Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 479
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tomasz Czerwień
Wybrzeże czasu
„Wiele razy w swoich podróżach słyszałem słowa służące odczynianiu złego losu; przede wszystkim śmierci. Nigdy się z tym nie zgadzałem. Wyobraź sobie, drogi czytelniku, jak przerażające by było uświadomienie sobie, iż śmierć o tobie zapomniała”.
Dzienniki zakrwawionych stóp, K. Lashen
Bezdomny mężczyzna snuł się po parkingu, oblewany deszczem. W ciemności nocy jego sylwetka była ledwo widoczna, znikała w mroku i pojawiała się w słabym świetle lamp, kiedy zanurzała ramiona w śmietnikach w poszukiwaniu puszek i szklanych butelek. Spod małego dachu, okalającego budynek dworca, wydobywała się cienka smużka dymu, którą rytmicznie z siebie wypuszczałem, śledząc wzrokiem ruchy kloszarda.
Do odjazdu pociągu pozostało dwadzieścia minut.
Dach chronił mnie przed deszczem, ale nie przed wiatrem, który co chwilę atakował, wciskając się pod mokre poły płaszcza, i posyłał dreszcze przez moje zmarznięte ciało. Zaczynałem drżeć, kiedy zagubione krople, niesione przez podmuchy, znajdowały drogę do moich ubrań i skóry.
Białe żarówki dworca oświetlały moją żałosną figurę – zwisające w mokrych strąkach włosy, zroszoną twarz, zmęczone oczy. Gardło boleśnie drapało, to był już piąty papieros z rzędu. Mimo to sięgnąłem po kolejnego, nie mogłem przestać. Dym rozpłynął się pośród deszczu.
Nagle na ramieniu poczułem odcisk ciepła w kształcie dłoni. Nogi same nakazały odskoczyć w tył, zanim zrozumiałem, dlaczego się poruszyły. Obróciłem się do stojącej za moimi plecami postaci.
Wyglądała równie żałośnie co ja, ulewa nie miała dla niej litości. Mimo to wydawała się znacznie żywsza ode mnie, zdyszana, spoglądała na mnie zdeterminowanymi… albo zdesperowanymi oczami. Oczami tak bardzo podobnymi do moich.
Spoglądałem na własną siostrę.
– Czyś ty do reszty zwariował? Jesteś cały mokry. Zaraz będziesz chory.
Popatrzałem na nią przymglonym spojrzeniem. Wiedziałem, że jest to osoba dobrze mi znana, jej rysy znałem na pamięć. Mimo to zdawała się być… fałszywa. Jakby stworzono ją nie ze skóry, krwi i kości, a z niepasujących do siebie pociągnięć farby na płótnie. Wyciągnąłem do niej rękę i na krótką chwilę położyłem ją na jej ramieniu. Tak, była tutaj, prawdziwa, pomimo tego, co podpowiadał mózg. Położyła dłoń na mojej dłoni.
– Wszystko dobrze? – zapytała.
– Wspaniale. Nigdy lepiej nie było – odparłem chrapliwie.
Westchnęła.
– Proszę cię, zostań.
– Nie. Sama słyszałaś, on nie chce mnie tu więcej widzieć. A ja nie potrafię wymyślić chociaż jednego powodu, żeby się z nim kłócić.
– Wiesz, że on nie jest teraz sobą.
– Nie. Nie wiem tego.
– Czy możesz ze mną porozmawiać jak normalny człowiek? – warknęła i zacisnęła pięści.
– Przecież już teraz to robię – odpowiedziałem, gasząc niedopałek. – I już ci powiedziałem: wracam do miasta. Nic tu po mnie. Jeśli zostanę, to nie wiem, jak on się zachowa. A nie mam ochoty na kolejne sceny. – Podniosłem spojrzenie nad jej głowę. Nie potrafiłem znieść jej wzroku. – Jak tutaj przyjechałaś?
– Wzięłam taksówkę.
– Ile zapłaciłaś?
– Do diabła, nie denerwuj mnie. Spójrz na mnie – rozkazała.
Niechętnie posłuchałem. W słabym świetle nie potrafiłem określić, czy na jej policzkach błyszczały łzy czy deszcz.
– Jesteś wściekły, rozumiem to. Masz do tego absolutne prawo. Nie wyobrażasz sobie, jak na niego krzyczałam, kiedy wyszedłeś z domu. Proszę, zostań. Dla mnie. Pojutrze też wyjeżdżam, to minie bardzo szybko.
– Eliza…
– Nie! Jasna cholera, przestań!
Kilka głów innych wyczekujących podróżnych obróciło się ku nam.
– Słodka Pani i Ojcze, jesteś głupi czy udajesz? Powiedziałam: zostań. Jeśli teraz wsiądziesz do tego pociągu, coś… pęknie, rozumiesz? Poddasz się, zerwiesz z nim kontakt. NAPRAWDĘ przestaniesz być częścią rodziny. Chcesz tego? Bo ja tego NIE CHCĘ. – Tupnęła, mówiąc ostatnie słowa.
Uśmiechnąłem się blado: zrobiła to w taki sam sposób, jak wiele lat temu, kiedy była malutką dziewczynką.
– Zapal ze mną i odprowadź mnie na pociąg, dobrze? A potem zapomnijmy, że cokolwiek się wydarzyło.
– Obiecałam… powiedziałam mu, że wrócę razem z tobą. – W jej głos wkradło się lekkie drżenie. – Proszę, zastanów…
– Dość.
Zamilkła. Wokół nas spadały krople, rozbijając się o czarny asfalt. Paliliśmy bez słowa, oboje pogrążeni w swoich myślach. Jakieś trzydzieści kilometrów od miejsca, w którym karmiliśmy płuca nikotyną, samotny mężczyzna wlewał w siebie litrową butelkę whiskey. W przeciągu najbliższych dwóch godzin miał się upić do nieprzytomności i zwymiotować na swoje łóżko. Moja siostra, będąc o wiele lepszym człowiekiem ode mnie, pomogła mu nie zakrztusić się własnymi sokami żołądkowymi.
Kiedy podeszliśmy na peron, pociąg już czekał. Eliza patrzyła na mnie z wyrzutem w oczach, gdy wsiadałem do wagonu.
– Możesz jeszcze zmienić zdanie.
W odpowiedzi uniosłem brwi. Wbiła wzrok w ziemię. Spojrzałem na nią po raz ostatni, zanim odszedłem od wejścia i zająłem jedno z wielu pustych miejsc. Czekała mnie długa podróż.
Dotarłem do miasta dopiero po godzinie dwunastej. Przez całą drogę patrzyłem przez okno, myśląc, co powinienem ze sobą zrobić. Nie udało mi się znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi. Wychodząc z pociągu, poczułem znajome smaki spalin, wilgotnego betonu i asfaltu, tańczące na języku. Jedna myśl paliła boleśnie: to jest mój nowy dom. Kilkanaście minut później wkroczyłem do wnętrza mieszkania, zupełnie wyzuty z energii. Rozebrałem się, wszedłem pod gorący prysznic. Spędziłem pod nim długą chwilę, wypełniając łazienkę kłębami pary. Chciałem położyć się spać, ale zmusiłem się do jeszcze jednego wysiłku i wrzuciłem wymięte ubrania do pralki. Kątem oka zobaczyłem swoje odbicie w lustrze. Było upiornie blade, poplamione czerwienią od gorącej wody.
Zaczęło się od drżenia mięśni w dłoniach i w ramionach. Po chwili drgało całe ciało. Twarz zmieniła się w maskę uszytą ze skóry człowieka. Pięść wystrzeliwała do przodu, uderzając w ścianę. Ból narastał, a biała ściana, z którą raz po raz spotykała się skóra, straciła pierwotny kolor, przyjmując jasnoczerwony odcień. Atak szału minął, gniew ustąpił jak cofające się fale odpływu. Na trzęsących się nogach wyszedłem z łazienki i upadłem w pokoju obok. Instynkt kazał schować twarz w dłoniach.
Zamknąłem oczy. Słyszałem chrapliwy, głęboki oddech, kiedy się uspokajałem. Spróbowałem wstać, ale zdrętwiałe kończyny odmówiły posłuszeństwa. Runąłem na kolana, igły bólu przeszyły ciało od bioder aż do stóp. Wyrwał mi się krótki, zmęczony śmiech: nie miałem już nad niczym kontroli, nawet nad własnym organizmem. Kiedy krążenie wróciło, wyprostowałem się i rozejrzałem po mieszkaniu, jakbym po raz pierwszy widział je na oczy. Odetchnąłem ciężko, spoglądając w okno.
Na zewnątrz było tak pięknie. Głęboko błękitne niebo pokrywały długie, puszyste chmury, leniwie przesuwające się ku horyzontowi. Promienie słońca tańczyły na dachach i koronach drzew, w gałęziach można było zobaczyć gromady ptaków. Ich śpiew, nieco stłumiony, rozbrzmiewał także w mieszkaniu. Co jakiś czas jeden z nich wznosił się do lotu. Chciałem zrobić to samo.
Na stoliku zawibrował telefon. Odebrałem. Usłyszałem znajomy głos Juliusza.
– Hej, masz moment?
– Mam.
– Widziałem, że niedawno wróciłeś do miasta. Wszystko z tobą dobrze? Nie wyglądałeś najlepiej.
– Skąd to wiesz?
– Isma pracuje w kawiarni naprzeciw dworca. Zobaczył cię, jak wychodziłeś, i zrobił ci zdjęcie. Wysłał mi je, bo nie mógł uwierzyć, że to ty.
Westchnąłem.
– Nie dysz mi do słuchawki, tylko powiedz, co się z tobą działo. Znikasz na tydzień, nie dajesz znaku życia, a potem wracasz w TAKIM stanie. Zaczynaliśmy się o ciebie martwić.
– Ile masz czasu? – zapytałem i potarłem skronie.
– Dosyć, żebyś opowiedział mi wszystko.
Tak właśnie zrobiłem. Słuchał uważnie, nie przerywając. Kiedy skończyłem, na linii przez moment trwała cisza.
– To było… – zaczął, jednak nie potrafił znaleźć odpowiednich słów.
– Męczące? Taa, zgadzam się.
– Chciałem raczej powiedzieć, że potwornie smutne. – Kolejne sekundy ciszy. – Ej, ja mam dzisiaj wolne, Isma i Roch też nic nie mają wieczorem do roboty. Chodź z nami.
– Dokąd?
– Stary, gdziekolwiek. Bylebyś nie siedział tam sam. Nie możesz zrobić nic gorszego.
Uśmiechnąłem się słabo.
– Niech będzie. O której ci pasuje?
– Osiemnasta na rynku?
– Dobra. Daj znać chłopakom. I może nie powtarzaj im tego, co ci powiedziałem…
– Jasne. To do zobaczenia. I, na litość Ojca i Pani, prześpij się do tego czasu. Wyglądasz jak siedem nieszczęść.
– Spieprzaj.
– Mhm. No to do osiemnastej – rzucił, a ja rozłączyłem się.
Chęć na sen zupełnie mi przeszła, ale poszedłem za radą przyjaciela. Przemyłem puchnącą dłoń, zdrapałem zaschniętą krew. Położyłem się do łóżka. Czułem się jak ryba, która zdecydowała, że chce nauczyć się latać, zapominając, że nie potrafi nawet oddychać poza wodą. Bezsilność, zmieszana z obrzydzeniem, syczała w moich myślach. Pozwoliłem opaść powiekom, aż świat stał się małą szparką między dwoma zasłonami ciemności. Wstrząsnął mną dreszcz. Raz, drugi. Próbowałem wziąć oddech. Z ust wydobyło się rozedrgane westchnięcie, niemy lament przeznaczony tylko dla moich uszu. I wtedy po raz pierwszy usłyszałem ten szept. Nieme tchnienie w ucho, dyskretny szelest. Włosy na karku nastroszyły się, kaskada chłodu spłynęła przez ciało, palce zadrgały mimowolnie.
„Jesteś mój. Zawsze byłeś, ale teraz to czujesz. Weź głęboki oddech – wchłoń mnie w swoje ciało, w swoją duszę”.
Miasto szeptało szuraniem butów przechodniów, szumem opon, pęknięciami asfaltu, rosnącymi chwastami. Sączyło słowa w mój umysł, aż fala zmęczenia uniosła mnie w ciemność pozbawioną snów.
OPARY
„Zobaczyliśmy ów widok z dziesiątek kilometrów od celu naszej podróży, jednakowoż nigdy nie mogłem sobie wyobrazić, jak piękny on będzie. Gdy wreszcie stanęliśmy na biegunie, tam, gdzie nie dotarł żaden człowiek, czuliśmy się jak władcy świata. Nad naszymi głowami toczył się Boski Rydwan, toczył się także pod naszymi stopami, odbity w nieskazitelnej bieli śniegów. Od tamtej chwili minęło trzydzieści sześć lat, lecz nadal nie spotkałem niczego, co może się równać z pięknem owego momentu. Pozostanie ono wypalone w mojej pamięci – do niego wrócę, gdy będę wydawał swe ostatnie tchnienie”.
Biegun świata i duszy, R. W. Hadder
Szare sztylety światła wbijały się w moje powieki. Otworzyłem oczy. Gwałtownym ruchem obróciłem się na bok, chwytając za telefon, żeby sprawdzić godzinę – 6:20. Budzik zadzwoni dopiero za dziesięć minut. Leżałem na wyciśniętym w kształt mojego ciała zagłębieniu materaca, walcząc, żeby znów nie usnąć. Organizm domagał się odpoczynku. Odmówiłem mu tego komfortu, zsuwając się z ciepłego łóżka. Odsłoniłem zasłony i rozszczelniłem okno, przykładając czoło do zimnej szklanej tafli. Wciągnąłem woń pociemniałego od spalin powietrza. Smakowało stalą, rozkładem i wilgotnymi liśćmi.
Pierwsze kroki skierowałem ku łazience. Umysł pozostawał pusty, kiedy odbicie w lustrze spojrzało na mnie zamglonym wzrokiem – przekrwione oczy z zielonymi tęczówkami, ciężkie powieki, powoli zarysowujące się worki pod oczami, nieułożona fryzura koloru kruczych piór. W oczach rozbłysnął pierwszy promyk świadomości. Pulsująca potrzeba, zaciskająca zęby i wykręcająca nadgarstki. Otworzyłem okno na oścież. Lodowaty podmuch jesiennego powietrza, przesycony deszczem, owionął ściągniętą twarz i wtargnął do mieszkania, wyganiając z niego zapach snu. Niezdarnie wspiąłem się na parapet, po czym wyuczonym na przestrzeni lat ruchem sięgnąłem do kieszeni, otworzyłem paczkę i wysunąłem z niej papierosa. Ogień zapalniczki rozbłysnął blisko dłoni, parząc ją. Chwilę później gęsty smak wgryzł się w ostatnie senne mary i wypełnił płuca. Wpatrywałem się w rozmyte kształty, rysujące się pod moimi stopami. Miasto było jeszcze ospałe, przez ulice toczyły się samotne samochody, tramwaje i autobusy. Z nieba sączyła się delikatna mżawka wirująca na skrzydłach wiatru, zraszająca twarz. Żar dotarł do pomarańczowego filtra. Gwałtowny ruch posyła wypalonego papierosa naprzód. Drobny, błyszczący punkt koziołkuje przez kilka pięter w dół, rozbija się na betonowych płytach placu, wyrzucając w górę strumień iskier. Zsunąłem się z parapetu i zamknąłem za sobą okno. Mieszkanie wypełniał zapach wilgotnego tytoniu, temperatura znacznie spadła.
W łazience czekały kolejne punkty porannego rytuału. Prysznic, suszenie włosów, ubranie kościstego ciała. Śniadanie, składające się z kawy i wyschłego rogalika, niekomfortowo układało się w żołądku. Ostatnie spojrzenie w lustro – odbicie skrzywiło się z niesmakiem. Miałem się wczoraj ogolić. „Ważniejsze pytanie brzmi: czy zapominam o czymś jeszcze?” – wtrąciła pustka za oczami szorstkim i ponaglającym tonem. Przeszedłem w myślach przez wydarzenia poprzedniego dnia, poszukując innych niespełnionych obowiązków. Nic nowego nie przyszło mi do głowy.
Ostatni raz przemyłem twarz i pokryłem się rzadką mgiełką tanich perfum. Rozluźniłem mięśnie twarzy. Spoglądała na mnie ucieleśniona obojętność. Uśmiechnąłem się szeroko, utrzymując grymas przez kilkanaście sekund. Znów rozluźniłem mięśnie, a twarz powróciła do poprzedniego wyrazu. Powtórzyłem proces kilka razy, aż w kącikach oczu uformowały się kurze łapki, a usta zamarły w lekkim półuśmiechu. Oczy nadal pozostawały chłodne. Pobłyskiwały w nich płomyczki budzącego się gniewu, wymieszanego z frustracją i niepokojem. Miałem przed sobą ważny dzień.
Wyszedłem z budynku, wciągając w płuca rześkie powietrze ulicy zabrudzone smrodem śmieci, mokrego asfaltu i gumy. Szare niebo, szary chodnik, szare bloki. Oddech zamienił się w parę. Chwilę później para zmieszała się z dymem papierosa, a ja ruszyłem w drogę.
Ulice nadal pozostawały ciche, tylko czasami słychać było dźwięk przejeżdżających obok samochodów lub tramwajów. Panował półmrok, blask wstającego słońca przebijał się przez warstwy chmur, zalewając miasto bladym światłem, łączącym się z żółtymi plamami rzucanymi przez latarnie. Mijali mnie pojedynczy przechodnie, których łatwo można było podzielić na dwie kategorie. Jedni dopiero wracali do domów, zmęczeni lub podpici, samotni lub w głośno rozmawiających grupach. Pozostali szli szybkim, równym krokiem, z zaspanymi, napiętymi twarzami. Zmierzali do swoich prac, szkół, bojąc się, że nie dotrą do nich na czas. „Uśmiechnij się do któregoś z nich”. Cicho, odpowiedziałem w myślach. Znajomy ucisk w uszach odseparował mnie od zewnętrznych dźwięków. Wypełniła mnie melodia porannych utworów.
Mieszkałem w mieście od prawie dziesięciu lat, ale nadal zaskakiwało mnie, jak stara była jego zabudowa i jak wiele historii opowiadała ona swoimi kamieniami. Mój dom nie znajdował się w ścisłym centrum, gdzie można było zobaczyć ruiny najdawniejszej architektury, sięgającej jeszcze czasów Mrocznych Wieków. Segment, w którym żyłem, został zbudowany niecałe dwieście lat temu i był w dosyć opłakanym stanie – nie zezwolono na pełną renowację kamienic ze względu na Wojnę Triady. Wiele budynków nadal nosiło ślady po wystrzelonych kulach, niektóre z nich zostały nawet zachowane w zupełnie niezmienionym stanie – rozerwane przez artylerię i bomby. Gdzie nie spojrzeć, na ścianach wisiały stare, zaśniedziałe tabliczki upamiętniające różne bitwy oraz miejsca, w których dokonywano mordów na więźniach wojennych… lub zupełnie niewinnych mieszkańcach, podejrzewanych o konspirowanie przeciw okupantom.
Miasto podczas wojny przechodziło z rąk do rąk, będąc na zmianę pod kontrolą Vinusumy, Republiki Tarosańskiej i Butrenu, do którego pierwotnie należało. Ciągle walczono o kontrolę nad nim jako o jeden z najważniejszych strategicznie punktów – jeśli któreś z państw potrafiłoby je utrzymać, fabryki i manufaktury miasta wystarczyłyby, aby przejąć władzę nad resztą prowincji i potencjalnie przechylić szalę zwycięstwa w całej wojnie. Nikomu się to nie udało, a sama wojna zakończyła się nie triumfalnym podbojem, a wycofaniem się wojsk pod naciskiem pozostałych państw, dotąd neutralnych i biernie obserwujących brutalny konflikt. Cóż, może nie do końca biernie – po latach odkryto, że mnóstwo obcych sił wspomagało którąś ze stron, licząc na rekompensatę za ten wkład. Kiedy jednak użyto pocisków z irythem, świat uznał, że sprawy zaszły za daleko.
Kamienie, po których na co dzień spacerowałem, dziewięćdziesiąt lat temu pokryte były spalonym mięsem i krwią.
Nie wszystkie części miasta przetrwały wojnę – jego połowa została doszczętnie zniszczona. Łatwo można było to rozpoznać: w miejscach, gdzie pozostała tylko zryta pociskami ziemia, cegły, piaskowiec i rzeźbione fasady zastąpiły nowoczesne wieżowce i bloki, znacznie wyższe od uprzedniej zabudowy. Stal, szkło i beton. Czułem ich smak na języku.
▪
Nie zauważyłem nawet, kiedy dotarłem do celu podróży. Przysadzisty błękitny budynek, wypełniony rzędami biurek, przeszklonych pokojów i wąskich przejść. Wyłączyłem muzykę, uśmiechnąłem się do siebie. Radosny wyraz twarzy nie dotarł do oczu skupionych na dogasającym smutno niedopałku, leżącym na skraju śmietnika. Wszedłem do nagrzanego wnętrza, kłaniając się portierowi bez słowa. Nie zauważył gestu, zajęty czytaniem czasopisma rozpostartego na kolanach, jedną dłonią na oślep poszukując swojego kubka z kawą.
Wszedłem do ciemnego pomieszczenia, zapaliłem światło i usadowiłem się na swoim stanowisku. Wyjąłem z torby mój „niezbędnik” – termos z kawą, okulary i plik dokumentów. Ostrożnie je wyprostowałem i odłożyłem w najdalszy kąt biurka, próbując stworzyć między nimi a kawą jak największy dystans. Do pomieszczenia zaczęły stopniowo napływać kolejne osoby: wszystkie niewyspane, z nieco zagubionymi spojrzeniami i aurą złości lub zmęczenia. Jako ostatni do pokoju weszli Borys i Wiktoria: pozostali członkowie mojego zespołu. Pomachałem do nich i obróciłem się z powrotem ku ekranowi komputera, jednocześnie wciskając słuchawki do uszu. Włączyłem kolejną składankę, tym razem wypełnioną ciężkimi, metalowymi utworami. Powoli wdrożyłem się w pracę, czas zaczął płynąć szybko. Jedna, druga, czwarta godzina. Kolejny raport, następny wykres. Wiki i Borys rozmawiali o czymś, ale nie chciało mi się do nich dołączać.
„Dlaczego? Bo pewnie znowu pieprzą o jakichś głupotach?” Nie, po prostu jestem zajęty, pomyślałem. „OCZYWIŚCIE, że dlatego. Powinieneś kiedyś dyskretnie dać Kubie znać, jak mało oni pracują. Może przydzieliłby ci rolę lidera zespołu? Albo nawet dał ci nowych współpracowników? Przyjemna perspektywa…” Nie jestem donosicielskim szczurem.
Z zamyślenia wyrwało mnie szturchnięcie w ramię. Zerknąłem na Borysa, wyciszając muzykę.
– Coś nie tak? – zapytałem.
– Nie, ale weź mi powiedz, co myślisz o tych perfumach. Wiki twierdzi, że są gorsze od starych. – Wyciągnął do mnie nadgarstek. Podniosłem wyżej brwi, zastanawiając się, czy sobie ze mnie żartuje, ale i on, i Wiktoria wpatrywali się we mnie wyczekująco.
Odłożyłem słuchawki i pochyliłem się bliżej. Zaciągnąłem się.
„Nie!” – mózg wysłał impuls przez aksony, dając polecenie. Mimowolny odruch był od niego szybszy. Moja głowa drgnęła, skórę wokół nosa pokryły zmarszczki, dolne powieki uniosły się wyżej w wyrazie obrzydzenia. Wiktoria zaczęła się śmiać. Borys cofnął rękę, a na jego policzki wpełzł mały rumieniec. Ściągnął brwi.
– Ha, ha, bardzo śmieszne. Wystarczyło powiedzieć, że ci się nie podobają, a nie odstawiać teatrzyk – wyburczał.
– Nie, nie, przepraszam – odpowiedziałem szybko. – Twoje perfumy są naprawdę dobre, znacznie lepsze od poprzednich. Adarus od Błękitnej Róży, prawda?
– Tak. Jak się domyśliłeś?
– Sam ich kiedyś używałem – skłamałem. – Przepraszam, że tak zareagowałem. To nie przez perfumy, tylko coś innego na twoich rękach. Chyba wsadziłeś je do chemikaliów. I na pewno wsadziłeś je do spirytusu. Co ty dzisiaj dolewałeś sobie do kawy? – Uśmiechnąłem się słabo.
Oboje szerzej otwarli oczy.
– Podsłuchiwałeś nas? – powiedziała wreszcie Wiktoria.
– Nie. A o co chodzi?
– Zanim wyszedłem z domu, Fila, mój kot, nasikała mi na zasłony. Chciałem ją odstraszyć od pozostałych mebli, a koty strasznie nie lubią ostrych zapachów, więc spryskałem je kilkoma różnymi płynami do mycia. A potem natarłem podłogę spirytusem, tak dla pewności. Cholera, człowieku, co ty masz za nos?!
– Trochę za duży, ale poza tym nie ma w nim nic niezwykłego.
Borys przewrócił oczami. Chciał jeszcze coś dodać, ale Wiktoria syknęła za jego plecami. Spoglądała w przestrzeń nad naszymi głowami. Obróciłem się w fotelu, chcąc zobaczyć, co przykuło jej uwagę – w wejściu stał Jakub, rozmawiał przez telefon. „Wreszcie się pojawiłeś, leniwy gnojku” – zawarczała pustka.
– Prawie pięć godzin po czasie. Chłopaczek się wyspał – szepnęła teatralnie Wiktoria, na tyle głośno, żebyśmy obaj ją usłyszeli.
Nie przepadała za przełożonym, ale nie mogłem zrozumieć, czemu aż tak. Lubiła powtarzać, że pod swoim zlewem widziała karaluchy bardziej sympatyczne od Kuby, czym zawsze udawało jej się poprawić mi humor.
Jakub ogarnął pomieszczenie wzrokiem i zawiesił na mnie oczy. Pokierował się do naszego stanowiska zamaszystym krokiem, a nasza trójka wyprostowała się wyczekująco.
– Moje biuro, za dziesięć minut – rzucił do mnie, po czym wszedł do „akwarium”.
Tak nazywaliśmy jego przeszklony gabinet. Kiedyś Borys zwrócił uwagę, że gdy Kuba udaje zajętego, chodzi od ściany do ściany, wpatrzony w swój telefon albo prowadzi z kimś rozmowę… i wygląda wtedy jak sum obijający się o szyby akwarium. Wkrótce przyjęło się to w naszym żargonie. My pracowaliśmy, Kuba „sumował”.
Dotknąłem palcem kącików ust, zauważając, że znów stały się poziomą kreską. Wyszedłem do łazienki. Lustrzane odbicie wiernie śledziło moje ruchy, przyglądając się naszemu współdzielonemu ciału. Przemyłem oczy i czoło. Upewniłem się, że jestem sam, i powtórzyłem proces utrwalania uśmiechu, dopóki w kącikach oczu znów nie zarysowały się trwałe linie. Po tak długim czasie wpatrywania się we własny uśmiech widok ten wydawał się nienaturalną parodią radości, dziwną kombinacją wygiętej skóry, napiętych mięśni i bieli zębów.
Zagłębiłem się w lekturze przyniesionych dokumentów. Była to propozycja restrukturyzacji miejsca pracy i alokacji funduszy w jego wewnętrznym departamencie – coś, nad czym pracowałem od trzech długich miesięcy. Ta praca została mi zaproponowana przez Jakuba jako test umiejętności: chciał sprawdzić, czy nadaję się na awans na wyższą pozycję, równą stanowiskom pozostałych członków mojego zespołu. Przesuwałem oczami po kolejnych nagłówkach, paragrafach, tabelach i wykresach – znałem je już niemalże na pamięć. W końcu odłożyłem raport, wyprostowałem jego strony, zdjąłem okulary. Z sercem w gardle ruszyłem na spotkanie, przyciskając plik kartek do piersi.
Stanąłem przed drzwiami, chcąc zapukać, ale Jakub machnął w moim kierunku, pokazując, abym wszedł. Przywitałem się, położyłem dokumenty na biurku, odszedłem kilka kroków w tył.
– Tutaj jest wersja fizyczna, dwa dni temu przesłałem także plik na adres pocztowy. Czy powinienem przejść przez jakieś aspekty propozycji?
– Daj mi skrótowca. Podkreśl to, co uważasz za ważne – odpowiedział, spoglądając gdzieś nad moim ramieniem.
Uwolniłem potok słów, powtarzanych od tygodnia przed lustrem – wszystkie wyrażenia dobrane, przejścia między poszczególnymi tematami zaplanowane. Nerwowość stopniowo znikała, zastępowana uczuciem płynięcia przez znajome wody. „Wyprostuj się, patrz mu w oczy. Ręce za plecy, żeby nie widział, że ci drżą” – podszeptywał władczy ton. Jakub dalej na mnie nie patrzył. Już kilka razy przedstawiałem mu swoje raporty, zazwyczaj skupiał się na osobie mówiącej, próbował zaabsorbować możliwie jak najwięcej wiedzy, prosił o prostsze przedstawienie pewnych kwestii. Teraz wydawał się odległy, zatopiony we własnych myślach. Skończyłem, ukradkiem spoglądając na zegarek – streszczenie zajęło ponad piętnaście minut, trochę więcej, niż powinno. Kuba przeglądał wybiórczo fragmenty raportu. Spuściłem ramiona, dyskretnie rozglądając się po wnętrzu akwarium, i wziąłem głębszy wdech. Pomieszczenie pachniało perfumami, dezodorantem i typowym, bezbarwnym zapachem biura. W tej mieszance była też jakaś słodsza nuta. Damskie perfumy? Spojrzałem uważnie na Jakuba, robiąc mały krok w jego stronę: faktycznie, zapach bił od niego. Przysiągłbym, że czułem go już wcześniej… Z zamyślenia wyrwał mnie głos szefa. Mówił o dobrze wykonanej pracy, swoim zadowoleniu, okazjonalnie dopytywał o jakiś konkretny element tekstu – wszystko na bardzo ogólnym poziomie, bo nie miał przecież czasu przeczytać raportu.
Kiedy pytania zostały wyczerpane, a ciekawość zaspokojona, przełożony złączył ręce na brzuchu, splatając palce. Rozpoczął długi monolog na temat jakości mojej pracy. Z początku słuchałem, ale po krótkim czasie zorientowałem się, że była to jedna z biurowych przemów do pracownika, która ostatecznie do niczego nie zmierzała. Spojrzałem w okno za plecami Jakuba – drzewa kołysały się bezdźwięcznie, brązowe liście przesuwały się po trawniku i chodnikach. Po przeciwległej stronie ulicy drobna figurka dziecka biegała po chodniku to w jedną, to w drugą stronę, robiąc kółka wokół dorosłej postaci, prawdopodobnie matki. Kiedy tylko miało okazję, wskakiwało w kałuże, robiąc małe fontanny błota. Uśmiechnąłem się do tego dziecka, do czasów, kiedy sam nim byłem. Przeniosłem spojrzenie na twarz szefa, kiedy usłyszałem słowo „analityk” – nazwę stanowiska, które tak bardzo chciałem zdobyć. Kuba, ku mojemu rozczarowaniu, nie wszedł w szczegóły, stwierdzając jedynie, że posiadam znaczne umiejętności, wystarczające, aby rozpatrzył możliwość awansu. Zamilkł, patrząc wyczekująco w moje oczy. Dopiero po kilku sekundach ciężkiej ciszy zorientowałem się, że spotkanie dobiegło końca.
– Czy mogę mieć prośbę? – zapytałem.
– Słucham.
– Jestem umówiony dzisiaj do lekarza, ostatnio mam jakieś problemy ze słuchem – skłamałem. – Czy byłby to duży problem, gdybym wyszedł godzinę przed czasem? Jeśli coś jeszcze zostanie do zrobienia, to dokończę to w domu.
Jakub zamyślił się na chwilę, spojrzał w ekran komputera.
– Nie mogłeś mi wcześniej o tym powiedzieć?
– Dopiero rano dostałem potwierdzenie, że wizyta się odbędzie.
– Dobrze. – Jakub westchnął. – Biuro nie zawali się przez jedną godzinę. Ale następnym razem informuj mnie o takich sprawach z wyprzedzeniem.
„Dymaj się”.
– Oczywiście.
Wróciłem na swoje miejsce. Jeszcze tylko półtorej godziny i będę wolny. Resztę pobytu w biurze przesłoniła mgła rutyny i niepamięci. Wyszedłem w końcu na świeże powietrze, połami mojego płaszcza szarpała niewidzialna ręka wiatru. Spojrzałem w górę, na niebo zakryte warstwą chmur, w pojedynczych miejscach poszarpanych, obnażających blady błękit. Ulice pokrywała delikatna warstwa mgły.
Sięgnąłem do kieszeni, wydobyłem z niej paczkę. Była pusta. Do cholery. Wypuściłem kartonik spomiędzy palców nad mijanym koszem. Szybkim krokiem pokonałem drogę do domu, na chwilę zatrzymując się sklepie. Mieszkanie pachniało mieszanką deszczu, ledwo wyczuwalnego aromatu kawy i subtelnego tchnienia tytoniu. Do tej kompozycji szybko dołączył zapach gotowanego jedzenia.
Prędko pochłonąłem obiad, nadal czując w nim posmak plastikowego opakowania. Zbliżała się godzina szesnasta – pozostało mi jeszcze trochę czasu na sen. Desperacko go potrzebowałem, jeśli miałem przetrwać „piątkową czwórkę”. Mój bar, „Atramentowiec”, zamykaliśmy dopiero o czwartej nad ranem. Wsunąłem się pod kołdrę, wyglądając przez okno na ciemne niebo. Pojedyncze płatki śniegu wirowały za taflą szkła. Odpływając w ciemność, ledwo utrzymując szparki między powiekami, pomyślałem, że w łunie światła bijącej od miasta śnieg wygląda jak popiół.
Ze snu wyrwał mnie nie budzik, a dzwoniący telefon. Popatrzyłem na wyświetlacz, mrużąc oczy, aż zobaczyłem pojedyncze słowo: Daria.
– Ale sobie godzinę wybrałaś – powiedziałem do ściany, zastanawiając się, czy powinienem odebrać. W końcu przyłożyłem słuchawkę do ucha i odchrząknąłem. – Halo, słucham?
– Halo? Obudziłam cię?
– Nie, skądże.
– To dobrze. Czy dostałeś ode mnie przesyłkę?
A, czyli o to chodziło.
– Tak. Przyszła już ponad tydzień temu.
– Zająłeś się nią? Jak ci się podobała?
– Zająłem, oczywiście. Wybacz, że tak długo mi to zajęło, ale najpierw przez kilka dni musiałem omijać papierosy. Poczekaj chwilę. – Wstałem z łóżka i poczłapałem do biurka. Otworzyłem jeden z leżących na nim zeszytów. – Zrobiłem sobie notatki. W sumie było tam pięć butelek, tak?
– Dokładnie.
– Dobrze, to zacznijmy od najprostszego dla mnie. Baratum – zapach dla mężczyzn, drugi w kolejności z tych, które mi wysłałaś. Wszystko się zgadza?
– Mhm.
– A więc: zdecydowanie powiedziałbym, że jest uniwersalny. Nadaje się zarówno na co dzień, jak i na konkretne okazje, szczególnie dobrze pasuje do zimy i jesieni. Dosyć mocny, utrzymywał się na skórze przez prawie dwanaście godzin. Dominują w nim bergamotka i pieprz, ale wiąże też nuty ziołowej lawendy i balsamicznego ambroksanu. Jeśli się nie mylę, to w bazie wykorzystałaś też laudanum. I w to wszystko wplotłaś ciepły drzewny aromat. Hmm… – Przewróciłem kartkę zeszytu. – Opisałem go jako oddech otwartej przestrzeni, eksplorację nowości i wyjście poza codzienną strefę komfortu. Natomiast jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, to z pewnością bardziej podkreśliłbym nuty lawendy. Odrobinę zatraca się pośród innych zapachów, a to działa na niekorzyść całej kompozycji. Co myślisz?
– Ja nie myślę. Na razie spisuję to, co mówisz. Potem ponownie je przetestuję i zobaczę, czy się z tobą zgadzam. Idźmy dalej. Isso. Jakie masz uwagi?
– Żeńskie, idealne na wyjściowe wieczory. Kuszące, obiecujące niezapomniane wrażenia. Pachną jak podmuch lodowatego powietrza w środku lata – ożywcze, poruszające i niemożliwe do przeoczenia. Na mój nos są odrobinę zbyt jasne. Mogłabyś podkreślić…
Opowiadałem Darii o swoich przygodach olfaktorycznych przez ponad pół godziny. Słuchała, nie przerywając. Co jakiś czas odpowiadały mi odgłosy długopisu przesuwającego się po kartce.
– Wspaniale. Wszystko zapisałam. Dzięki za pomoc… i za poświęcenie. Kilka dni bez palenia musiało być dla ciebie torturą.
– Przecież wiesz, że to nie jest aż taki problem.
– A powiedz mi jeszcze: co tam u ciebie?
– W miarę dobrze. Dzisiaj składałem raport szefowi. Miał w ten sposób sprawdzić, czy nadaję się do awansu.
– I jak ci poszło?
– Cóż, mówiąc zgodnie z prawdą, nie mam pojęcia. Wydaje mi się, że sama robota była solidna. Jeśli szef by ją przeczytał, sądzę, że byłby z niej zadowolony. Ale po prezentacji… – zawahałem się. – Bardzo dobrze wiesz, jaka jest prawda życia: jak gówno na kole – raz na górze, raz na dole.
– Powiedzenie stworzone przez prawdziwych mędrców. – Roześmiała się. – Ale pomijając twoją pracę, wiesz, że u mnie zawsze znajdzie się…
– …dla mnie miejsce. Jeśli, rzecz jasna, skończę z tytoniem – dokończyłem. Zmęczony uśmiech wykręcił moje wargi. – Oczywiście, że pamiętam. I dziękuję.
Daria westchnęła.
– Czyli mam rozumieć, że twoja odpowiedź dalej brzmi „nie”?
– Przynajmniej na razie. Zresztą już ci mówiłem: pozwól mi najpierw wyrobić sobie trochę doświadczenia, jeszcze rok albo dwa. A wtedy, jeśli twoja oferta dalej będzie aktualna, wrócimy do tej sprawy.
„Powtarzasz to samo od paru lat”.
– Nie rozumiem, czemu jesteś tak potwornie uparty, ale nie będę się z tobą kłócić. Wiesz przecież, że praca u mnie w żaden sposób nie byłaby związana z twoją aktualną posadą… – zawiesiła głos. – Dobrze. Nie zabieram ci więcej czasu. Dbaj o siebie, robi się zimno. Nie chciałabym, żebyś zachorował.
– Spokojnie, nic mi nie będzie. – Zaśmiałem się. Czasami z Darii wypływały matczyne instynkty. – Ty też na siebie uważaj. Do zobaczenia.
Rozłączyłem się i wyłączyłem komórkę, pogrążając sypialnię w ciemnościach. Ciaśniej owinąłem się nadal nagrzaną kołdrą. Nad moją głową spory, kilkucentymetrowy, pająk rozpościerał pierwsze nici swojej przyszłej pajęczyny. Duży odwłok pokrywały błękitno-zielone wzory, układające się w spiralę. Czarne odnóża, biała plamka na głowotułowiu. „Samica z gatunku Atrus Kanto, potocznie nazywana Prządką Królewską”. Dlaczego o tym wiem? „Przeczytałeś to w książce Tajemniczy i fascynujący świat ośmionogich, napisanej przez Roderika Ternego, gdy miałeś dwanaście lat i fascynowałeś się wszystkim, co posiadało więcej niż cztery nogi”.
Pomachałem do niej.
– Cześć.
Pajęczyca nie odwzajemniła powitania.
Niezdarnie stoczyłem się z łóżka, nadal trzymając na sobie kokon z kołdry i koca. Rzuciłem okiem na zegar – do rozpoczęcia zmiany zostały jeszcze cztery godziny. Trzeba je jakoś zagospodarować. Przeszedłem do pokoju głównego. Na jednym z krzeseł wisiały zawczasu przygotowane ubrania. Wciągnąłem je na siebie – były o wiele bardziej komfortowe od standardowego uniformu, który nosiłem na sobie w pracy. Zaciągnąłem kaptur, zarzuciłem torbę na ramię i wyszedłem na klatkę schodową, czując, jak chłód przesiąka przez materiał spodni, wkłuwając się w skórę, nadal pamiętającą troskliwy uścisk ciepłego łóżka. Zbiegłem na dół, wkładając słuchawki do uszu i włączając psychodeliczny rock w składance utworów. Kiedy wyszedłem na zewnątrz, zatrzymałem się na chwilę, wchłaniając widok. Z nieba spadały nie płatki, a małe kule puchu, podświetlane przez żółte lampy. Chodnik pokrył się cienką warstwą śniegu – nie umiałem sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni widziałem śnieg w tak wczesnym listopadzie. Telefon ponownie zaczął wibrować. Pisał do mnie Juliusz.
Juliusz: Papieros?
Ja: Czemu nie. Ale koniecznie teraz. Jesteś w okolicy?
Po kilku sekundach wiadomość została odczytana, przyszła odpowiedź.
Juliusz: Ta.
Ja: To rusz się do parku, przejdziesz się ze mną.
Schowałem telefon, z torby wyciągnąłem parę grubych rękawiczek. Przyśpieszyłem kroku, przecinając ulicę. Czułem, jak co chwilę buty ślizgają się na wilgotnej powierzchni asfaltu. Juliusz czekał w parku.
– Dobrze cię widzieć – powiedziałem, zanim zdążył do mnie podejść.
– Bez wzajemności. Dokąd chcesz mnie wyciągnąć? – odpowiedział miękkim barytonem, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. Ta sama marka, co moje, jednak preferował inny rodzaj. – Idziemy do baru?
– Chciałbyś mi postawić kolejkę? No, no… Od kiedy zrobiłeś się takim altruistą?
Przewrócił oczami.
– Będziesz miał okazję następnym razem. Dzisiaj po prostu się przejdziemy – powiedziałem.
– Dokąd? – Jego twarz rozświetliła zapałka, uwydatniając wystające kości policzkowe.
– W kierunku siłowni. Spokojnie – dodałem, widząc jego minę – nie będę cię ciągnął aż do niej. Kiedy przyjdzie ci ochota, możesz wrócić do siebie. A przy okazji trochę się poruszasz. Bardzo dobra rzecz, łączyć przyjemne z pożytecznym, nie?
– Dobra, niech będzie – odparł. – A z innych spraw: co u ciebie? Nie widziałem cię przez prawie tydzień.
Ruszyliśmy naprzód, mijając kilku przechodniów. Co chwilę musieliśmy łapać równowagę na zlodowaciałym chodniku. Śnieg nie przestawał sypać, przybierał na sile.
– Niewiele. Po prostu miałem dużo roboty, ZA dużo roboty. Dostałem dodatkowe zadanie od swojego szefa, nie miałem czasu, żeby choćby wyjść z mieszkania. A jak wygospodarowałem trochę wolnego, to wolałem rzucić się do łóżka. – Zamyśliłem się na chwilę. – Ale też nie przesadzajmy. Jak tak stawiam sprawę, to brzmi to, jakbym miał aktualnie ciężki czas.
– A tak nie jest?
– Cóż, nie do końca. Prawda, miałem sporo pracy, ale z drugiej strony ta dodatkowa robota może zaowocować awansem. Plusy ujemne i minusy dodatnie, jak w każdej sprawie.
Przeszliśmy obok zlodowaconego jeziorka znajdującego się na skraju parku i ponownie weszliśmy pomiędzy budynki. Ta strona miasta należała głównie do uniwersytetów. Typowa miejska zabudowa ustąpiła kolosalnym akademikom. Wyglądały w ciemnościach nocy jak ogromne latarnie morskie.
– A ty? Jakieś ciekawe sprawy mnie ominęły? Nie miałem okazji się z tobą spotkać, ale rzadko zdarza mi się zupełnie cię nie widzieć na mieście przez kilka dni pod rząd. Zazwyczaj udawało się nam na siebie wpaść, czy to w barze, czy w drodze do centrum. Jak idzie życie?
– Nauka. Jest wcześnie, ale już przygotowuję się do egzaminów, próbuję wybiegać naprzód z materiałem. Przynajmniej będę spokojniejszy przed sesją. – Jego głos był cichszy niż chwilę wcześniej, wahał się, czy coś jeszcze powiedzieć.
– Oj tak, zbliża się ostatnia dla ciebie sesja, a potem praca magisterska… Trudna sprawa. Ale gdybyś faktycznie bez przerwy się uczył, już teraz byłbyś przygotowany do egzaminów. Jeśli potrzebowałeś aż tyle czasu na osobności, musiało cię pewnie zajmować coś jeszcze? – zachęciłem.
– Tak. Rozstaliśmy się.
Zimne powietrze potęgowało ciszę. No i po co się dopytywałem?
– Cholera, przykro mi. Wydawało mi się, że całkiem dobrze wam się układało… Mogę zapytać, jak do tego doszło? To ty odszedłeś od Natalii?
– Masz na myśli Nadię.
Ukradkowo rzuciłem na niego okiem, nie potrafiłem rozpoznać po głosie, czy jest na mnie zły. Jego twarz była jednak jaśniejsza, pojawił się na niej delikatny uśmiech. Odetchnąłem, widząc, że nadal postrzegał moją kiepską pamięć do imion jako zabawną.
– Teraz to już chyba nie ma znaczenia, prawda? Co się stało? Czy wolisz o tym nie rozmawiać? Nie naciskam, żeby było jasne – dodałem szybko.
Przeszliśmy przez kolejne skrzyżowanie. Jeden z mijanych przechodniów potrącił mnie. Pomimo hałasu ulicy usłyszałem, jak klnie za moimi plecami.
– Mówiąc szczerze, to nie ma nawet o czym tutaj rozmawiać. Układało się dobrze, nawet świetnie, ale okazuje się, że to wszystko była zwyczajna farsa, nie wiem, od jak dawna. – Westchnął. – Jakieś dwa tygodnie temu wyjechałem na kilka dni do rodziny. Planowałem wyruszyć z powrotem rano, ale nie chciałem marnować kolejnego dnia na podróż, więc wskoczyłem do nocnego pociągu. Byłem w mieście nad ranem, bardzo wcześnie. Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedy wszedłem do mieszkania i zastałem w łóżku, MOIM CHOLERNYM ŁÓŻKU, jakiegoś faceta i tę sukę. – Jego ton stawał się coraz twardszy z każdym słowem, aż przeszedł w warkot. – Jeszcze miała czelność mi powiedzieć, że tylko „nocowała” swojego znajomego. Wspaniale! Nie dość, że mnie zdradziła, to jeszcze próbowała ze mnie zrobić kompletnego idiotę.
– A co, jeśli faktycznie go po prostu nocowała?
– Ty też nocujesz swoich znajomych nago w tym samym łóżku, w którym śpisz?
– Och.
Nic innego nie przychodziło mi do głowy. Naprawdę było mi go żal – byli razem ponad trzy lata, on ją z pewnością kochał, kto wie, czy dalej jej nie kocha. Ba, gdzieś z tyłu głowy, w tym ciemnym, nieprzyjemnym kącie świadomości, zdarzało mi się na ich widok czuć ukłucie zazdrości – za posiadanie kogoś bliskiego, kogoś, kto naprawdę cię rozumie, z kim dzielisz swoje życie. Ale potem przypominałem sobie, że zwyczajnie nie jestem stworzony do bliskich relacji z innymi. Byłem na nie zbyt… Po prostu się do nich nie nadawałem.
– I co teraz?
– Co teraz? Teraz przyzwyczajam się do nowego stanu rzeczy. Nadia się wyprowadziła, więc chyba poszukam nowego współlokatora, nie dam rady opłacać mieszkania zupełnie sam. Czy ty…?
– Daj spokój. Zabiłbyś mnie po kilku dniach. Ale dziękuję za propozycję.
– Może racja.
– Ale nie o to pytałem. Co teraz? Jak się trzymasz?
Znowu zawisła nad nami lepka cisza.
– Najpierw czułem się całkiem nieźle, po prostu byłem wściekły. Potem było tylko gorzej… Brakuje mi jej obecności w moim życiu. Trudno nie odbierać jej telefonów, nie odpisywać na wiadomości. Gdybym chciał, mógłbym znowu przyjąć ją do siebie… ale nie chcę wpuszczać takiej żmii z powrotem. Teraz mam wrażenie, jakbym cały czas był znieczulony. – Pokręcił głową. – Wiele więcej nie jestem w stanie ci powiedzieć. – Zatrzymał się. – Ech, dobra, będę wracał. Nie wiem, jak ty to robisz, że chce ci się łazić na zewnątrz w taką pogodę.
– Bez tego bym zwariował, prawie codziennie siedzę zamknięty w mieszkaniu albo biurze. Do jutra?
– Do jutra – odpowiedział, podając mi rękę.
Odprowadzałem go wzrokiem, aż dotarł do końca ulicy i zniknął pośród budynków.
Teraz, kiedy mogłem samotnie przetrawić naszą rozmowę, czułem narastającą w sobie wściekłość na Nadię. Nie znałem jej za dobrze, nasze jedyne interakcje miały miejsce, kiedy razem z Juliuszem wychodziliśmy do baru lub klubu. Wydawała się być miłą, płochliwą osobą. Oczywiście nie wiedziałem, co działo się za kulisami ich związku. Może Juliusz był kiepskim partnerem, może ona odniosła wrażenie, że jest zdradzana, i chciała odpłacić pięknym za nadobne. Co chatka, to zagadka, jak zwykła mówić moja babcia. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie potrafiłem wyobrazić sobie gorszego zakończenia dla ich związku.
Śnieg zaczął padać z jeszcze większą intensywnością, pokrywając mnie białym kożuchem. Ulice pobielały, z drzew osuwały się małe lawiny puchu. Patrzyłem na ich skrzącą się biel, kiedy podjąłem decyzję – obróciłem się na pięcie i zacząłem biec. Kilka minut później z impetem przywaliłem dłonią w plecy Juliusza, niemal go wywracając. Zdezorientowany, podniósł na mnie wzrok.
– Czyś ty zgłupiał?! – wrzasnął, wyciągając z uszu słuchawki. – Bym się potknął i wyleciał na ulicę, idioto!
– Oj tam, nie przesadzaj – odparłem między szybkimi oddechami. – Masz dzisiaj coś jeszcze do roboty?
– Nie, a co chcesz? – Odzyskał równowagę, wyprostował się i wbił we mnie pytające spojrzenie.
– W takim razie będziesz miał przyjemność spędzić wieczór ze mną. W końcu masz dzisiaj puste mieszkanie, nie?
Otworzył usta, zamknął je. Na moment w jego oczach rozbłysły płomyczki gniewu, ale równie szybko zgasły, kiedy nieznacznie się uśmiechnął.
– W gruncie rzeczy mam.
– Czyli postanowione. – Ponownie poklepałem go po plecach. – Zrobimy sobie mały postój w sklepie po drodze, kupimy coś na dodanie otuchy. Dla zdrowia, oczywiście, bo dzisiaj jest zbyt zimno, żebyśmy mogli sobie od tak chodzić bez żadnej rozgrzewki.
Dwadzieścia minut później byliśmy w mieszkaniu Juliusza – przestronnym, ciepłym miejscu. Słuchając muzyki, obaj sączyliśmy piwo.
– Ej, czy ty możesz sobie pozwolić? – zapytał znad swojej butelki. – Przecież potem masz robotę.
– Tak, mam. Ale przecież pracuję za barem. Jedyne, co przyjdzie mi po tych piwach, to lepszy humor. Nikt nie będzie się mnie czepiał. Plus właściciela nie widziałem w lokalu od cholernie długiego czasu, jest ciągle zajęty.
– Ha, no to ci zazdroszczę. U mnie w księgarni menadżer patrzy mi przez ramię co parę minut, żeby sprawdzić, czy aby na pewno nie siedzę na telefonie. – Zrobił zeza. – Tak, naprawdę! Kiedy nie ma żadnego klienta, to jest straszny grzech, żeby odpowiedzieć na wiadomość.
– A zastanawiałeś się nad zmianą pracy?
– Jasne, że tak. Ale potem pomyślałem sobie, że trzeba by tę pracę najpierw znaleźć, przyzwyczaić się do niej, modlić się, żeby trafić na fajnych ludzi… Nie mam na to czasu. Ani ochoty. – Wstał od stołu i otworzywszy szafkę, grzebał w jej wypełnionym butelkami wnętrzu. Miał ochotę na coś mocniejszego.
– Niech będzie, rozumiem. Ale z drugiej strony… po jaką cholerę nadal trzymasz to w domu? – Wskazałem kciukiem na mały, połyskujący przedmiot, częściowo wystający z niedomkniętej szafki. – Myślałem, że się pozbyłeś tego syfu.
Juliusz powiódł wzrokiem za moim palcem.
– Oj tam, pamiątka z bardziej szalonych czasów – odparł, odstawiając pełną szklankę na stół, i podszedł do szafki. Ujął przedmiot w palce i obrócił się do mnie, podnosząc dłoń wyżej. W jego ręce lśniła strzykawka. Juliusz niemal pieszczotliwie głaskał jej przezroczysty cylinder. – Zachowałem sobie, bo żal było się pozbywać. Nic więcej.
– NA PEWNO tylko po to. – Bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.
– Nie wiem, czemu się tak denerwujesz. Oczywiście, że tylko po to: sam spójrz, jest cała zakurzona. – Podszedł bliżej, wyciągając ją w moim kierunku. – Tak czy owak, nie znam nikogo w mieście, kto mógłby mi sprzedać.
– Teraz to jestem przekonany, że kłamiesz. – Odchyliłem się na krześle, nie chcąc patrzeć na matową igłę. Przez plecy przeszedł mi nieprzyjemny zimny dreszcz. – Jesteś dorosły, całkiem mądry. Zaufam ci, że nie robisz nic głupiego. Co nie zmienia faktu, że zdecydowanie wolałbym, żebyś ją wyrzucił. Jak to się właściwie stało, że spróbowałeś „w żyłę”? – Zastanowiłem się na głos. – To nie jest aż tak popularne.
– Chce ci się posłuchać?
– Nigdzie mi się nie śpieszy… jeszcze. – Otworzyłem okno i usiadłem na parapecie, zapalając papierosa. Pojedyncze smużki dymu wtoczyły się do wnętrza mieszkania.
– W gruncie rzeczy to nie jest jakaś bardzo długa historia. Ani wyjątkowo skomplikowana. Między liceum a studiami uznaliśmy ze znajomymi, że chcemy się wybawić. Imprezy z początku były świetne, ale z czasem, niestety, straciły urok. No to zaczęliśmy szukać nowych sposobów na znalezienie tego idealnego stanu… i jakoś tak wyszło, że ktoś w końcu zaproponował igiełkę.
– I od razu powiedziałeś: „dawaj, chcę sobie wpompować w żyłę jakieś nie–wiadomo–co”?
– Chciałbym powiedzieć, że dzielnie walczyłem i trzeba było mnie bardzo długo przekonywać, ale tak nie było. Nadarzyła się okazja, to z niej skorzystałem. – Uśmiechnął się miękko. – Ale teraz już nie korzystam. Nie korzystałem, odkąd zacząłem być w związku. – Westchnął, odwracając się do szafki, i wcisnął do jej wnętrza strzykawkę.
– Na pewno nie chcesz jej wyrzucić?
– Och, weź się już zamknij. – Zaśmiał się, wracając na miejsce i podnosząc kolejnego drinka do ust. Zawahał się, zanim przytulił szkło do warg. – Za co powinienem wypić?
– Za nas – mruknąłem. – Zawsze za nas.
Gdy spotkanie zmierzało ku końcowi, Juliusz zaproponował, żeby wyrzucić wszystkie rzeczy, które pozostały jeszcze po jego byłej, a których ze sobą nie zabrała podczas rozstania. Nasz wspólny rechot rozniósł się w nocnej ciszy, kiedy kolorowe sterty ubrań lądowały w kontenerach ze śmieciami.
W drodze powrotnej zastanawiałem się, czy powinienem był powiedzieć… albo zrobić coś jeszcze. Z drugiej strony miałem wrażenie, że jedyną osobą, która może sobie poradzić z bałaganem Juliusza, jest sam Juliusz. Mi pozostało być obecnym obok niego, cokolwiek ma się wydarzyć. W końcu…nie ma niczego gorszego od samotności. Wiedziałem o tym odrobinę za dobrze.
Dotarłem do swojej przecznicy. W połowie ulicy zobaczyłem obok chodnika, pomiędzy nagimi krzakami, nieznaczny ruch. Nie zwalniając marszu, przeszedłem obok, wytężając wzrok w ciemnościach. Na paśmie ubitej ziemi leżał człowiek, próbujący – i ciągle żałośnie niepotrafiący – wstać. Mamrotał coś niezrozumiale, a gdy podszedłem bliżej, poczułem bijący od niego smród.
Poszedłem dalej. Zwolniłem kroku. Znowu przyspieszyłem. „Naprawdę? Idziesz dalej?” Ponownie się zawahałem. Tym razem potrząsnąłem głową i ruszyłem przed siebie. I znowu stanąłem. Obejrzałem się przez ramię, śledząc zmagania mężczyzny. Nadal bezradnie wierzgał na krawędzi chodnika, pojękując i rzężąc. Nie wiedziałem, co zrobić. „Nie wiesz, kim on jest. Może zrobić ci krzywdę. Zostaw to”. „W tym stanie? On nie potrafi nawet podnieść się na czworaka, co dopiero być dla kogoś zagrożeniem”. „Więc? Czekamy na twoją decyzję”. W końcu zacząłem szperać w kieszeni, a potem wyciągnąłem przed siebie dłoń z dużą monetą tkwiącą w jej wnętrzu. Położyłem ją na kciuku i strzeliłem nim, posyłając ją wysoko nad głowę, gdzie zabłysnęła kilkukrotnie, wirując. Spadła z powrotem na dłoń. Przysunąłem ją bliżej twarzy. Orzeł. „Kurwa”. Wciągnąłem powietrze przez zaciśnięte zęby. Podszedłem do swojej kamienicy, otworzyłem drzwi i wsunąłem do środka torbę. Powolnym krokiem wróciłem do leżącego człowieka, próbując zignorować jego potworny smród. Pochyliłem się nad nim.
– Halo, proszę pana? Czy wszystko dobrze?
Mężczyzna w odpowiedzi podniósł na mnie wzrok, szeroko otwierając usta. Na jego czole błyszczało rozcięcie, po twarzy płynął słaby strumyczek krwi. Zamiast odpowiedzieć, zaczął przeciągle pierdzieć.
– Czy wszystko dobrze? – powtórzyłem.
– Co!? – wyrzęził.
– Proszę pana, czy mam zadzwonić na pogotowie?!
– Nie, nie! – wybełkotał. Do symfonii zapachów dołączyły wyziewy trawionego alkoholu. – Ja miesz… mieszkam tutaj, o. – Wskazał na budynek za moim plecami. – Ale siem wywrócił, nie mogę wstać.
– Mogę pana odprowadzić.
– Ta, jak… jakbyś mógł. – Przestał się wiercić, wyciągnął do mnie pobrudzoną błotem dłoń.
Złapałem ją i pociągnąłem. Mężczyzna wstał, chwiejąc się na nogach. Sekundę później poleciał naprzód. Podparłem go ramieniem. Smród był niewyobrażalny.
– O, tu, tu. Podejdźże bliżej, zadzwonię na domofon.
Chwiejnym krokiem dotarliśmy do szerokich drzwi kamienicy.
– Jaki jest numer pana mieszkania?
– Siedemnaścia – wycharczał i splunął.
Plwocina, gęsta od flegmy, wylądowała na mojej kurtce. Zacisnąłem silniej zęby i wpisałem na domofonie podany numer. Po chwili pulsowanie sygnału przerwał zmęczony żeński głos.
– Tak? Kto tam?
– Dobry wieczór pani. Bardzo przepraszam, że dzwonię tak późno, ale przed kamienicą jest pan, który…
– Ada, otwieraj! To ja! – wrzasnął w moje ucho.
– O słodka Pani – dotarło z domofonu.
Usłyszałem brzęczenie otwieranego zamka i weszliśmy do środka.
– Na które piętro idziemy? – wysapałem, gnąc się pod ciężarem mężczyzny.
– Trzecie… chyba. Jak dojdziemy, to będę wiedział – odparł.
Na schodach weszliśmy w światło palących się żarówek. Wówczas zrozumiałem, czemu tak potwornie cuchnął. „Pięknie! Wybornie! Masz na rękach prawdziwego zawodnika. Potrzeba ogromnych ilości alkoholu, żeby stracić panowanie nad zwieraczami. To cud, że się nie zatruł” – śmiała się pustka. Wdrapywaliśmy się dalej. Gdzieś znad naszych głów dobiegł odgłos otwieranych drzwi i pospiesznych kroków. Na drugim piętrze dotarła do nas kobieta – zgadywałem, że żona człowieka wczepionego w moje ramię. Była dawno po czasie, który określiłbym „młodym wiekiem”: pulchna, z nalaną twarzą i miną, jakby zaraz miała się rozpłakać albo zacząć wrzeszczeć. Podbiegła do niego i wzięła go na swoje ramię.
– O, cześć kochanie – wyseplenił.
– Boże, ty się zesrałeś na siebie… A ty to kto? Po co żeś przyszedł? – zwróciła się do mnie.
„Jest na ciebie… zła?”
– Ja tylko zobaczyłem pana przed kamienicą i pomogłem mu wejść. Mogę pani pomóc go odprowadzić do mieszkania…
– Nie! Idź sobie! Już dosyć zrobiłeś! – wrzasnęła. – Pewnie on już nie ma portfela, co? I chciałeś od razu wejść sobie do mieszkania, tak!? – kontynuowała, nadal krzycząc.
Za plecami usłyszałem szczęk kluczy obracających się w zamkach i nieśmiałe skrzypienie drzwi.
– My nic nie mamy! Idź sobie!
– Ale, proszę pani, ja tylko chciałem…
– Gówno mnie to obchodzi! Powiedziałam: idź! – Teraz kobieta nie krzyczała, tylko wyła.
Nie było nawet cienia szansy, że uda mi się ją uspokoić.
– Dobranoc pani – odpowiedziałem, obracając się do niej plecami.
– IDŹ!
Zbiegłem w dół schodów, ostatni raz rzucając okiem w kierunku pary. Kobieta odprowadzała mnie wściekłym spojrzeniem. Drzwi do kilku mieszkań były delikatnie rozwarte, wpatrywały się we mnie twarze pozostałych mieszkańców, szukających nowej sensacji w kamienicy. Kiedy spoglądałem im w oczy, odwracali wzrok, udając, że mnie nie widzą. Tylko mały chłopiec, stojący obok nóg swojej mamy, odwzajemnił spojrzenie, trochę wystraszony. Chciałem się do niego uśmiechnąć, ale kąciki ust odmówiły mi posłuszeństwa. „Żaden dobry czyn nie pozostanie bez kary”.
Wszedłem na kilka minut do swojego mieszkania, zostawiając w nim torbę. Nawet wewnątrz budynku, na klatce schodowej, mój oddech zmieniał się w obłoczki pary. Kiedy ponownie wyszedłem na zewnątrz, odkryłem, że rozpętała się zamieć śnieżna. Twarz szybko pokryły mi rozpływające się płatki, a zimny powiew przeszył cienką kurtkę i materiał spodni. Przemknąłem obok budynku firmy, nie odwracając nawet w jego kierunku głowy. Już blisko, pocieszyłem się, wciągając głowę między ramiona. Czułem, jak z każdą chwilą moje włosy robią się wilgotniejsze, posyłając dreszcze od czubka głowy przez całą długość kręgosłupa.
Po kilkunastu minutach paskudnej podróży trafiłem do celu, witającego mnie przyjemnym gorącym podmuchem zza uchylonych drzwi i dobiegającymi ze środka głośnymi rozmowami. Wcisnąłem się przez szparę do klatki schodowej, zatrzaskując za sobą ciężkie drzwi – grube, drewniane, okute ciemnymi, metalowymi ozdobnikami, stylizowane na dawną tawernę. Zszedłem w dół po spiralnych schodach, pod ziemię, otrzepując się z kropel i zgarniając możliwie jak najwięcej wody z włosów.
– Jesteś! I to nawet kilka minut przed czasem! Będę ci za to musiał podziękować – dotarł do mnie silny głos, przebijający się przez wrzawę rozległej komnaty z czerwonej cegły, ozdobionej szarymi kamieniami.
– Masz okazję zrobić to już teraz. A czemu zawdzięczam te podziękowania? – odparłem, zarzucając mokrą kurtkę na kaloryfer stojący za kontuarem.
– No jak to czemu? Przecież ci mówiłem!
Obróciłem się ku Emilowi. Był mniej więcej mojego wzrostu, rudy i piegowaty, zawsze pogodny. Na skali bycia przystojnym znajdował się zdecydowanie w okolicach osiem na dziesięć. Dzisiaj jego twarz rozświetlał nienaturalnie szeroki uśmiech, dodający mu jeszcze więcej uroku. Przesunąłem wzrokiem po ubraniach – zielona koszula, szara marynarka, szare spodnie, ładne, także szare buty, o dziwo czyste pomimo szaleńczej pogody. Widać było, że starał się dobrać możliwie najlepszy strój, ale… nie była to najbardziej udana kombinacja. Odcienie szarości się ze sobą nie pokrywały, koszula była wymięta, guziki marynarki zostały zapięte w niepoprawny sposób.
Wspomnienie wróciło.
– Ach, no tak. Ile masz jeszcze czasu, zanim się z nią zobaczysz?
– Jeszcze dwie godziny, ale muszę najpierw wrócić do mieszkania, wziąć prysznic i wyperfumować się. Nie chcę śmierdzieć piwskiem. Specjalnie się ubrałem już teraz, żebyście mogli ocenić, czy dobrze wyglądam. Co o tym sądzisz? – Odsunął ramiona od boków i obrócił się wokół własnej osi.
– Wyglądasz… ZJAWISKOWO. Jeszcze nigdy nie widziałem cię tak dobrze ubranego. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jak się z nią zobaczysz, to nie będziesz musiał nawet otwierać ust, żeby ją oczarować – sam twój wygląd wystarczy.
„Czy możesz przestać? Zaraz zadławisz się tym sarkazmem”. Odrobina poczucia humoru jeszcze nikogo nie zabiła.
– Naprawdę tak myślisz? Dzięki! – Emil podszedł bliżej i położył rękę na moim ramieniu, lustrując mnie rozweselonymi oczami.
Wszystkie mięśnie w moim ciele bezwiednie napięły się w odpowiedzi na kontakt fizyczny.
– Człowieku, jesteś cały mokry. Biegnij do łazienki, wysusz się trochę i wracaj w podskokach. Proszę, bo inaczej się spóźnię, a wtedy… – uciął na moment, przybierając groźny wyraz twarzy, który szybko złagodniał. Znowu zagościł na niej szeroki uśmiech, tak wielki, że balansował pomiędzy „uśmiechem szaleńca” a „uśmiechem głupca”. – Poważnie, idź już!
– Jasne, już znikam. Daj mi dwie minuty i będę z powrotem. Powiedz tylko, czy działo się coś ciekawego dzisiaj albo czy mam się zająć czymś konkretnym.
Zamyślił się na chwilę, ale szybko machnął tylko ręką, żebym się pośpieszył z wizytą w toalecie.
– A zdradzisz mi chociaż, co zaplanowałeś na dziś wieczór? – zapytałem.
– Matko, jaki ty jesteś namolny – powiedział, chociaż jego głos był pozbawiony złośliwości. – Plan jest prosty: zgarniam ją spod mieszkania, idziemy razem do restauracji – nie chcesz nawet wiedzieć, ile mnie kosztowało wykupienie w niej rezerwacji – potem wybieramy się do mnie do mieszkania. Wiesz, trochę wina, romantyczny jazz…
– Reszty planów nie musisz mi zdradzać, domyślam się – odpowiedziałem, puszczając do niego oko.
– Och, weź spieprzaj już, bo naprawdę się spóźnię.
Posłuchałem. Szybko osuszyłem włosy, przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe, rozgrzałem zmarznięte dłonie pod gorącym strumieniem wody. Pustka bez przerwy do mnie mówiła. „Po prostu powiedz mu, żeby się przebrał. Wszystko jest kompletnie niedopasowane. Wygląda, jakby wyszedł z cyrku!” Gdybym teraz powiedział mu, że wygląda jak klaun, tylko pogorszyłbym sprawę. Niech się dzieje, co ma się dziać. W końcu dziewczyna nie ucieknie z randki tylko ze względu na jego ubrania.
Wróciłem do kontuaru, a kiedy zauważyłem, że Emil patrzy w moim kierunku, chód zmieniłem w drobne skoki – w końcu kazał wracać mi w podskokach.
– Zuza, spójrz na to! Jeszcze chyba nie widziałem go w takim dobrym humorze. Co za dzień! – Na zawołanie Emila zza lady wychynęła głowa o gęstych, zafarbowanych na srebrno włosach, przyozdobionych wplecionymi w nie kolorowymi dredami: różowymi, pomarańczowymi i niebieskimi.
– Spróbuj go nie popsuć dzisiaj, przecież to jest jakaś anomalia.
– A możesz mi dać spokój? Robię coś. Cześć, tak przy okazji – powiedziała Zuza, a jej głowa znowu zniknęła z pola widzenia.
– Dobrze, nie trzymam cię dłużej, leć do niej… na skrzydłach miłości – powiedziałem.
W odpowiedzi Emil ponownie mnie poklepał, tym razem po plecach, kiedy zmierzał do wyjścia.
– A jak mogłoby być inaczej? Trzymaj się ciepło.
– Tego to powinieneś raczej życzyć samemu sobie. Nie wiem, o której zaczynałeś swoją zmianę, ale na zewnątrz panuje armagedon pogodowy. Do zobaczenia. – Wszedłem za kontuar, omiatając go spojrzeniem. Uśmiechnąłem się krzywo i ponownie obróciłem w kierunku Emila. – Powodzenia i baw się dobrze! Nie zapomnij o antykoncepcji!
– Jeszcze nigdy mi się to nie zdarzyło! – odkrzyknął, przyciągając spojrzenia gości z pobliskich stołów.
Zanurkował w tłumie, ale po chwili znowu go zobaczyłem, wbiegającego po schodach, pokonującego po trzy stopnie na raz. Pokręciłem głową. Co też miłość robi z człowiekiem… albo go wyniszcza, albo wynosi pod same niebiosa. Obie strony tej monety widziałem w przeciągu jednej doby: najpierw Juliusz, potem Emil. Równowaga w przyrodzie.
Emil na szczęście pozostawił po sobie porządek, wystarczyło tylko czekać na nadchodzących klientów. Spojrzałem w dół, zatrzymując wzrok na pochylonej Zuzannie.
– Kto jest dzisiaj na sali? – Podniosła głowę w moją stronę, z twarzą wilgotną od buchających ze zmywarki tumanów pary.
– Czekaj, pomogę ci z tym. – Przykucnąłem, nim zdążyła coś odpowiedzieć.
Sprawnie uporaliśmy się z wyciągnięciem wysokich szklanek do piwa. Oboje wyprostowaliśmy się, stękając cicho – na razie mieliśmy chwilę wytchnienia, klienci pozostawali na swoich miejscach, śmiejąc się i pijąc. Z sali obok wydobywał się niewyobrażalnie mocny zapach tytoniu, niemalże zabijający woń piwa i alkoholu unoszącą się wokół kontuaru.
Zuza była odrobinę niższa ode mnie, ubrana całkowicie na czarno, co pasowało przez kontrast do jej krótko ściętych, srebrnych włosów. Miała ostre rysy – mocno zaznaczone kości policzkowe, zadarty nos. To wszystko dopełniała pionowa zmarszczka, wyżłobiona między wiecznie ściągniętymi brwiami i szarymi oczami, lekko przekrwionymi w kącikach.
Wyciągnąłem z szuflady suchą szmatkę i zacząłem przecierać wilgotne szklanki, żeby później podać je Zuzie. Ta przysunęła sobie drewniane schodki, wspięła się na nie i odstawiała lśniące naczynia na półki nad naszymi głowami.
– No więc, kto jest na sali?
– Jeszcze przez jakąś godzinę będzie z nami Misiek, następnie zmieni go Patrycja, ale nie jestem na sto procent pewna, czy to będzie faktycznie ona.
– Nie wiesz? Przecież mieszkacie razem. – Podniosłem na nią wzrok, nie ukrywając zdziwienia.
– Tak, mieszkamy, ale pokłóciłyśmy się i nie rozmawiamy od paru dni.
Ten stan był cykliczny, pojawiał się zazwyczaj co miesiąc: Patrycja i Zuza funkcjonowały razem, potem coś się działo, wpadały w furię na siebie nawzajem, po czym godziły się i znowu wracały do pasywnego życia. Emil lubił żartować na temat tej relacji w dosyć sprośny sposób, tworząc fantastyczne historie, najczęściej wulgarne, o tym, dlaczego dziewczyny miałyby się ze sobą kłócić. Nic dziwnego, że po spędzeniu z nim kilku godzin Zuza była tak podminowana. „Nie prowokuj jej jeszcze bardziej. Zmień temat, nie ma potrzeby o tym rozmawiać. Zawsze możesz zostawić je razem za barem, żeby powyrywały sobie nawzajem włosy z głów, kiedy ty zajmiesz się obsługą na salach”.
– Nie widziałem cię od niedzieli. Coś się stało?
– Przeziębiłam się. Na początku nie było źle, trochę kataru i spuchnięte gardło. W poprzednią niedzielę zaczęło cholernie mocno padać, a ja, jak głupia, powiedziałam sobie: „Nie mam w domu parasolki, ale nic się nie stanie, jeśli przebiegnę się szybciutko do sklepu, pięć minut w jedną stronę, nawet nie zmoknę”. – Pokręciła głową, patrząc w sufit. – Jak się w poniedziałek rano obudziłam, to nie mogłam wstać. Wszystko mnie bolało, temperatura skoczyła do trzydziestu dziewięciu i pół. Nie było mowy, żebym dała radę przyjść do pracy w takim stanie. Na szczęście Misiek i Emil się ze mną zamienili zmianami, więc nie stracę na tym zbyt wiele.
– Jeśli byłaś w tak kiepskiej formie, powinnaś tutaj siedzieć? – Ponownie zmierzyłem ją wzrokiem.
Faktycznie, zaczynałem zauważać oznaki tego, że dopiero co skończyła chorować. Jej twarz była nienaturalnie blada, nos nadal czerwienił się od kataru.
– Daj spokój, nie jest już tak źle. Wczoraj zupełnie pozbyłam się gorączki, dzisiaj czuję się w miarę dobrze. Po prostu wyglądam trochę gorzej niż zwykle i tyle. – Jej głos nagle stwardniał. – Masz zamiar tak stać i się gapić czy będziesz dalej podawał?
– Oj, wybacz.
Podałem jej kolejne szklanki. Nie miałem jej za złe złośliwości, Zuza z natury była dosyć kłótliwą osobą. Kiedy zacząłem pracować w barze, sądziłem, że za mną nie przepada, ale po jakimś czasie zorientowałem się, że zachowuje się w ten sam sposób wobec wszystkich pracowników. Był to jej „styl”. Czy potrafił irytować? Oczywiście, że tak. Ostatecznie jednak niezbyt mi to przeszkadzało, tak długo, jak złośliwości nie brały się z prawdziwej zawiści. Musiałem nawet przed sobą przyznać, że lubiłem jej towarzystwo: nieczęsto miałem możliwość poznać osoby o identycznym poczuciu humoru jak mój. Jeśli się na mnie nie wydzierała, to całkiem przyjemnie się nam rozmawiało.
– Co się stało tym razem? – zaryzykowałem.
– O czym mówisz?
– Między tobą a Patrycją. Wspominałaś, że się pokłóciłyście.
– Co się stało? Łatwiej byłoby opowiedzieć, co się NIE stało! – wybuchła, zasypując mnie kropelkami śliny.
Gwałtownie skrzywiłem się i przetarłem twarz rękawem, ona jednak nie zwróciła na to uwagi. Jeszcze tego brakowało, żeby mnie zaraziła.
– Zaczęło się klasycznie, zapomniała wysłać przelew do właścicielki. Wyobraź sobie moje zdziwienie, kiedy kilka dni temu, jak siedziałam sobie w spokoju, do drzwi zapukała szefowa z mordą, że jeśli nie zapłacimy do końca tygodnia, to rozwiąże nam umowę. Nie wspominam nawet o tym, że ma gdzieś podstawy higieny człowieka. Dobry Ojcze i słodka Pani, gdybyś ty zobaczył, jaki u nas jest syf! – ciągnęła, odstawiając jeden z kufli tak gwałtownie, że cały ich rząd zadzwonił.
Napiąłem mięśnie, przygotowując się do złapania spadających przedmiotów, ale na szczęście wszystkie pozostały na swoim miejscu. Gestem ponagliła mnie, żebym podał jej następny.
– Może trochę ostrożniej? Już ostatnio wycięli ci trzy szklanki z wypłaty.
– Chcesz mnie wkurzyć jeszcze bardziej?
Zdecydowanie pokręciłem głową.
– To siedź cicho. Brud, smród i śmieci w każdym kącie. Nieumyta łazienka, wszędzie pod prysznicem jej włosy. Aż dziwne, że nadal nie wyłysiała, skoro gubi tyle swojego futra, wilkołak jeden. Cała kuchnia jest po sufit zawalona brudnymi talerzami, z jej pokoju tak cuchnie, że zwariować można! Tyle razy jej mówiłam: chcesz zapalić, to idź na balkon, a ty uchylasz okno. Już dosyć, że tutaj muszę znosić szlugi, nie chcę wracać zmęczona do domu tylko po to, żeby go w całości wietrzyć. Nie mam pojęcia, jakim cudem nie zwróciłam na to wszystko wcześniej uwagi, ale przez te parę dni, kiedy siedziałam na dupie w mieszkaniu, myślałam, że mnie powygina ze złości. – Zeskoczyła ze schodków i celnym kopnięciem posłała je pod szafkę za nami, podczas gdy ja dalej zanosiłem się śmiechem. – Jasne, śmiej się, śmiej! Mieszkasz sam, jeśli chcesz żyć w burdelu, to jest to tylko i wyłącznie twoja decyzja. Jak ci to odpowiada – droga wolna! Ale ja tego nie chcę! Ostatnio brzydzę się nawet jeść w kuchni, a co dopiero gotować. – Przewróciła oczami. – Dobrze, każdemu zdarza się zapomnieć o czymś ważnym od czasu do czasu, bałagan też mogę wybaczyć. Nie wiem, może ma jakąś fazę depresyjną czy inne głupoty. Ale, jasna cholera, niech da mi spać! Odkąd sobie sprowadziła tego gacha…
– Zuza!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wybrzeże czasu
ISBN: 978-83-8373-357-9
© Tomasz Czerwień i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Maria Bickmann-Dębińska
KOREKTA: Angelika Kotowska
OKŁADKA: lena Czmochowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek