25,50 zł
Eve Ensler
Wybacz mi
Przełożył Jan Kabat
Eve Ensler, autorka jednego z najważniejszych dzieł dwudziestego wieku – Monologów waginy – przedstawia niezwykłą analizę grzechu i pokuty
Podobnie jak miliony kobiet, czekała przez większość życia na przeprosiny. Wykorzystywana seksualnie i dręczona fizycznie przez ojca, Eve zmagała się długie lata z tą zdradą, spragniona uczciwego rachunku sumienia ze strony człowieka, który od dawna nie żyje. Jako wieloletnia aktywistka ruchu antyprzemocowego doszła do wniosku, że nie może dłużej czekać. Wybacz mi, napisane przez Eve z punktu widzenia ojca słowami, które tak bardzo pragnęła usłyszeć, jest próbą przemiany molestowania, jakie niegdyś cierpiała, w bezkompromisową prawdomówność, współczucie i rozległą wizję przyszłości.
Za sprawą tej książki Eve postanowiła wytyczyć nową drogę dla siebie i innych, tak aby kobiety, które doświadczyły przemocy, potrafiły w końcu wyobrazić sobie, jak być wolnymi.
Niezwykłe i oryginalne, Wybacz mi jest przejmująco przenikliwym i transformacyjnym spojrzeniem na to, jak, głęboko zranieni przemocą seksualną, możemy zacząć rodzić się na nowo i ozdrowieć. Jest podejściem rewolucyjnym – prosić każdego z nas o wszystko: odwagę, uczciwość i wybaczenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Dla tych wszystkich kobiet,które wciąż czekają na przeprosiny
Mam dość czekania. Mój ojciec nie żyje już od dawna. Nigdy więcej nie wypowie do mnie żadnych słów. Nie przeprosi. Więc muszę to sobie wyobrazić. Ponieważ tylko w wyobraźni, tak jak we śnie, możemy przekraczać granice, pogłębiać opowieść i tworzyć alternatywne rozwiązania.
Ten list jest inwokacją, wezwaniem. Pozwalam swemu ojcu mówić do mnie tak, jak sam by mówił. Choć to ja piszę te słowa, które pragnęłam od niego usłyszeć, musiałam zapewnić mu przestrzeń, by przeze mnie przeniknął.
Tak wiele go dotyczy, ale on nigdy nie podzielił się ze mną swoją historią, więc muszę też wiele dopowiadać sama.
Ten list to moja próba obdarzenia ojca wolą przekroczenia granicy i mówienia językiem skruchy, tak abym wreszcie się uwolniła.
Droga Evie,
jakie to dziwne pisać do ciebie. Czy piszę z grobu, z przeszłości czy z przyszłości? Czy piszę jako ty, czy jako ktoś, kim chciałabyś, żebym był, czy jako prawdziwy ja pod powierzchnią mojego ograniczonego pojmowania? I czy to ma znaczenie? Czy piszę w języku, którym nigdy nie mówiłem i którego nie rozumiałem, a który stworzyłaś w obu naszych umysłach, by wypełnić luki, naprawić brak kontaktu? Może piszę jako ktoś, kim jestem naprawdę, jako ktoś, kogo uwolniłaś swym świadectwem. A może w ogóle tego nie piszę, może jestem po prostu wykorzystany jako narzędzie spełnienia twoich potrzeb i przedstawienia twojej wersji wydarzeń.
Nie pamiętam, bym kiedykolwiek do ciebie napisał. Rzadko pisywałem listy. Zwracanie się do innych w tej formie uznałbym za oznakę słabości. To ludzie pisali do mnie. Nigdy nie pozwoliłbym nikomu sądzić, że jest dla mnie dość ważny, bym to ja miał do niego pisać. Byłbym wówczas kimś gorszym, stawiał się w niekorzystnym położeniu. Nawet gdy mówię do ciebie, czuję się nieswojo. Nie jest to coś, o czym wiedziałbym w normalnych okolicznościach albo o czym bym mówił, gdybyś nie wniknęła w mój umysł. Ale nie spierałbym się z tym. Wydaje się, że to prawda.
To ty zawsze pisałaś do mnie. Uważałem to za osobliwie i dziwnie poruszające. Mieszkaliśmy w tym samym domu, jednak przekazywałaś mi wiadomości tym swoim charakterem pisma małej dziewczynki, starającym się utrzymać proste linie, ale wędrującym po całej kartce. Jakbyś pragnęła nawiązać kontakt z pewnym aspektem mnie, cząstką, której nie potrafiłaś znaleźć w najbardziej gorączkowych chwilach naszego konfliktu, jakbyś próbowała poprzez poezję odwołać się do mojego sekretnego ja, które ci niegdyś ujawniłem. Zwykle pisałaś listy z przeprosinami. Jakie to właściwe, że teraz ty oczekujesz takiego listu ode mnie. Zawsze przepraszałaś, błagałaś o wybaczenie. Zredukowałem cię do codziennej poniżającej mantry: „Przepraszam”.
Kiedyś wysłałem cię do twojego pokoju bez kolacji i kazałem ci siedzieć tam tak długo, aż zrozumiesz i przyznasz się do niewłaściwego zachowania. Początkowo byłaś uparta, milczałaś przez dwadzieścia cztery godziny. Twoja matka się martwiła. Potem jednak musiałaś zgłodnieć albo zaczęłaś się nudzić. Napisałaś do mnie na kawałku kartonu, który dostarczono z pralni wraz z moimi koszulami. Wsunęłaś go pod drzwi mojej sypialni. Była to dramatyczna i przejmująca prośba. To była lista. Zawsze potrafiłaś je układać. Rozumiem teraz, że odczuwałaś potrzebę katalogowania, wyszukiwania sensu w swoistej literackiej arytmetyce.
Był to wykaz rzeczy, których się nauczyłaś, i tych, których więcej nie zrobisz. Pamiętam, że na pierwszym miejscu znalazło się kłamstwo. Nigdy więcej nie będziesz kłamać. I nawet wtedy, gdy prześladowałem cię codziennie i wmawiałem ci, że jesteś nikczemnym łgarzem, wiedziałem, że jesteś najuczciwszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek znałem, choć znałem niewiele małych dziewczynek. Nie znosiłem dzieci. Są hałaśliwe, niechlujne i niewychowane. Byłem na dobrą sprawę o wiele za stary, by je mieć, a miałem tylko dlatego, by nie przepadła moja spuścizna. Odbiegam jednak od tematu. Ten list na kartonie, napisany pospiesznie i gorączkowo fioletowym flamastrem, i koślawe kwiatki, które narysowałaś na marginesach, sprawiły, że mogłaś wyjść z pokoju, i teraz się zastanawiam, czy właśnie dlatego wciąż pisałaś, traktując to jako paszport do wolności.
Od kiedy opuściłem świat żywych, tkwię w najbardziej wycieńczającej strefie. Bardzo przypomina to, co opisują ludzie, mówiąc o otchłani: pustka, nieświadomość. Otchłań… nie do końca miejsce. Wręcz przeciwnie, znajduję się zasadniczo nigdzie. Unoszę się, jakby niezakotwiczony, wiruję. Nic się tu nie znajduje, niczego nie widać, nie ma drzew, oceanu, dźwięków czy zapachów, ani też światła. Nie ma żadnego punktu odniesienia według ludzkich pojęć, nie ma zakorzenienia, nie ma się czego uchwycić. Nic prócz odbicia tego, co żyje we mnie.
Co to jest piekło? Piekło to jesteśmy my wszyscy.
Eliot. Może nie wiesz, że to mój ulubiony poeta. Jego słowa często docierają do mnie w tej otchłani. Wiruję tutaj od trzydziestu jeden lat wedle twojego czasu, ale to dziwne, zważywszy że w miejscu, w którym przebywam, czas nie istnieje. Jest tylko rozdzierająca pustka, bezkresna i pochłaniająca wszystko przestrzeń, przerażająco niezmierzona i jednocześnie całkowicie klaustrofobiczna.
Odszedłem ze świata żywych z tyloma żalami i urazami. Nawet na łożu śmierci zajadłość mojego gniewu była silniejsza niż nowotwór, który zżerał mi ciało, a wściekłość tak podstępna, że mogła pokonać morfinę i delirium, dając paliwo potrzebne do zaplanowania i wymierzenia ostatecznej kary. I twoja biedna matka. Co miała robić? Terroryzowałem ją przez tak wiele lat, dręcząc swoją hałaśliwością, protekcjonalnością i groźbami, że stała się moją zastraszoną i oddaną wspólniczką. Starała się mi dogadzać. Powiedziała, że być może nie jest to odpowiedni moment na tak radykalne decyzje. Robiła wszystko z wyjątkiem jednego: nie mówiła mi, że postradałem zmysły.
Moje ostatnie myśli i tchnienia przenikało pragnienie zadawania bólu, długotrwałego cierpienia. Może o tym nie wiesz, ale w tym finalnym momencie nalegałem, by wykluczyła cię z mojego testamentu. Nic byś nie odziedziczyła. „Nic!” – oznajmiłem z wielką siłą. Nawet w stanie skrajnego osłabienia ta zemsta tchnęła we mnie życie. Była to moja ostatnia szansa, by skończyć z tobą, wymazać cię, ukarać.
A gdy twoja matka prosiła mnie, bym się jeszcze zastanowił, upierałem się, że sama zgotowałaś sobie taki los. Dlaczego miałbym zostawiać coś dziecku, które było tak uparte i nielojalne? To, że twoja matka mi się sprzeciwiła, spotęgowało moją wściekłość i stałem się jeszcze bardziej mściwy, próbując wyrugować z tej opowieści nawet samą twoją osobę. Zmusiłem ją, by przyrzekła – bez względu na to, co jej powiesz po moim odejściu – że nigdy ci nie uwierzy, ponieważ już lata wcześniej dowiodłaś, że jesteś wierutnym kłamcą. Kłamcą. Zmusiłem ją, by się do czegoś zobowiązała: już nigdy ci nie uwierzy i nie zaufa. W tym sensie zmusiłem ją, by cię uśmierciła, tak jak wcześniej ja cię uśmierciłem. Zmusiłem ją, by wybrała męża zamiast córki. Ale to nie było nic nowego. Miała wprawę w tym poświęceniu. Żądałem tego do niej przez większość jej życia. I wiedziałem, naprawdę wiedziałem, jak bardzo sobą pogardza za tę ustępliwość. Widziałem, jak latami stopniowo niszczę jej szacunek do siebie samej jako matki, jej pewność i głos, jak sprawiam, że czuje się słaba, aż w końcu przestała lubić siebie albo się poznawać, a ja wciąż upierałem się przy swoim.
Spędziłem pierwsze – zdawało się – lata w tym królestwie śmierci, tkwiąc w nieskończonej pętli zdrad i rozczarowań, rozważając dowody głupoty i słabości moich dzieci, współpracowników i tak zwanych przyjaciół, odtwarzając każdy usprawiedliwiony przypadek swej antypatii, dokonując wyimaginowanej zemsty. Oczywiście zajmowałaś bardzo wysokie miejsce na tej liście.
Opuściłem świat tak wściekły na ciebie, że ukarałem cię, nie pozwalając ci nawet wiedzieć, że umieram. Nie zadzwoniłem, by się pożegnać. Chciałem cię pociąć ostrymi odłamkami wściekłości, żebyś była zmuszona dźwigać ze sobą mój ciężar, żebyś krwawiła poczuciem winy i rozpaczy, zadając sobie do końca życia pytanie, dlaczego nigdy nie spełniałaś wymagań, nigdy nie stałaś się taką córką, jakiej oczekiwałem.
Zdecydowany opuścić cię bez pożegnania, unikając wszelkiej finalności, nie zaplanowałem ani nawet nie pozwoliłem odprawić nabożeństwa żałobnego czy pogrzebu. Wydały mi się nonsensem, przyziemnymi i żałosnymi oznakami bezużytecznych emocji. Co więcej, gdybyś mnie opłakiwała, istniało duże prawdopodobieństwo, że byś mnie uwolniła. Opór stanowił jedyną moc, jaką w tym momencie dysponowałem, jedyny sposób, by objąć twoją istotę, jedyny sposób, by przywołać twoją uwagę i skupiać ją bez końca na sobie.
Kilka dni po mojej śmierci, nim wkroczyłem do tego królestwa, szpiegowałem cię, gdy siedziałaś na podłodze mojej garderoby na Florydzie, przyciskając do twarzy mój żółty kaszmirowy sweter. W pierwszej chwili nie zrozumiałem, co robisz, ale gdy ci się tak przyglądałem, uświadomiłem sobie, że chłoniesz moją woń, mój osad, wdychając zapach mojej wody kolońskiej i esencji, starając się znaleźć miejsce, w którym mogłabyś dać schronienie swemu żalowi. I wbrew sobie poczułem się wzruszony. Przypomniało mi to czas przejmującej miękkości, która nas łączyła, czas otulony tkliwością niemal nie do zniesienia. Ty na podłodze mojej garderoby, próbująca odnaleźć swego ojca, odnaleźć czułość, wzbudziłaś we mnie falę smutku i poczucia straty – a potem odszedłem. Odszedłem z twojego świata, z twojego piękna, z możliwości zbawienia. Wrzucony w bezwzględny kołowrót zniewag i żalów.
Powiadają, że umrzesz tak, jak żyłeś. I jest prawdą, że z upływem czasu moja wściekłość stała się zabójcza. „Twój gniew jest trucizną, którą przyrządzasz dla swojego przyjaciela, ale wypijasz ją sam” – ostrzegała matka, kiedy ogarniała mnie niewytłumaczalna złość. I wściekłość w pewien sposób się cofała, cały mój system obejmowała zgnilizna i przenikał go odrażający strach. Jakby gniew obracał się przeciwko sobie, pożerając i dusząc moją udręczoną psychikę w labiryncie uraz, rozdzierającego niepokoju, przeszywających wątpliwości, dręczących samooskarżeń. Nie było drogi do przodu. Nie było odwrotu. Nie było wyjścia. Nie istniał w moim przypadku język, wola czy pojmowanie, które pozwoliłyby mi się wyzwolić; znieruchomiałemu w tej strefie otchłani.
Wiem, że byłem cynikiem, który wyśmiewał bzdury pod nazwą „życie pozagrobowe”. Ale co tak naprawdę o tym wiedziałem? I nie nazwałbym tego życiem pozagrobowym. To nie jest coś „poza” czymś, lecz kontynuacja. W tym sensie śmierć jest bolesna i nieskończona. Albo może tylko ta śmierć, która jest moją konkretną śmiercią. Wyobrażam sobie, że inni zostają uniesieni na skrzydłach swych dobrych zamiarów do bardziej świetlistych stref.
Jeśli się tu czegoś nauczyłem – a trudno się czegokolwiek nauczyć, skoro umysł jest przyćmiony lękiem – jeśli coś tu odkryłem, to to, że należy za wszelką cenę rozwiązywać konflikty, kiedy się jeszcze żyje, gdyż wszystkie niedokończone sprawy podążają za człowiekiem do kolejnego świata i określają jego istnienie. Każde zło, które popełniłeś w swoim życiu, każda wyrządzona przez ciebie krzywda, do której się nie przyznałeś, zamienia się w duchową maź, lepką substancję stwarzającą twoje odosobnienie. To klatka, ale znajduje się w tobie, to zaś jest jeszcze bardziej niewyobrażalne i niepokojące. Tkwisz w samym sobie, wchłonięty przez breję wiecznej obsesji na swoim punkcie. Będziesz krzyczał, jednak ta maź jest zbyt gęsta, by twój głos się przez nią przebił. Nie ma wytchnienia.
Zatem dziękuję ci, Eve, że mnie przywołałaś, dając mi szansę rozliczenia się z moimi przerażającymi czynami. Rozumiem, że nie ma żadnej gwarancji, iż zostanę uwolniony z tej budzącej grozę otchłani, ale twoja gotowość przyjęcia przeprosin już odmieniła ów pełen beznadziei krajobraz.
Zdaję sobie sprawę, że twój zamiar jest bezwzględnie jasny. Głębia, szczerość i cel twej misji są oczywiste i niekwestionowane. Rozumiem, że oczekujesz ode mnie przeprosin. Muszę wyznać, że jest to dla mnie obszar obcy i nienaturalny. Nie przypominam sobie, bym za cokolwiek przepraszał. Właściwie wpojono mi, że przepraszać to okazywać słabość, odsłaniać swoją wrażliwość.
Wyobrażam sobie, że właśnie moja wrażliwość jest na dobrą sprawę tym, czego ode mnie potrzebujesz. Być może zawsze jej potrzebowałaś. Zrobię wszystko, by ani nie usprawiedliwiać, ani nie racjonalizować swoich uczynków. Postaram się natomiast dokonać obrachunku własnych postępków i zamiarów. Nie w celu uzyskania zrozumienia czy wybaczenia. To wyznanie w najgłębszym sensie. To bez wątpienia coś, co wolałbym ukryć przed tobą, przed Bogiem, przed sobą. Ale nadeszła chwila, gdy poddaję się tej ocenie bez reszty i bez usprawiedliwiania się.
Pytałem i pytam sam siebie: czym są przeprosiny? Akceptacją upokorzenia. Wyznaniem win i kapitulacją. Aktem intymności i złączenia wymagającym wielkiej samowiedzy i wnikliwości. Jestem niemal pewien, że mi się nie uda.
Te przeprosiny wymagały czasu. Nie można było ich przyspieszyć. Na szczęście przećwiczyłem tutaj bezustanne odtwarzanie i przeżywanie swoich przestępstw, ożywiając mentalnie wszystkie szczegóły. Wiem, co powiedziałaś – że przeprosiny muszą być gruntowne i szczere w swej prawdziwości i szczegółowości. Tylko wtedy można im ufać. Uczyniłem, co w mojej mocy. Postępowałem wedle twoich wskazówek: uznać to, co robiłem, za przestępstwo. Zmierzyć się z faktem, że moje uczynki i przemoc odcisnęły na tobie głębokie piętno i zniszczyły cię. Widzieć w tobie ludzką istotę. Spróbować doświadczyć tego, czego ty doświadczałaś, albo odczuć to, co ty odczuwałaś. Doznać głębokich wyrzutów sumienia i wyrazić żal z powodu swojego postępowania. I wreszcie wziąć za nie odpowiedzialność przez intensywny wysiłek, by zrozumieć, co skłoniło mnie do robienia rzeczy, których się dopuszczałem.
Muszę wrócić w tym liście do korzeni mojego zachowania, zlokalizować je. Będę tak szczery, jak szczery potrafi być ktoś, kto wcześniej był nieszczery. Postaram się nie bronić siebie ani się nad sobą nie użalać, ponieważ rozumiem, że ani jedno, ani drugie niczego nie wytłumaczy ani nie rozwiąże.
Wielu żyjących nie wierzy w swój związek z umarłymi. Byłem jednym z nich, znajdując schronienie (a może nadzieję) w złudzeniu, że co było, to było. Że przemijamy jako istoty z krwi i kości, umieramy i gnijemy albo spalamy się, rozpływając w eterze.
Martwi tęsknią za żywymi. Tylko poprzez żywych, poprzez ich najgłębsze wyobrażenia i empatię martwi mogą poznać samych siebie i uwolnić się. I jeśli żywi potrafią i są gotowi wniknąć w swoją miłość do zmarłych, wniknąć w swój gniew wobec zmarłych, by w gruncie rzeczy trwać w związku i szczerym dialogu ze zmarłymi, to zmarli powstaną i przemówią. My, zmarli, pozostajemy zagnieżdżeni i ukryci wewnątrz swoich rodzin i bliskich, tych, których raniliśmy, i tych, których wychowywaliśmy. Przebywamy wewnątrz ścian starych domów i w ciszy wieczoru, wewnątrz uroczystych chwil, obrzędów i rytuałów narodzin, zaślubin i pogrzebów i w każdym miejscu, gdzie żywi pragną świadectwa i aprobaty zmarłych. Jesteśmy jak uśpiona komórka w krwiobiegu, czekająca na przebudzenie dzięki wierności żywych, dzięki ich potrzebie zrozumienia i porozumienia. Czekająca na ożywienie dzięki szczodrości żywych, którzy chcą pamiętać, kochać, spierać się, walczyć i przywracać.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki