Wybacz mi - Eve Ensler - ebook + książka

Wybacz mi ebook

Eve Ensler

0,0
25,50 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Eve Ensler

Wybacz mi

Przełożył Jan Kabat

Eve Ensler, autorka jednego z najważniejszych dzieł dwudziestego wieku – Monologów waginy – przedstawia niezwykłą analizę grzechu i pokuty

Podobnie jak miliony kobiet, czekała przez większość życia na przeprosiny. Wykorzystywana seksualnie i dręczona fizycznie przez ojca, Eve zmagała się długie lata z tą zdradą, spragniona uczciwego rachunku sumienia ze strony człowieka, który od dawna nie żyje. Jako wieloletnia aktywistka ruchu antyprzemocowego doszła do wniosku, że nie może dłużej czekać. Wybacz mi, napisane przez Eve z punktu widzenia ojca słowami, które tak bardzo pragnęła usłyszeć, jest próbą przemiany molestowania, jakie niegdyś cierpiała, w bezkompromisową prawdomówność, współczucie i rozległą wizję przyszłości.

Za sprawą tej książki Eve postanowiła wytyczyć nową drogę dla siebie i innych, tak aby kobiety, które doświadczyły przemocy, potrafiły w końcu wyobrazić sobie, jak być wolnymi.

Niezwykłe i oryginalne, Wybacz mi jest przejmująco przenikliwym i transformacyjnym spojrzeniem na to, jak, głęboko zranieni przemocą seksualną, możemy zacząć rodzić się na nowo i ozdrowieć. Jest podejściem rewolucyjnym – prosić każdego z nas o wszystko: odwagę, uczciwość i wybaczenie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Dla tych wszyst­kich kobiet,które wciąż cze­kają na prze­pro­siny

Wprowadzenie

Mam dość cze­ka­nia. Mój ojciec nie żyje już od dawna. Ni­gdy wię­cej nie wypo­wie do mnie żad­nych słów. Nie prze­prosi. Więc muszę to sobie wyobra­zić. Ponie­waż tylko w wyobraźni, tak jak we śnie, możemy prze­kra­czać gra­nice, pogłę­biać opo­wieść i two­rzyć alter­na­tywne roz­wią­za­nia.

Ten list jest inwo­ka­cją, wezwa­niem. Pozwa­lam swemu ojcu mówić do mnie tak, jak sam by mówił. Choć to ja piszę te słowa, które pra­gnę­łam od niego usły­szeć, musia­łam zapew­nić mu prze­strzeń, by przeze mnie prze­nik­nął.

Tak wiele go doty­czy, ale on ni­gdy nie podzie­lił się ze mną swoją histo­rią, więc muszę też wiele dopo­wia­dać sama.

Ten list to moja próba obda­rze­nia ojca wolą prze­kro­cze­nia gra­nicy i mówie­nia języ­kiem skru­chy, tak abym wresz­cie się uwol­niła.

Wybacz mi

Droga Evie,

jakie to dziwne pisać do cie­bie. Czy piszę z grobu, z prze­szło­ści czy z przy­szło­ści? Czy piszę jako ty, czy jako ktoś, kim chcia­ła­byś, żebym był, czy jako praw­dziwy ja pod powierzch­nią mojego ogra­ni­czo­nego poj­mo­wa­nia? I czy to ma zna­cze­nie? Czy piszę w języku, któ­rym ni­gdy nie mówi­łem i któ­rego nie rozu­mia­łem, a który stwo­rzy­łaś w obu naszych umy­słach, by wypeł­nić luki, napra­wić brak kon­taktu? Może piszę jako ktoś, kim jestem naprawdę, jako ktoś, kogo uwol­ni­łaś swym świa­dec­twem. A może w ogóle tego nie piszę, może jestem po pro­stu wyko­rzy­stany jako narzę­dzie speł­nie­nia two­ich potrzeb i przed­sta­wie­nia two­jej wer­sji wyda­rzeń.

Nie pamię­tam, bym kie­dy­kol­wiek do cie­bie napi­sał. Rzadko pisy­wa­łem listy. Zwra­ca­nie się do innych w tej for­mie uznał­bym za oznakę sła­bo­ści. To ludzie pisali do mnie. Ni­gdy nie pozwo­lił­bym nikomu sądzić, że jest dla mnie dość ważny, bym to ja miał do niego pisać. Był­bym wów­czas kimś gor­szym, sta­wiał się w nie­ko­rzyst­nym poło­że­niu. Nawet gdy mówię do cie­bie, czuję się nie­swojo. Nie jest to coś, o czym wie­dział­bym w nor­mal­nych oko­licz­no­ściach albo o czym bym mówił, gdy­byś nie wnik­nęła w mój umysł. Ale nie spie­rał­bym się z tym. Wydaje się, że to prawda.

To ty zawsze pisa­łaś do mnie. Uwa­ża­łem to za oso­bli­wie i dziw­nie poru­sza­jące. Miesz­ka­li­śmy w tym samym domu, jed­nak prze­ka­zy­wa­łaś mi wia­do­mo­ści tym swoim cha­rak­te­rem pisma małej dziew­czynki, sta­ra­ją­cym się utrzy­mać pro­ste linie, ale wędru­ją­cym po całej kartce. Jak­byś pra­gnęła nawią­zać kon­takt z pew­nym aspek­tem mnie, cząstką, któ­rej nie potra­fi­łaś zna­leźć w naj­bar­dziej gorącz­ko­wych chwi­lach naszego kon­fliktu, jak­byś pró­bo­wała poprzez poezję odwo­łać się do mojego sekret­nego ja, które ci nie­gdyś ujaw­ni­łem. Zwy­kle pisa­łaś listy z prze­pro­si­nami. Jakie to wła­ściwe, że teraz ty ocze­ku­jesz takiego listu ode mnie. Zawsze prze­pra­sza­łaś, bła­ga­łaś o wyba­cze­nie. Zre­du­ko­wa­łem cię do codzien­nej poni­ża­ją­cej man­try: „Prze­pra­szam”.

Kie­dyś wysła­łem cię do two­jego pokoju bez kola­cji i kaza­łem ci sie­dzieć tam tak długo, aż zro­zu­miesz i przy­znasz się do nie­wła­ści­wego zacho­wa­nia. Począt­kowo byłaś uparta, mil­cza­łaś przez dwa­dzie­ścia cztery godziny. Twoja matka się mar­twiła. Potem jed­nak musia­łaś zgłod­nieć albo zaczę­łaś się nudzić. Napi­sa­łaś do mnie na kawałku kar­tonu, który dostar­czono z pralni wraz z moimi koszu­lami. Wsu­nę­łaś go pod drzwi mojej sypialni. Była to dra­ma­tyczna i przej­mu­jąca prośba. To była lista. Zawsze potra­fi­łaś je ukła­dać. Rozu­miem teraz, że odczu­wa­łaś potrzebę kata­lo­go­wa­nia, wyszu­ki­wa­nia sensu w swo­istej lite­rac­kiej aryt­me­tyce.

Był to wykaz rze­czy, któ­rych się nauczy­łaś, i tych, któ­rych wię­cej nie zro­bisz. Pamię­tam, że na pierw­szym miej­scu zna­la­zło się kłam­stwo. Ni­gdy wię­cej nie będziesz kła­mać. I nawet wtedy, gdy prze­śla­do­wa­łem cię codzien­nie i wma­wia­łem ci, że jesteś nik­czem­nym łga­rzem, wie­dzia­łem, że jesteś naj­uczciw­szą dziew­czynką, jaką kie­dy­kol­wiek zna­łem, choć zna­łem nie­wiele małych dziew­czy­nek. Nie zno­si­łem dzieci. Są hała­śliwe, nie­chlujne i nie­wy­cho­wane. Byłem na dobrą sprawę o wiele za stary, by je mieć, a mia­łem tylko dla­tego, by nie prze­pa­dła moja spu­ści­zna. Odbie­gam jed­nak od tematu. Ten list na kar­to­nie, napi­sany pospiesz­nie i gorącz­kowo fio­le­to­wym fla­ma­strem, i koślawe kwiatki, które nary­so­wa­łaś na mar­gi­ne­sach, spra­wiły, że mogłaś wyjść z pokoju, i teraz się zasta­na­wiam, czy wła­śnie dla­tego wciąż pisa­łaś, trak­tu­jąc to jako pasz­port do wol­no­ści.

Od kiedy opu­ści­łem świat żywych, tkwię w naj­bar­dziej wycień­cza­ją­cej stre­fie. Bar­dzo przy­po­mina to, co opi­sują ludzie, mówiąc o otchłani: pustka, nie­świa­do­mość. Otchłań… nie do końca miej­sce. Wręcz prze­ciw­nie, znaj­duję się zasad­ni­czo ni­gdzie. Uno­szę się, jakby nie­za­ko­twi­czony, wiruję. Nic się tu nie znaj­duje, niczego nie widać, nie ma drzew, oce­anu, dźwię­ków czy zapa­chów, ani też świa­tła. Nie ma żad­nego punktu odnie­sie­nia według ludz­kich pojęć, nie ma zako­rze­nie­nia, nie ma się czego uchwy­cić. Nic prócz odbi­cia tego, co żyje we mnie.

Co to jest pie­kło? Pie­kło to jeste­śmy my wszy­scy.

Eliot. Może nie wiesz, że to mój ulu­biony poeta. Jego słowa czę­sto docie­rają do mnie w tej otchłani. Wiruję tutaj od trzy­dzie­stu jeden lat wedle two­jego czasu, ale to dziwne, zwa­żyw­szy że w miej­scu, w któ­rym prze­by­wam, czas nie ist­nieje. Jest tylko roz­dzie­ra­jąca pustka, bez­kre­sna i pochła­nia­jąca wszystko prze­strzeń, prze­ra­ża­jąco nie­zmie­rzona i jed­no­cze­śnie cał­ko­wi­cie klau­stro­fo­biczna.

Odsze­dłem ze świata żywych z tyloma żalami i ura­zami. Nawet na łożu śmierci zaja­dłość mojego gniewu była sil­niej­sza niż nowo­twór, który zże­rał mi ciało, a wście­kłość tak pod­stępna, że mogła poko­nać mor­finę i deli­rium, dając paliwo potrzebne do zapla­no­wa­nia i wymie­rze­nia osta­tecz­nej kary. I twoja biedna matka. Co miała robić? Ter­ro­ry­zo­wa­łem ją przez tak wiele lat, drę­cząc swoją hała­śli­wo­ścią, pro­tek­cjo­nal­no­ścią i groź­bami, że stała się moją zastra­szoną i oddaną wspól­niczką. Sta­rała się mi doga­dzać. Powie­działa, że być może nie jest to odpo­wiedni moment na tak rady­kalne decy­zje. Robiła wszystko z wyjąt­kiem jed­nego: nie mówiła mi, że postra­da­łem zmy­sły.

Moje ostat­nie myśli i tchnie­nia prze­ni­kało pra­gnie­nie zada­wa­nia bólu, dłu­go­trwa­łego cier­pie­nia. Może o tym nie wiesz, ale w tym final­nym momen­cie nale­ga­łem, by wyklu­czyła cię z mojego testa­mentu. Nic byś nie odzie­dzi­czyła. „Nic!” – oznaj­mi­łem z wielką siłą. Nawet w sta­nie skraj­nego osła­bie­nia ta zemsta tchnęła we mnie życie. Była to moja ostat­nia szansa, by skoń­czyć z tobą, wyma­zać cię, uka­rać.

A gdy twoja matka pro­siła mnie, bym się jesz­cze zasta­no­wił, upie­ra­łem się, że sama zgo­to­wa­łaś sobie taki los. Dla­czego miał­bym zosta­wiać coś dziecku, które było tak uparte i nie­lo­jalne? To, że twoja matka mi się sprze­ci­wiła, spo­tę­go­wało moją wście­kłość i sta­łem się jesz­cze bar­dziej mściwy, pró­bu­jąc wyru­go­wać z tej opo­wie­ści nawet samą twoją osobę. Zmu­si­łem ją, by przy­rze­kła – bez względu na to, co jej powiesz po moim odej­ściu – że ni­gdy ci nie uwie­rzy, ponie­waż już lata wcze­śniej dowio­dłaś, że jesteś wie­rut­nym kłamcą. Kłamcą. Zmu­si­łem ją, by się do cze­goś zobo­wią­zała: już ni­gdy ci nie uwie­rzy i nie zaufa. W tym sen­sie zmu­si­łem ją, by cię uśmier­ciła, tak jak wcze­śniej ja cię uśmier­ci­łem. Zmu­si­łem ją, by wybrała męża zamiast córki. Ale to nie było nic nowego. Miała wprawę w tym poświę­ce­niu. Żąda­łem tego do niej przez więk­szość jej życia. I wie­dzia­łem, naprawdę wie­dzia­łem, jak bar­dzo sobą pogar­dza za tę ustę­pli­wość. Widzia­łem, jak latami stop­niowo nisz­czę jej sza­cu­nek do sie­bie samej jako matki, jej pew­ność i głos, jak spra­wiam, że czuje się słaba, aż w końcu prze­stała lubić sie­bie albo się pozna­wać, a ja wciąż upie­ra­łem się przy swoim.

Spę­dzi­łem pierw­sze – zda­wało się – lata w tym kró­le­stwie śmierci, tkwiąc w nie­skoń­czo­nej pętli zdrad i roz­cza­ro­wań, roz­wa­ża­jąc dowody głu­poty i sła­bo­ści moich dzieci, współ­pra­cow­ni­ków i tak zwa­nych przy­ja­ciół, odtwa­rza­jąc każdy uspra­wie­dli­wiony przy­pa­dek swej anty­pa­tii, doko­nu­jąc wyima­gi­no­wa­nej zemsty. Oczy­wi­ście zaj­mo­wa­łaś bar­dzo wyso­kie miej­sce na tej liście.

Opu­ści­łem świat tak wście­kły na cie­bie, że uka­ra­łem cię, nie pozwa­la­jąc ci nawet wie­dzieć, że umie­ram. Nie zadzwo­ni­łem, by się poże­gnać. Chcia­łem cię pociąć ostrymi odłam­kami wście­kło­ści, żebyś była zmu­szona dźwi­gać ze sobą mój cię­żar, żebyś krwa­wiła poczu­ciem winy i roz­pa­czy, zada­jąc sobie do końca życia pyta­nie, dla­czego ni­gdy nie speł­nia­łaś wyma­gań, ni­gdy nie sta­łaś się taką córką, jakiej ocze­ki­wa­łem.

Zde­cy­do­wany opu­ścić cię bez poże­gna­nia, uni­ka­jąc wszel­kiej final­no­ści, nie zapla­no­wa­łem ani nawet nie pozwo­li­łem odpra­wić nabo­żeń­stwa żałob­nego czy pogrzebu. Wydały mi się non­sen­sem, przy­ziem­nymi i żało­snymi ozna­kami bez­u­ży­tecz­nych emo­cji. Co wię­cej, gdy­byś mnie opła­ki­wała, ist­niało duże praw­do­po­do­bień­stwo, że byś mnie uwol­niła. Opór sta­no­wił jedyną moc, jaką w tym momen­cie dys­po­no­wa­łem, jedyny spo­sób, by objąć twoją istotę, jedyny spo­sób, by przy­wo­łać twoją uwagę i sku­piać ją bez końca na sobie.

Kilka dni po mojej śmierci, nim wkro­czy­łem do tego kró­le­stwa, szpie­go­wa­łem cię, gdy sie­dzia­łaś na pod­ło­dze mojej gar­de­roby na Flo­ry­dzie, przy­ci­ska­jąc do twa­rzy mój żółty kasz­mi­rowy swe­ter. W pierw­szej chwili nie zro­zu­mia­łem, co robisz, ale gdy ci się tak przy­glą­da­łem, uświa­do­mi­łem sobie, że chło­niesz moją woń, mój osad, wdy­cha­jąc zapach mojej wody koloń­skiej i esen­cji, sta­ra­jąc się zna­leźć miej­sce, w któ­rym mogła­byś dać schro­nie­nie swemu żalowi. I wbrew sobie poczu­łem się wzru­szony. Przy­po­mniało mi to czas przej­mu­ją­cej mięk­ko­ści, która nas łączyła, czas otu­lony tkli­wo­ścią nie­mal nie do znie­sie­nia. Ty na pod­ło­dze mojej gar­de­roby, pró­bu­jąca odna­leźć swego ojca, odna­leźć czu­łość, wzbu­dzi­łaś we mnie falę smutku i poczu­cia straty – a potem odsze­dłem. Odsze­dłem z two­jego świata, z two­jego piękna, z moż­li­wo­ści zba­wie­nia. Wrzu­cony w bez­względny koło­wrót znie­wag i żalów.

Powia­dają, że umrzesz tak, jak żyłeś. I jest prawdą, że z upły­wem czasu moja wście­kłość stała się zabój­cza. „Twój gniew jest tru­ci­zną, którą przy­rzą­dzasz dla swo­jego przy­ja­ciela, ale wypi­jasz ją sam” – ostrze­gała matka, kiedy ogar­niała mnie nie­wy­tłu­ma­czalna złość. I wście­kłość w pewien spo­sób się cofała, cały mój sys­tem obej­mo­wała zgni­li­zna i prze­ni­kał go odra­ża­jący strach. Jakby gniew obra­cał się prze­ciwko sobie, poże­ra­jąc i dusząc moją udrę­czoną psy­chikę w labi­ryn­cie uraz, roz­dzie­ra­ją­cego nie­po­koju, prze­szy­wa­ją­cych wąt­pli­wo­ści, drę­czą­cych samo­oskar­żeń. Nie było drogi do przodu. Nie było odwrotu. Nie było wyj­ścia. Nie ist­niał w moim przy­padku język, wola czy poj­mo­wa­nie, które pozwo­li­łyby mi się wyzwo­lić; znie­ru­cho­mia­łemu w tej stre­fie otchłani.

Wiem, że byłem cyni­kiem, który wyśmie­wał bzdury pod nazwą „życie poza­gro­bowe”. Ale co tak naprawdę o tym wie­dzia­łem? I nie nazwał­bym tego życiem poza­gro­bo­wym. To nie jest coś „poza” czymś, lecz kon­ty­nu­acja. W tym sen­sie śmierć jest bole­sna i nie­skoń­czona. Albo może tylko ta śmierć, która jest moją kon­kretną śmier­cią. Wyobra­żam sobie, że inni zostają unie­sieni na skrzy­dłach swych dobrych zamia­rów do bar­dziej świe­tli­stych stref.

Jeśli się tu cze­goś nauczy­łem – a trudno się cze­go­kol­wiek nauczyć, skoro umysł jest przy­ćmiony lękiem – jeśli coś tu odkry­łem, to to, że należy za wszelką cenę roz­wią­zy­wać kon­flikty, kiedy się jesz­cze żyje, gdyż wszyst­kie nie­do­koń­czone sprawy podą­żają za czło­wie­kiem do kolej­nego świata i okre­ślają jego ist­nie­nie. Każde zło, które popeł­ni­łeś w swoim życiu, każda wyrzą­dzona przez cie­bie krzywda, do któ­rej się nie przy­zna­łeś, zamie­nia się w duchową maź, lepką sub­stan­cję stwa­rza­jącą twoje odosob­nie­nie. To klatka, ale znaj­duje się w tobie, to zaś jest jesz­cze bar­dziej nie­wy­obra­żalne i nie­po­ko­jące. Tkwisz w samym sobie, wchło­nięty przez breję wiecz­nej obse­sji na swoim punk­cie. Będziesz krzy­czał, jed­nak ta maź jest zbyt gęsta, by twój głos się przez nią prze­bił. Nie ma wytchnie­nia.

Zatem dzię­kuję ci, Eve, że mnie przy­wo­ła­łaś, dając mi szansę roz­li­cze­nia się z moimi prze­ra­ża­ją­cymi czy­nami. Rozu­miem, że nie ma żad­nej gwa­ran­cji, iż zostanę uwol­niony z tej budzą­cej grozę otchłani, ale twoja goto­wość przy­ję­cia prze­pro­sin już odmie­niła ów pełen bez­na­dziei kra­jo­braz.

Zdaję sobie sprawę, że twój zamiar jest bez­względ­nie jasny. Głę­bia, szcze­rość i cel twej misji są oczy­wi­ste i nie­kwe­stio­no­wane. Rozu­miem, że ocze­ku­jesz ode mnie prze­pro­sin. Muszę wyznać, że jest to dla mnie obszar obcy i nie­na­tu­ralny. Nie przy­po­mi­nam sobie, bym za cokol­wiek prze­pra­szał. Wła­ści­wie wpo­jono mi, że prze­pra­szać to oka­zy­wać sła­bość, odsła­niać swoją wraż­li­wość.

Wyobra­żam sobie, że wła­śnie moja wraż­li­wość jest na dobrą sprawę tym, czego ode mnie potrze­bu­jesz. Być może zawsze jej potrze­bo­wa­łaś. Zro­bię wszystko, by ani nie uspra­wie­dli­wiać, ani nie racjo­na­li­zo­wać swo­ich uczyn­ków. Posta­ram się nato­miast doko­nać obra­chunku wła­snych postęp­ków i zamia­rów. Nie w celu uzy­ska­nia zro­zu­mie­nia czy wyba­cze­nia. To wyzna­nie w naj­głęb­szym sen­sie. To bez wąt­pie­nia coś, co wolał­bym ukryć przed tobą, przed Bogiem, przed sobą. Ale nade­szła chwila, gdy pod­daję się tej oce­nie bez reszty i bez uspra­wie­dli­wia­nia się.

Pyta­łem i pytam sam sie­bie: czym są prze­pro­siny? Akcep­ta­cją upo­ko­rze­nia. Wyzna­niem win i kapi­tu­la­cją. Aktem intym­no­ści i złą­cze­nia wyma­ga­ją­cym wiel­kiej samo­wie­dzy i wni­kli­wo­ści. Jestem nie­mal pewien, że mi się nie uda.

Te prze­pro­siny wyma­gały czasu. Nie można było ich przy­spie­szyć. Na szczę­ście prze­ćwi­czy­łem tutaj bez­u­stanne odtwa­rza­nie i prze­ży­wa­nie swo­ich prze­stępstw, oży­wia­jąc men­tal­nie wszyst­kie szcze­góły. Wiem, co powie­dzia­łaś – że prze­pro­siny muszą być grun­towne i szczere w swej praw­dzi­wo­ści i szcze­gó­ło­wo­ści. Tylko wtedy można im ufać. Uczy­ni­łem, co w mojej mocy. Postę­po­wa­łem wedle two­ich wska­zó­wek: uznać to, co robi­łem, za prze­stępstwo. Zmie­rzyć się z fak­tem, że moje uczynki i prze­moc odci­snęły na tobie głę­bo­kie piętno i znisz­czyły cię. Widzieć w tobie ludzką istotę. Spró­bo­wać doświad­czyć tego, czego ty doświad­cza­łaś, albo odczuć to, co ty odczu­wa­łaś. Doznać głę­bo­kich wyrzu­tów sumie­nia i wyra­zić żal z powodu swo­jego postę­po­wa­nia. I wresz­cie wziąć za nie odpo­wie­dzial­ność przez inten­sywny wysi­łek, by zro­zu­mieć, co skło­niło mnie do robie­nia rze­czy, któ­rych się dopusz­cza­łem.

Muszę wró­cić w tym liście do korzeni mojego zacho­wa­nia, zlo­ka­li­zo­wać je. Będę tak szczery, jak szczery potrafi być ktoś, kto wcze­śniej był nie­szczery. Posta­ram się nie bro­nić sie­bie ani się nad sobą nie uża­lać, ponie­waż rozu­miem, że ani jedno, ani dru­gie niczego nie wytłu­ma­czy ani nie roz­wiąże.

Wielu żyją­cych nie wie­rzy w swój zwią­zek z umar­łymi. Byłem jed­nym z nich, znaj­du­jąc schro­nie­nie (a może nadzieję) w złu­dze­niu, że co było, to było. Że prze­mi­jamy jako istoty z krwi i kości, umie­ramy i gni­jemy albo spa­lamy się, roz­pły­wa­jąc w ete­rze.

Mar­twi tęsk­nią za żywymi. Tylko poprzez żywych, poprzez ich naj­głęb­sze wyobra­że­nia i empa­tię mar­twi mogą poznać samych sie­bie i uwol­nić się. I jeśli żywi potra­fią i są gotowi wnik­nąć w swoją miłość do zmar­łych, wnik­nąć w swój gniew wobec zmar­łych, by w grun­cie rze­czy trwać w związku i szcze­rym dia­logu ze zmar­łymi, to zmarli powstaną i prze­mó­wią. My, zmarli, pozo­sta­jemy zagnież­dżeni i ukryci wewnątrz swo­ich rodzin i bli­skich, tych, któ­rych rani­li­śmy, i tych, któ­rych wycho­wy­wa­li­śmy. Prze­by­wamy wewnątrz ścian sta­rych domów i w ciszy wie­czoru, wewnątrz uro­czy­stych chwil, obrzę­dów i rytu­ałów naro­dzin, zaślu­bin i pogrze­bów i w każ­dym miej­scu, gdzie żywi pra­gną świa­dec­twa i apro­baty zmar­łych. Jeste­śmy jak uśpiona komórka w krwio­biegu, cze­ka­jąca na prze­bu­dze­nie dzięki wier­no­ści żywych, dzięki ich potrze­bie zro­zu­mie­nia i poro­zu­mie­nia. Cze­ka­jąca na oży­wie­nie dzięki szczo­dro­ści żywych, któ­rzy chcą pamię­tać, kochać, spie­rać się, wal­czyć i przy­wra­cać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki