowanymi na piersiach. Głos z offu skrupulatnie podkreśla te szczegóły. Twierdzi, że to z pewnością jeszcze jedna przeszkoda przewidziana w konkursie. Element widowiska. Nie ma racji. Pięciu lub sześciu chłopców wchodzi z karabinami maszynowymi do pociągu i zaczyna strzelać do pasażerów. Jehova i Pepita giną na miejscu. Amerykanie Jake i Mikę zjawiają się niczym jeźdźcy z westernu, widzą, co się dzieje, zsiadają z motocykli, rzucają się na zabójców z pięściami. Nie dają rady. Czterej łysi celują do nich z karabinów. Gringos padają martwi. Krew leje się strumieniami. Indianie Juan i Soledad wyczuwają ją z daleka. Mają nosa, jeśli chodzi o przemoc. Przez całe wieki cierpieli ją z rąk białych i Metysów.
Ostrożność wyssali wraz z mlekiem matki. Omijają pociąg. Wybierają inną drogę do granicy. Wygrywają. W swoich indiańskich strojach zrobią furorę na statku, który zabierze ich w rejs po Karaibach. „Nigdy nie byliśmy nad morzem”, mówią, odbierając nagrodę. Alma Pagan gasi ekran. Nie wie, kiedy znowu go włączy. Tak czy owak czuje się lepiej poinformowana od rodziców. Oni prawie nic nie wiedzą. Więc jaki mogą mieć autorytet u niej i u jej brata Abla? Na tę myśl, sama nie rozumiejąc dlaczego, poczuła się bardziej bezbronna niż kiedykolwiek.
Syn. Abel Pagan idzie ulicą wzdłuż murów zabazgra-nych graffiti. Na każdej ścianie Mara Salvatrucha zapowiada, że rozpęta wojnę w mieście. To młodzi z Ameryki Środkowej, uchodźcy z Salwadoru i Hondurasu. Abla zalewa żal na widok tej graficznej przemocy, która tak szpeci miasto. Chociaż Meksyku nie da się już chyba bardziej zeszpecić. A graffiti jest zrozumiałe dla wszystkich. Brzydota wokół przyprawiła go o rozpacz. Nic się nie dało na nią poradzić. Dotarł do stacji metra. Postanowił nie płacić za bilet i przeskoczył przez bramkę. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Poczuł się wolny. Zatłoczony pociąg ruszył.
Szef. Czytając te linijki, Leonardo Barroso nie okazuje żadnych emocji. Jego kamienna twarz najdobitniej świadczy o pogardzie. „Słuchaj, Abel. Nie ma już u nas ludzi niezastąpionych. Zrozum, chłopcze. Nowe technologie sprawiają, że produkcja rośnie, a pozycja pracownika słabnie. Jeśli ci coś proponuję, powinieneś się czuć wyróżniony. Masz tu stałą, pewną posadę. Ale jednego nie będę tolerował: kaprysów. Żadnych buntów. To cena za przywilej współpracy ze mną. Z Leonardem Barroso. Jasne? Wybór należy do ciebie. W tę lub we w tę. Nie jesteś mi potrzebny.
Firma będzie się rozwijać, z tobą czy bez ciebie. Chociaż, szczerze mówiąc, bez ciebie lepiej. Cały czas pamiętaj, że każde stanowisko to przywilej, bo ty, Abel, jesteś tu całkowicie zbędny”.
Ojciec i matĄa. Nie opisuję Elviry, bo w moich oczach zawsze jest taka sama jak w dniu, kiedy ujrzałem ją po raz pierwszy, śpiewającą bolero Dwie dusze.
Equisita urodziła na ulicy
Połowa takich jak ona jest w ciąży
Mają od dwunastu do piętnastu lat Ich dzieci od zera do sześciu
Niektóre mają też szczęście
Ronią bo dostają takie lanie
Ze płód wyskakuje piszcząc ze strachu
Lepiej jest w środku czy na zewnątrz?
Nie chcę tu być mamuniu
Lepiej wyrzuć mnie do śmieci matko
Nie chcę się urodzić i rosnąć na głupka
Bez mycia mateczko bez jedzenia matko
Żywiąc się alkoholem matko marihuaną matko
Klejem matko butaprenem matko chemo kokainą matko Benzyną matko
Twoje piersi napęczniałe benzyną matko
Zieję ogniem z ust którymi je ssałem matko
Kilka centavos matko
Na skrzyżowaniach matko
Usta pełne benzyny wyssanej z twoich piersi matko Płonące usta wypalone
Spopielone usta dziesięciolatka Jak mam się lubić matko? Nie nienawidzę cię Nienawidzę samego siebie Znaczę mniej niż psie gówno matko Znaczę tyle ile wyrwę pazurami Pazernymi pazurami złodziejskimi pazurami bandyckimi pazurami matko
Jeśli jeszcze żyjesz matko
Jeśli mnie jeszcze troszeczkę kochasz
Każ mi proszę żebym choć odrobinkę pokochał samego siebie
Słowo że się nienawidzę
Znaczę mniej niż psie rzygowiny gówno muła włos w dupie wyrzucone gacie zgniła brzoskwinia sczerniała skórka banana
Mniej niż beknięcie pijaka Mniej niż pierd policjanta Mniej niż kurak bez głowy Mniej niż zwiotczały kutas starucha Mniej niż obwisłe pośladki kurwy mniej niż plwocina wielbłądnika mniej niż goły tyłek pawiana w zoologu mniej niż mniej mamuniu nie pozwól żebym się zabił własnymi rękami powiedz mi coś żebym się poczuł zajebistym spryciarzem matko pomóż mi się tylko stąd wydostać czy tak już będzie zawsze?
popatrz na moje paznokcie całe czarne popatrz na moje posklejane ropą oczy popatrz na moje łuszczące się usta popatrz na czarny śluz na moim języku
popatrz na żółty śluz w moich uszach popatrz na mój zielony brudny pępek matko zabierz mnie stąd
co takiego zrobiłem żeby tu skończyć? Ryjąc gryząc drapiąc płacząc
co takiego zrobiłem?
xxxxxquisita
1. Od czasu do czasu mój ojciec pił i śpiewał pieśni cris-teros.
2. Lubił przypominać bohaterskie czyny swego ojca, a naszego dziadka, z okresu wojny Chrystusa Króla, kiedy to katolicy z Jalisco powstali zbrojnie przeciw „ateistycznym” prawom narzuconym przez rewolucję meksykańską. Najpierw pił i śpiewał, potem snuł wspomnienia, a wreszcie napominał:
- Oby poświęcenie waszego dziadka Abrahama Bue-naventury nie poszło na marne.
Bo podobno dziadek Abraham został w 1928 roku pojmany przez oddziały rządowe i rozstrzelany w Sierra de Arandas, miejscu, jak powiadają, dość posępnym i spustoszonym.
- W sumie kolej już była na niego. Tyle razy mu się wcześniej udawało...
Nasz ojciec Izaak mówi, że dziadek Abraham bywał okrutny, ale bywał i litościwy. Jak to na wojnie. W potyczce pod Rincón de Romos padło wielu żołnierzy przeciwnika. Dowódca, generał Trinidad de Anda, rozkazał dziadkowi
Abrahamowi przejść się z pistoletem w dłoni wśród trupów i uważnie je policzyć.
Wszyscy byli martwi na amen. Poza jednym, który leżąc w pyle, spojrzał na dziadka i poprosił: zmiłuj się, ja też jestem chrześcijaninem. Dziadek Abraham minął biedaka, ale zanim zrobił dwa kroki, zatrzymał go głos generała:
- Buenaventura, wracaj i dobij tego żołnierza.
- Generale, ja...
— Bo jeśli go nie zabijesz, to ja zabiję ciebie.
W naszej rodzinie takie historie opowiadało się wciąż od nowa. Dzięki temu były nieustannie obecne. Inaczej uległyby zapomnieniu. A tego nie zniósłby mój ojciec Izaak. Cała rodzina Buenaventurow miała być żywym mauzoleum poświęconym pamięci poległych w tamtej krucjacie. Tak już zamierzchłej, bo zaczęła się przecież w 1925, a skończyła w 1928 roku. Ale tak aktualnej jak radiowe wiadomości na naszym samotnym ranczu w Los Camilos, dokąd nie docierają gazety i gdzie dawniej nawet radio trzaskało, krztusiło się, a czasem wręcz milkło. Brakujących informacji dostarczało niedzielne kazanie (w połączeniu z codziennym przywoływaniem przeszłości).
Nasz ksiądz nieodmiennie wynosił pod niebiosa criste-ros i piętnował masonów (gdzież oni?), komunistów (kto to?) i pozostałych bezbożników, w szczególności przysyłanych ze stolicy nauczycieli, synów Lucyfera, i nauczycielki, socjalistyczne dziwki.
- Jakby do modlitwy czy pracy przy wołach potrzebny był komuś alfabet! — zaczynał ów jegomość, po czym dla wzmocnienia efektu zawieszał głos i wybuchał: — Dobry chrześcijanin potrzebuje tyko różańca na szyi i pistoletu w ręce!
Mój ojciec pił i śpiewał. Czuł się winny, że ominęła go wojna. Przyszło mu żyć w czasach, kiedy tu u nas, w regionie Los Altos de Jalisco, panował spokój i dobrobyt. Wojna była okrutna. Rząd wysiedlał całe wioski i wysyłał ludzi do obozów, skąd wracali tylko nieliczni. Podobno połowa zamieniła się w widma.
— Szli wygłodniali, w długich kolumnach, wyjąć jak psy - opowiadał mój ojciec Izaak. - Sklepikarze pozamykali składy na kłódki i łańcuchy, więc tamci w furii zniszczyli zbiory, żeby nie było co sprzedawać. Okaleczyli też zwierzęta - dodawał, a jego cichszy nagle głos ginął w zawsze wilgotnych, pozlepianych wąsach.
Siadał u szczytu stołu w jadalni, z pięcioma ogromnymi kluczami w dłoni, ustawiwszy fotel na metalowej płycie kryjącej wejście do tajemniczej, zamkniętej na pięć spustów piwnicy, do której nikt poza nim nie miał dostępu.
Patrzył na nas, swoich czterech synów - na Łukasza, Jana, Mateusza i na mnie, Marka - ochrzczonych tak, jak mówił, aby raz na zawsze przejść od Starego do Nowego Testamentu. W przeciwnym wypadku, wyjaśniał naszej matce Angelines, musiałby nas nazwać Ezaw lub Jakub, co byłoby jednak z gruntu problematyczne, jako że biblijny Jakub miał trzynastu synów, a nasz ojciec tylko czterech. Jego decyzja o zmianie Testamentu uratowała mnie i moich trzech braci przed noszeniem imion takich jak Issa-char, Zebulon czy Zilpa.
Niech żyje Nowy Testament, powiedziałem sobie i od dzieciństwa zastanawiałem się, czy nie ma aby Trzeciego Testamentu. Skoro historia idzie naprzód, jaki jest Obecny Testament?
Po wojnie rewolucyjne reformy rolne wcielano w życie nader wybiórczo albo też nie wcielano ich wcale. Już nie było „hacjend”. Teraz określano je mianem „rancz”. I wystarczyło powoli łączyć nabywane pod różnymi nazwiskami skrawki ziemi, żeby dochrapać się całkiem sporego gospodarstwa. A czasem nawet zwyczajnie odtworzyć dawne latyfundium.
Ojciec ze swoim majątkiem Los Camilos znalazł się pośrodku dzięki przychylności kolejnych burmistrzów, gubernatorów i innych wysokich urzędników z rządowej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej, która jak wielki polityczny parasol osłaniała ludzi o najrozmaitszych przekonaniach, począwszy od ultrakonserwatywnych katolików, a skończywszy na fałszywych marksistach. Tych pierwszych, najczęściej synów poważanych cristeros, lud określał wyjątkowo obraźliwym mianem. Ci drudzy byli niby rzodkiew: czerwoni z wierzchu, a biali w środku.
Niewykluczone, że w oczach mojego ojca spuścizną po okrutnej wojnie religijnej był obowiązek naprawienia szkód, tak by można było wreszcie zapomnieć o widoku twarzy i murów naznaczonych przez choroby i pociski.
Zamiar się powiódł. Mojemu ojcu przypadł zaszczyt odzyskania bogactwa bez wyrzekania się wiary. Gdy tylko my, jego czterej synowie, odrośliśmy od ziemi, zaczął nas zaznajamiać z ranczem, nazwanym Los Camilos na pamiątkę zgromadzenia założonego w 1586 roku w Rzymie z myślą o opiece nad umierającymi.
- Bo i ta ziemia umierała, a odrodziła się dopiero wraz z odrodzeniem wiary.
Stada bydła. Rozległe pola. Ziemie w całości należące do Izaaka Buenaventury i jego czterech synów. Od Sierra del Laurel po granicę z Aguascalientes nie było bardziej produktywnego, lepiej zarządzanego i wyraźniej odgrodzonego od innych rancza niż Los Camilos, majątek, którym pewnego dnia mieli się podzielić synowie Izaaka, wnukowie Abrahama.
Ojciec pokazywał nam — Janowi, Łukaszowi, Mateuszowi i mnie, Markowi - każdy skrawek swych posiadłości, zagrody dla bydła, zagony kukurydzy, uczył nas, jak opiekować się źrebnymi klaczami i odliczać fanegas, ale ostrzegał też, że to kraina silnych gradobić, węży, akacji i nopali, których wielkie sylwetki przywodziły na myśl czujnych strażników.
Taka więc była nasza ziemia i w moich młodzieńczych oczach zakrawało na cud, że przetrzymała wszystko, zarówno wojnę, jak i pokój, jako że i jedno, i drugie potrafi zdławić życie, którego istotą nie jest ani walka, ani gnuśność, lecz ciągła uwaga, by nie popaść w żadną z tych skrajności. Wystarczyło obserwować i kochać tę ziemię, żeby poczuć w duszy krzepką równowagę, właściwą zacnym ludziom, świadomym możliwych upadków i niechętnym przedwczesnej chwale. Przyroda Los Altos de Ja-lisco jest dyskretna, powściągliwa i oszczędna, podobnie jak mowa i powierzchowność tutejszych mieszkańców.
A jednak z zagród dla bydła i z kukurydzianych pól, z sunących w powolnym pośpiechu chmur, z huku uwięzionego po jaskiniach wiatru emanowała jakaś utajona moc, która nie pozwalała mi żyć w spokoju, bez ambicji, a może wręcz buntu. Kiedy góry podchodzą pod okna, podnosi się pszenica, kurczą zarośla i zielenieją gęste korony buków, człowiek ulega przemianom zgodnym z rytmem natury, a zmysły karmią się zapachami i smakami wsi, sycą zapachem dymu i dziegciu, i stajni, a czasem także widokiem dostrzeżonych w przelocie motyli, oślepiających niby wielobarwne błyskawice, delikatniejszych od tęczy, dających, zdawałoby się, znaki: chodź z nami, Marku, chodź, daj się poprowadzić...
Ale mój ojciec wrósł w tę ziemię, a ściślej mówiąc, w swoje miejsce u szczytu stołu, i siedział tam z kluczami od piwnicy w dłoni, patrząc na nas surowo i powtarzając, że jeśli dziadek Abraham zginął za religię, to jego synowi i nam, jego wnukom, wypada zadośćuczynić tamtej ofierze i poświęcić się Bogu.
- Dlatego postanowiłem, że każdy z was, skończywszy lat osiemnaście, pojedzie do Guadalajary i wstąpi do Seminarium Wiecznej Boleści, aby w stosownym czasie przyjąć święcenia i oddać życie służbie bożej.
Ojcowski wzrok tłumił w zarodku każdą odpowiedź, protest czy bardziej osobistą opinię.
- Ty pojedziesz pierwszy, Marku, ponieważ jesteś najstarszy. Zauważyłem też, że masz powołanie, bo często pościsz.
Nie rozwiewałem jego złudzeń. Owszem, jadłem mało, ale tylko dlatego, że jestem gruby i chciałem schudnąć, żeby podobać się dziewczynom z wioski. Ale nic nie powiedziałem. Spuściłem potulnie głowę i pozwoliłem ojcu ciągnąć bohaterskie wspominki.
- Ostatnim życzeniem dziadka Abrahama było, żeby przed egzekucją przez cały dzień nie dawali mu pić i pozwolili się wysikać, zanim stanie pod ścianą.