Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Wybrani" to już szósta książka z Uniwersum Powiernika, a jednocześnie czwarta część serii zapoczatkowanej przez pierwszą część pt. "Powiernik".
Bóg chaosu, Trojan, został pokonany, jednak Widzący i przychylne ludziom słowiańskie stwory nie znajdą wytchnienia. Są siły, które podejmą złowieszcze dzieło zmierzające do podporządkowania sobie Jawii, Nawii i Prawii. Na domiar złego budzi się coś, czego nie można objąć rozumem, a co zagraża całej Wszechrzeczy.
Pojawią się niespodziewane sojusze, zaskakujące zwroty akcji i postacie, od których zależeć będą losy wszystkich światów. Groża przeplatać się będzie z komedią, a rozpacz z radością i nadzieją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 301
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright by Franciszek M. Piątkowski, Lublin 2023
Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska
Projekt okładki: Marta Żurawska
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Patronat główny:
OliWolumin
Patroni medialni:
Ainos, Aryia Czyta Kotom, Chatka Szeptuchy, Dark Side of Books, Enjoy – Trip, Fun, Taste, Gniazdo, iSAP, Książkowa Wieża, Robert Batory, Ruda Kociara Czyta, Samowydawcy.pl, Zdrowo Bookknięte
Druk i oprawa:
Drukarnia Akapit Sp. z o.o.
ul. Węglowa 3
20-481 Lublin
MOTTO
Aliści cały nasz świat pełen tajemnicy! Żywioły nasze: ogień i woda, powietrze i ziemia, zaklęte są niewidzialnymi widmami wyobraźni.
Ryszard Berwiński –Bogunka na Gople
Dla Karoliny, mojej Królowej, która mnie uratowała oraz dla Zuzi i Zosi, moich Księżniczek.
Słońce postanowiło wreszcie okazać litość wszystkiemu, co żywe i zaczęło powoli znikać za horyzontem. Rozedrgane upałem powietrze syciło się chłodną wilgocią wypełzającą coraz śmielej z rzeczki, która wiła się leniwie między rozrzuconymi na morenowych pagórkach polami i łąkami.
Świat wokół trwał w ciszy i bezruchu, znużony całodziennym skwarem. Czekał na ukojenie, które miał przynieść nadchodzący zmierzch. Tylko koniki polne niezmordowanie, jak gdyby nigdy nic, odgrywały swój wieczorny, szeleszczący koncert.
Nagle od strony rzeki dało się słyszeć dziwny, rytmiczny, narastający chlupot. Po chwili zza zakola wyłoniły się dwie wielce osobliwe postacie, brodzące prawie po pas w wodzie.
Dziwolągi były wzrostu i postury niemalże ludzkiej, ale budową przypominały raczej kroczące na dwóch nogach żaby. Na przysadzistym, płazim tułowiu osadzone miały kostropate, ropusze głowy, a na ich czubkach wyłupiaste oczy. Wypisz wymaluj dwa wodniki.
W pewnej chwili dziwaczni wędrowcy zatrzymali się i zadarli z zaciekawieniem gruzłowate głowy.
– Nu i doszlim wreszcie – skrzeknął wyższy, wskazując ręką na dwie stojące równolegle obok siebie imponujące budowle, pod którymi leniwie biegła wąska i dość płytka rzeczka.
– Nu, spisalim się – odparł drugi z wyraźnym zadowoleniem.
– Nu, spisalim. Ale jakby my go wtedy zatrzymali, to tera nie musieliby my szukać, jak ikry w wodorostach.
– A któż mógł wiedzieć najsamprzód?
– Nu, słusznie prawisz. Nie wiedzieli my najsamprzód. Choć, po prawdzie, to wiedzieli my, ino za późno ruszyli łepetynami. Ruszajmyż. – Znów rozległ się głośny chlupot. – My już są tuż-tuż.
– Ciekawe, gdzież un mieszka? – Wodnik rozejrzał się z zakłopotaniem. – Cuś ja tutaj nie widzę ludzkich chałup.
– Poszukamy, Miłomyśle. Zmyślny un, pewnikiem nie chce, coby go turbować, ale znajdziem unego. Gdzieś un tutaj musi jest.
– Sam przecież mówił. Prawdaż to, Myślimirze?
– A mówił, mówił. – Myślimir pokiwał głową z powagą. – O! Patrzaj! Tam jest jakiś cudak, który musi nam pumoże.
Istotnie, na brzegu wylegiwał się chudy szary i pomarszczony stwór, przypominający wypchane gałganami i wyciągnięte przed chwilą z wody łachmany. Owe łachmany wyposażone były w podłużną i lekko na czubku spłaszczoną głowę oraz przesadne rozmiarem płetwiaste stopy osadzone na końcach kołkowatych nóg. Z niemalże prostokątnego tułowia wyrastały chude i z pewnością nieco przydługie ramiona.
Ani chybi był to utopiec we własnej osobie, który – korzystając z tego, że upał wreszcie zelżał – zapewne postanowił wyleźć z wody i uciąć sobie krótką drzemkę wśród sitowia.
Stwór zerwał się na równe nogi, gdy tylko usłyszał brodzących w wodzie wodników i z nadzwyczaj smętną miną wlepił w nich wybitnie niechętne spojrzenie istoty, dla której nieproszeni goście to jeden z najsurowszych dopustów, jakim mogą doświadczyć Bogowie.
– Witamyż was! – Ukłonił się niezgrabnie wyższy z wodników. – Ja, to Myślimir, a ten kompanion mój to Miłomysł.
– Wirciżyr. Moje uszanowanie – burknął kwaśno utopiec. – A kogo to jeszcze wita owa mysz, oprócz mnie? I co to właściwie za mysz, co wita? Gadająca, czy co? Nigdy żem nie słyszał o takiej myszy.
– Mysz? – zapytały chórem skonsternowane wodniki.
– Azaliż jakaż to znowuż mysz? – dziwował się Myślimir, starając się, w jego mniemaniu, wysłowić w najwytworniejszy możliwy sposób.
Utopiec spojrzał na stwory z ukosa.
– Toć ja pytam: jaka mysz? Przecież sami przed chwilą mówiliście: „wita mysz was”. No więc jaka „mysz” i jakich „was”?
– Nu… was, my witamyż. My – odparł Miłomysł, plasnąwszy płetwą w pierś. – My, a nie mysz.
– Czyli mysz nie wita? To co wy z tą myszą, na wszystkie wirujące odmęty?
– My tu nie mamy żadnej myszy. – Myślimir ze zbaraniałą miną rozłożył bezradnie płetwy.
– No dobrze… – westchnął utopiec. – To kogo zatem witacie?
– Nu was! – odparły wodniki, znów jednocześnie.
– Nas? – Wirciżyr rozejrzał się wokoło. – Ależ ja tu jestem sam!
– Nu, my przeca witamyż was. Znaczy jego. – Myślimir wskazał błoniastą łapą na utopca.
Ten spojrzał całkowicie bezradnie.
– Kogo znowu? – jęknął.
– Nu, waćpana, utopca!
– Aha. Czyli, że niby mnie? – Stwór zrobił minę, jakby był kompletnie zbity z pantałyku.
– Toć mówimy, że was.
– No dobrze, nas – westchnął z rezygnacją Wirciżyr, widząc, że rozmowa, jak wołu z prosięciem, biegnie w kierunku wyjątkowo dziwacznym i grożącym dłuższą i niechcianą interakcją. Mimo to przezornie łypnął jeszcze wokoło, czy przypadkiem jednak ktoś mu się nie czai za plecami, powodując zasadne użycie liczby mnogiej przez nieproszonych przez niego gości. – A co was tutaj sprowadza? – spytał najbardziej uprzejmym tonem, na jaki go było stać.
– My do niego – odparł wyższy wodnik uroczystym głosem, kładąc szczególny nacisk na ostatnie słowo. – W bardzo ważnej sprawie.
– Do mnie? – Na z lekka upiornej facjacie stwora wykwitł grymas zniechęcenia. – Słucham – westchnął. – W jakiej to sprawie?
– Nie do niego – włączył się Miłomysł, wskazując ręką na utopca. – To znaczy nie do was, tylko do NIEGO oczywiście – powiedział z jeszcze większym naciskiem i z miną, jakby to miała być najoczywistsza rzecz w świecie.
Stwór westchnął przeciągle i obrzucił wodników całkowicie zdezorientowanym spojrzeniem.
– Nic już z tego nie rozumiem – jęknął zdesperowany. – No to w końcu do kogo? Do mnie, czy nie do mnie?
– Toć przeca mówimy, że nie do was, ino do niego właśnie. – Myślimir przewrócił oczami.
– Aaa, do niego. – Wirciżyr pokiwał głową z poważną miną, chwilowo udając zrozumienie i jednocześnie nabierając podejrzeń, że oba stwory są po prostu lekko stuknięte. – Noo, jak do niego, to tak, ależ oczywiście… – urwał, licząc na to, że te dwa dziwolągi za chwilę same wyjawią cel tej zdecydowanie niechcianej przez niego wizyty.
Wodniki jednak rozpromieniły się i utkwiły w utopcu pełne nadziei spojrzenia, kontynuując uprzejme oczekiwanie. Stwór odwzajemnił się spojrzeniem tego samego rodzaju, choć żywił zupełnie inną nadzieję – żeby te dwa bałwany wydusiły wreszcie, czego chcą i zostawiły go w końcu w błogim spokoju.
Niestety cisza przedłużała się i nic nie zapowiadało, że sytuacja zmierza ku szczęśliwemu wyjaśnieniu.
– Czyli do kogo, na wszystkich Bogów? – jęknął w końcu utopiec, zdezorientowany do imentu i doprowadzony na skraj rozpaczy. – Czy to jest jakiś wyszukany żart wodników, którego utopce nie rozumieją?
– Nu, do NIEGO! – zniecierpliwił się Myślimir, żywo gestykulując. – Do Widzącego przecież. Do kogóż by innego?
– Ach, do niego… – Wirciżyr westchnął z ulgą i rozluźnił się umocniony w przekonaniu, że dwa dziwolągi, które najwyraźniej były niespełna rozumu, za chwilę jednak dadzą mu święty spokój. – W takim razie nie zatrzymuję. Niech Bogi prowadzą. Szerokiej drogi.
– Ale jakżesz to: „szerokiej drogi”? – żachnął się Miłomysł. – A gdzież un? Jak nam do niego iść?
– A skąd ja to mogę wiedzieć? Ja nigdy Widzącego na oczy nie widziałem.
– To wy nie znacie Widzącego?
– Ja jakoś nie miałem okazji.
– Nu, jakżesz to? Przeca Widzący tu mieszka i wy go nie znacie?
– Gdzie mieszka?
– Nu tu! – odparły chórem wodniki.
– Tu? – Stwór wybałuszył wodniste oczyska na obu wodników stojących z marsowymi minami po pas w rzece. – Gdzie tu?
– Nu, koło akweduktu. A gdzie niby? – obruszył się Myślimir.
– A któż wam tak powiedział?
– Nu, Widzący! – odparli chórem.
– Widzący wam powiedział, że tu mieszka?
Myślimir i Miłomysł pokiwali głowami z powagą.
– Gadalim my z nim onego czasu i sam tak puwiedział – wyjaśnił Miłomysł z nutką pretensji w głosie.
– Niestety, Widzący tu nie mieszka i nie mieszkał. Nawet nigdy nie zaszczycił tych stron swoją obecnością – skwitował kwaśno utopiec.
– Ale jakżesz to?! – zakrzyknął zirytowamy Myślimir. – Toć przecież mówi Miłomysł, że sam Widzący nam puwiedział! Takie cuś nam puwiedział: „Maryk Lichocki, akwedukt”. Prawda li to, że tak puwiedział? – Odwrócił się do Miłomysła, rozpaczliwie szukając potwierdzenia w wyłupiastych oczach kompana.
– Tak puwiedział, jako żywo – drugi z wodjanojów zapamiętale pokiwał głową. – Na własne uszy słyszelim.
– Nu, to my teraz grzecznie zapytujemyż, gdzież jest Widzący, skoro tu jest akwedukt?!
To powiedziawszy, Myślimir wyciągnął oskarżycielsko płetwiastą dłoń w kierunku górujących nad ich głowami dwóch potężnych mostów kolejowych, stojących w mazurskiej wsi Stańczyki, czasami zwanych błędnie akweduktami, z racji wyglądu przypominającego dawne rzymskie wodociągi.
– Akwedukt Marek Lichocki? – Utopiec skrzywił się, jakby właśnie przełknął coś, czego utopce nigdy nie jadają, a jeśli już zjadły, to nabrały niezmąconej pewności, że nigdy więcej jadać tego nie będą. – A nie mówi się „adwokat” przypadkiem?
Nastała cisza. Wodniki w osłupieniu i z rosnącą zgrozą spojrzały po sobie.
– Adwokat? – stęknął Miłomysł.
– To znaczy, że nie akwedukt? – Myślimir wyglądał na zdruzgotanego.
– Nu, to pupadlimyż w opały– rzekł powoli Miłomysł. – Muże to być, że puwiedział „adwokat”, a nie „akwedukt”.
– Wciórności – jęknął jego towarzysz. – Taki szmat drogi… I cóż my teraz puczniem? Gdzież nam go szukać teraz? A cóż to w ogóle jest za dziwo zapomniane przez Welesa, ten „adwokat”?
– Bogi raczą wiedzieć – westchnął Wirciżyr. – Ale kiedyś tutaj takich dwóch utopiło przypadkiem trzeciego i podsłuchałem, jak mówili, że będzie im potrzebny dobry adwokat. Może to ma coś wspólnego z katem? Chłopaczyska pewnie w trwodze byli, żeby im się jaki partacz nie trafił, jak ich będą chcieli skrócić o głowy za ukatrupienie znajomka i życzyli sobie wzajem dobrego adwo kata. Tylko co to jest to „adwo”?
– Muże nie jedyn, a dwo? – zamyślił się Miłomysł. – Niektórzy słabo gadajo po słowiańsku.
– A, że niby „dwo katy” miały być? – podsunął utopiec. – Że dwóch katów chcieli? – dywagował. – Niby że po jednym na każdego? Czy ja wiem? – Skrzywił się wątpiąco.
– To i tak na nic, jeden kat czy dwa katy – jęknął załamany Myślimir. – Zacny zawód kata został dawno zlikwidowany. A w dodatku Widzący nijak katem nie jest. To pewnikiem nie o to chodzi.
– To może Widzący coś jeszcze mówił? – Wirciżyr spróbował pójść wodnikom w sukurs, kierowany nagłym współczuciem dla dwóch matołków spoglądających bezradnie jeden na drugiego. – Przypomnijcie sobie.
Oba stwory zaczęły skrobać się po głowach tak intensywnie, że aż echo niosło po potężnych kolumnach nieszczęsnych „akweduktów”.
– Wiem! – rozpromienił się nagle Myślimir i palnął płetwą w cofnięte niczym u neandertalczyka czoło. – Wiem, gdzież tu szukać Widzącego! Un na pewno jest w jednym z tych dużych domów, do których chodzą wyznawcy tego nuwego boga! Ostańcie zdrowi! – rzucił gorączkowo do Wirciżyra.
– Skąd… – próbował protestować Miłomysł, ale kamrat chwycił go za rękę i pociągnął za sobą w kierunku, z którego przyszli.
– Nie pamiętasz?! – wykrzyknął podekscytowany. – Widzący przedstawił się jeszcze inak temu smętnemu hukale, co w Galindii na wierzbie siedzi. Jak my onego hukałę o Widzącego pytali, to on rzekł takie cuś o nim, że to „mesjasz Maryk Lichocki”. Tak mu Widzący się przedstawił.
– Nu tak! Pamiętam! – ucieszył się Miłomysł. – Tak mówił ten hukała!
– A podobnoż takich mesjaszów trzymają w tych ichnich krześcijańskich kącinach. Rychło! Nie trawmyż bałandy!
Wzmożony chlupot zagłuszył dalsze wyjaśnienia Myślimira i po chwili lekko osłupiały utopiec Wirciżyr został sam.
– Mesjasz Marek Lichocki? – mruknął sam do siebie, spoglądając z ulgą, jak dwa osły w skórach wodników znikają za zakrętem rzeki. – Jaki znowu mesjasz? Chyba „mecenas”?
* * *
Elegancka trzydziestoparolatka przekroczyła próg swojego mieszkania, zrzuciła czerwone szpilki, z cichym jęknięciem rozpięła krępujący ją biały żakiet, cisnęła na komodę czerwoną torebkę i z ulgą rzuciła się na szmaragdowy szezlong stojący w eleganckim holu urządzonym w stylu glamour.
– Po co mi to było? – szepnęła do siebie, wzdychając ciężko. – Jakie licho mnie podkusiło, żeby wziąć tę robotę?
Dźwignęła się po dłuższej chwili z przeciągłym jękiem z obłędnie kuszącego swą miękkością mebla i noga za nogą powlokła się do kuchni, żeby wyciągnąć z lodówki cokolwiek, co szybko zagłuszy paraliżujący niemalże głód, i nalać sobie kieliszek czerwonego wina.
Bolało ją wszystko. Poczynając od nadwyrężonych noszeniem szpilek stóp i łydek, przez żołądek, który z głodu zaczynał trawić sam siebie, po głowę, która dotąd dzielnie znosiła koszmar całego dnia i na jego koniec postanowiła wreszcie odmówić współpracy.
W tym samym momencie, przez wąską szparę w drzwiach, do mieszkania zaczął wlewać się cień, ciemny jak jądro otchłani. Po chwili rozlana na podłodze w holu lśniąca czarna plama zaczęła się unosić i formować.
Tymczasem kobieta odkorkowała z namaszczeniem butelkę, jakby szykowała się do głębokiego celebrowania tak bardzo wyczekiwanej chwili spokoju, napełniła szkło i upiła z zadowoleniem niewielki łyk, zagryzając kawałkiem sera gruyère. Po chwili odwróciła się, by przejść do salonu i zamarła. Kieliszek wyślizgnął się jej z dłoni i roztrzaskał na lśniącej białej posadzce, obryzgując szkarłatnymi łzami równie białe szafki kuchenne.
W wejściu do kuchni stało przerażające, straszliwe monstrum rodem z najczarniejszych czeluści zła. Szara jak pergamin łysa czaszka, równie szary upiorny pysk, w którym osadzone były wąskie, wściekle żółte ślepia i paszcza pełna długich, wyszczerzonych zębisk. Łeb maszkary przytwierdzony był do chorobliwie chudego, kościstego korpusu, podobnie jak patykowate nogi i ramiona, zwieńczone wielkimi dłońmi wyposażonymi w długie, ostre pazury.
Struchlałej kobiecie głos uwiązł w gardle. Serce zaczęło jej walić jak młotem, a w głowie eksplodował tępy, obezwładniający ból. Chciała rzucić się do ucieczki, ale nogi ugięły się pod nią i zamiast tego runęła na kolana przed zbliżającą się do niej powoli kreaturą.
Demon podszedł nieśpiesznie, jakby sycił się każdą straszliwą sekundą, stanął nad sparaliżowaną ze strachu ofiarą, spoglądającą na niego pełnymi łez rozszerzonymi ze zgrozy oczami, i z upiornym uśmiechem zademonstrował jej wielkie, ostre szpony. Po chwili złapał ją za włosy i odgiął jej głowę do tyłu. Kobieta zaczęła dygotać, ale nie była w stanie wykonać choćby najmniejszego ruchu. Z jej gardła wydobył się tylko cichy, chrapliwy jęk.
Stwór napawał się przez chwilę malującym się na jej twarzy przerażeniem, po czym wbił w jej krtań straszliwe pazury i szarpnął. Następnie brutalnie uniósł drgające w konwulsjach ciało nieszczęsnej kobiety, wciąż trzymając ją za włosy. Zbliżył zastygłą w cierpieniu twarz do swego makabrycznego pyska i z zadowoleniem patrzył, jak jej oczy gasną.
W końcu przyłożył drugie wielkie łapsko do jej piersi i wyszarpał z niej blady, wijący się cień, puścił martwą już kobietę i odszedł, nie okazując jej najmniejszego zainteresowania.
* * *
Półprzytomny i bezsilny unosił się w czymś, co przypominało pęcherz powietrza uwięziony w brunatnej, oleistej cieczy. Jego członki wykonywały niezborne, bliżej nieokreślone ruchy, których nie był w stanie kontrolować. Mógł tylko bezsilnie obserwować swój stan, by po chwili zdać sobie sprawę, że prawdziwie tego doświadcza.
I tak od kilku minut. A może od setek lat lub eonów? Nie był w stanie określić, a nawet pojąć jak długo trwa ten stan zawieszenia. Jego świadomość to rozbłyskiwała na krótką chwilę, to zanurzała się na nowo w niebycie. Niebycie, który koił, obiecywał odpoczynek od czegoś, czego nie można było objąć rozumem. Niebycie, który dawał zapomnienie. Przynajmniej na chwilę. A może na milenia?
Gdy jego rozum wybudzał się na nieco dłużej, ogarniała go nieprzenikniona ciemność. Głęboka, gładka, lepka niemalże i… świetlista. Ta mroczna światłość wdzierała się pod powieki, otaczała chwilowym spokojem i niosła obietnicę ostatecznego końca gehenny.
I dopiero wtedy nadchodził mrok prawdziwy. Taki, przy którym ciemna, bezgwiezdna noc jest niczym brzask o poranku, przy którym czarna otchłań najgłębszych mórz jest jak krystaliczna toń górskiej sadzawki. Czerń absolutnie doskonała.
Był to mrok, którego nie dało się ogarnąć zmysłami. Będący czymś niemożliwym do zaistnienia, a jednak realnym. Czymś, od czego umysł chował się w najgłębsze rejony jaźni i zdruzgotany grozą jego doświadczania pogrążał się w odmętach szaleństwa, a w końcu w niebycie będącym jedyną ucieczką od tego, co nie miało prawa istnieć, jako że było… zaprzeczeniem istnienia.
A jednak ta niemożliwa obecność była tuż obok. Pulsowała i jednocześnie trwała w bezruchu, była i nie była zarazem. I tylko jedno czyniło istnienie tej niewiarygodnej czerni bardziej prawdopodobnym i sprawiało, że była ona bardziej bytem, niż niebytem – czuwała.
A on trwał obok, w miejscu… którego nie było.
W mgieł oparach się wlecze i pełza powoli
Przez sczerniałe ścierniska, pełne zimnej rosy,
Przez wierzb sennych żałośnie rozplecione włosy
I kurhany, drzemiące w rozoranej roli.
Jak ptak zmęczon opada w mgławej aureoli
Świateł, kędyś gasnących – w rdzawe sianokosy.
Lecą dzwonów cmentarnych zabłąkane głosy
I wieszczą, jak piastunka, tęskną baśń złej doli.
Pójdę znaną ścieżyną, dziś szarą od mroków,
Pod ciężką od mgieł, wilgotną oponą obłoków.
Pójdę szukać rozwianych wróżb białych stokroci,
Czterolistnych koniczyn – pocałunków – żarów –
Pójdę szukać śród chłodem wiejących oparów,
Czy się kędyś zabłąkana skra słońca nie złoci…
Kazimiera Zawistowska – Zmierzch
Asia, na pewno? – spytał milczący dotąd Marek. – Poradzicie sobie? Wiesz, że się martwię.
– To się nie martw. – Spojrzała na niego z łagodnym uśmiechem. – Wiesz przecież, że tam będzie bezpieczniej niż w domu. Poza tym sam przecież prosiłeś, żebyśmy z nią zostały.
– Niby wiem… – westchnął bez przekonania. – I naprawdę niczego nie potrzebujecie?
– Wszystko na pewno będzie na miejscu. Naprawdę. A czego nie będziemy miały, to i tak za chwilę się pojawi. Wiesz przecież, co ona potrafi. Poza tym te nasze kargorusze i w ogóle.
Adwokat zaśmiał się w duchu na wspomnienie czasów, gdy wraz z Witkiem usiłowali przetłumaczyć Aśce, że ich dom zamieszkują liczne słowiańskie demony domowe, w tym kotopodobne kargorusze. Właśnie od tego zaczęła się historia z czerwonym beretem na głowie domowika.
Teraz w istocie domowe stwory będą musiały same zaopiekować się mieszkaniem Lichockich podczas długiej nieobecności gospodarzy. Prawdopodobnie bardzo długiej nieobecności.
– A praca? – spytał po chwili.
– Przecież ci mówiłam, że to co trzeba, ogarnie Gośka, a i tak większość będę robiła zdalnie, przez Internet.
– Najtęższym filozofom nie śnił się Internet w takim miejscu – westchnął. – Świat stanął na głowie.
– To będzie coś na kształt ekscytującego wyjazdu wakacyjnego – zachichotała szczerze uradowana. – Ale oczywiście będę tęsknić. I naprawdę nie będę się martwić. Bo obiecałeś mi, że wrócisz i wiem, że wrócisz.
Marek niespecjalnie uspokojony dobrym humorem żony, wyraźnie podekscytowanej perspektywą przeżycia niesamowicie zapowiadającej się przygody, ponownie wlepił wzrok w jezdnię. Kilkaset metrów dalej wąska i wyboista droga niknęła w otulonym szarówką lesie.
Lichoccy powoli dojeżdżali do Nowego Stawu, spokojnej, nieco zagubionej wioski położonej w sercu Lasów Kozłowieckich. Tam, na jakiś czas, miała zamieszkać Aśka z Milenką.
Po ostatnich tragicznych wydarzeniach ich dom nie był już bezpiecznym miejscem. Cała Jawia przestała być bezpiecznym miejscem. Trojan odszedł, ale zostawił po sobie śmierć, międzyludzką nienawiść i nieufność, a przede wszystkim dziesiątki, jeżeli nie setki, sprowadzonych z Nawii, jak i stworzonych przez siebie już w Jawii, plugawców wałęsających się teraz bezpańsko po świecie i szukających coraz to nowych ofiar.
Do tego dochodziły tragiczne skutki pogodowych anomalii, co akurat wyjątkowo nie było zasługą Trojana, a wieszczego Biezdara, który ośmielił się wykraść lodowy sierp Morany. To całe szaleństwo udało się przerwać w ostatniej chwili, ale i tak połowa kraju wyglądała jak jedno wielkie pobojowisko, a rozchwiana aura dopiero zaczęła wracać do względnej równowagi.
Wszystko to sprawiało, że jeszcze wiele musiało się zmienić, żeby życie w Jawii wróciło do normy.
Trudno było mieć całkowitą pewność, czy rodzina Marka powinna zamieszkać właśnie tam, dokąd zmierzali, bo mogło to być zupełnie gdzie indziej albo nawet w kilku miejscach jednocześnie, bo i to było możliwe. Z całą pewnością przyszłe lokum obu pań Lichockich to nie był zwyczajny dom.
Ważniejsze jednak było to nie „gdzie?”, a „z kim?”. To właśnie z tym „kimś” mieli się spotkać, a położona nieopodal wioski leśna polana była najlepszym, najbezpieczniejszym i możliwie najbliższym miejscem, gdzie można było takie spotkanie zorganizować.
– O, nasza piosenka! – Aśka podkręciła radio, gdy rozległy się pierwsze takty utworu „Everywhere” zespołu Fletwood Mac. – Pamiętasz?
– No żono! – Marek udał obruszenie. – Co to za pytanie w ogóle? Oczywiście, że pamiętam! Wbrew twoim twierdzeniom jestem bardzo romantyczny.
– Noo taak. Chodzący romantyk – zaśmiała się. – Pierwsze kwiaty dostałam od ciebie trzy miesiące po pierwszej randce.
– Poczekaj, już ja ci udowodnię, jak tylko ogarniemy ten cały bajzel. – Dziobnął się palcem wskazującym w pierś dla podkreślenia wagi swoich słów. – Swoją drogą tradycyjnie Bogowie stroją sobie z nas żarty. Puszczają nam „Everywhere” na pożegnanie.
– Jak to się skończy, to już będziemy „everywhere”.
– Bardzo bym tego chciał – westchnął ciężko i spochmurniał nieco. – Marzę o tym, żeby to wszystko już się skończyło.
– Uwierz mi, że ja też. – Aśka uśmiechnęła się nieco smutno. – Chciałabym, żeby wszystko wróciło do normalności.
– Przerywamy program, aby podać państwu wiadomość z ostatniej chwili – zabrzmiał nagle z głośników ostry głos prezenterki. – Jak nieoficjalnie ustalił nasz korespondent, dziś przed południem premier Judyta Trykacz została znaleziona martwa w swoim mieszkaniu. Według nieoficjalnych informacji premier polskiego rządu najprawdopodobniej została zamordowana. Będziemy państwa na bieżąco informować o tej dramatycznej i bulwersującej sprawie.
– Kurwa mać – szepnął Marek zdruzgotany i spojrzał na oniemiałą Aśkę. – Dopadli ją.
– Myślisz? – spytała powoli.
– Jestem pewien – odparł z grobową miną. – Obawiałem się, że może dojść do jakiegoś ataku na nią, ale Judyta to bagatelizowała. Na wszystko miała odpowiedź, że skoro nie bała się zostać premierem tego kraju, to tym bardziej nie będzie się bała duchów. Niech to szlag! – Rąbnął z wściekłością w kierownicę. – Muszę to doprowadzić do końca, Asia. Muszę! Tylko wciąż, do jasnej cholery, nie wiem jak!
– Wiem. Po to robimy to wszystko, żeby tamto się skończyło. I wiem, że na pewno znajdziesz sposób.
– Dla mnie najważniejsze jest, żebyście były bezpieczne, a to jest w tej chwili chyba jedyne naprawdę bezpieczne miejsce w Jawii.
Aśka pokiwała tylko głową i spojrzała w lusterko wsteczne na śpiącą w dziecięcym foteliku i niczego nieświadomą Milenkę.
– Za chwilę będziemy – rzucił Marek, kiedy mijali tablicę z napisem „Nowy Staw”. – Muszę jeszcze szybko zadzwonić, zanim znowu wjedziemy w las i nie będzie zasięgu.
Wybrał numer i po chwili w głośniku rozległ się znajomy głos biskupa Żmijewskiego.
– Dobry wieczór, panie Marku. – Grobowy ton purpurata wskazywał, że tragiczna wiadomość już do niego dotarła. – Postaram się jak najszybciej dowiedzieć, co się tak naprawdę stało – dodał bez zbędnych ceregieli.
– Drogi biskupie, mam prośbę. Proszę o wszystkim informować moją żonę. Za chwilę wyślę SMS-em numer. Ja, niestety, muszę udać się… – zawahał się. – Tam. I nie wiem, jak długo mi zejdzie.
Krótka pauza zdradzała lekką konsternację starego hierarchy.
– Pańska żona jest w to wszystko wtajemniczona? – spytał powoli.
– Już tak. Od niedawna.
– A posiada pańskie, hmm, zdolności?
– Nie. Jak na razie nie. Ale nie jest wykluczone, że posiądzie. W naszym życiu ostatnio nastąpiły pewne, dość istotne, zmiany. Kiedyś księdzu opowiem.
– Rozumiem. W tej sytuacji oczywiście będę przekazywał informacje pani Joannie. Długo pan będzie… tam?
Obaj przyjęli swego czasu eufemistyczną konwencję, która pozwalała tak staremu biskupowi, jak i żercy komunikować sobie pewne sprawy, które zdecydowanie nie mieściły się w ich kanonach światopoglądowych.
– Naprawdę nie wiem, drogi księże biskupie. Będę tam tak długo, aż wreszcie doprowadzę to wszystko do końca. Tylko że najpierw muszę znaleźć sposób, żeby w ogóle tam wejść.
– Będę się za to i za pana modlił. Jakkolwiek dziwnie by to w pańskich uszach zabrzmiało. Z Bogiem, panie Marku.
– Niech Bogowie darzą, księże biskupie.
Marek rozłączył się i zatrzymał samochód na skraju leśnej drogi. Było już ciemno, ale w oddali za drzewami pełgał jakiś dziwny zielonkawy blask, potęgując wrażenie niesamowitości tego miejsca.
Lichoccy przytłoczeni informacją sprzed chwili, a jednocześnie urzeczeni atmosferą ciemnej gęstwiny, w środku której lekko kołysało się fluorescencyjne światło, w całkowitym milczeniu wyciągnęli z samochodu fotelik z Milenką i ruszyli przez las w kierunku zielonkawej poświaty. Po chwili dotarli na skraj niewielkiej polany i nagle oboje stanęli jak wryci.
– Tego to się w najśmielszych snach nie spodziewałem. – Adwokat uśmiechnął się zaskoczony.
– Dobry wieczór, gołąbeczki. – Baba Jaga ruszyła ku nim z otwartymi serdecznie ramionami. – Jakże się cieszę, że jesteście. Wszyscy już są.
– Dobry wieczór, Jago. – Marek objął staruszkę serdecznie i ruszył przywitać się z pozostałymi zgromadzonymi.
– Pozwól, kochanie. – Baba Jaga zwróciła się do Aśki, ujmując ją delikatnie za łokieć. – Marek zna już całe towarzystwo, ale ty zapewne widzisz tylko tamtego krasnala – skinęła na bzionka, siedzącego nieruchomo na ziemi niczym mała, pucułowata, słowiańska odmiana Buddy. – Tego miłego, starszego pana – tu z kolei wskazała na uśmiechającego się zagadkowo dziadka w szarym wyświechtanym garniturze i sfatygowanym kaszkiecie. – I zapewne poznajesz ten czerwony beret – spojrzała na unoszące się w powietrzu czerwone nakrycie głowy. – Jest nas tu jednak trochę więcej.
Tymczasem na polanie zapanowało radosne ożywienie. Pośrodku tańczyły wokół siebie, jakby trzymane w ryzach jakąś nieznaną siłą, niezliczone ilości robaczków świętojańskich. To od nich właśnie pochodził ten niesamowity zielonkawy blask, oświetlający zgromadzone wokoło postacie.
Prastary Las Kozłowiecki z całą pewnością nigdy nie gościł tak dziwacznej i niesamowitej kompanii, w której skład wchodzili: kudłaty od stóp do po czubek głowy ciemnobury, prawie czarny domowik w czerwonym berecie, o imieniu Witek, przerażający strzygoń Bezmir o patykowatych kończynach i chudym korpusie, na którym osadzona była trupia głowa, z której smętnie zwisały rzadkie strąki, z wyszczerzoną w parodii uśmiechu oraz budzącą grozę paszczą wyposażoną w potworne zębiska.
Dalej: wystrojony we frak i pelerynę całkiem przystojny wampir Radosław, o ciemnych blond włosach i bladej twarzy, na której błąkał się delikatny uśmiech, obok niego siedziała piękna, złotowłosa południca Mirosława, ubrana w lekką, taliowaną koszulkę z napisem „Reebok” i błękitne dżinsy z przetarciami, potem Turupit, niegdyś potężny, a obecnie okaleczony, bezręki, wymizerowany stwór z nadal płomienną, choć przerzedzoną czupryną, a także przypominający skrzata, mały, pękaty, pucułowaty bzionek o imieniu Dobek oraz rzeczeni – dziadek w starym garniturze, czyli leszy i Baba Jaga we własnej osobie.
Była tam jeszcze jedna demoniczna postać, której widok wprawił Marka w lekką konsternację.
– Usiądź tu, kochanie. – Baba Jaga usadowiła Aśkę na pieńku między leszym a lewitującym beretem. – I miej oczy i uszy otwarte, choćbyś tu siedziała jak na obodrzyckim kazaniu. Od tej chwili rozpoczyna się twoja nauka. – Mrugnęła porozumiewawczo. – A ty mów, kochany chłopcze – zwróciła się do Marka. – Musimy dziś wszystko uradzić.
– Zaskoczyliście mnie, ale bardzo się cieszę, że was widzę. – Marek uśmiechnął się szczerze. – Ciebie jednak się tutaj nie spodziewałem, Sławko, biorąc pod uwagę twoją przysięgę, którą złożyłaś, kiedy się ostatnio widzieliśmy. – Spojrzał na siedzącą na kłodzie drewna skuloną istotę ubraną w prostą, lnianą suknię, szytą na dawną słowiańską modłę. – Jednak skoro tu jesteś, to podejrzewam, że Bezmir przyprowadził cię tutaj z ważnego powodu.
– Witaj, Widzący. Tak, przybyłam, bo chcę pomóc – odezwała się cicho północnica i spojrzała na adwokata nieco bojaźliwie. – Jestem twoją dłużniczką do końca mojego istnienia. Jako jedyny z ludzi okazałeś mi serce, choć nie musiałeś, po tym, co uczyniłam. Dlatego wróciłam z Nawii. Mimo tego, co powiedziałeś mi ostatnim razem, mimo złożonej tobie przysięgi[1]. Chcę spłacić swój dług, tak jak ty pozwoliłeś mi odebrać mój.
– Powinieneś jej wysłuchać, szefie – wtrącił Bezmir.
Marek w milczeniu skinął głową.
– Przynoszę ci wiadomość od Bogów, którzy nam sprzyjają – odezwała się północnica, już pewniejszym głosem. – Od Chorsa, Swarożyca, Siemargła i Strzyboga. Starsi Bogowie, a szczególnie Swaróg, Weles, Perun i Trygław żądają, abyś przybył natychmiast do Prawii, zwrócił miecz Świętowita nasączony esencją Trojana i oddał im fulguryt z zamkniętym w nim Biezdarem. Podejrzewają, że nie chcesz tego zrobić, bo w przeciwnym wypadku już dawno wszedłbyś do Nawii przejściem u Rybiego Króla, skoro wszystkie inne są teraz dla ciebie zamknięte. Domyślają się, że chcesz wymienić Biezdara na Miłą i pozostałych. Chcą ci w tym przeszkodzić.
– Spodziewałem się tego – rzucił adwokat posępnie.
– Ale młodzi Bogowie zrobią, co trzeba, żeby ci pomóc i…
– Wszystko pięknie – wszedł jej w słowo. – Ale ja nawet nie wiem, jak w ogóle mam teraz wejść do świata Bogów. Godni nie żyją, została tylko Aneta, która dopiero dochodzi do siebie, więc nie ma komu odprawić rytuału otwierającego przejście. Od Rybiego Króla trafię prosto do Mokoszy i będę musiał oddać jej fulguryt, bo przecież trudno oczekiwać, że Mokosz uczyni coś wbrew Perunowi. Tym samym podpiszę wyrok na Miłą i pozostałych. Wejścia, którymi posługują się stwory, są oczywiście zbyt wąskie dla śmiertelnika, nawet przy pomocy takiego bzionka, jak Dobek – tu skinął na pyzatego stwora siedzącego po turecku na trawie z nad wyraz poważną miną. – Niestety, jak dotąd nie wymyśliliśmy żadnego innego sposobu i, niestety, zupełnie nic nam nie przychodzi do głowy.
– No właśnie jest jeden sposób. – Oczy północnicy zapłonęły. – I z tym do was przychodzę.
Marek zdębiał.
– Jaki sposób?
– Łęczycki Boruta.
– Diabeł? – Marek zdębiał jeszcze bardziej.
– Sami jesteście diabeł, panocku – zachichotał leszy w skórze dziadka. – To taki sam strażnik lasu jako i ja, ino jak setki lat temu zamieszkał na zamku w Łęczycy, tak podobnież zdurniał do reszty. Lasy mu wycięli, bagniska i ruczaje osuszyli, to i otumaniał. Ślachcica, rozumisz, panocku, udaje. I żeby do niego po ślachecku mówić, sobie każe, bo inaczej nie masz z nim gadki.
– I jak Boruta miałby nam niby pomóc?
– On nie siedzi w Łęczycy tylko po to, żeby strzec skarbów w lochach pod zamkiem – odparła Sławka. – Tak naprawdę to strzeże dawno zapomnianego przejścia do Międzyświata, które przed wiekami, zupełnie przypadkiem, otworzyli żercy z grodu w Tumie. Tak przynajmniej twierdzi Chors i właśnie z tą informacją mnie do was wysłał.
– Jeśli to prawda… – zaczęła Baba Jaga.
– To natychmiast musimy tam lecieć! – wyrwał się Radosław i w mgnieniu oka przemienił się w nietoperza, co powoli stawało się normą w chwilach, gdy w gorącej wodzie kąpany wąpierz gdzieś pilnie się wybierał.
– Momencik, młody – włączył się strzygoń. – Najpierw ustalmy wszystko po kolei.
– Bezmir ma rację. – Adwokat spochmurniał. – Miła, Światogor, Lel, Polel i Chrust czekają na ratunek. Turupicie – zwrócił się do okaleczonego stwora. – Mamy ustalone, gdzie mogłaby się odbyć wymiana?
– Na granicy między Nawią a Międzyświatem. W miejscu, w którym pierwszy raz wszedłeś do Nawii, Widzący – odparł słabym głosem Turupit. – To miałby być gest dobrej woli ze strony Niewszy.
– Albo sposób, żeby umknąć szpiegom Welesa – mruknął Marek. – Tak czy owak wszystkim będzie to na rękę. Musimy jak najszybciej przejść do Międzyświata i wydostać naszych przyjaciół z łap wieszczych. Oby się tylko udał ten pomysł z Borutą, bo innego w tej chwili nie mamy. I mam nadzieję, że szybko wrócimy do Jawii.
– Problem w tym, że, delikatnie mówiąc, w Jawii też nie dzieje się dobrze – zaskrzeczał Bezmir.
– Niestety. – Adwokat przytaknął ponuro. – Wprawdzie przegnaliśmy Trojana, ale jednocześnie pojawiło się kilku koszmarnych bydlaków. Nie licząc tej przeklętej zgrai, którą przywlókł tu ze sobą Trojan i której nie udało nam się wybić na grodzisku w Czerwieniu. Do tego wszystkiego niedawno z Nawii wrócił upierczi, a Mefistofeles i Herdagrad nam uciekli i gdzieś się zaszyli. Podejrzewam, że czekają na dogodny moment. A jeżeli oni wszyscy zwąchają się ze sobą, to szykuje się nam kolejna makabra.
Zebrani popatrzyli po sobie z marsowymi minami, przeczuwając, że powtórzą się koszmarne wydarzenia sprzed kilku tygodni.
– Uważam, że Sławka, Witek, Radosław, Dobek i ja powinniśmy jak najszybciej ruszyć z Widzącym do Nawii – odezwał się w końcu Bezmir stanowczym głosem. – Pozostali zostaną w Jawii pilnować sytuacji.
– Też jestem tego zdania – zgodził się Marek. – Jest jeszcze jedno. Premier Judyta Trykacz nie żyje. Prawdopodobnie została zamordowana. I obawiam się, że to ma coś wspólnego z tym że z jakichś powodów oparła się urokowi Trojana. Babciu – spojrzał na Babę Jagę – kiedy my będziemy w Nawii, wy musicie jak najszybciej to wyjaśnić. Obawiam się najgorszego.
– Czyli? – spytał Radosław, który w międzyczasie powrócił do postaci wampira w pelerynie.
Marek łypnął na zgromadzonych z minorową miną. Wszystkie oczy wpatrzone były w niego w napięciu.
– Czyli tego – zaczął powoli – że tak naprawdę, to wcale nie pozbyliśmy się Trojana.
– Co masz na myśli, gołąbeczku? – zdziwiła się Baba Jaga. – Na własne oczy widziałam, jak go zadźgałeś.
– Zadźgałem jego cielesną powłokę, którą ukradł jakiemuś nieszczęśnikowi i przybrał w Jawii. W ten sposób związałem też esencję jego ducha w Mieczu Świętowita. Niestety, mam nieodparte wrażenie, że w jakiś sposób wywiódł nas wszystkich w pole i zostawił sobie wyjście awaryjne, którego wcześniej nie byliśmy w stanie dostrzec.
– Nie gadaj zagadkami, kochanieńki.
Adwokat popatrzył ze smutkiem na twarze przyjaciół. Wszyscy w napięciu wbijali w niego pełne niepokoju spojrzenia.
– Podejrzewam, że Trojan w jakiś sposób zostawił w Judycie cząstkę siebie. Zastanawiałem się, dlaczego ona, właściwie jako jedyna, przeżyła spotkanie z nim. Dodatkowo te jej wizje… – urwał.
– Uważasz, że on to wszystko sprawił umyślnie? Jako kolejną furtkę, drogę ucieczki? Jak z tą sferą na Wielkiej Morawie, o której opowiadałeś? – spytała staruszka z marsową miną.
– Tak uważam. To jest arcymistrz przebiegłości. A biorąc pod uwagę, że Judyta była szefową rady ministrów tego kraju, to z pewnością nie zamordował jej ktoś przypadkowy. Ona przecież miała ochronę, więc właściwie to jestem pewien, że nie zrobił tego człowiek, tylko stwór. I właśnie dlatego została zamordowana, żeby wydrzeć z niej tę cząstkę, której nie wchłonął Miecz Świętowita. Dzięki temu Trojan będzie w stanie odrodzić się w jakiś sposób. Albo ktoś pomoże mu się odrodzić, albo może nawet ten ktoś zechce wykorzystać tę cząstkę mocy Trojana, żeby kontynuować to, co on zaczął. Ale oczywiście mam nadzieję, że tylko martwię się na zapas.
– Dumam, że masz na myśli kogoś konkretnego, kto zabił tę nieszczęsną kobietę, panocku? – spytał leszy, który również wydawał się poważnie poruszony zasłyszanymi rewelacjami.
– Skoro wieszczy siedzą w tej chwili w Nawii, to obstawiam, że to był upierczi. Po wieszczych to upierczi byli najpotężniejszymi pomiotami w Jawii. Jak mówiłem, jeden z nich niedawno wrócił z Nawii, gdzie go przegnaliśmy z Bezmirem. Mirosława już z nim swoje przeszła. – Marek spojrzał ze współczuciem na południcę zapatrzoną w jarzący się rój świetlików. – Ewentualnie mogło to zrobić zdegenerowane licho, ten przeklęty Mefistofeles – aż zacisnął pięści z wściekłości. – A mogliśmy tych cholernych sukinsynów zatłuc.
Zapadła absolutna cisza, w której słychać było tylko cichutkie brzęczenie świetlików.
– Zdaje się, że pozostało nam bardzo, bardzo mało czasu – zaskrzeczał strzygoń ponuro.
– Widzący, jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć – odezwała się nagle Sławomira drżącym z przejęcia głosem. – Chors, a właściwie Nyja, bo to on przekazał tę wieść Chorsowi, dowiedział się jeszcze czegoś. – Spojrzała na niego niepewnie. – Czegoś bardzo ważnego.
Marek zamarł. Ten dziwny ton i wzrok północnicy spoglądającej na niego z nieodgadnioną miną nie zwiastowały niczego dobrego.
– Perepłut… – urwała i przygryzła wargę.
Na wspomnienie utraconego w tragicznych okolicznościach przyjaciela Marka zalała fala gorąca.
– Co: „Perepłut”? – spytał głosem drżącym z wściekłości i żalu.
– Perepłut… wcale nie przepadł.
Mały promyk słońca przedarł się przez szczelną zasłonę w oknie i połechtał śpiącą Aśkę w nos. Kobieta leniwie otworzyła najpierw jedno, po chwili drugie oko i ze zdziwieniem równym zadowoleniu stwierdziła, że Milenka nadal śpi, a ona sama jest wypoczęta, jak dawno nie była.
Rozejrzała się po izbie, która wyglądała kropka w kropkę jak wyjęta z jej własnych marzeń o domku na wsi. Ściany z surowych sosnowych bali, uszczelnionych pakułami, wciąż delikatnie pachnących żywicą, okna w drewnianych pomalowanych na biało ramach, za którymi widać było na wpół przymknięte błękitne okiennice, pobielony sufit podtrzymywany przez masywne drewniane belki, z którego zwisał fantazyjny, gięty żyrandol, drewniana podłoga, na którą narzucone zostały bajecznie miękkie, kudłate dywaniki.
Nieco zdezorientowana, bo mogłaby przysiąc, że kładła się w całkowicie innym anturażu, wyszła z pokoju, upewniwszy się, że mała wciąż głęboko śpi w dużej, pięknie ozdobionej kołysce. Tym razem znalazła się w znanym jej już pomieszczeniu. W kuchni.
Na glinianym piecu połączonym z paleniskiem gotowały się zagadkowe, ale przyjemnie pachnące wiktuały i mikstury. W jednym z kociołków powolnym, jednostajnym ruchem mieszała drewniana chochla. Sama. Przynajmniej Aśka nie widziała nikogo, kto by ją trzymał.
Drzwi do chatki były uchylone. Za nimi na schodkach siedziała nieruchomo jak egipski Sfinks Baba Jaga i intensywnie wpatrywała się w ścianę lasu.
– Dzień dobry, babciu. Piękną sypialnię mi wyszykowałaś tej nocy – zagaiła Aśka, sadowiąc się obok.
– Dzień dobry, kochanie. Ależ to nie ja, gołąbeczko – zachichotała Jaga wciąż wpatrzona w ten sam, nieokreślony punkt w oddali. – To twój piękny umysł. A chatka tylko odczytała twoje marzenia. Masz dobry gust!
– Wciąż mnie to miejsce zaskakuje.
Lichocka odwróciła się i omiotła wzrokiem lichą chatynkę krytą strzechą, stojącą nieco krzywo na gigantycznej kurzej nóżce, po czym zajrzała do środka przez uchylone drzwi. Kuchnia wydała się jej co najmniej dwa razy większa od całej chatki, a w trzech jej ścianach znajdowały się jeszcze po dwie pary drzwi, prowadzące do kolejnych pomieszczeń. Niesamowite wrażenie potęgowała dodatkowo ta dziwna chochla, która nadal samodzielnie mieszała w kociołku.
– Ciągle nie mogę się przyzwyczaić, że spełnia moje wszystkie zachcianki. I że aż tyle się w niej mieści. – Pokręciła zadziwiona głową. – No, ale w końcu to chatka Baby Jagi.
– Cieszę się, że jest wam tu dobrze. – Staruszka uśmiechnęła się, ale nadal nie spuszczała z oka czegoś w oddali.
– Co robisz, babciu? Coś tam jest?
– A nic, gołąbeczko. Patrzę sobie. Czekam.
– Na co czekasz?
Baba Jaga oderwała wreszcie wzrok od gęstwiny i z zagadkową miną spojrzała na Lichocką.
– Ufasz mi, dziecko? – spytała po chwili.
– Oczywiście. – Aśka zaśmiała się niepewnie. – Cóż to za pytanie?
– Ano, moje dziecko, niedługo zdarzy się coś dla ciebie niepojętego – odparła Jaga z łagodnym uśmiechem. – Coś, co początkowo może być dla ciebie wstrząsem. Ale pamiętaj. To co się stanie, jest potrzebne, a nawet konieczne. I wtedy, nawet jeżeli nie będziesz umiała tego zrozumieć, zaufaj mi. Wszystko skończy się dobrze. Bardzo dobrze. Ale musisz mi ufać.
– Teraz to mnie porządnie wystraszyłaś. – Aśka spojrzała z ukosa na znów wpatrzoną w gęstwinę Babę Jagę. – O co chodzi? Coś tam jest? – Powiodła zaniepokojonym wzrokiem w miejsce, które obserwowała staruszka.
– Nie martw się, kochanie. I zaufaj mi. Choćby nie wiem co. Pamiętaj – odparła łagodnie Baba Jaga, podnosząc się ze schodków. – Chodź, mam dla ciebie coś pysznego na śniadanie.
Aśka nieco skonfundowana zagadkowym zachowaniem babci jeszcze raz wbiła wzrok w gąszcz, w który tak intensywnie wpatrywała się Jaga. Las był tam ciemny, nieprzenikniony, ale wciąż był tym samym lasem, który stał w tym miejscu, gdy kilka dni wcześniej chatka na kurzej nóżce wylądowała na polanie, rozciągającej się w jego środku.
Nagle, gdy już podnosiła się ze schodków, czując dobywający się z kuchni obłędny zapach racuchów, kątem oka uchwyciła jakiś ruch. Zdawało się jej, jakby jakaś wielka brązowa plama przesunęła się błyskawicznie pomiędzy grubymi pniami potężnych sosen.
Znieruchomiała, wbijając wzrok w tamten punkt, ale widziadło już się nie pojawiło. Pełna dziwnych, nieokreślonych przeczuć próbowała zagadnąć o to babcię, ale ta zmieniła temat tak zręcznie, że już do wieczora nie było ani czasu, ani sposobności ku temu. Szczególnie że Baba Jaga skwapliwie zadbała o to, żeby Aśka miała pełne ręce roboty.
W końcu poranna tajemnica wyfrunęła z głowy Aśki pochłoniętej przez cały dzień zupełnie innymi, fascynującymi sprawami.
A sprawy, które ją pochłaniały, były o tyleż dla niej ekscytujące, co osobliwe. Dość powiedzieć, że po kilku dniach spędzonych na intensywnych naukach u Baby Jagi pani mecenas Joanna Lichocka, specjalistka w dziedzinie prawa zamówień publicznych, była w stanie uwarzyć miksturę, która w jeden dzień kładła kres anginie lub sporządzić kubek specyfiku, który był w stanie zgładzić połowę mieszkańców średniej wielkości miasteczka.
Kobieta z radością i niedowierzaniem odkrywała, że wszystko, co się wokół niej dzieje, wciąga ją i fascynuje bez reszty. A ku jej radości, ona sama radziła sobie w tym nowym dla niej świecie nadspodziewanie dobrze. Równie dobrze w chatce Baby Jagi czuła się Milenka.
Pewnego wieczora Aśka znużona, ale rozemocjonowana kolejnymi, całkowicie nowymi dla niej doznaniami położyła się spać. Wówczas całkiem już nie pamiętała ani dziwnej porannej rozmowy z Babą Jagą sprzed kilku dni, ani tym bardziej burego widziadła na skraju lasu.
Właśnie wtedy, pod osłoną bezgwiezdnej nocy, owe widziadła podeszły cicho pod chatkę Baby Jagi. Jedna z tajemniczych postaci taszczyła jakieś dziwne, ruszające się zawiniątko.
[1] Więcej w opowiadaniu „Północnica” w zbiorze opowiadań „Powiernik. Bogowie i stwory”.