26,90 zł
„Wykop” Płatonowa jest jednym z najbardziej wnikliwych tekstów o systemie. Powieść, z pogranicza prozy egzystencjalnej i absurdu, odzwierciedlająca jednak sowiecką rzeczywistość, powstała, gdy trwała akcja industrializacji, niszczenia wsi, gdy z zaparciem realizowano hasło „natarcia na wroga klasowego”.
Przekład Andrzeja Drawicza oddaje precyzyjnie charakterystyczną atmosferę powolnego, nieuchronnego zamierania, a jednocześnie pozwala czytelnikowi na zdobycie dystansu wobec utworu pisanego językiem parodiującym bełkot nowomowy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 183
W trzydziestolecie indywidualnego życia Woszczew otrzymał wymówienie w zakładzie mechanicznym, gdzie zarabiał na swoją egzystencję. W wymówieniu napisano, że zostaje zwolniony z racji rosnącej w nim bezsiły i skłonności do zamyśleń w powszechnym rytmie pracy.
Zabrawszy z mieszkania tobołek z rzeczami, Woszczew wyszedł na dwór, by na powietrzu lepiej zrozumieć swoją przyszłość. Ale powietrze było puste. Przyroda wyglądała tak: liście nieruchomych drzew starannie piastowały skwar, a bezludną drogę pokrywał nudny kurz. Woszczew nie wiedział, dokąd go ciągnie; wreszcie na skraju miasta oparł się o niskie ogrodzenie pewnego domu, w którym bezrodzinne dzieci przyuczano do pracy i przynoszenia pożytku. Dalej miasto przestawało istnieć: była jeszcze tylko knajpa dla śmieciarzy i najniższych grup płacowych. Knajpa sterczała jak urząd, całkiem bez obejścia; z tyłu wznosił się gliniasty pagórek i rosnące samotnie wśród jasnego dnia stare drzewo. Woszczew dobrnął do knajpy i na dźwięk niekłamanie ludzkich głosów wszedł do środka. Znajdowali się tu ludzie niewypróbowani, pogrążeni w rozpamiętywaniu swoich niedoli; Woszczewowi zrobiło się więc wśród nich smętniej i lżej. Przebywał w knajpie do wieczora, aż zaszumiał wiatr na zmianę pogody. Wtedy Woszczew podszedł do okna, żeby ujrzeć początek nocy i spostrzegł drzewo na gliniastym pagórku. Szarpane przez złą pogodę tuliło liście w tajemnym zawstydzeniu. Gdzieś dalej, zapewne w parku uspołecznionych handlowców, męczyła się dęta orkiestra i jednostajna, niedopełniona muzyka leciała z wiatrem w głąb natury przez wąwozowe pustkowie. Po wietrze nastała cisza, którą przysłonił wkrótce jeszcze cichszy mrok. Woszczew siadł u okna, żeby popatrzeć w łagodną ciemność nocy, posłuchać różnych smutnych dźwięków i poczuć cierpienie w sercu otoczonym przez suche, twarde jak kamień kości.
– Ej, prowiantowy! – rozległo się w przycichłej knajpie. – Daj nam wlać parę kufli w bandzioch!
Woszczew już dawno zauważył, że ludzie przychodzą do knajpy jak narzeczeni – parami. A czasami – całymi orszakami weselnymi.
Ale prowiantowy nie podał tym razem piwa i dwóch dekarzy otarło fartuchami spragnione wargi.
– Ech, ty biurokrato jeden!… Na ciebie człowiek pracy tylko palcem powinien kiwnąć, a ty nosa zadzierasz!
Prowiantowy jednak strzegł swojej siły roboczej, oszczędzając ją dla życia prywatnego, i nie wdawał się w wymianę poglądów.
– Obywatele, zakład jest zamknięty. Zajmijcie się czymś we własnych domach.
Dekarze wzięli z talerzyka po słonym obwarzanku i, żując, poszli gdzie oczy poniosą. Woszczew został w knajpie sam.
– A wy, obywatelu? Zamówiliście jeden kufel, a siedzicie bez końca. Płaci się za napój, nie za lokal!
Woszczew wziął swój tobołek i wyszedł w noc. Niebo pytająco rozświetliło się nad nim z całą niespokojną, gwiezdną nocą. Miejskie światła już pogasły; kto mógł, ten nasycił się kolacją i zasnął. Woszczew zszedł po okruchach ziemi do wąwozu i położył się na brzuchu, by usnąć i rozstać się ze sobą samym. Ale sen wymaga umysłu spokojnego, ufnego w życie, zdolnego wybaczyć przeżyty ból. Woszczew zaś leżał, trwając w napięciu własnego uświadomienia, i nie wiedział, czy jest światu pożyteczny, czy też i bez niego wszystko pójdzie, jak należy. Nie wiadomo skąd powiał wiatr, by ludziom nie zabrakło powietrza, i cichy, pełen zwątpienia głos przedmiejskiego psa oznajmiał o pełnionej służbie.
– Nudzi się psu. Żyje tylko dlatego, że się urodził. Jak ja.
Ciało Woszczewa przybladło ze zmęczenia. Poczuł chłód na powiekach i przykrył nimi ciepłe oczy.
Kierownik knajpy sprzątał już w swoim lokalu, a słońce zasiewało niepokój w wiatrach i trawach, kiedy Woszczew otworzył niechętnie napełnione wilgotną siłą oczy. Musiał znowu żyć i jeść, więc poszedł do komitetu zakładowego – bronić swojej zbytecznej siły robotniczej.
– Administracja twierdzi, że stałeś i myślałeś w trakcie produkcji – powiedziano mu w komitecie. – A o czym myślałeś, towarzyszu Woszczew?
– O planie życia.
– Fabryka pracuje według planu zjednoczenia. A plan życia osobistego mogłeś sobie opracować w klubie albo w świetlicy.
– Myślałem o planie wspólnego życia. Swojego życia się nie lękam, nie ma w nim dla mnie zagadek.
– No i co mógłbyś zrobić?
– Mógłbym wymyślić coś w rodzaju szczęścia. I duchowy sens wpłynąłby na poprawę wydajności.
– Towarzyszu Woszczew, nie sens daje szczęście tylko materializm. Nie możemy cię obronić, boś nieuświadomiony. A my nie chcemy wlec się w ogonie mas.
Woszczew chciał poprosić o choćby najlichszą pracę, żeby starczyło na jedzenie – a myślałby w czasie wolnym. Ale po to, by prosić, trzeba ludzi szanować, a Woszczew nie dostrzegł w nich najmniejszego ku sobie uczucia.
– Nie chcecie się wlec w ogonie, bo to kończyna, a wleźliście ludziom na kark.
– Słuchaj, Woszczew. Państwo dało ci godzinę na te twoje medytacje. Dawniej pracowałeś osiem godzin, a teraz siedem. Więc siedziałbyś i nie gadał. Jakbyśmy się tak wszyscy naraz zamyślili, to kto by pracował?
– Bez myśli ludzie pracują bezsensownie – odrzekł w zamyśleniu Woszczew.
Wyszedł z komitetu bez pomocy. Jego pieszy szlak prowadził środkiem lata. Po obu stronach wznoszono domy i dawano im wyposażenie. W tych domach miały milcząco egzystować bezdomne przedtem masy. Ciało Woszczewa było obojętne na wygody; mógł żyć bez domu, pod gołym niebem – a swoje nieszczęście przeżywał właśnie w czasie sytości i spokoju, w poprzednim mieszkaniu. Raz jeszcze minął podmiejską knajpę i raz jeszcze popatrzył na miejsce swojego noclegu. To, co tam zostało, miało coś wspólnego z jego życiem, a Woszczew znalazł się w przestrzeni, w której miał przed sobą tylko horyzont, i czuł, jak wiatr zawiewa mu w pochyloną twarz.
W odległości wiorsty1 stał dom dróżnika. Przywykłszy do bezludzia, dróżnik kłócił się głośno z żoną, a ta siedziała przy otwartym oknie z dzieckiem na kolanach i odpowiadała mężowi wyzwiskami. Natomiast dziecko, wszystko rozumiejąc, ale nic nie mówiąc, skubało w milczeniu rąbek koszuli.
Ta dziecięca cierpliwość dodała Woszczewowi otuchy. Stwierdził, że matka i ojciec nie czują w podnieceniu sensu życia, dziecko zaś żyje jak należy, na swoją zgryzotę. Woszczew postanowił wytężyć siły swojej duszy, nie żałując ciała dla trudu umysłu – a wszystko po to, by wkrótce wrócić do domu dróżnika i opowiedzieć zmyślnemu dziecku o zapomnianej przez jego rodziców tajemnicy życia. „Ich ciała wędrują teraz automatycznie, nie czując istoty rzeczy” – myślał, obserwując rodziców.
– Dlaczego nie czujecie istoty rzeczy? – spytał Woszczew, zwróciwszy się w stronę okna. – Macie przecież dziecko, a wymyślacie sobie. Przecież ono przyszło na świat, żeby go ukończyć.
Mąż i żona patrzyli na świadka z rozgniewanymi twarzami, kryjącymi przestrach sumienia.
– Jeśli nie macie niczego dla spokojnego życia, to uszanujcie swoje dziecko. Sami na tym skorzystacie.
– A ty czego tu chcesz? – spytał dróżnik, gniewnie podwyższając glos. – Idź, jak szedłeś. Dla takich jak ty drogę zbudowano…
Woszczew stał w niezdecydowaniu pośrodku drogi. Rodzina, trzymając na podorędziu swoją złość, czekała aż odejdzie.
– Poszedłbym, ale nie mam gdzie. Daleko stąd do jakiegoś innego miasta?
– Blisko – odpowiedział dróżnik. – Jeśli nie będziesz stać, to droga cię doprowadzi.
– A wy szanujcie swoje dziecko – powiedział Woszczew. – Ono będzie wtedy, kiedy umrzecie.
Wypowiedziawszy te słowa, poszedł o wiorstę dalej i siadł nad rowem. Poczuł, że w jego życiu zapanowało zwątpienie, a pozbawione prawdy ciało osłabło. Nie mógł już więcej pracować i iść drogą, nie wiedząc dokładnie, jak jest urządzony świat i ku czemu należy dążyć. Zmęczony rozmyślaniami, położył się w zapylonej trawie pobocza. Było gorąco, wiał dzienny wiatr i w jakiejś wsi wrzeszczały koguty. Wszystko było pochłonięte beztroskim istnieniem: jedynie Woszczew trwał oddzielny i milczący. Koło głowy Woszczewa leżał nieżywy, opadły liść; wiatr przyniósł go z odległego drzewa i miał teraz pokornie spocząć w ziemi. Woszczew podniósł liść i schował go w sekretnym kącie tobołka, gdzie gromadził wszystko, co brało się z nieszczęścia i zgubienia. „Twoje życie nie miało sensu – skonstatował Woszczew ze współczującą oschłością – poleż tu, a ja się dowiem, za co żyłeś i poległeś. Skoro nikomu nie jesteś potrzebny i obijasz się pośród całego świata, to ja będę cię przechowywał i o tobie pamiętał”.
– Wszystko na tym świecie żyje i znosi życie, nie zdając sobie z niczego sprawy – powiedział i wstał, aby pójść dalej w otoczeniu powszechnego, cierpliwego istnienia. – To tak jakby ktoś jeden albo kilku nielicznych pozbawiło nas wyraźnych uczuć i zabrało je sobie.
Szedł drogą aż do utraty sił. A siły tracił teraz szybko – gdy tylko jego dusza przypomniała sobie, że przestała znać prawdę.
Ale oto stało się już widoczne odległe miasto z dymiącymi, spółdzielczymi piekarniami i oświetlonym przez wieczorne słońce kurzem wzbijanym przez ruch ludności. Miasto zaczęło się od kuźni. Woszczew przechodził koło niej w czasie reperacji nadszarpniętego przez wertepy samochodu. Gruby inwalida stał przy koniowiązie i mówił do kowala:
– Miszka, daj tytoniu, bo znowu w nocy kłódkę zerwę.
Kowal leżał pod samochodem i nie odpowiadał. Wtedy kaleka trącił go kulą w tyłek.
– Miszka, rzuć lepiej tę robotę i daj, bo strat ci narobię!
Woszczew przystanął koło inwalidy, bo ulicą nadchodził właśnie z dala oddział pionierów, poprzedzany przez zmęczoną orkiestrę.
– Przecie wczoraj dostałeś całego rubla – powiedział kowal. – Daj mi spokój choć na tydzień. Bo nie wytrzymam i spalę te twoje kule.
– A pal! – zgodził się inwalida. – I tak ci dach zerwę. Chłopaki mnie na wózku przywiozą.
Na widok dzieci kowal złagodniał i odsypał kalece tytoniu w kapciuch.
– Pij moją krew, pasożycie!
Woszczew zauważył, że inwalida nie miał obu nóg. Jednej nie było zupełnie, a zamiast drugiej znajdował się kawałek drewna. Kaleka opierał się na kulach i dodatkowo pomagał sobie drewnianym szczątkiem prawej, obciętej nogi. Zębów nie miał w ogóle, bo poszły na jedzenie; miał natomiast wielką twarz i grubą resztkę tułowia. Małe otworki jego piwnych oczu chłonęły postronny świat z łapczywością upośledzenia i mrocznym smutkiem nagromadzonej pasji, a dziąsła, ocierając się o siebie, wypowiadały niedosłyszalne myśli kuternogi.
Orkiestra odchodzących w dal pionierów zagrała muzykę młodego marszu. Bosonogie dziewczynki przechodziły regularnym krokiem koło kuźni, świadome znaczenia swojej przyszłości. Ich wątłe, dojrzewające ciała ubrane były w marynarskie bluzy; na zamyślonych, czujnych głowach spoczywały swobodnie czerwone berety, a nogi pokrywał młodzieńczy puszek. Każda poruszająca się w rytmie całego szyku dziewczynka uśmiechała się w poczuciu swojej ważności i w świadomości powagi życia, wymaganej przez jednolitość i dynamikę pochodu. Każda z tych pionierek przyszła na świat w czasach, gdy na polach leżały martwe konie, poległe w społecznych zmaganiach i nie każda w momencie przyjścia pokryta była skórą, ponieważ matki ich spożywały jedynie zapasy własnych ciał. Dlatego wszystkie twarze nosiły ślady trudnej słabości wczesnego życia. Dziewczynki były ubogie w ciało i w urodę, ale szczęście dziecięcej przyjaźni oraz łowienie zarysów przyszłego świata w młodzieńczych igraszkach i w godnej, surowej swobodzie nadawało ich twarzom znaczącą radość, która zastępowała piękno i domowe odżywienie.
Zażenowany Woszczew stał na oczach tego pochodu przejętych i nieznanych mu dzieci. Myślał ze wstydem, że pionierzy zapewne wiedzą i czują więcej niż on, ponieważ dzieci są dojrzewającym, świeżym ciałem czasu; i że ich pospieszna, aktywna młodość usuwa go w ciszę zapomnienia jako daremną próbę zrealizowania przez życie swoich własnych celów. Poczuł wstyd i energię. Zapragnął natychmiast odkryć powszechny, długotrwały sens życia i zacząć żyć przed dziećmi, szybciej od stąpania ich smagłych, pełnych szorstkiej czułości nóg.
Jedna z pionierek wybiegła z szeregu w przylegający do kuźni rdzawy łan i zerwała jakąś roślinę. Czyniąc to, mała kobieta schyliła się, ukazując na okrąglejącym ciele znamię, a następnie, z lekkością nieuświadomionej siły, znikła, pozostawiając w dwóch widzach – Woszczewie i kalece – uczucie zawodu. Woszczew popatrzył na kuternogę; twarz tamtego nabrzmiała bezodpływową krwią, wystękał jakiś dźwięk i pogmerał ręką w głębi kieszeni. Woszczew obserwował nastrój kaleki, ciesząc się, że socjalistyczne dzieci nigdy nie padną łupem imperialistycznego potwora. Tamten obejrzał jednak pionierski pochód do końca i Woszczew zaczął się obawiać o dziecięcą nietykalność.
– Patrzyłbyś lepiej oczami gdzieś indziej – powiedział do inwalidy. – Albo zapalił!
– Zjeżdżaj, ważniaku – warknął kuternoga.
Woszczew stał bez ruchu.
– Do kogo mówię? Chcesz oberwać?
– Nie – odpowiedział Woszczew. – Przestraszyłem się, że powiesz coś na nią po swojemu albo jakoś podziałasz.
Inwalida pochylił głowę ku ziemi w normalnym frasunku.
– A co ja takiego powiem dziecku, skurwielu? Patrzę na dzieci dla pamięci, bo niedługo umrę.
– Pewnie w kapitalistycznym konflikcie tak cię uszkodzili – powiedział cicho Woszczew. – Chociaż kaleka też może zostać starcem. Widziałem takich.
Kaleka wpił w Woszczewa spojrzenie pełne okrucieństwa umysłowej przewagi. Początkowo milczał z wściekłości, a następnie wycedził z zawziętą powolnością:
– Starcy tacy są, ale takich kalek jak ty, to nie ma.
– A ja nie byłem na prawdziwej wojnie – odparł Woszczew. – Bo też bym wtedy niecały wrócił.
– Przecie widzę, żeś nie był. Dlategoś dureń. Chłop co nie był na wojnie, to jak baba co nie rodziła. Za idiotę jest. A ciebie i tak przez twoją skorupę widać.
– Ech – westchnął ze smutkiem kowal. – Patrzę ja na te dzieci, patrzę, i aż mi się chce krzyknąć: niech żyje pierwszy maja!
Tymczasem pionierska muzyka nabrała sił i w dali zabrzmiał marsz idących. Woszczew pogrążony w rozterkach poszedł do miasta zamieszkać.
Chodził po mieście do samego wieczora, jakby w oczekiwaniu na moment, gdy świat stanie się powszechnie znany. Ale świat nadal był dla niego niejasny. Czuł w mroku swojego ciała miejsce, gdzie niczego nie było i nic niczemu nie przeszkadzało w rozchwianiu. Tak, pędząc zaoczne życie, chodził obok ludzi, pełen rosnącej siły strapionego umysłu i coraz bardziej osamotniony w ciasnocie swojego smutku.
Dopiero teraz zobaczył środek miasta i różne budowane urządzenia. Na rusztowaniach zapalono już wieczorne światła, ale polne barwy ciszy i przywiędłe zapachy siana nadpływały z ogólnej przestrzeni i trwały nietknięte w powietrzu. Poza przyrodą, w jasnym, elektrycznym miejscu z chęcią pracowali ludzie, budując ceglane przegrody i nosząc ciężar przez drewnianą malignę rusztowań. Woszczew długo obserwował budowę nieznanej wieży. Widział, że robotnicy poruszali się miarowo, bez gwałtownej siły, ale w konstrukcji coś się już dopełniało, ciążąc ku końcowi.
„Czy przypadkiem ludzie nie maleją w poczuciu swojego życia, kiedy rosną ich budowle?” – myślał Woszczew, nie pozwalając sobie uwierzyć. „Człowiek dom zbuduje, a sam się zrujnuje. I kto będzie wtedy żyć?” – zastanawiał się, idąc.
Odszedł ze środka miasta na jego kraniec. Zanim tam doszedł, nastała bezludna noc; tylko woda i wiatr wypełniały w oddali mrok i naturę, a melancholię tego wielkiego tworzywa zdolne były wyrazić jedynie ptaki – bo latały w górze i było im łatwiej.
Woszczew przywlókł się na pustkowie i znalazł ciepłą jamę do spania. Wtuliwszy się w to zagłębienie, położył sobie pod głowę worek, w którym gromadził ku pamięci i odwetowi całą przepadłość, zasmucił się i tak zasnął. Ale na pustkowiu pojawił się jakiś człowiek z kosą w rękach i zaczął kosić rosnące tam z dawien dawna trawiaste zarośla.
Koło północy kosiarz doszedł do Woszczewa i zarządził, by ten wstał i opuścił teren.
– Czego się czepiasz! – burknął niechętnie Woszczew. – Jakiż to teren? To zbędne miejsce.
– A teraz będzie teren. Teraz ma tutaj stanąć murowany dom. Przyjdź rano popatrzeć na to miejsce, bo niedługo zniknie na zawsze pod budową.
– Ale gdzie mam się podziać?
– Śmiało możesz dospać w baraku. Idź tam i śpij do rana, a rano się wyjaśnisz.
Woszczew poszedł wedle słów kosiarza i wkrótce zauważył w byłym sadzie drewnianą szopę. W środku siedemnastu czy dwudziestu ludzi spało na wznak i przysłonięta lampa oświetlała nieświadome ludzkie twarze. Wszyscy śpiący byli chudzi niczym zmarli; wąskie miejsce znajdujące się u każdego między skórą i kośćmi było wypełnione żyłami, a grubość żył świadczyła o tym, jak wiele krwi muszą przepuszczać w czasie wytężonej pracy. Bawełniane płótno koszul ukazywało dokładnie powolną, odnowicielską pracę serc, które biły w mroku opustoszałych śpiących ciał. Woszczew wpatrzył się w twarz najbliższego śpiącego: czy nie wyraża uległego szczęścia zadowolonych? Ale śpiący leżał martwo; miał głęboko i smutno skryte oczy, a do tego wyziębłe nogi, bezradnie wyciągnięte w starych, roboczych spodniach. Oprócz oddechów nie było słychać w baraku niczego, nikt nie widział snów i nie rozmawiał ze wspomnieniami, każdy istniał bez nadmiaru życia i w czasie snu żyło w nim tylko stojące na straży serce. Woszczew poczuł chłód zmęczenia i szukając ciepła, położył się między ciałami dwóch robotników. Zamknąwszy oczy, zasnął, nieznany tym ludziom i zadowolony z noclegu przy nich – i tak spał, nieczuły na prawdę, aż do jasnego rana.
Rano Woszczew poczuł przypływ jakiegoś instynktu. Obudził się i nie otwierając oczu, słuchał cudzych słów.
– Słaby jest.
– Nieuświadomiony.
– Pewnie, kapitalizm robił z naszej braci durniów i ten też jest resztką ciemnoty.
– Byleby był odpowiedniego stanu, to się nada.
– Widać po ciele, że jest z biednej klasy.
Zwątpiały Woszczew uchylił oczy światłu nowego dnia. Wczorajsi śpiący ożyli i stali nad nim, obserwując jego bezsilne położenie.
– A ty po co tu chodzisz i istniejesz? – spytał jeden z rzadką, zmęczoną bródką.
– Ja tu nie istnieję – wymamrotał Woszczew, zawstydzony tym, że sam jeden stał się przedmiotem uczuć tylu ludzi. – Ja tu tylko myślę.
– A w jakim celu myślisz i zadręczasz się?
– Bez prawdy ciało mi słabnie. A z pracy się nie utrzymam. Zamyślałem się w fabryce i zredukowali mnie…
Wszyscy robotnicy skierowali swoje milczenie przeciwko Woszczewowi. Ich twarze były obojętne i nieciekawe, a cierpliwe oczy podświetlała rozrzedzona i znużona myśl.
– Jaka tam ta twoja prawda! – powiedział ten sam co przedtem. – Przecież nie pracujesz i nie przeżywasz substancji istnienia, to skąd ma ci przyjść do głowy myśl!
– A po co ci prawda? – spytał inny, rozchyliwszy spieczone od milczenia usta. – W głowie ci wtedy będzie dobrze, a na zewnątrz parszywie.
– Wy już pewnie wszystko wiecie? – spytał Woszczew z nieśmiałością słabej nadziei.
– A jakże inaczej? Przecież dajemy początek wszystkim organizacjom! – odpowiedział z głębi wyschniętego gardła niski człowiek o zmęczonym zaroście.
Tymczasem drzwi zasłaniające otwór wejściowy otwarły się i Woszczew zobaczył nocnego kosiarza z kolektywnym czajnikiem. Na podwórzowej kuchni zakipiał wrzątek, minął czas wstawania i nastała pora żywienia się dla całodziennej pracy.
Na ścianie wisiał i cierpliwie szedł siłą martwego ciężaru wiejski zegar. Na powierzchni jego mechanizmu namalowano różowy kwiatek, żeby dodać otuchy każdemu, kto patrzy na czas. Robotnicy pousiadali rzędem wzdłuż stołu, a spełniający w baraku kobiece obowiązki kosiarz pokroił chleb i dał każdemu po kawałku, a na dodatek jeszcze po kęsie zimnej wczorajszej wołowiny. Robotnicy zaczęli jeść z powagą, przyjmując pokarm jak coś, co się należy, ale nie rozsmakowując się w nim. Wprawdzie zgłębili sens życia, co było równoznaczne z wiecznym szczęściem, ale ich twarze były chude i ponure, a zamiast życiowego spokoju miały w sobie wycieńczenie. Woszczew z oszczędną nadzieją i lękiem utraty patrzył na tych melancholijnie egzystujących ludzi, zdolnych nieodświętnie chronić w sobie prawdę. Rad był już i temu, że prawda znajdowała się w pobliskim ciele człowieka, który dopiero co z nim, Woszczewem, rozmawiał. A więc wystarczy być blisko tego człowieka, by stać się cierpliwym wobec życia i robotnym.
– Chodź pojeść z nami! – zawołali do niego ludzie jedzący.
Woszczew wstał i choć nie miał jeszcze zupełnej wiary w niezbędność świata, poszedł jeść, skrępowany i zasmucony.
– Czegoś taki marny? – spytano go.
– Tak jakoś – odparł Woszczew. – Też chcę teraz pracować nad substancją istnienia.
W czasach wątpienia w słuszność życia rzadko kiedy jadał spokojnie, bo zawsze czuł swoją udręczoną duszę.
Ale teraz zjadł wszystko z zimną krwią i najaktywniejszy z robotników, towarzysz Safronow, stwierdził pod koniec odżywiania, że teraz to już i on, Woszczew, nadaje się do roboty, zwłaszcza że ludzie stali się niemniej cenni od materiału; który to już dzień delegat związkowy obchodzi miejskie peryferia i pustkowia w poszukiwaniu bezgospodarskich biedniaków, by uczynić ich stałymi pracownikami – i mało kogo przyprowadza! Wszyscy są zajęci życiem i pracą.
Woszczew najadł się i wstał pośród siedzących.
– Czegoś się poderwał? – spytał Safronow.
– Myśl mi się jeszcze gorzej rozwija na siedząco. Już lepiej postoję.
– To stój. Pewnieś inteligencja, co? Ta to nic, tylko by siedziała i myślała.
– Kiedy byłem nieświadomy, żyłem z pracy rąk. A potem nie dostrzegłem znaczenia życia i osłabłem.
Do baraku podeszła muzyka i zaczęła grać specjalne, życiowe dźwięki, pozbawione myśli, ale za to pełne triumfalnych przeczuć i wprawiające ciało Woszczewa w stan rozedrganej radości. Trwożne i niespodziane dźwięki obdarzały słuchaczy poczuciem sumienia, proponując cenić porę życia, przejść do końca obszar nadziei i osiągnąwszy go, odnaleźć źródło urzekających zaśpiewów – tak, by przed śmiercią nie zapłakać od dojmującego poczucia daremności.
Ale muzyka ustała i życie osiadło na wszystkich swoim uprzednim ciężarem.
Znany już Woszczewowi delegat związkowy wszedł do pokoju i poprosił, żeby cała brygada przeszła raz w poprzek starego miasta. Pozwoli to ocenić znaczenie pracy, która rozpocznie się zaraz po przemarszu na wykoszonym pustkowiu.
Gromadka robotników wyszła na zewnątrz i z zażenowaniem stanęła naprzeciw muzykantów. Zawstydzony czynionymi mu za pomocą muzyki honorami Safronow udawał, że pokasłuje. Kopacz Czyklin przyglądał się wszystkiemu z wyczekującym zdziwieniem; nie poczuwając się do zasług, chciał jednak raz jeszcze wysłuchać uroczystego marsza i zaznać milczącej radości. Inni opuścili nieśmiało cierpliwe ręce.
Nadmiar działań i kłopotów sprawiał, że delegat związkowy tracił poczucie samego siebie i nawet było mu z tym lżej; wśród zaaferowanego organizowania mas pracujących i zapewniania im podręcznych uciech zapominał sam o satysfakcjach życia osobistego, przez co schudł, a nocami głęboko spał. Gdyby odjął swojej pracy nieco zapału, pomyślał o tym, że jego własnej rodzinie brakuje domowych sprzętów, albo dotknął nocą swojego postarzałego, skurczonego ciała – odczułby z pewnością niezręczność istnienia kosztem dwóch procentów nieciekawej pracy. Ale nie był w stanie zatrzymać się i posiąść refleksyjnej świadomości.
Z pośpiechem nadawanym przez całkowite poświęcenie sprawie mas pracujących, wystąpił teraz, chcąc pokazać wykwalifikowanym robotnikom rozkwaterowane domami miasto. Mieli przecież zacząć dziś budowę tego jedynego domu, w którym zostanie osiedlona miejscowa klasa proletariuszy; i ten wspólny dom ma wystrzelić nad całym prywatnym i podwórkowym miastem. Zaś małe, indywidualne domki opustoszeją, pokryte zwartą ścianą roślinności, a cherlawi mieszkańcy zapomnianych czasów wydadzą stopniowo ostatnie tchnienia.
Do baraku zbliżyło się paru stawiaczy cegieł z dwóch świeżo powstających zakładów przemysłowych i delegat zesztywniał w zachwycie ostatniej chwili przed wymarszem budowlańców do miasta. Muzykanci przyłożyli już do ust swoje dęte akcesoria, ale gromada robotników stała w rozsypce, niegotowa do wyruszenia. Safronow zauważył udawane staranie na twarzach muzykantów i poniżenie muzyki napełniło go złością.
– A co to znowu za zabawy? Niby dokąd mamy iść? Nie widzieliśmy czego, czy jak?
Delegat stracił gotowość twarzy i poczuł własną duszę – jak zawsze, gdy go źle traktowano.
– Towarzyszu Safronow, oerzetzet chciała właśnie zademonstrować waszej pierwszej pokazowej brygadzie nędzę starego życia, ubogie mieszkania i nieciekawe warunki, a także cmentarz, na którym chowano zmarłych przed rewolucją i nie zaznawszych szczęścia proletariuszy. Żebyście zobaczyli to umarłe miasto, wznoszące się wśród równin naszego kraju, i zorientowali się z miejsca, po co proletariatowi potrzebny jest ten wspólny dom, który zaczniecie wznosić w ślad za ty…
– A ty się nam nie przypochlebiaj! – sprzeciwił się Safronow. – Myślisz, że nie widzieliśmy różnych drobnych domków, gdzie mieszkają rozmaite autorytety? Odprowadź muzykę do organizacji dziecięcej, a my sami damy sobie z tym domem radę. Wystarczy nam świadomość.
– To znaczy, że jestem przypochlebcą? – dopytywał się coraz bardziej przestraszony delegat. – Już mamy w komitecie jednego przechwalacza, a ja będę przypochlebcą?
I zachorowawszy na serce, udał się do lokalu związkowego, a orkiestra podążyła za nim.
Na wykoszonym pustkowiu pachniało zmarłą trawą i wilgocią obnażonych przestrzeni, przez co czuć było wyraźniej powszechny smutek istnienia i melancholię daremności. Woszczew otrzymał łopatę i ścisnął ją tak mocno, jakby chciał wykopać z ziemskiego prochu prawdę; jako nieszczęśnik zgodziłby się nie mieć sensu istnienia, ale chciał go przynajmniej dostrzec w cielesnej substancji innego, bliskiego człowieka i znajdując się w jego pobliżu, poświęcić pracy całe swoje słabe, znużone myśleniem i bezmyślnością ciało.
1 Wiorsta – dawna rosyjska miara długości. Wielkość tej jednostki miary była zróżnicowana, zależała bowiem od długości sążnia. Prawo Imperium Rosyjskiego ustanowiło system miar w 1835 i wiorsta stanowiła równowartość 1,0668 km.