Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybuch superwulkanu w Azji Południowej powoduje gwałtowne zmiany klimatyczne na całej Ziemi. Cywilizacja chyli się ku upadkowi i tylko nieliczni są w stanie przetrwać falę kataklizmów.
Od erupcji mija trzydzieści lat. Ci, którzy przeżyli, usiłują zbudować dla siebie i swoich dzieci nowe życie na gruzach dawnego świata, ale porządek, jaki panuje po katastrofie, okazuje się wyjątkowo brutalny. Silny ma zawsze rację, a władzę dzierżą najbardziej bezwzględni ludzie.
Pandora ma siedemnaście lat i mieszka z ojcem wysoko w górach. Prowadzą proste i spokojne życie, z dala od zniszczeń i chaosu. Gdy jednak mężczyzna zostaje zmuszony do pracy jako lekarz dla lokalnego watażki, dziewczyna postanawia wyruszyć w nieznane i uwolnić bliską jej osobę. Po raz pierwszy na własnej skórze przekona się, czym jest kłamstwo, nieufność i przemoc. Mimo wielu wyzwań zda sobie również sprawę z niezwykłej siły przyjaźni oraz miłości – i to w chwili, gdy najmniej się będzie tego spodziewać.
"Wulkaniczna zima" to pierwszy tom serii o przygodach Pandory, która nie tylko próbuje stawić czoła postapokaliptycznej, okrutnej rzeczywistości, ale także stara się odnaleźć własne miejsce w niepewnym świecie i ocalić chociaż cząstkę swego człowieczeństwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Vulkanvinter
Przekład z języka duńskiego: Edyta Stępkowska
Copyright © Christian Engkilde, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Manfred Christiansen
Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz
Korekta: Aneta Iwan
ISBN 978-87-0238-148-1
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Wszystkim silnym dziewczynom i kobietom mojego życia
Fragment dziennika Tristana Falka
25 sierpnia 2037
Dziś słońce nie wstało. Szara mgła, która od kilku dni przesłaniała niebo, zgęstniała tak, że nie przepuszcza już światła. Jest tak, jakby od rana do wieczora trwał zmierzch. Nie wiem, czy to przez te ciemności, ale pogoda również znacznie się pogorszyła. Najpierw rozpętała się wichura, a później zaczął padać deszcz. Woda, która leje się strumieniami, jest prawie czarna i lepka, ma w sobie cząsteczki popiołu.
Staram się być dobrej myśli. Staram się nie tracić wiary, że to wszystko minie i za parę tygodni znów pokaże się słońce. Ale coś we mnie krzyczy, że to koniec. Erupcja Toby unicestwi nas wszystkich, ludzi, zwierzęta i rośliny. Obawiam się, że to koniec świata.
20 lat po erupcji
Krew barwiła śnieg na czerwono.
– Bolało ją? – spytała Pandora. Głaskała szorstką sierść sarny, jakby chciała ją uspokoić, chociaż zwierzę było martwe. Bardziej chyba próbowała uspokoić samą siebie.
– Nie. Kula trafiła w serce. Wtedy zwierzę umiera od razu – zapewnił ją Tristan i uśmiechnął się do córki.
Podał jej sznur, a ona rozwinęła go ostrożnie, żeby się nie splątał. Uwielbiała swojego tatę i towarzyszyła mu we wszystkim, ale na polowaniu była po raz pierwszy.
– I tak mi jej żal.
Tristan wyjął nóż myśliwski i starannie rozciął brzuch zwierzęcia, żeby wyjąć wnętrzności.
– Przyroda nas karmi i chociaż sarna jest śliczna z tymi wielkimi, ciemnymi oczami, to ona też jest częścią przyrody. Zabiliśmy ją tylko dlatego, że potrzebujemy jej mięsa i skóry. Bez mięsa, które daje siłę, i skór, które chronią przed zimnem, sami umrzemy.
Pandora pokiwała głową i ziewnęła. Wstali przed świtem, a potem długo wędrowali po górach, zanim znaleźli odpowiednie miejsce, żeby się zaczaić. Zaszli tak wysoko, że choć była wiosna, musieli brnąć przez zaspy.
– Świetnie się dziś spisałaś – pochwalił ją Tristan, myjąc w śniegu brudne od krwi palce. – Kiedy się zasadzaliśmy, nawet nie pisnęłaś, chociaż ranek był mroźny. A gdy miałem strzelać, zachowywałaś się ciszej od myszy. Polowanie wymaga cierpliwości i ty się nią wykazałaś. Zresztą co ja mówię, masz sześć lat, jesteś już dużą dziewczynką.
– Siedem! – zaprotestowała Pandora. – Tato, dziś są moje urodziny!
– Dziś? Naprawdę? Rany, całkiem zapomniałem. – Tristan teatralnie klepnął się w czoło. I zaraz się uśmiechnął. – I co? Dostałaś jakieś prezenty?
– Nie-e. Tato, przecież wiesz. – Uwielbiała, kiedy się z nią droczył. – Dostanę, dopiero kiedy spotkamy się z mamą. Sama tak wczoraj powiedziała.
– Ach tak. Czyli nie chcesz dostać prezentu już teraz?
– A mama? – Pandorze nie podobało się, że miałaby zrobić inaczej, niż umawiała się z mamą.
– Powiedzmy, że to taki mały niezapowiedziany dodatkowy prezent za to, że tak dzielnie mi dziś pomagałaś – wyjaśnił Tristan i wyjął podarunek z torby myśliwskiej. Był to podłużny przedmiot zapakowany w starą, pożółkłą gazetę przewiązaną cienkim rzemykiem.
– Wszystkiego najlepszego, Pando.
Pandora zrobiła wielkie oczy, przyjęła prezent i ostrożnie odpakowała. Nóż myśliwski, tak samo duży jak nóż taty. Tylko całkiem nowy. Na lśniącym ostrzu nie dało się zauważyć żadnej rysy, a drewniany trzonek był idealnie gładki. Do tego wykonana ze skóry licowej pochwa, którą można było przypiąć do paska.
Od razu było widać, że ten nóż wykonano w dawnym świecie, przed kataklizmem.
Wcześniej Pandora tylko raz dostała coś nowego, co pochodziło z dawnego świata. Była to lalka w wyblakłym różowym pudełku z okienkiem z przezroczystego plastiku z przodu. Otrzymała ją cztery lata temu i wówczas jeszcze nie rozumiała, jakie to wyjątkowe dostać coś nowego. Chociaż bardzo o nią dbała, lalka szybko straciła włosy. Po tym, jak Toba rozsiała po świecie śmierć i zniszczenie, zachowały się nieliczne rzeczy.
– Dziękuję. – Przymocowała sobie nóż do paska i popatrzyła na niego z dumą. Mocno przytuliła tatę. Poczuła jego siwy zarost na policzku, a w nosie przyjemną woń dymu z ogniska i potu, którymi zawsze pachniały jego ubrania i włosy. To już były najlepsze urodziny w jej życiu.
Kiedy szykowali się do drogi, zabierając zdobycz, słońce wreszcie wyłoniło się znad gór po przeciwległej stronie doliny. Pandora najchętniej trochę by się tu pokręciła, poszukała jakiejś gałęzi, którą mogłaby ponacinać nowym nożem, ale wiedziała, że nie ma na to czasu. Zamiast tego pomagała ojcu na tyle, na ile umiała.
Martwe zwierzę owinęli w starą krowią skórę, którą Tristan związał sznurem, żeby móc ją za sobą ciągnąć po śniegu. Drugą, krótszą linę przywiązał do tłumoka specjalnie dla Pandory, żeby pomogła transportować sarnę.
– Wracamy do domu? – spytała, kiedy wyruszyli.
– Nie. Z mamą spotkamy się przy szklarniach. Podobno wyrosło sporo pysznych warzyw, z których będziemy mogli ci przygotować wyjątkową kolację urodzinową.
– Zjemy potrawkę z królika?
– Tak, to twoje ulubione danie, prawda?
– Prawda! I piernik!
– Właśnie, piernik – przytaknął tata i aż się oblizał.
Wlokąc za sobą sarnę, nie szli już tak szybko jak wcześniej. Ścieżkę schodzącą z góry Pandora znała świetnie. Szklarnie znajdowały się na zboczu, kawałek wyżej niż niewielkie miasto, Citta Bianca, w którym mieszkali.
Przez dłuższy czas szli czymś, co kiedyś było drogą, a teraz przypominało koleinę biegnącą przez las. W wielu miejscach była zarośnięta krzakami i drzewami, a czasem zupełnie przysłaniały ją powalone drzewa. Musieli wówczas obchodzić przeszkody i nadkładać drogi, zanim mogli wrócić na szklak.
Po godzinie dotarli do szerszego traktu. Tristan położył dłoń na ramieniu Pandory. Dziewczynka uklękła i zaczekała obok sarny, a jej ojciec wyszedł na środek zaśnieżonego szlaku.
– To ślady skutera śnieżnego – oznajmił.
– Świeże?
– Z wczoraj. W kierunku doliny. I nie ma śladów powrotnych.
– To może po prostu przejdziemy przez drogę i będziemy schodzić dalej zboczem? – zaproponowała Pandora.
– Dobry pomysł. – Ojciec poklepał ją po plecach. Zmusił się do uśmiechu, ale po zmarszczkach na jego czole dziewczynka zorientowała się, że nie jest tak spokojny, jakiego próbuje udawać.
Chciała zapytać, kto mógł tędy jechać skuterem, ale tego nie zrobiła. Wcześniej tylko dwa razy widziała skuter śnieżny, a w ich mieście nikt takiego nie miał.
Szli dalej przez jakąś godzinę. Tristan przyśpieszył i jego córka co jakiś czas musiała podbiec, żeby za nim nadążyć. Zaczynały ją boleć nogi, ale się nie skarżyła.
Dochodziło południe, kiedy zgrzani i zmęczeni dotarli do szklarni. Tu czuła się jak w domu. Do szklarni zaglądali co najmniej raz w tygodniu. Mama powiedziała, że kiedyś było tu centrum ogrodnicze, gdzie uprawiano rośliny o przepięknych kwiatach. Pandora nie bardzo wiedziała, na co komu rośliny, których nie można jeść. Nie rozumiała wielu spraw dawnego świata. Teraz większość szyb w szklarniach była strzaskana, ale jej rodzice wraz z częścią pozostałych mieszkańców miasta z tych szyb, które ocalały, wspólnymi siłami zbudowali jedną szklarnię. Dzięki temu, choć w tej okolicy przez pół roku leżał śnieg, mogli uprawiać pomidory, ogórki, kapustę, paprykę, winogrona i ziemniaki.
– W sumie nie musimy jej ciągnąć całą drogę, skoro i tak będziemy tędy wracać – zauważył Tristan i wskazał jeden z rozwalających się domów, które mijali po drodze. Dom miał jeszcze dach i drzwi, za to wszystkie okna były powybijane, a ściany od zewnątrz porastały pnącza. Tak wyglądała większość budynków, które Pandora widywała w ich stronach: jak bezużyteczne ruiny, dawno pokonane przez żywioły. Tristan powoli otworzył drzwi i wciągnął zwierzę do miejsca, które dawniej było kuchnią. Zostawił je tam na podłodze.
– Poszukajmy mamy – zaproponował. – Powinna być w szklarni.
Pandora rzuciła się biegiem w tamtym kierunku, pochwa z nowym nożem obijała jej się o udo. Pobiegła przez ruiny miasteczka i skierowała się w górę wąską, krętą ścieżką do szklarni położonych kawałek wyżej. Całkiem zapomniała, że bolały ją nogi. Chciała jak najprędzej pokazać mamie niezapowiedziany prezent-nagrodę.
Dotarła do dużej szopy i stanęła jak wryta. Przy szklarni stało dwóch mężczyzn. Byli ubrani na czarno i mieli ciemne okulary. Z całą pewnością nigdy wcześniej ich nie widziała. W ich mieście nikt się tak nie ubierał. Gdy podeszła bliżej, dostrzegła trzeciego mężczyznę, klęczącego między tamtymi dwoma. Miał na sobie czarną skórzaną kurtkę. Pandora zapamiętała, że kurtka miała lśniące metalowe guziki wzdłuż szwów. To były ubrania z dawnego świata. Na plecach było jeszcze więcej takich guzików. Mężczyzna się poruszył i wtedy się okazało, że guziki układają się w kształt trupiej czaszki. A spodnie miał zdjęte do połowy? Pandora już miała pobiec z powrotem do taty, gdy usłyszała przerażony krzyk mamy. Podeszła bliżej.
Mama leżała na ziemi pod mężczyzną z czaszką. Tamci ją przytrzymywali i rozszarpali jej ubranie.
Naraz Pandora usłyszała ryk wściekłości. Przestraszona, odwróciła się i ujrzała tatę. Nigdy nie słyszała w jego głosie takiego gniewu.
Mężczyźni natychmiast odwrócili się w ich stronę.
– Anna! – krzyknął Tristan w panice i rzucił się w stronę mężczyzn, ale nagle zamarł. Cofnął się kilka kroków w stronę Pandory, klęknął przed nią i przyciągnął ją do siebie. Powiedział coś, czego nie zrozumiała.
Ponad ramieniem taty dziewczynka widziała, jak tamten z czaszką krzyknął coś do pozostałych i machał rękami w stronę Pandory i jej taty. Ale głównie patrzyła na mamę. Na jej twarzy malował się strach. Nawet z takiej odległości było widać, że policzki mamy są mokre od łez.
Kiedy mężczyzna z czaszką patrzył w ich stronę, mama Pandory wyjęła z cholewki buta niewielki nóż. W tej samej chwili mężczyzna ponownie odwrócił głowę w jej stronę. Ona zamachnęła się nożem i na twarzy mężczyzny, od oka aż do ust, pojawiła się czerwona linia.
– Pandoro, słuchasz mnie? – tata lekko nią potrząsał.
Wszystko działo się tak szybko. Chciała sprowadzić pomoc, ostrzec tatę, żeby tam nie szedł, ale nie zdołała powiedzieć ani słowa.
– Schowaj się w tamtym domu. Uciekaj, Pandoro, uciekaj!
Pandora biegła najszybciej, jak umiała. Gdy dotarła do szopy, obejrzała się za siebie.
Mężczyzna z czaszką i czerwoną kreską na twarzy z niebywałą prędkością machał nożem w górę i w dół. Za każdym razem, gdy unosił ostrze, kapały z niego czerwone krople. Ciało mamy już było nieruchome. Jak ciało sarny trafionej prosto w serce.
Pandora poczuła pustkę, jakby to jej rozcięto brzuch i wyjęto z niego wnętrzności. Nic już nie będzie jak dawniej. Mama nie żyje. Nagle przypomniała sobie, co powiedział tata.
Pobiegła dalej.
10 lat później (30 lat po erupcji)
– Kurczę – mruknęła Pandora. Pułapka była zatrzaśnięta, ale pusta. To mogło oznaczać, że albo zatrzasnęła się samoczynnie, albo coś ukradło przynętę. Coś lub ktoś. Pozostało liczyć, że następna pułapka okazała się skuteczna, bo wkrótce zacznie się zima i będzie naprawdę trudno zdobyć mięso.
Pandora zerwała się na równe nogi i pobiegła dalej przez las. Zastawiona pułapka na zwierzynę oznaczała, że ktoś wróci w to miejsce, żeby ją sprawdzić. Już jej się zdarzyło, że została napadnięta od tyłu, gdy zabierała zdobycz, i nie skończyło się to najlepiej.
Biegnąc, tak naprawdę wykonywała serię krótkich skoków z szybkimi zmianami kierunku i zwinnymi wymykami, jakby była uciekającym jeleniem. Patrzyła cały czas przed siebie, żeby widzieć, gdzie stawia stopy i w ten sposób uniknąć skręcenia kostki albo potknięcia się o konar, ale próbowała jednocześnie patrzeć nieco dalej w przód. Chociaż lasy porastające zbocza gór wydawały się nieprzebyte, ona wiedziała, że nie jest tu sama. W ciągu ostatnich dziesięciu lat boleśnie się przekonała, że musi stale mieć się na baczności.
Utrzymywała szybkie tempo, ale pilnowała, żeby nie dostać zadyszki. Gdy znalazła się już blisko następnej pułapki, zwolniła i podeszła do niej niemal na palcach. Dłoń instynktownie powędrowała do noża myśliwskiego przy pasku. Z drugiej strony Pandora miała mały toporek do nieco większych zadań. Przytroczyła też do paska sakiewkę z najpotrzebniejszymi rzeczami: osełką, różnymi sznurkami, krzesiwem i małym zestawem pierwszej pomocy.
W lesie panowała cisza. Niekoniecznie było to dobrym znakiem.
Pandora najczęściej polowała, zastawiając pułapki. Ta była całkiem prosta, składała się z dużego płaskiego kamienia wspartego na kilku patykach. Gdy zwierzę dotknęło przynęty na jednym z patyków, kamień się przewracał i je przygniatał.
Pułapka była zamknięta.
Rozejrzała się po raz ostatni, zanim do niej podbiegła. Pod kamieniem leżał zając. Miał miękkie futro, byłoby dobrze, gdyby kamień nie uszkodził skóry. Mocno przytrzymując zwierzę jedną ręką, drugą nieznacznie uniosła kamień i wyjęła spod niego zająca. Jeszcze żył, więc szybkim ruchem skręciła mu kark, żeby dłużej nie cierpiał.
Dawniej, gdy była mała, na samą myśl o śmierci małego białego zajączka miałaby łzy w oczach. Wydawało jej się, że to było wieki temu. W jakimś innym życiu, takim, w którym tylko włóczyła się za swoim tatą i nie miała żadnych zmartwień. Dziś śmierć stanowiła dla niej naturalną część życia. Zając umarł, żeby ona mogła przetrwać.
Zabrała zwierzę i biegiem oddaliła się od pułapki. Z sakiewki wyjęła pleciony sznur i owinęła nim zdobycz. Zarzuciła ją sobie na plecy, żeby zyskać swobodę ruchów. Młoda kobieta ze świeżym pożywieniem wciąż była łatwym celem.
Pora wracać do domu.
Citta Bianca, miasteczko w dolinie, leżało całkiem blisko, ale Pandora już dawno tam nie mieszkała. Zamiast w dół skierowała się ku górze, gdzie na zboczu stało niewielkie skupisko opuszczonych domów.
Początkowo droga prowadziła przez gęsty las. Należało iść ścieżkami wydeptanymi przez zwierzęta i zrębami wykonanymi w dawnych czasach na potrzeby sieci elektrycznej. Potem Pandora wyszła z lasu na teren usiany skałami, gdzie zdołały wyrosnąć tylko nieliczne drzewa. Zatrzymała się na chwilę przy strumieniu i ugasiła pragnienie. Spryskała twarz zimną wodą i zastanowiła się, jaką trasą pokonać ostatni fragment. Znała tę górę jak własną kieszeń. Każdy występ skalny, każdą szczelinę i każdy zagajnik. Zdecydowała się na bezpieczną drogę przez las.
Po kolejnych piętnastu minutach biegu znalazła się na miejscu.
Kiedyś była to urokliwa osada z zapierającym dech w piersiach widokiem na góry. Obecnie domy były w mniejszym lub większym stopniu zniszczone przez śnieżyce i burze, które przechodziły tędy rok w rok.
Na krętej drodze biegnącej przez środek zabudowań Pandora czuła się zbyt widoczna i bardziej narażona na atak. Lubiła mieć przewagę pozostawania niezauważoną i dlatego zawsze wybierała inną trasę. Domy o mniejszej ekspozycji, położone bardziej w głębi, były w lepszym stanie, a ona znała ścieżkę, która między nimi prowadziła.
Z zającem na plecach wbiegła po kilku stopniach i bezszelestnie zniknęła w pierwszym z domów. W środku kolejne schody prowadziły na piętro. Wyminęła je, przebiegła przez salon i wyszła oknem. Natychmiast uklękła i nasłuchiwała w bezruchu. Nic. Przeszła przez mur, który był prawie tak wysoki jak ona. Miała silne ramiona, bez trudu się podciągnęła i przerzuciła nogi na drugą stronę. Żeby wejść do następnego domu, musiała wskoczyć na metalową beczkę i wejść przez wysoko położone okno. Znalazła się w kuchni. Krzesła leżały na podłodze, a jedna noga stołu była pęknięta. W tych szafkach, które jeszcze się nie rozpadły, nadal stały talerze i filiżanki. Na ścianie wisiały wyblakłe zdjęcia ludzi, o których Pandora nic nie wiedziała i którzy najprawdopodobniej od dawna nie żyli. Pobiegła dalej, do drzwi i do następnego domu.
Weszła do środka i znieruchomiała. Co to było? Coś skrzypnęło? Może to tylko wiatr?
Powoli przeszła korytarzykiem do dużego pomieszczenia, które zajmowało niemal cały parter domu. Za oknem widziała las.
Ledwie ruszyła z miejsca, kiedy kątem oka dostrzegła jakąś postać. Ktoś rzucił się na nią ze schodów i powalił ją na podłogę.
Przewróciła się na plecy i mocno uderzyła napastnika łokciem. Usłyszała cichy jęk i jednocześnie poczuła, jak rozluźnia się ręka, która trzymała ją za ubranie. Pandora poturlała się kawałek i skoczyła na nogi, ustawiając się w półprzysiadzie, przodem do napastnika. Ręce trzymała w pozycji obronnej, gotowa odeprzeć nieuchronny atak.
Przed nią stała szczupła kobieta w wytartych skórzanych spodniach i spranej bluzie. Szybko schyliła się po długi kij, który najwyraźniej upuściła podczas ataku. Stanęła z jedną nogą wysuniętą do przodu, nisko na kolanach i z kijem wyciągniętym w stronę Pandory.
– Angie, to mój zając, nie oddam ci go – powiedziała Pandora stanowczo i powoli się wyprostowała, nie odrywając oczu od kija.
– Wiem, dzikusko. Sama go sobie wezmę.
Pandora miała pełną świadomość, że zarówno siwe włosy, jak i niepozorna postura kobiety były zwodnicze. Angie była szybka i twarda.
– Tylko spró…
Tyle zdążyła powiedzieć, zanim nastąpił nieludzko szybki atak. Kobieta zamachnęła się kijem i Pandora zdołała tylko częściowo sparować uderzenie, zanim oberwała w prawe udo. Kiedy straciła równowagę, padł kolejny cios. Tym razem Pandora dostała w ramię i się zachwiała. Cofnęła się, ale Angie kontrolowała sytuację i zrobiła krok w przód. Za trzecim razem znów uderzyła od lewej, tym razem w kolano Pandory, żeby ją przewrócić. Dziewczyna odskoczyła w ostatniej chwili. Mocno uderzyła w ścianę, ale uniknęła ciosu.
Nie miała żadnej drogi ucieczki.
– Oddaj mi tego zająca albo cię stłukę na kwaśne jabłko. Znowu. – Angie groźnie wymachiwała kijem przed twarzą Pandory.
Dziewczyna westchnęła i powoli opuściła gardę. Złapała za sznurek, na którym wisiała zwierzyna, i zdjęła go przez głowę. Nie zamierzała oddawać zdobyczy. Jeśli Angie chce zająca, to niech go sobie łapie. Rzucone przez Pandorę zwierzę przeleciało łagodnym łukiem ponad głową kobiety, a gdy ta mimowolnie powiodła za nim wzrokiem, Pandora odsunęła kij i z całej siły kopnęła Angie w bark, odpychając ją na bok. Błyskawicznie odwróciła tułów i wykonała kolejny kopniak z półobrotu, tym razem w biodro. Angie upadła i upuściła kij. Pandora kopnęła go dalej i przygwoździła kobietę do podłogi, jedną ręką mocno przytrzymując jej nadgarstki, a kolanem dociskając klatkę piersiową. Wolną ręką wyjęła nóż myśliwski i popatrzyła napastniczce prosto w oczy. Bez trudu mogła teraz przeciąć jej tętnicę szyjną. Angie szybko by zemdlała i w kilka minut umarłaby w kałuży własnej krwi.
– To mój zając – powiedziała i schowała nóż z powrotem do pochwy. Zerwała się, złapała zająca i wyskoczyła przez najbliższe okno. Nie oglądając się za siebie, pognała w las i po kilkuset metrach dotarła do starej stodoły. Zatrzymała się na jej tyłach i usiadła na powalonym drzewie. Wypuściła wstrzymywane w płucach powietrze i sprawdziła, czy nie ma na ciele ran albo zadrapań. Nie chciała nabawić się zakażenia z powodu głupiego zająca.
– Nieźle mi dowaliłaś – oznajmiła Angie i rzuciła kij na ziemię. Usiadła obok Pandory i masowała biodro. To wyznanie musiało ją sporo kosztować, bo Angie była największą twardzielką, jaką Pandora znała. Taką, która nigdy się nie skarżyła, nawet po najcięższym treningu. Choć już dawno skończyła pięćdziesiąt lat, a jej włosy w ostatnich latach zmieniły kolor z brązowego na siwy, nadal była silna i szybka.
Pandora kiwnęła głową i z lekkim uśmiechem wręczyła jej zająca.
– Ale najpierw ty dowaliłaś mnie. Nie sądziłam, że będziesz miała kij. Myślałam, że to zwykła walka bez broni.
– Panda, ile razy mam ci to powtarzać? Nie ma czegoś takiego jak zwykła walka. Gdy ktoś cię atakuje, to nigdy nie jest fair i nigdy nie wiesz, jaką bronią dysponuje albo jakie nieczyste zagrania wymyśli.
Tak, Pandora zdawała sobie z tego sprawę. Angie powtarzała to w zasadzie przy każdym treningu. Bądź gotowa na niespodzianki. Atak może być najlepszą obroną. Obezwładnij wroga i uciekaj. Uciekaj, jeśli tylko możesz uniknąć walki. Oceń swoje szanse i miej zawsze gotowy plan B. Walcz tym, czym dysponujesz. Bronią może być wszystko. Twoje ciało jest bronią. Trenuj, żeby było mocne. Trenuj, żeby było zwinne. Trenuj, żeby było szybkie. Pandora oczywiście wszystko to słyszała, ale niełatwo było o tym pamiętać, kiedy na dobre się rozkręciły.
– Nabrałam cię z tym zającem – zauważyła Pandora i rozciągnęła zmęczone mięśnie ud.
– Tak, to była dobra zmyłka – przyznała Angie. – I pod koniec byłaś szybka z tym nożem. Bałam się, że zapomnisz, że to tylko ja.
– No coś ty! – zaprotestowała Pandora. – Nie wiem nawet, czy umiałabym go użyć, gdybyś była prawdziwym wrogiem.
To była prawda. Pandora zabiła nim i rozczłonkowała setki zwierząt, ale gdyby chodziło o człowieka? Z Angie trenowała od dziesięciu lat, ale przez cały ten czas nigdy nie znalazła się w sytuacji, w której naprawdę musiałaby się bronić.
Może po prostu miała szczęście – a może dlatego, że mieszkała w najbardziej odizolowanym zakątku świata, nigdy nie wpadła w prawdziwe kłopoty. Co nie zmieniało faktu, że zbójcy, podli bandyci, którzy dziesięć lat temu zgwałcili i zamordowali jej mamę w dniu siódmych urodzin Pandory, wciąż gdzieś tam byli. Bali się ich wszyscy. Na ich temat krążyło mnóstwo plotek, choć ona sama nie wiedziała, ile z nich było prawdą. Wiedziała jedynie, że okradali uczciwych ludzi z jedzenia i innych rzeczy.
Tylko co by się stało, gdyby się na nich natknęła? Czy potrafiłaby pokonać trzech zbójców nożem czy jakąkolwiek inną bronią, którą miałaby w zasięgu ręki? Wątpliwe. Przecież nawet na treningach nieraz obrywała.
– Dobra. Chodźmy do mnie i zjedzmy coś, zanim wrócisz do domu – postanowiła Angie i wstała.
Chatka Angie stała w głębi gęstego lasu porastającego zbocza góry, niedaleko szklarni i półtorej godziny marszu od Citta Bianca, a ona mieszkała w niej sama, odkąd Pandora sięgała pamięcią.
Angie rozpaliła w małym piecyku i kuchnię szybko wypełnił aromat ze stojącego na nim garnka. Na łóżku Pandora zostawiła ciepłe ubrania, które zdjęła przed treningiem, ale zamierzała je założyć dopiero przed wyjściem.
Przyjaciółka i mentorka podsunęła Pandorze dużą porcję potrawki. Sobie przygotowała nieco mniejszą. Podzieliły się piętką chleba i piły wodę ze starych butelek po winie. Jedząc, dalej omawiały trening. Pandora jak zawsze musiała zdać relację z ćwiczeń, jakie wykonywała w minionym tygodniu, a Angie tłumaczyła, na których częściach ciała musi się skupić w najbliższych dniach. Trenowały razem przez trzy godziny raz w tygodniu. Dziś trochę pobiegały i zrobiły serię ćwiczeń siłowych, zanim Angie wysłała Pandorę na bieg przełajowy, podczas którego dziewczyna miała opróżnić obie pułapki. Przy okazji tych biegów Angie zawsze wymyślała dla Pandory jakieś niespodzianki.
– Szykujecie się już do zimy? – spytała, gdy po jedzeniu piły herbatę.
– Wolelibyśmy, żeby zima zaczekała jeszcze chwilę. Tata dziś robi salami, a chcielibyśmy też zgromadzić jakieś zapasy mięsa, zanim spadnie śnieg.
– Och, jego salami to coś wspaniałego.
– Następnym razem przyniosę ci pięć tych dużych – obiecała Pandora z uśmiechem.
Choć Angie często stawiała jej naprawdę wysokie wymagania, Pandora ją lubiła za to, że nazywała rzeczy po imieniu. I czasem była dla niej jak matka, chociaż już dawno wyraźnie zastrzegła, że nie jest zainteresowana tą rolą.
Pandora wiedziała, że Angie od początku była prawie całkiem sama. Tristan powiedział, że pochodziła z miejsca o nazwie Australia i w chwili wybuchu Toby miała dwadzieścia kilka lat. Podróżowała akurat z plecakiem po Europie razem z przyjaciółką i tylko dlatego przeżyły katastrofę. Przyjaciółkę rok później zamordowano w obozie dla uchodźców. Podobno pokłóciła się z jakimś mężczyzną o puszkę pomidorów. Po tym Angie wyruszyła na północ i zatrzymała się, dopiero gdy wysokie góry i potężne ilości śniegu nie pozwoliły jej iść dalej.
Przed śmiercią mamy Pandora znała Angie tylko jako tę tajemniczą kobietę, która mieszka wysoko na zboczu góry. Wtedy się dziwiła, że Angie nie chce mieszkać w mieście razem z innymi. Mama Pandory i Angie były rówieśniczkami i Pandora często widywała, jak ze sobą rozmawiały, pielęgnując rośliny w szklarni.
Po tym, jak zamordowano mamę, wszystko się zmieniło.
– Pando, znalazłem dla nas chatę wysoko na górze – oświadczył tata kilka tygodni później.
Pandora nie miała ochoty się wyprowadzać, ale Tristan uważał, że tak będzie najbezpieczniej.
Kolejną wielką zmianą były treningi z Angie. Gdy zadomowili się już w chacie na górze, Tristan zaprowadził Pandorę do domu Angie. Po drodze próbował jej wytłumaczyć, jak teraz będzie.
– Pandoro, obojgu nam brakuje mamy. Od teraz jesteśmy dla siebie wszystkim i zrobię, co w mojej mocy, żeby cię ochronić. Ale masz już siedem lat i pora, żebyś nauczyła się sama o siebie dbać. Masz całe życie przed sobą i ważne, żebyś potrafiła sobie radzić w różnych sytuacjach. Mogę cię nauczyć, jak zdobywać jedzenie i przetrwać w dziczy. Nie umiem jednak pokazać ci, jak się bronić. Za to Angie zna się na tym jak nikt.
Angie przyjęła ich u siebie i natychmiast zaczęła trenować Pandorę, której ani trochę się to nie podobało. Była zmęczona po długiej wędrówce przez las, a podczas wyczerpującego treningu boleśnie uderzyła się w kolano.
– Słuchaj. Mogę ci opatrzyć to kolano, bo widzę, że leci ci krew. Ale jeśli chcesz, żeby cię przytulać i pocieszać, to idź do taty. On siedzi na zewnątrz i sprawia skóry – oznajmiła.
Pandora wytarła oczy i postanowiła nie przeszkadzać tacie.
Przez kilka pierwszych lat trenowały parę razy w tygodniu i Pandora wkrótce poznała Angie bliżej. Szybko też się zorientowała, że jej instruktorka była surowa, tylko gdy chodziło o trening. W tej sprawie nie akceptowała żadnych skarg ani lamentów. Nieważne, czy bolało albo było ciężko. Zawsze powtarzała: „Życie jest bolesne i ciężkie, więc się przyzwyczajaj”.
– Gdzie się nauczyłaś tak dobrze walczyć? – spytała ją Pandora, gdy trochę podrosła.
– To kwestia treningu. Przez całe życie praktycznie mieszkałam w sali treningowej, zanim Toba wysadziła wszystko w cholerę. Ale to, w czym teraz się ćwiczymy, to coś innego. Nam nie chodzi o mistrzostwo świata. Nam chodzi wyłącznie o przetrwanie, na wypadek gdybyś spotkała jakiegoś ponurego typa.
– Ale myślisz, że poradziłabym sobie na mistrzostwach świata? – drążyła Pandora, chociaż nie bardzo wiedziała, co to były te mistrzostwa.
– Moja kochana Pando, rozłożyłabyś wszystkich na łopatki w try miga. Jesteś lepsza, niż ja byłam w twoim wieku. Tylko musisz trochę bardziej w siebie wierzyć.
Dopiły herbatę, Pandora założyła ciepłe okrycie i szykowała się do wyjścia. Chciała wrócić do domu, zanim się ściemni. Jej kozaki miały podeszwy z mocnej, grubej skóry i kożuchowe cholewki. Poprzedniego wieczoru nasmarowała je tłuszczem, więc stały się nieprzemakalne. Miała na sobie również spodnie z koźlęcej skóry, a na górze bluzę z miękkiej skóry jagnięcej. Na wierzch założyła futro z ciężkim kapturem, który sprawdzał się nawet przy gwałtownej górskiej pogodzie.
Jeśli pójdzie w miarę szybko, za godzinę będzie w domu.
– Weź trochę warzyw. – Angie postawiła na stole mały kosz. – Pomidory są naprawdę pyszne.
– Dziękuję. – Pandora zapakowała je do plecaka. Zwykle miała dla Angie mięso. Dziś przyniosła też dwa noże i toporek, które dla niej naostrzyła.
– Jeszcze jedna rzecz, zanim pójdziesz – odezwała się Angie.
Pandorę tak zaskoczyła powaga w jej głosie, że odłożyła plecak na podłogę.
– Wczoraj rozmawiałam z Thomassonem. Doszło do napaści.
– Co? – wypaliła Pandora. – Co się stało?
– Paweł i Marek wracali do domu z czterema nowymi owcami, po które poszli do Wilczogrodu. Weszli już spory kawałek w głąb doliny, gdy ich napadnięto. Ledwie dzień drogi od domu. Możliwe, że bandyci szli za nimi aż od miasta. Na drodze każdy jest narażony, ale co mieli zrobić? Owce nie są w stanie chodzić zbyt daleko, więc musieli je załadować na mały wózek.
– Coś im się stało?
– Thomasson powiedział, że obaj wymagają opieki lekarza. Stwierdził wręcz, że mieli szczęście, że uszli z życiem. Najgorzej jest ponoć z Markiem. Doznał urazu głowy i niewykluczone, że ma złamaną rękę. Musieli wskoczyć do szczeliny, żeby się ratować, i upadając doznali obrażeń. Choć oczywiście gdyby nie skoczyli, byłoby znacznie gorzej.
– To byli zbójcy? – dociekała Pandora.
– Możliwe. Po świecie krąży wielu zdesperowanych ludzi, ale Paweł uważa, że to byli oni, bo byli ubrani w czarną skórę i wydali mu się dość niechlujni.
– Przeklęci zbójcy – powiedziała cicho Pandora. – Pomówię o tym z tatą.
Naciągnęła na głowę futrzany kaptur i ruszyła przed siebie. Chmury wisiały nisko między górami i zaczął padać śnieg.
Jeśli zbójcy znów zapuścili się tak daleko w głąb doliny, to bardzo zły znak.
Zanim Pandora zostawiła za sobą las, zrobiło się całkiem ciemno. „Burzochron”, jak jej tata nazwał ich chatkę, wtapiał się w panujący wokół mrok i widać było tylko ciepłe światło, które wylewało się z małych okien, przypominając jeden z gwiazdozbiorów na nocnym niebie. Całkiem jakby chatka wołała do niej: „Witaj w domu, moja droga!”. Pandora zawsze już z daleka rozpoznawała zapach pyrkającego w garnku jedzenia, suchego drewna i dymu.
Burzochron stał trochę powyżej chatki Angie, na samym skraju lasu, w miejscu, gdzie góra się wypłaszczała, by potem znów piąć się stromo paręset metrów od ich domu. Każdego roku na kilka letnich miesięcy śnieg na równinie topniał i ustępował miejsca trawie i polnym kwiatom. Teraz nie było po nich śladu. Duże płatki śniegu, które miękko kładły się na trawie, i rachityczne krzaczki zapowiadały, że jesień wkrótce przejdzie w zimę, a góra stanie się nieprzystępna, ukryta pod grubą warstwą śniegu.
Chatka była zbudowana z potężnych drewnianych bali, miała szprosowe okna, zadaszoną werandę i dach porośnięty trawą. Tata powiedział, że Burzochron liczy sobie co najmniej sto pięćdziesiąt lat i dlatego jest o wiele solidniejszy niż szmelc, jaki wznoszono później. Obok stała duża stodoła, zbudowana z drewna na fundamentach z dużych kamieni. Pełniła funkcję warsztatu i spiżarni.
Tristan wybrał to miejsce na dom dla nich, ponieważ było ukryte, póki się nie weszło na równinę, oraz dlatego, że góry, które wznosiły się za domem, były niedostępne przez okrągły rok. Mieszkali dosłownie na końcu świata.
Pandora na werandzie strzepnęła śnieg z butów i weszła do ciepłego domu.
– Cześć, tato. – Zrzuciła z siebie ciepłe okrycie i zostawiła na podłodze. Później je rozwiesi, żeby wyschło.
– Witaj w domu, Pando. Jak poszło?
Tristan odłożył rękawicę, którą szył, i wstał z fotela przy kominku, żeby przywitać się z córką. Dobiegający z paleniska ogień wypełniał salon przytulnym ciepłem i światłem.
Tristan był wysoki, miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, więc Pandora, choć była wyższa od wielu mężczyzn z miasteczka, przy ojcu czuła się mała. Objęła go i przytuliła się do jego piersi, a on złożył na jej czole długi pocałunek.
– To był dobry trening. Przyniosłam świeże pomidory. Są też cukinia, marchew i kapusta.
– Brzmi nieźle. Wieczorem możemy zjeść trochę pomidorów. Rano upiekłem dwa chleby. Zostało też trochę mięsa z wczoraj. Daj, zaniosę warzywa do stodoły.
– Tylko załóż kurtkę. Strasznie wieje i zaczął padać śnieg. – Pandora wręczyła tacie torbę.
Tristan uśmiechnął się tak szeroko, że na jego twarzy pojawiły się zmarszczki.
– Teraz ty mnie będziesz wychowywać? – przekomarzał się, zakładając kurtkę.
Pandora przytrzymała mu drzwi i patrzyła, jak znika w ciemności, idąc w stronę stodoły, gdzie trzymali zapasy. Angie często powtarzała, że Pandora jest podobna do swojego ojca, a ona nie miała nic przeciwko temu. Uważała to za komplement. Tata był silny i wysportowany. Dawno już skończył sześćdziesiąt lat i górskie życie odcisnęło na nim swoje piętno. Jego gęste włosy zmieniły kolor na podobny odcień szarości co włosy Angie, a na twarzy z każdym rokiem przybywało mu zmarszczek. Wciąż jednak polował kilka razy w tygodniu, rąbał drewno w lesie, garbował skóry i regularnie wędrował w górę i dół zbocza. Jego broda była niemal całkiem biała. Co tydzień obcinał ją nożyczkami możliwie najkrócej.
– Nie chcę wyglądać jak Święty Mikołaj – mówił za każdym razem.
Pandora zwykle odpowiadała, że Mikołaj przynosi prezenty, więc ona nie miałaby nic przeciwko temu.
Zanim poszła do swojego pokoju, dorzuciła do ogniska kilka polan i powiesiła mokre ubrania na krześle przy kominku. W niewielkiej chatce były tylko trzy izby. Z werandy wchodziło się do największej, która była jednocześnie kuchnią, jadalnią i salonem. Duży kamienny kominek stał w centralnym punkcie chatki. Jeśli paliło się w nim przez cały dzień, kamienie były ciepłe nawet następnego ranka, mimo że ogień dawno wygasł. U siebie Pandora zdjęła resztę ubrań i przebrała się w luźne spodnie z miękkiej owczej wełny i żółty sweter w liście brzozy, który sama zrobiła na drutach. To był jej strój po domu. Zakładała go, gdy nic już nie musiała robić danego dnia.
Kiedy razem z tatą szykowali kolację, Pandora powtórzyła mu niemal słowo w słowo to, co Angie opowiedziała o napaści na Pawła i Marka. Tristan wysłuchał jej z uwagą.
– To niedobrze – skwitował. Pokroił pomidory w ćwiartki i rozdzielił na dwa talerze. – Trzeba przełożyć nasze jutrzejsze polowanie. Muszę zejść do Citta Bianca, żeby do nich zajrzeć.
Jego wzrok stał się nieobecny, jakby już obmyślał, ile bandaży, maści, szyn i narzędzi powinien ze sobą jutro zabrać.
– Jeśli będę miał przy sobie torbę lekarską, to nie dam rady zanieść skór do Thomassona – dodał po chwili.
– Jutro trzeba sprawdzić pułapki – przypomniała mu Pandora. – Ale przecież mogę to zrobić sama, kiedy ty będziesz w mieście. Zresztą może wcale nie jest z nimi tak źle i już jutro wieczorem będziesz z powrotem. A jeśli nie wrócisz, to pojutrze sama zniosę skóry do miasta i wrócimy do domu razem.
– Tak, to rozsądny plan. Tak zrobimy. Pójdź trasą od zachodu, żebyśmy się nie rozminęli, jeśli też będę wracał.
– Angie powiedziała, że chodzi tylko o kilka siniaków i złamaną rękę. To na pewno nic poważnego.
Postawiła jedzenie na stole i usiedli do kolacji.
– Dawno już nie widzieliśmy zbójców tak daleko w dolinie. To równie dobrze mogli być miejscowi. Albo ktoś z Wilczogrodu – zastanawiał się Tristan. Pandora wiedziała dlaczego. Tata próbował ją uspokoić. Zwłaszcza w pierwszych latach po śmierci mamy często miała koszmary o mężczyźnie z rozciętą twarzą. Ojciec starał się ją chronić najlepiej jak umiał. Przeprowadzili się możliwie najdalej od miasta, a Angie zaczęła ją uczyć samoobrony.
– Tato, nie martw się o mnie – zapewniła go. – Już nie jestem małą dziewczynką. Nie boję się rozmawiać o zbójcach.
– Tak, wiem. Ale to nie zmienia faktu, że tylko ty mi zostałaś. Dlatego dla mnie cały czas jesteś moją małą córeczką i będę cię chronił z narażeniem życia, jeśli będzie trzeba.
– Oj, tatku, to raczej ja powinnam chronić ciebie. Angie ci nie mówiła, jakie postępy ostatnio zrobiłam? Dziś pokonałam nawet ją, chociaż mnie zaatakowała od tyłu, i to z kijem.
– Owszem, Angie uważa, że na treningach jesteś świetna. Ale co, jeśli zdarzy się coś, czego nie przećwiczyłyście?
– Nie mogę przecież zostać tu, w górach, do końca życia. Nigdy nie widziałam równiny, która leży na południe od gór. Ani morza. Widziałam tylko jego zdjęcia w jakichś starych książkach. – Posypała solą pomidora, zanim wsunęła go sobie do ust. Sól była jednym z produktów, w które Citta Bianca musiało się zaopatrywać w Wilczogrodzie, chociaż na tyle, na ile to było możliwe, miasto starało się być samowystarczalne.
– To prawda. Za to ci, którzy mieszkają na wybrzeżu, nigdy nie widzieli zaśnieżonych górskich szczytów ani lasów tak wielkich, że można po nich wędrować całymi dniami – przytaknął Tristan. – Ale po południowej stronie gór mieszka wielu ludzi i kilku z nich napadło na Pawła i Marka.
– Przecież wszyscy nie mogą tacy być – zauważyła Pandora.
– Oczywiście, że nie. Ale w ludziach żyjących w ciągłym strachu o własne życie coś się zmienia. Stają się jak zające, które więcej czasu poświęcają na wypatrywanie zagrożenia niż szukanie pokarmu. My na szczęście już się tego strachu pozbyliśmy.
Pandora uśmiechnęła się do niego i pokiwała głową. Czasem zapominała, że tata nie przeżył całego życia wysoko w górach. Że zanim ona się urodziła, zwiedził spory kawałek świata.
Opowieść Tristana
O wulkanie Toba, który był winny wszystkich możliwych nieszczęść, Pandora słyszała, odkąd sięgała pamięcią. Zawsze jednak trudno jej było sobie wyobrazić, co tak naprawdę się stało. Jedynym świadectwem potężnego kataklizmu, jakie widziała, były opuszczone domy, zardzewiałe samochody i przewrócone słupy elektryczne rozrzucone po zboczach góry. Dorośli opowiadali o dawnym świecie rzadko i zawsze tak, jakby był zmyśloną krainą pełną niesamowitych przedmiotów, których nie umiała sobie nawet wyobrazić.
Kiedy była mała, czasem prosiła rodziców, żeby opowiedzieli jej coś o dawnym świecie, ale zawsze odmawiali. Inni dorośli z Citta Bianca zresztą też opowiadali o nim niechętnie, zwłaszcza w obecności dzieci. Pandora nie rozumiała, dlaczego to taka tajemnica. I oczywiście nie przestawała pytać.
– Tato, a nie bałeś się, kiedy Toba niszczyła te wszystkie domy i samochody? – pytała dawniej, a on zawsze mówił, że jest za mała, aby zrozumieć, co się wtedy stało. Tamtego dnia jednak, ku jej wielkiemu zaskoczeniu, tata złapał ją za rękę i gdy wspinali się na zbocze, zaczął opowiadać:
– Dobrze, Pando. Jesteś już chyba dostatecznie duża, żeby poznać moją historię. Pewnie sporej części nie zrozumiesz, bo dawny świat był pełen rzeczy, których dziś nie mamy. Ale zacznijmy od początku. A potem możemy omówić to, co będzie dla ciebie niejasne. Jesteś gotowa?
Kiwnęła głową i w napięciu przygryzła wargę. Miała wtedy dziesięć lat i czuła się bardziej niż dość duża, żeby poznać historię taty.
– Zatem zaczynamy. To był całkiem zwyczajny wtorek, środek lata. Siedziałem w biurze i pracowałem, gdy jeden z asystentów wsunął głowę przez drzwi i powiedział, że gdzieś na Wschodzie doszło do erupcji wulkanu. To było dokładnie po drugiej stronie globu. Miałem trzydzieści pięć lat i mieszkałem w kraju, który nazywał się Dania. Tysiąc kilometrów na północ stąd. Był to kraj spokojny, pełen zielonych pól, lasów i życzliwych ludzi. Bardzo bezpieczne miejsce do życia, gdzie właściwie nigdy nie działo się nic poważnego. Dziś Dania znajduje się w strefie arktycznej, skuta grubą warstwą lodu i śniegu, które nigdy nie topnieją.
Pracowałem w pewnym instytucie, gdzie zajmowaliśmy się opracowywaniem szczepionek. Pisałem właśnie ważny raport, dlatego dopiero po godzinie mogłem otworzyć wiadomości na komputerze i przeczytać o wybuchu wulkanu. Nagłówki krzyczały: „Wielka erupcja Toby. Co najmniej tysiąc ofiar śmiertelnych”. Wcześniej nie wiedziałem nawet, że wulkan o takiej nazwie istniał, a nagle cały świat mówił tylko o nim. Pokazywano nagrania z samolotów przelatujących daleko od wulkanu. Nie było na nich widać ognia ani rozżarzonej lawy. Jedyne, co można było zobaczyć, to olbrzymia, większa niż wszystkie góry szara chmura, która przetaczała się nad krajobrazem i stale rosła. Pamiętam film, na którym widać, jak w kilka sekund pochłonęła całą wioskę. Największą grozę budziły jednak nagrania wykonane z ziemi. Było na nich widać nadciągający obłok popiołu i ludzi pierzchających w panice i szukających schronienia. Ale nie było się gdzie ukryć. Wszyscy, którzy mieszkali w promieniu tysiąca kilometrów od Toby, zginęli w krótkim czasie od początku erupcji.
Potem, z godziny na godzinę, liczba ofiar rosła w zastraszającym tempie. Początkowy tysiąc szybko zmienił się w sto tysięcy, a do końca dnia, gdy chmura dotarła do dużych miast, takich jak Kuala Lumpur, Singapur, Dżakarta i Bangkok, mówiono już o milionach zabitych. W historii ludzkości nie zdarzyła się wcześniej katastrofa, która by pochłonęła tyle ofiar w tak krótkim czasie. Dla mnie niepojęte było, że coś takiego działo się w tym samym czasie, gdy ja siedziałem w biurze i patrzyłem w ekran komputera. Za oknem nadal śpiewały ptaki, świeciło słońce, a ruch na ulicach był taki jak zwykle we wtorkowe popołudnie. Większość ludzi w Danii uważała, że to potworne nieszczęście, ale że ich ono nie dotyczy.
W instytucie wszyscy przerwali pracę, jednak zostali na miejscu do końca czasu pracy. Ludzie nie mówili o niczym innym i byli przerażeni. Tamtej nocy nie mogłem spać. Siedziałem do późna, słuchając radia i czytając na bieżąco wiadomości w telefonie, a w tle cały czas grał telewizor. Nie można się było zbliżyć do samego wulkanu, ale na zdjęciach satelitarnych było widać, że erupcja trwała z niesłabnącą siłą. Jednocześnie w telewizji pokazywano, jak chmura popiołu obejmuje swoim zasięgiem coraz większy obszar.
Prowadzono długie wywody na temat warunków pogodowych i prognozowano, w jakim kierunku chmura będzie się przemieszczać w kolejnych godzinach i dniach. A potem było cięcie i łączono się z reporterem znajdującym się w którymś z miejsc, do których popiół jeszcze nie dotarł, ale miał dotrzeć w ciągu dwunastu godzin. I wszędzie w Azji wyglądało to tak samo: ludzie w panice próbowali chronić się najlepiej, jak potrafili. Barykadowali drzwi i okna, obkładali domy mokrymi kocami i próbowali gromadzić jedzenie, żeby przetrwać katastrofę.
W którymś momencie zasnąłem wyczerpany. Kiedy się obudziłem, dochodziło południe. Gdy spałem, erupcja nie ustała, przeciwnie, przybrała na sile i Toba zaczęła wyrzucać popiół i gazy na jeszcze większą odległość. Jakby kula ziemska otwarła olbrzymie usta i powstała dziura prowadząca wprost do rozżarzonego jądra planety.
Wziąłem prysznic, wyprasowałem koszulę i się ubrałem. Zrobiłem sobie grzanki i wypiłem zimny sok, czekając, aż kawa w ekspresie się zaparzy. Potem wsiadłem do samochodu i pojechałem do pracy. Moje życie toczyło się prawie tak samo jak co dzień, podczas gdy po drugiej stronie kuli ziemskiej świat powoli się kończył. Teraz dziwnie się czuję, gdy o tym pomyślę. Chociaż apokalipsa trwała w najlepsze, większość z nas robiła to, co zwykle. Ludzie zawozili dzieci do przedszkoli i szkół, a potem jechali do pracy. Stawali na czerwonym świetle, szli na siłownię, robili zakupy. W każdym razie w pierwszym dniu po erupcji tak to wyglądało.
W pracy próbowałem dalej pisać swój raport, ale nie umiałem się skupić. Wszyscy byliśmy w stanie rozmawiać wyłącznie o zniszczeniach wywołanych erupcją Toby i o tym, co to w przyszłości może dla nas oznaczać. Byliśmy zgodni, że ta katastrofa zaprowadzi nowy porządek w świecie. Od początku erupcji nie minęła doba, a wiele z ważnych wschodnich ośrodków handlowych i produkcyjnych było przysypanych kilkunastocentymetrową warstwą popiołu. I ten popiół nie przestawał opadać. Nie mieliśmy wątpliwości, że to w taki czy inny sposób dotknie również naszą część świata. Rozumieliśmy, że jeśli te cząsteczki dotrą do nas, to będzie koniec z lataniem i podróżowaniem samochodami, bo popiół dostanie się do silników i wywoła ich samozapłon. Ale poza tym sądziliśmy, że sobie poradzimy.
Nie wszyscy jednak byli takimi optymistami. Wieczorem w telewizji wypowiedział się pewien profesor geologii i stwierdził, że to koniec naszej cywilizacji i ludzie prawdopodobnie wyginą, podobnie jak dinozaury sześćdziesiąt milionów lat temu.
Pandora się zatrzymała. Z tego, co powiedział tata, zrozumiała może połowę.
– Ale jednak ludzie nie wyginęli, prawda?
Tristan kucnął, żeby zrównać się z nią wzrokiem.
– Ja w każdym razie przeżyłem i wszyscy, których znasz, i którzy mają więcej niż dwadzieścia trzy lata, również przeżyli. Bardzo się jednak myliliśmy, sądząc, że sobie poradzimy. Erupcja Toby była potwornym kataklizmem, ale tym, co zniszczyło naszą cywilizację, okazało się coś zupełnie innego.
Pandora nie zorientowała się, kiedy ciemna postać się nad nią pochyliła. A potem poczuła na czole suchy pocałunek.
– Pandoro, muszę już iść. Uważaj na siebie.
– Dobrze, tato. Ty też uważaj – wymamrotała, na wpół śpiąc.
Usłyszała, jak ojciec wychodzi, i zrzuciła z siebie wełniane koce, żeby z powrotem nie zasnąć. Widziała, jak za oknem zaczyna się świt. Wyglądało na to, że śnieżyca minęła i może nawet w którymś momencie pokaże się słońce.
Pandora zagrzała wodę i umyła się szybko w miednicy w kuchni. Na ścianie wisiało małe lusterko.
– Z każdym dniem stajesz się coraz bardziej podobna do mamy – mawiał tata. – A ona była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkałem, więc powinnaś się z tego cieszyć.
Sama niezbyt dobrze pamiętała mamę, ale wiedziała w każdym razie, że nie wygląda jak pozostali mieszkańcy Citta Bianca.
– Masz typowo skandynawską urodę – powiedział Tristan, jakby to było coś dobrego.
Pandora uważała, że jest zbyt blada. Jej skóra i włosy są zbyt jasne, a oczy mają kolor sopli lodu na wiosnę. Wolałaby mieć gęste czarne loki i ciepłe brązowe oczy jak większość kobiet z miasteczka.
Wyszczotkowała i jak zawsze zaplotła w warkocz sięgające połowy pleców włosy. Potem zrobiła herbatę i zjadła przy kominku dużą miskę domowego musli. Po śniadaniu ubrała się w strój myśliwski. Żeby nie zmarznąć, pod jasnobrązowe spodnie z koziej skóry założyła długie wełniane getry. Na górę włożyła wełniany podkoszulek z długimi rękawami, który odciągał pot z ciała, na to skórzaną bluzę, kamizelkę z kożucha i na wierzch długi płaszcz uszyty z ułożonych naprzemiennie pasów brązowej skóry kozicy górskiej i niemal białej skóry kozy domowej.
Gdy wychodziła z chaty, było całkiem jasno. Po raz ostatni sprawdziła, czy ma w plecaku wszystko, co potrzebne. Coś do jedzenia, wodę, przynętę i dodatkowe sznurki do pułapek oraz mały szpadel. Przy pasku jak zawsze miała nóż myśliwski, toporek i sakiewkę. Wszystko na swoim miejscu. Wyruszyła.
Śnieg, który spadł nocą, pokrył nierówny otwarty krajobraz miękką pierzyną kryształków lodu mieniących się w porannym słońcu jak diamenty. Było tak pięknie, że co chwila przystawała, żeby nacieszyć oczy widokiem potężnej przyrody. Świat wyglądał, jakby urodził się na nowo.
Zauważyła ślady lisa. Gdyby był z nią tata, mogliby pójść za tropem i spróbować go ustrzelić, ale sama strzelać nie lubiła. Tata co jakiś czas pozwalał jej spróbować, jednak Pandorze daleko było do jego celności. A zwierzę cierpiało, jeśli nie trafiło się go prawidłowo, więc strzelbę bez żalu oddała tacie. Wyspecjalizowała się za to w zastawianiu pułapek. Budowała najróżniejsze, w zależności od miejsca, w którym miały stanąć, i tego, co chciała w nie złapać. Często łapała więcej zwierzyny, niż tata potrafił ustrzelić. On mógł za to polować na zwierzęta większe, takie jak sarny, kozice górskie, lisy, a zdarzało mu się nawet ustrzelić wilka.
Aż do południa Pandora wędrowała od pułapki do pułapki. W lasach na wschód od Burzochronu zbudowała ich osiem. Tyle samo ustawiła po stronie zachodniej, ale do nich będzie musiała zajrzeć dopiero za parę dni. Jeśli w pułapkę złapało się jakieś zwierzę albo jeśli pułapka się zamknęła, choć w środku była pusta, stawiała ją ponownie i umieszczała nową przynętę. Dziś były nią świeże liście sałaty od Angie, ale używała też jabłek albo kuleczek ze smalcu obtoczonych w ziarnach.
Pandora przypomniała sobie o treningach i o tym, ile czasu zajęłoby sprawdzanie pułapek, gdyby przez cały czas musiała uważać, czy Angie nie wyskoczy zaraz z jakimś kijem. Choć wędrując po lasach oraz położonych wyżej pastwiskach, i tak zawsze zachowywała czujność. Nie mogła się pozbyć myśli, że w ich dolinie grasowali zbójcy, chociaż tu, z dala od dróg, powinna być bezpieczna. Większym zagrożeniem były wilki i niedźwiedzie, chociaż one zaraz uciekały, kiedy się na nie krzyknęło.
Skończyła, gdy słońce stało w zenicie. Na dzisiejszy łów składały się zając, bażant i świstak, naprawdę nieźle. Zjadła chleb posmarowany kaczym smalcem i pół kiełbasy. Gdyby było zimniej, rozpaliłaby ognisko i zaparzyła herbatę, ale dziś świeciło słońce i prawie nie wiało. Dlatego wystarczyła jej zimna woda z manierki.
Możliwe, że to był ostatni słoneczny i bezwietrzny dzień przed zimą, kiedy słońce nieczęsto będzie się wyłaniać znad gór. Było jeszcze wcześnie, do zmroku zostało wiele godzin, dlatego zamiast wracać prosto do domu, ruszyła wzdłuż warstwicy na zachód zbocza. Jej celem było małe górskie jezioro.
Idąc, zastanawiała się, jak poszło tacie w Citta Bianca. Miała nadzieję, że był już w drodze powrotnej i zastanie go w domu po powrocie. Pandora mieszkała w miasteczku przez pierwszych siedem lat swojego życia. Wciąż pamiętała domek w kolorze gliny, który zajmowali. Angie powtarzała, że wielu ludzi chciałoby, aby Tristan i Pandora wrócili do miasta, ale on odmawiał za każdym razem, gdy Thomasson mu to proponował.
Pandora wiedziała jednak, że nie mogą zostać w leśnej chacie na zawsze. Kiedyś, gdy tata nie będzie już w stanie znieść trudów życia wysoko w górach, będą musieli się przenieść z powrotem do doliny. Tam łatwiej będzie się nim opiekować. Bo przecież taka była kolej rzeczy. On się nią opiekował, kiedy była mała, a ona zatroszczy się o niego, gdy ojciec się zestarzeje. Ale to na szczęście dopiero za wiele lat.
Po godzinie prawie dotarła na miejsce. Jezioro leżało na małej równinie, przez większość dnia skąpanej w słońcu, dlatego woda była w nim nieco cieplejsza niż w innych górskich jeziorach. Miało prawie sto metrów średnicy, a w jego pobliżu żyło mnóstwo zwierząt. W tamtejszym lesie Pandora też zastawiła kilka pułapek i zamierzała do nich zajrzeć po drodze do domu. Było całkiem bezwietrznie, słońce muskało ją ciepłymi promieniami. Idealny dzień, żeby się przepłynąć, a przy okazji zmyć z siebie pot i brud. Położyła plecak i dzisiejszą zdobycz na kamiennym bloku. Szybko zdjęła buty oraz całe ubranie i naga weszła do chłodnej wody. Zanurkowała i mocno machając rękami, popłynęła na środek jeziora.
Uwielbiała pływać, chociaż nieczęsto miała okazję. Mama ją tego nauczyła, a potem również Angie ją tu przyprowadzała. „To dobry trening”, mówiła i kazała Pandorze przepłynąć pięć razy tam i z powrotem, zanim przechodziły do ćwiczeń z samoobrony między skalnymi blokami na brzegu jeziora. Zwykle kończyły trening, skacząc na główkę ze skalnego występu i chlapiąc się wodą, dopóki nie zrobiło im się zimno.
Pandora pływała od brzegu do brzegu, naprzemiennie kraulem, żabką i stylem grzbietowym, żeby rozruszać wszystkie grupy mięśni. Nie oszczędzała się, utrzymywała podwyższony puls. Gdyby sobie odpuściła, jej ciało szybko uległoby wychłodzeniu, a to byłoby śmiertelnie niebezpieczne, skoro znajdowała się tak daleko od ciepła kominka w ich chacie. Dopiero gdy poczuła, że mięśnie się zakwaszają, zwolniła i już spokojnym tempem popłynęła z powrotem do brzegu.
Na wygiętym od wiatru krzaku siedziało stado wróbli i podniosło raban, kiedy Pandora się zbliżyła. Wcześniej były cicho. Coś musiało je przestraszyć. Podeszła do swoich rzeczy, zostawiając mokre ślady na skałach. Jedną ręką wyjęła z plecaka małą butelkę z naparem z mydlnicy i kwiatów rumianku, a w drugiej ukryła nóż myśliwski, ostrze dociskając płasko do nadgarstka. Wciąż naga, wróciła do jeziora i usiadła na okrągłym kamieniu w miejscu, gdzie woda była płytka. Nóż opuściła na dno i postawiła stopę na rękojeści, żeby nie odpłynął.
Siedząc na kamieniu, zaczęła namydlać ramiona, nogi i tułów, a potem spłukała ciało. Wróble nie przestawały ćwierkać zaaferowane, ale Pandora celowo nie patrzyła w tamtą stronę. Gdyby nagle coś się poruszyło, dostrzegłaby to kątem oka i miała dość czasu, żeby złapać nóż. Pochyliła się i polewała włosy zaczerpniętą dłońmi wodą. Została tak chwilę z długimi mokrymi włosami wiszącymi przed twarzą jak zasłona. Popatrzyła w bok między kosmykami i dostrzegła ciemną czuprynę i dwoje oczu wystające zza bloku skalnego. Uśmiechnęła się do siebie. Rozpoznała te włosy i krzaczaste brwi nad ciekawskimi oczami. Jego wróble nie musiały się obawiać.
Umyła włosy i dokładnie spłukała, żeby nie swędziała jej głowa. Gdy skończyła, położyła na kamieniu butelkę z mydłem oraz nóż i znów weszła do wody. Zaczynało jej być zimno, więc zrobiła szybką rundkę, żeby ponownie się rozgrzać. Gdy podpłynęła z powrotem do płaskiego głazu, pozostała w wodzie.
– To jak, Salamander? – zawołała. – Wskakujesz czy będziesz się tam chował cały dzień?
– Yyy, co? – Zza kamienia dobiegł zalękniony głos. Alexander wystawił głowę i popatrzył na nią. Był od niej pół roku starszy i blisko się przyjaźnili, kiedy jeszcze mieszkała w Citta Bianca.
– Pytam, czy idziesz popływać, czy mam wychodzić. Bo robi się zimno.
– Yyy… to znaczy… Nie, zaczekam tu, aż wyjdziesz – odparł wreszcie.
– Jak sobie chcesz. Woda jest boska. – Pandora wyszła na brzeg i wykręciła mokre włosy. – Ani się obejrzymy, a jezioro zamarznie.
Alexander już nie wystawiał głowy, tylko całkiem się schował za kamień.
Pandora wyjęła z plecaka szmatkę, którą zawsze w nim nosiła, wytarła się i szybko ubrała.
– Już jestem ubrana – ogłosiła.
Alexander wstał zza kamienia i do niej podszedł.
A ona zamarła w połowie ruchu. Spodziewała się zobaczyć chłopca o kędzierzawych włosach i nieporadnych ruchach, a tymczasem ujrzała przed sobą młodego mężczyznę. Chłopięca twarz miała teraz mocno zarysowany podbródek i kości policzkowe. Alexandrowi przybyło też co najmniej dwadzieścia centymetrów wzrostu, odkąd go ostatnio widziała. Zawsze była od niego wyższa. Teraz trudno było w to uwierzyć. Nawet włosy mu urosły. Założył je za uszy, żeby nie opadały na oczy.
Ostatni raz widzieli się dwa lata temu. Rodzina Alexandra zaprosiła ją i Tristana do siebie na kolację. Pamiętała, że wieczór nieznośnie jej się dłużył, bo zupełnie nie wiedziała, o czym ma z nim rozmawiać. Jako dzieci mieli mnóstwo wspólnych tajemnic. Eksplorowali zakazane miejsca, robili wyprawy do lasu wokół miasta albo siedzieli w pokoju Alexandra i czytali książki z dawnego świata. Ale wszystko się zmieniło, kiedy zamordowano mamę Pandory. Razem z tatą wyprowadzili się do Burzochronu i tylko z rzadka zachodzili do miasta.
Wtedy, na tamtej kolacji, Alexander wciąż wyglądał jak chłopiec, za to Pandora czuła się niesamowicie dorosła przez to, że w kolejnych latach ojciec przekazywał jej coraz więcej obowiązków. Potem, na szczęście, więcej proszonych kolacji nie było, a teraz on nagle wyrósł przed nią ze strzelbą na ramieniu i wyższy od niej prawie o głowę. Wcale nie przypominał chłopca. Wyglądał jak młody mężczyzna.
– Poszczęściło ci się z pułapkami. – Kiwnął głową w stronę leżących na skale zwierząt. – Sam miałem nadzieję przynieść do domu kilka kaczek.
Popatrzył na jezioro, jakby wypatrywał kaczki, którą będzie mógł ustrzelić od razu. Pandora natomiast była niemal pewna, że głównie szukał pretekstu, aby nie patrzeć na nią.
– Tak zrób. Ja też już muszę wracać. – Zaczęła zbierać swoje rzeczy. Nagle bardzo jej się śpieszyło do domu. Co jej strzeliło do głowy, żeby się tak kręcić przed nim na golasa? Owszem, gdy byli mali, często kąpali się nago w rzece, ale przecież ona też nie jest już dzieckiem. Pomyślał pewnie, że do reszty jej odbiło od tego mieszkania na odludziu.
– Jak to, już idziesz? – spytał zaskoczony i odwrócił się do niej.
– Tak pomyślałam. Żebyś mógł postrzelać w spokoju.
– Hm, no dobrze… A poza tym dobrze wam się wiedzie tam, na górze?
– Tak, myślę, że tak – odpowiedziała krótko.
– I nie czujesz się trochę samotna?
– Samotna? Coś ty. Mam przecież tatę i Angie. Poza tym tu jest zawsze tyle do zrobienia, że nie mam czasu na samotność. Te pułapki same się nie opróżnią.
– Tak, wiem. Ale nie brakuje ci kogoś, kto byłby… No, trochę młodszy?
Pandora założyła plecak.
– Nie mam czasu się nad tym zastanawiać. A Angie nie jest taka znów stara – zaprotestowała.
– Jest co najmniej trzy razy starsza od siebie – wypalił Alexander i rozłożył ręce.
– No tak.
– Mogłabyś przynajmniej wpaść czasem z wizytą. Nie pamiętam, kiedy cię ostatni raz widziałem.
– Z wizytą? – Pandora przypomniała sobie tamtą milczącą kolację.
– Czemu nie? Raczej trudno powiedzieć, że są miliony ludzi, z którymi da się porozmawiać. Zwłaszcza w naszym wieku. A my, młodzi, powinniśmy się trzymać razem. Wiesz, co mówi mój tata?
Potrząsnęła głową, zarzucając sobie na plecy zdobycz.
– On mówi, że do nas należy Ziemia!
Alexander zamilkł, jakby to było jakieś niesamowicie ważne stwierdzenie.
– Do jakich „nas”? Do ciebie i do mnie? – drążyła Pandora.
– Do naszego pokolenia. Do nas, urodzonych po wybuchu Toby. Ludzi, którzy nigdy nie żyli w dawnym świecie.
Pandora wzruszyła obojętnie ramionami i odparowała:
– Z tego, co słyszałam, posiadanie Ziemi takiej, jak ona teraz wygląda, to nie jest jakiś wielki powód do radości.
– Zawsze mogłoby być gorzej. A teraz to my mamy zapewnić ludzkości przetrwanie.
– Wolę się chyba skupić na własnym przetrwaniu, zanim zacznę się martwić o resztę ludzkości. I tobie radzę to samo. Myślałam, że chcesz ustrzelić jakieś ptaki.
– Uważam tylko, że mogłabyś przynajmniej czasem do nas zajrzeć.
– Zaglądam. Tak naprawdę co chwila jestem w mieście.
– Ja cię nie widziałem – zauważył cicho.
– Przynoszę Thomassonowi nasze mięso i skóry, żebyście nie zostali z pustymi rękami, gdy tamci z Wilczogrodu przyjeżdżają na handel.
– Handel to trochę za dużo powiedziane. – W jego głosie nagle zabrzmiał gniew. – Może kiedyś tak to wyglądało, ale teraz oni biorą sobie, co tylko zechcą.
Pandora zatrzymała się w pół kroku i odwróciła do niego.
– Jak to? Myślałam, że mamy z Wilczogrodem dobre relacje.
Nigdy tam nie była, ale wiedziała, że to najbliższe duże miasto. Odległe o cztery albo pięć dni marszu, jeśli ktoś się odważył iść głównym traktem. Miasto leżało u podnóża wysokich gór na granicy nizin ciągnących się na południe. W Citta Bianca mieszkało tylko dwadzieścia osób, za to Wilczogród był prawdziwą metropolią liczącą ponad tysiąc mieszkańców. Tak przynajmniej słyszała, choć nie umiała sobie nawet wyobrazić takiej rzeszy ludzi naraz.
– Jeszcze kilka lat temu było znacznie lepiej. Wtedy przybywały do nas niewielkie grupki mieszkańców i rzeczywiście przywozili towary na wymianę. My im dawaliśmy mięso, kiełbasy i złom. A od nich dostawaliśmy ziemniaki, zboże, olej, ubrania, narzędzia i inne takie. Ale te czasy minęły. Teraz przysyłają do nas na elektrycznych quadach swoich przedstawicieli, którzy przywożą worki na wpół zgniłych ziemniaków i żądają w zamian co najmniej dwudziestu sztuk dziczyzny. I dają nam jasno do zrozumienia, że musimy się na to godzić, jeśli chcemy żyć. Chodzą po miasteczku i wymachują bronią, jakby byli u siebie.
Pandora była wstrząśnięta. Dlaczego nic o tym nie słyszała? Odpowiedź wydawała się oczywista. Tristan i Angie ukrywali to przed nią, żeby jej nie martwić. Jakby nadal była dzieckiem.
– Nazywają siebie Wilczą Gwardią. Na plecach kurtek mają naszytą dużą literę W, żeby było widać, skąd pochodzą. Sam już nie wiem, czy bardziej należy się obawiać ich czy zbójców – ciągnął Alexander, coraz bardziej wzburzony.
– Widziałeś w mieście mojego tatę? – Pandora nagle zaczęła się o niego bać.
– Nie widziałem, ale mama powiedziała, że jest w mieście i stara się uratować Markowi życie. Dała mu cały sprzęt lekarski, jaki mieliśmy na stanie.
– Czyli on dalej tam jest?
– O tak, na pewno. Jeśli Markowi się poprawi, to może jutro będzie mógł wrócić do domu.
– A możesz mu powiedzieć, żeby tam na mnie zaczekał? Jutro rano zejdę do miasta.
– Naprawdę? – Alexander się rozpromienił.
Najwyraźniej aż tak go nie spłoszyła. Wydał jej się teraz dokładnie taki jak w dzieciństwie. W jednej chwili zamyślony i poważny, a zaraz potem wesoły jak szczygieł.
– Wyruszę wczesnym rankiem. Będziesz w domu, jeśli do was zajrzę?
– Jasne, że będę! I przekażę mu wiadomość.
– No to do jutra. I udanego polowania!
Pomachała mu i ruszyła do domu. Nie obejrzała się za siebie, ale czuła, że Alexander odprowadzał ją wzrokiem, dopóki nie zniknęła w lesie.
Niesamowite, jak bardzo się zmienił. Ciekawe, czy ona też. W porównaniu z tatą, Angie i Thomassonem z miasteczka wciąż wydawała się sobie dziecinna. Wszyscy oni byli od niej zdecydowanie bardziej doświadczeni, a ona wciąż mogła się od nich bardzo wiele nauczyć. Ale gdy teraz o tym myślała, to rzeczywiście w ostatnich latach zaczęli ją traktować bardziej jak równą sobie niż jak dziecko. Przynajmniej czasami. Treningi z Angie nie polegały już na powtarzaniu w nieskończoność podstawowych ruchów i chwytów, a stały się realistycznym odtwarzaniem scenariuszy możliwych wydarzeń, w których Pandora mogła wykorzystać to, czego się nauczyła. To samo tata. Kiedyś zawsze razem polowali albo zakładali pułapki. Tymczasem teraz pułapki właściwie zawsze rozstawiała sama. Wydawało jej się to naturalną koleją rzeczy i potwierdzeniem, że dobrze się spisuje.
Może Alexander miał rację. Może powinni trzymać się razem. Z początku, gdy zamieszkali w Burzochronie, brakowało jej beztroskich zabaw z nim. Ale tamta tęsknota szybko zeszła na dalszy plan, bo spadło na nią mnóstwo nowych obowiązków. A kiedy minęła najgorsza rozpacz po śmierci mamy, Pandora stwierdziła, że właściwie lubi pomagać tacie. On z kolei potrafił sprawić, że czuła się doceniona, i przekonywał, że tylko dzięki jej pomocy byli w stanie całkiem sami przeżyć tak wysoko w górach. Ani przez moment się nie zastanawiała, czy nie brakuje jej towarzystwa rówieśników. Tak naprawdę najlepiej się czuła, kiedy była w górach całkiem sama. Uwielbiała dziką przyrodę i otwarte przestrzenie.
Obiecała Alexandrowi, że go jutro odwiedzi, i zamierzała dotrzymać obietnicy. Nagle poczuła przez to tremę, jak przed spróbowaniem czegoś nowego po raz pierwszy.
Dźwięk dotarł do niej jak mgła rozciągająca się między drzewami. Pandora przystanęła i zaczekała, aż puls jej się uspokoi, a oddech przestanie zagłuszać nietypowy pomruk.
Nie był to żaden z odgłosów natury. Przypominał buczenie szerszenia, ale dochodził z daleka, z miejsca położonego znacznie niżej. Żadne zwierzę ani wiatr w koronach drzew nie mogły wydawać dźwięku tak silnego, ciągłego, niemal monotonnego.
Miała wrażenie, że się nasilał, jakby się zbliżał.
Niedaleko miejsca, w którym stała, niewielki potok płynął w dół zalesionego zbocza. Podbiegła do niego i zatrzymała się przy drzewie o nisko wiszących gałęziach. Zdjęła ciężki plecak i położyła na wysokim konarze, żeby nie dostały się do niego małe, głodne zwierzęta. W plecaku były bowiem mięso, salami i skóry, które niosła do Citta Bianca. Rozejrzała się i zapamiętała kilka charakterystycznych detali tego miejsca, żeby móc je odnaleźć, gdy wróci po plecak. I rzuciła się biegiem w dół potoku. Strumyk z kolei wkrótce wpadał do wąwozu, do którego ona też by wpadła, gdyby dalej gnała przed siebie. Odgłos stał się wyraźniejszy i dochodził z lewej strony. Pobiegła w prawo, skrajem wąwozu, i przez kilka minut utrzymywała szybsze tempo. Wąwóz zaczął się wypłaszczać, a ona biegła dalej w dół góry.
Odgłos był teraz całkiem blisko. Jakby cały rój olbrzymich owadów leciał wprost na nią.
Las się przed nią otwierał. Była nieopodal asfaltowej szosy przecinającej dolinę i Citta Bianca i znikającej dalej w zaspach wiecznego śniegu. Pandora trzymała się w pewnej odległości od drogi, ale biegła równolegle do niej, aż znalazła się obok wysokiej skały, która wyrastała na końcu traktu. Wspięła się na nią i położyła na brzuchu. Widziała stąd spory odcinek szosy po obu stronach skały.
Chwilę później ich zobaczyła. Zza zakrętu wypadły cztery rozpędzone quady, wzbijając tumany kurzu i liści. Na każdym pojeździe siedział człowiek. Widziała wcześniej zdjęcia tych maszyn, ale i tak zaskoczył ją ich widok. Nie pojmowała, że można było zbudować urządzenie, które umiało się poruszać z taką prędkością. Pandora miała wrażenie, że w dawnym świecie każdy posiadał jakiś pojazd, ale teraz, trzydzieści lat po katastrofie, widok sprawnego samochodu czy quada należał do rzadkości. Części zapasowych brakowało, przez co były drogie. Zresztą maszyny, które właśnie oglądała, też wyglądały na wielokrotnie przebudowywane i naprawiane.
Quady minęły ją i jechały dalej w kierunku miasteczka. Wszyscy kierowcy mieli duże motocyklowe gogle i czarne litery W na plecach. Wilcza Gwardia, o której opowiadał Alexander.