Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wybierzcie się w podróż przez eony do świata mitycznych istot, magii i przygód. Przeżyjecie kosmiczne kataklizmy i homeryckie boje oraz podróże w czasie i przestrzeni. Spotkacie smoki, rusałki, Enków, wąpierze, ały, ażdachy i dużo innych stworzeń, a wśród nich takie, o jakich nie śniło się filozofom.
Wymrocze, tom 1: ery I-X to pierwsza część cyklu złożonego z czterech tomów pisanych w latach 2007–2020. Stanowi rozwinięcie zarysowanych w nich wątków autorskiej mitologii w dużej mierze opartej na wierzeniach dawnych Słowian. Jest to owoc rozległych zainteresowań, rozlicznych lektur i nieokiełznanej wyobraźni autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 433
Ilustracja na okładce: Katarzyna Rzędzian
Redakcja: Krzysztof Szudek
Korekta: Anna Strakowska
Projekt okładki: EJ Design
Copyright ® by Tadeusz Klarowski 2021
Copyright ® by Pan Wydawca 2021
ISBN 978-83-66670-42-6
ebook na podstawie wersji drukowanej (wyd. I)
Gdańsk 2021
Pan Wydawca Sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
KonwersjaEpubeum
„Na ostrowie zwanym Bujanem
Leżał sobie biały kamień
A obok matka żmij
Garafena, co skórę zmieniała”
– wiersz z Codex vimrothensis
„Coriolanus [...] patrycjusz rzymski, w czasie klęski głodu w r. 491 prz. Chr. chciał uzależnić wydawanie zboża ludowi od zrezygnowania przezeń z [...] urzędu trybunów ludu. Wygnany za to z Rzymu, miał zagrozić miastu na czele Wolsków i jedynie na prośby swojej matki i żony powstrzymał się od zdobycia go. Wiadomości o jego końcu brzmią rozmaicie: mowa jest o zamordowaniu go przez Wolsków i późniejszej śmierci na wygnaniu [...]”. – Encyklopedia powszechna Wydawnictwa Gutenberga. Tom 3, Cauer Emil do Dewon
Na początku był Niepodzielny. Rzeźbiarze i malarze miniatur przedstawiają go jako potężnego mężczyznę. Był wszystkim i miał wszystko. Pewnego razu zlitował się nad nicością, w której był zanurzony; wyjął z piersi serce i, wzniósłszy ręce, począł nim rysować Bierzmo Wszechświata. Była to belka bez początku i końca, na której były wyryte Czary, czyli zagłębienia w drewnie wyobrażające wszystkie istoty, jakie kiedykolwiek miały być stworzone. Gdy tak rysował, za jego wiedzą i wolą, kilka kropel krwi z serca spadło w fale kosmicznego Oceanu. Coś zaszumiało, wzbiła się piana, a krew zamieniła się w kacze jajo. Kilka chwil potem jego skorupka pękła, odsłaniając cudowną wyspę z Księżycem i Słońcem, i z gwiazdami, którą Niepodzielny pobłogosławił w swej miłości, dając jej zdolność rodzenia istot żywych. Tak narodziła się wyspa Bujan (Vuyan, Vuyanus, Vuyana).
Świat ten był większy i piękniejszy od naszego. Wyspa o nieregularnym kształcie dzieliła się na część północną, środkową (największą) i południową. Otaczał ją kosmiczny Ocean stworzony przez Niepodzielnego, a nadto mnóstwo mórz i zatok, jak na przykład: Morze Szmaragdowe, Gontyńskie, Arkońskie czy Zatoka Perłowa. Najwyższym wzniesieniem był rosnący w centrum wyspy Żelazny Dąb (nawet jego liście i żołędzie były z żelaza). U jego stóp rozpościerał się stołeczny Ostrogard. Był to gród wielki i ozdobny zielenią, fontannami, kwiatami, złotem, srebrem, perłami i kamieniami, pełen uczonych ksiąg w bibliotekach podobnych do pałaców. Innych miast nie było.
Ludzie, pochodzący z naszego świata, pojawili się tam długo po stworzeniu wyspy. Wcześniej istniały tam takie istoty rozumne jak: olbrzymy (z nich wywodzili się królowie), satyry, syleny, centaury, rusałki zwane nimfami (najady w rzekach i jeziorach, oready w górach, driady i hamadriady w lasach, okeanidy w morzach i w Oceanie), meliady, czyli nimfy jesionowe (jesionice), wodniki, południce, nocnice, dobre wilkołaki z plemienia Vorów, wiły, morscy mnisi i morscy biskupi, krasnoludy i krasnoludki, elfy, czyli małe duszki o motylich skrzydłach i wielkiej urodzie, płanetnicy, gnomy, żmijowie, drzewne stwory, takie jak leśniki, entowie i driadowie (nie mylić z driadami), syreny, morskie rasy ludzkie, nagowie (Bujan Południowy), chochliki, strele czy uldry (Bujan Północny), a także kynokefale, akefale, cyjanopody i ucholoty. Zwracam uwagę, że nie było takich złych istot jak Čorty, strzygi, czarownice, trolle, ogry, kikimory, ały, ażdachy, wąpierze, minotaury, ghule, ifryty, dusiołki, srożyce, latawce czy inne potwory. Jedynymi złymi istotami były bazyliszki i kuroliszki.
Wszyscy mieszkańcy Bujanu mówili po bujańsku; jest to zaginiony język, podobnie jak pismo bujańskie wynalezione przez króla Ohrza. Bujańczycy wyznawali Niepodzielnego – czcili go w chramie ostrogardzkim oraz w poświęconych mu gajach. Wszyscy królowie byli olbrzymami; pierwszym był Opavit, a ostatnim Antares, którego ciało, w nagrodę za męczeństwo, Niepodzielny zamienił w gwiazdę. Nazwa „Bujan” nie pochodzi od bujania, ale od bujańskiego bo-em, czyli „świat-wyspa”. Kiedy umarł Niepodzielny, nowy bóg, który wystrzelił jako płomień z jego serca, przybrał imię Agej, które pochodzi od bujańskiego akeahaey, czyli „istniejący”.
Bujan Północny, ciągnący się od Morza Aglaja do rzeki Isir-anar, to kraina lodowców, śniegu, zórz polarnych, morsów, białych niedźwiedzi i reniferów.
Bujan Południowy, rozpostarty od pustyni Gadr do Zatoki Pereł, charakteryzował się wielkimi upałami trwającymi cały rok i obfitością różnych stworzeń.
Wyspę w znacznej mierze pokrywały puszcze złożone z dębów, buków, lip, klonów, orzechów, sosen, świerków, jodeł, brzóz, olch i brzozoświerków (pień brzozy, a gałęzie świerku). Pełno było dziko rosnących jabłoni, grusz czy śliw, a na południu rosły oliwki, cedry i cyprysy. Bujan posiadał też góry – zarówno zwykłe, jak i złote, srebrne, żelazne, miedziane, brązowe czy szklane. Rosły tam limby i kosodrzewiny, gnieździły się orły i sępy, widywano kozice, koziorożce, niedźwiedzie, świstaki i inne górskie zwierzęta. Liczne były rzeki i jeziora, jak Rzeka Długa (najdłuższa rzeka), Jezioro Głębokie (największe i najgłębsze jezioro), Jezioro Młodości (zaczarowane, jego wody odmładzały i przedłużały życie), Jezioro Syreny, Rzeka Najad, Jezioro Wielkich Ryb i Kozłubów, rzeka Rosalia (Różana) i tak dalej, a do tego bagna Had (Żabiściek). Krasnoludy wydobywały złoto, srebro, miedź i żelazo, diamenty, rubiny, ametysty, szafiry, szmaragdy, topazy, opale i najszlachetniejsze ze szlachetnych kamieni – białe alatyry.
„Alatyr między innymi kamieniami jest niczym Mokosza wśród innych stworzeń”
– pisał w erze dwunastej Kosa Owinniczew w Lapidariuszu. Ziemia rodziła również... gliniane garnki.
W Bujanie Środkowym lata były upalne, a zimy zimne i śnieżne; doświadczano też wiosen i jesieni. Bujność bujańskiej roślinności mogłaby zachwycić niejednego botanika. Rosły tam kaktusy (pustynia Gadr), wiśnie, czereśnie, morwy, jabłonie o owocach złotych lub śpiewających, róże, lilie, fiołki, chabry, maki, malwy, dziewanny, graby, jesiony, jawory, modrzewie, jarzębiny, palmy, baobaby i akacje (Bujan Południowy), wierzby, topole, sprowadzone z naszego świata przez ludzi pszenica, jęczmień, proso, owies i ryż, uprawiane na polach, paprocie – wśród nich cztery rodzące złociste kwiaty o wielkiej, magicznej mocy, mikołajki nadmorskie, a nawet grzyby wysokie jak kurne chaty (w późniejszych czasach podobne rosły w Ojcowie), drzewa o niebieskich liściach lub o liściach wielkich jak rybackie korabie (w naszym świecie drzewa takie miały rosnąć w Cipangu). Wszystkie bujańskie rośliny wywodziły się z nasion niepozornej Matki Roślin, od słowa „macierz” (matka) zwanej Macierzanką.
Jeszcze bardziej różnorodny był świat zwierzęcy. Wszystkie zwierzęta umiały mówić, a były wśród nich: dobre smoki i gryfy, dziki, guźce (Bujan Południowy), feniksy zwane żarptakami, kalandry, rogate mrówki wielkości lisów wydobywające złoto na południu wyspy, motyle, pszczoły, jaszczurki, a wśród nich zielone Lakerta giganteja wielkości konia (w erze jedenastej Tatra próbowała jedną z nich uwolnić z pułapki), żółwie, krokodyle, żaby, węże (wśród nich mogące połknąć słonia lub statek), pływające w morzach złote rybki spełniające życzenia, podobnie jak kwiaty paproci, szczupaki wielkości smoków, delfiny, wieloryby, morskie jednorożce, foki, dobre hydry i zmieje (zmiej to lądowa odmiana hydry), rajskie ptaki wykluwające się bez nóg, sylfy, sokoły, łabędzie, puchacze, strusie, małpy (południe wyspy), żbiki, rysie, lwy, tygrysy, lamparty zwane panterami, leopardami, lubartami i lewartami, gepardy, sfinksy, chimery, psy mające od jednej do dziesięciu głów, wilki i lisy, szakale, tarpany, wiewiórki, bobry, tury, żubry, tarandy, turonie, gauszydy, niedźwiedzie bure i białe (Bujan Południowy), jelenie, sarny, daniele i łosie, biała łania z porożem nosząca klejnoty i spełniająca życzenia, gazele, borsuki, wydry, rosomaki, gronostaje, sobole, nietoperze, wielbłądy (pustynia Gadr), słonie, nosorożce i tapiry czaprakowate (Bujan Południowy), jednorożce, pegazy, amfizebeny – zabrakłoby mi całego życia, gdybym miał wszystkie wymienić. Najstarszym ptakiem był Kogut Złotopiór; żyjąc z Kurką Złotopiórką, stał się ojcem wszego ptactwa. Kur ten żył całe tysiąclecia, on i jego żona w wiecznej młodości. Niepodzielny powiedział przez swojego sługę, satyra Vatora, że gdy niemy dotychczas złoty kogut zapieje, dla Bujańczyków nastanie koniec świata.
*
Czy zadawał sobie Czytelnik pytanie, skąd się wziął Żelazny Dąb? W erze trzynastej, w azjatyckiej krainie Tartarii, leżącej między Krainą Białych Pól na północy a państwem Sinea na południu, żył Kalin-car (Całyna-carus). Jego ojcem był książę plemienia Merkitów, Merkanos (Merkitos), lennik srogiego króla Chana (Khana). Został on z powodu niezmierzonych okrucieństw zabity przez poddanych, na których czele stał Kalin-car. Wódz buntu stał się nowym królem Tartarii, a jakiś czas potem – całej Azji. Niesyty podbojów wyprawiał się na Bizancjum i Rox, lecz zwyciężyła go chrześcijańska królowa ludu Roksany, Maria Mariewna. Władca nieznający litości popełnił samobójstwo w roksyjskim więzieniu, w dniu, w którym królowa chciała go ułaskawić. Jak podaje Codex vimrothensis:
„Był potężnym i lutym czarnoksiężnikiem. Gdy chciał, był człowiekiem, innym razem wężem, tygrysem, wilkiem, syreną lub minotaurem (pod tą postacią pożerał całego słonia) albo wielkim jak góra jaszczurem”.
Posiadał magiczne berło ze srebra i czaszki Chana, którym mocą demonów zamieniał w kamień (zniszczyła je królowa Maria Mariewna w bitwie pod Dąbrówką). Skąd ten tyran, zwany też Vatu-Khanem, czerpał swoje okrucieństwo? Ano, jeszcze za życia Chana popełnił zbrodnię, która nieodpokutowana pociągnęła za sobą lawinę następnych. Merkanos długo zwlekał z przekazaniem synowi władzy. Ani on do syna, ani syn do niego nie miał zaufania. Pewnego razu przed synem księcia zjawił się Čart – zły duch przedstawiany jako nagi mąż z koźlą głową. Przybrał postać mądrego doradcy i uzyskawszy zaufanie Kalina, jeszcze nie cara, wtłoczył mu do serca kłamstwa ociekające słodyczą, aż zupełnie zmącił mu głowę.
– Twój stary pryk dybie na twe życie. Albo ty, albo ten głupi, stary dziad – mówił przeniewierczy Čart, a mowa jego była rozkoszna.
Biedny Kalin, który nie miał nikogo, kto mógłby wyprowadzić go z błędu, przyszykował zamach. Gdy Merkanos udał się na łowy, sługa jego syna wyrwał mu oszczep w chwili, gdy ranny dzik szarżował na myśliwych. Książę pozbawiony broni dał się zabić zwierzęciu, bo myślał: „nie widziano, by ksiądz merkicki sromotnie uciekał, jak ten zając”. Gdy syn dowiedział się o śmierci ojca, rozpłakał się jak rzadko kiedy w życiu, bo jednak go kochał, choć nie wiedział o tym. Čart-doradca ulotnił się jak kamfora. Jakiś czas potem zły powrócił do Kalina, tym razem pod postacią kucharza. Długo przyrządzał najlepsze potrawy, jakich nie znano nawet w Sinea. Kalin-car, co właśnie niedawno strącił z tronu do Čortieńska (Čortlandu) króla Chana, rzekł do kucharza:
– Proś o nagrodę, a dam ci, choćby więcej niż połowę stad koni i bydła w całej Tartarii! – Nikt przedtem i potem nie potrafił tak dogodzić jego podniebieniu.
– Ja jedynie proszę, hmm, śmiem prosić, najłaskawszego pana i przyszłego Władcę Oceanów o zaszczyt niebywały... – Kucharz uniżenie zamiatał brodą pył z jurty.
– Mów śmiało, nie odmówię, choćbym miał cię uczynić drugą osobą w królestwie! – zachęcał Kalin-car.
– Pragnę złożyć swą nikczemną głowę na boskim łonie waszej chanowskiej mości. – Władca skinął na znak zgody, a kucharz spełnił zamiar, po czym dosłownie rozpłynął się w powietrzu.
Nagle Kalin-car poczuł w sercu niebywałe zimno, jakby się znalazł w Białopolsce (Białopolu, Krainie Białych Pól) zimą, i ból jakby wbijano weń gwoździe. Przez tydzień nie jadł, nie spał, za to ryczał z bólu jak ranny tur. Wtedy Čart przyszedł doń po raz trzeci – tym razem jako lekarz z cesarstwa Sinea. Udając współczucie i pokorę, poradził gorącą krew na rozgrzanie serca zamienionego w bryłę lodu. Kalin-car posłuchał; najpierw pił krew zwierząt, potem ludzi. Chociaż nic to nie pomagało, a zamienione w lód serce doskwierało coraz bardziej, uparcie trzymał się tej terapii i organizował coraz to nowe podboje, by pić krew jeńców.
„Kraina Białych Pól, kraj Tartarów, Sinea, Ibetain, Imalain, Bharacja, Seylan, cały Międzyraj (z Carogrodem i Bożym Grodem), góry Promet, Kolchida, Armenia, Taj-Każk i inne kraje za Prometem, Persja, góry Hindukuš, Kori, Cipangu, krainy Wyraju, Malain, Dżawa, Sumatra, Kalimantian, Celebes – wszystkie te krainy tworzyły imperium Kalin-cara”. – Codex vimrothensis
Będąc biegłym w magii, potrafił nawet przemieszczać się w czasie. Raz, dla sobie tylko znanych przyczyn, cofnął się do ery pierwszej, kiedy to Niepodzielny rysował Bierzmo Wszechświata. W ową podróż miast całej armii zabrał tylko jednego sługę – herszta rozbójników z Białopolski imieniem Chunchuz (Miedzianobrody). Jego banda łupiła tak dokładnie, że całe osady wpędzała w stan skrajnej nędzy. Po wielu latach jego imię stało się synonimem zbója – z chunchuzami walczył Tomek Wilmowski et consortes, co opisał Alfred Szklarski. Gdy Čorty przeniosły dwóch opryszków w erę pierwszą, spostrzegli, że stoją na wyspie, dopiero co stworzonej. Wokół nich pulsowało rodzące się życie, a na horyzoncie mąż rosły jak olbrzym rysował swoim sercem prostą, czyli linię bez początku i końca. Znaleźli się na Bujanie i ujrzeli Niepodzielnego. Na ten widok Kalin-car, którego Bujańczycy mieli nazywać Vatuganem, poczuł w sercu jeszcze większy mróz i ból niż dotychczas. Zgrzytał zębami i toczył pianę z ust. Zatrąbił jak słoń i, wyjąwszy z pochwy piękny miecz z damasceńskiej stali, cisnął nim w boga. Nie zdołał go skrzywdzić; oręż odbił się i padł ostrzem w ziemię. Wtem – błyskawicznie zapuścił korzenie i stał się drzewem, dębem całym z żelaza. Tak Kalin-car, choć mimowolnie, przyczynił się do stworzenia Żelaznego Dębu, wokół którego zbudowano Ostrogard. Tymczasem Chunchuz, gdy tylko ujrzał Niepodzielnego, padł na twarz jak rażony piorunem; mamrotał: „Jestem zgubiony, bo odnalazłem to, co straciłem”, płakał jak bóbr, a jednocześnie wzdychał: „Gdybym tu był wcześniej, byłbym lepszy, o wiele lepszy”.Kalin-car był tak wściekły, że natychmiast wrócił do swoich czasów, zapominając zabrać sługę. Zbój o brodzie pomalowanej rdzawą glinką wciąż leżał, pełen strachu i zachwytu. Wtedy podszedł do niego chłopczyk, wydaje się, że sześcioletni.
– Chunchuzie, nie bój się! – powiedział, wyciągając doń rączkę. Rozbójnik spojrzał zdziwiony, już nie widział męża podobnego do Heraklesa, ale roześmiane dziecko – żadne szczególne, ot, takie jakich wiele porywał dla okupu.
– Kim jesteś, mały? – spytał.
– Jestem tym, którego się przestraszyłeś – rzekł chłopiec. – Zmieniłem się w dziecko, byś się nie bał. – Następnie oczom herszta ukazało się bezlistne Drzewo zbryzgane krwią i wszystko zrozumiał.
Niepodzielny przebaczył Chunchuzowi liczne zbrodnie, widząc jego żal, i pozwolił zamieszkać na Bujanie. Były zbój co raz to zaprzyjaźniał się z jego nowymi mieszkańcami. Nasionami Macierzanki – Matki Roślin – karmił Koguta Złotopióra i Kurkę Złotopiórkę, poznał pierwszego króla – olbrzyma Opavita, jeździł na słoniu i latał na smoku, pływał w Jeziorze Głębokim z hydrami i wydrami, a do snu kołysały go słodsze od miodu głosy rusałek i syren. Ścigając się z gazelami, gepardami i mantykorami, tańcując z wiłami, przemierzając pustynię Gadr na wielbłądzie, lepiąc bałwany na północy wyspy i kąpiąc się w źródłach tańczącej wody, zdążył zapomnieć o starym życiu, gdy pewnego wieczoru Niepodzielny przemówił do niego w szumie wiatru.
– Chunchuzie!
– Jestem, panie – odparł ten, który znalazł na Bujanie szczęście.
– Nikt nie ma prawa być szczęśliwym w oderwaniu od innych. Posyłam cię do twojego świata, abyś mógł tu przyprowadzić swych udręczonych bliźnich. Nie bój się, bo będę z tobą.
Chunchuzem wstrząsnął dreszcz, bowiem nagle przypomniał sobie swój świat jako miejsce niewypowiedzianego wprost zła, straszliwego okrucieństwa i przytłaczającego cierpienia. Z drugiej strony coś w jego sercu, niegdyś z kamienia, a teraz z ciała, cieszyło się na myśl o podzieleniu się z ludźmi szczęściem panującym na wyspie. Odkąd Niepodzielny mu przebaczył, stopniowo stawał się kimś innym. Już od lat nie kradł, nie mordował, żył w przyjaźni z Bujańczykami (stwórca wyspy dał mu dar rozumienia ich trudnego języka) i na pierwszym miejscu stawiał wolę swego największego przyjaciela. Tym razem jednak zawahał się. Wrócić do świata unurzanego w niegodziwości? To zbyt straszne, ale...
Trzy dni rozmyślał intensywnie, prosząc Niepodzielnego o jakieś wskazówki. Trzy jest tu liczbą symboliczną i w rzeczywistości medytacjom tym poświęcił aż cztery lata. Nie poszły one na marne. Ostatecznie zdecydował się po rozmowie z przyjacielem, satyrem Vatorem o rudych włosach i brodzie, który był wieszczem i kapłanem Niepodzielnego. Gdy skończyli rozmawiać i wyszli z ogrodu, oczom Chunchuza ukazała się rzeczka Vaska Pijanica, nazwana tak, bo nad jej brzegiem satyry wzniosły winiarnię. Usłyszał głos boga: „Przejdź przez bród”. Człek zrobił tak i nagle spostrzegł, że przeniósł się w czasie i przestrzeni. Znalazł się w naszym świecie w obecnej erze trzynastej.
Pierwsze kroki skierował do kraju Kori w imperium Kalin-cara. Żyli tam ludzie o żółtej skórze i skośnych oczach, spokrewnieni z mieszkańcami wysp Cipangu. W dawnym języku krasnoludków, starokrasnym (langudus oldokrasnyj) kraj Kori nosił też nazwę Koriolanii (Coriolaniya). Zawdzięczał ją Rzymianinowi, Gnejuszowi Marcjuszowi Koriolanowi, który wygnany za zdradę, chciał sprowadzić na miasto najazd Wolsków, a w końcu słuch o nim zaginął. Opuścił Italię (w erze jedenastej: Apap) i Europę. Latami tułał się u wybrzeży Afryki i Azji, aż dopłynął na półwysep od strony lądu graniczący z Białopolską i Sinea. Na miejscu zabił wielkiego jak tur, rogatego wilka, masowo pożerającego Korijczyków i ich stada. W nagrodę ci pozwolili, by otoczony wielkim szacunkiem dokonał w ich kraju reszty swych dni.
Pod rządami Kalin-cara i panującego wcześniej kata Azji, cara Czerwonego Człowieka, Korijczycy żyli w niewypowiedzianej nędzy i strachu. Codziennie tysiące dzieci marło z głodu na ulicach, mięso jedzono jedynie trzy razy w roku (między innymi na urodziny wodza), chleb, a właściwie jego namiastkę, robiono z kory drzew – a wszystko to było winą okrutnego imperatora, który ograbił ten lud z wszelkich dóbr, a zachował je dla siebie i swoich dygnitarzy, i wojowników. Na tym półwyspie „historia lubi się powtarzać”. Trzeba też powiedzieć, że zarówno Czerwony Człowiek, jak i Kalin-car opętani myślą o zamachu na swe życie przelali wiele krwi niewinnej, a także niczym faraonowie i rzymscy cesarze kazali swoim poddanym czcić siebie jako bogów. Chunchuz wielu tych nieszczęśników zaprowadził na Bujan. Pomagał też innym krajom udręczonym przez Kalin-cara, a nawet Analapom jęczącym pod władzą króla Artura Apostaty. Za jego sprawą na wyspie znaleźli się ludzie o skórach żółtej, brunatnej i białej, zachwyceni swą nową ojczyzną. Królowie bujańscy, pomni, że mają pana nad sobą w osobie Niepodzielnego, nie krzywdzili swych poddanych, bronili ich i sprawiedliwie rozsądzali spory. Niewielu było złych królów – takich jak Vatak, Hadymir czy Zagłoba Bratobójca. Bujańczycy żyli w zgodzie i szacunku (co nie znaczy, że zwierzęta nie polowały na siebie), nawet ludzie nie wszczynali wojen. Wracając do Chunchuza, w czasie swych wypraw wiele ryzykował. Kalin-car, widząc, że ktoś wykrada mu niewolników i źródło krwi do ogrzewania serca, poprzysiągł temu komuś straszną zgubę. Wreszcie przyszła kryska na matyska...
Władca Wszechazji zasiadł na tronie ze złota i kości słoniowej, czyli eburnu. Na głowie miał koronę ze srebra i krwawników, a w dłoni trzymał srebrne berło zakończone czaszką króla Chana, zdobne drogimi kamieniami i kamieniem żydowskim, nazywanym też elektronem lub jantarem. Odziany był w żółtą szatę z jedwabiu, którą zdobił wyhaftowany zielony smok, jeden z tych, co żyły w rzekach i jeziorach prowincji Sinea, i w płaszcz ze skóry tygrysa (tiherny) z Bharacji. Na kolanach miał miecz z damasceńskiej stali, schowany w pochwie ze smoczej skóry. U jego stóp leżał poraniony i posiniaczony Chunchuz skrępowany grubym łańcuchem. Wcześniej był torturowany, aby powiedział, dokąd zaprowadził poddanych Kalin-cara.
– Odkąd mnie zdradziłeś, czekałem, by się zemścić – mówił imperator. – Daję ci ostatnią szansę. Naprawdę ostatnią. – Na jego znak przyprowadzono Chunchuza przed ołtarz, na którym palił się ogień. Kazano mu wrzucić weń kadzidło, by uczcić Kalin-cara jako boga.
– Jeśli będę klękać, to tylko przed Niepodzielnym i Okrwawionym Drzewem – z wielkim trudem wyrzekł były bandyta, za co został ukarany ciosem w głowę.
Kalin-car pytał o coś doradców.
– Zasłużył, by szczury, umieszczone w garnku, wlazły mu do kiszek – mówił Sineańczyk.
– Nie, lepiej wbić go na pal – radził Pers.
– Skądże, najsurowszą karą będzie, jeśli szybko rosnące bambusy przebiją mu ciało na wylot – rzekł mieszkaniec Wyraju.
– Głupi jesteście. – Ziewnął Kalin-car, po czym wstał i wobec ludu stolicy ogłosił wyrok: – Jutro Chunchuz z Białopolski zostanie poddany karze dwóch tysięcy uderzeń grubą pałką, najeżoną sękami, dla pomszczenia wykradzenia mi dwóch tysięcy niewolników i ucieczki.
Obecni na placu poddani zamarli ze zgrozy i aż łzy poleciały im z oczu, że Kalin-car tak okrutnie będzie karał ich dobroczyńcę. Jednak zbyt się lękali, by choć pisnąć w jego obronie.
Chunchuza zamknięto w lochu, a on, płacząc ze strachu, szukał pociechy u Niepodzielnego. „Nawet gdyby mi nie miał pomóc, to przynajmniej umrę wierny, zresztą przelałem zbyt wiele krwi niewinnej, by oczekiwać na pomoc” – myślał z goryczą, a czas nieubłaganie uciekał... Chunchuz spał, a wówczas usłyszał głos: „Niepodzielny o tobie zapomniał. Gdybyś oddał cześć Kalin-carowi, to byś żył. Jeśli chcesz żyć, zaprzyj się stwórcy Bujanu i oddaj cześć mi, bom księciem tego świata”. Głos należał do nagiego męża z kozią głową, a imię jego: Čart. „Stwórco Bierzma Wszechświata, nie pozwól, by on zrobił ze mną to, co z Kalin-carem” – wołał więzień w głębi duszy, a zły duch groził mu pięścią.
Chunchuz otworzył oczy i usiadł. W blasku pochodni ujrzał twarz Hadassy z Samarii; jeden z wodzów Kalin-cara uprowadził ją jako łup wojenny i oddał do zamtuza – przeklętego miejsca, które puściłaby z dymem, gdyby tylko mogła. Na Bujanie nawet ludzie nie założyli nigdy czegoś takiego. Obok niej stał biały mąż o rudych włosach i brodzie. Nieoczekiwanie więzień ujrzał, że ma on małe kozie różki, owłosione kozie nogi i kozi ogonek. Satyr, a do tego trzymający klucze. Stał przy nim znajomy z Bujanu, wilk Uval. Satyr otworzył drzwi.
– Vator! Jak się tu znalazłeś?! – wykrzyknął Chunchuz, pełen wdzięczności dla Niepodzielnego.
– To długa historia – uciął satyr. – Uciekajmy, bo zaraz Oros zburzy więzienie! – Oros to było imię nosorożca z Bujanu.
Chunchuz, Vator, Uval i Hadassa wybiegli z budynku, a jego ściany pękały od uderzeń potężnego, rogatego łba. Przerażeni strażnicy błagali o litość: pozwolono im udać się na wyspę. Gdy Oros zamienił więzienie w kupę gruzów, cała gromada wybiegła z miasta i stanęła nad jeziorem.
– To droga do wolności! – zakrzyknął Chunchuz; posadził przeskoczkę na grzbiecie nosorożca, po czym wszyscy puścili się pędem przez jezioro, a za nimi oddziały wojska, szyjące z łuków. Wtem – jezioro znikło, jakby go nigdy nie było, a z nim uciekający. Ci byli już na Bujanie.
Przy ognisku Vator, który z naszego świata wyniósł bliznę na ramieniu, tak opowiadał:
– W czasie modłów Niepodzielny mówił mi o tarapatach, w jakie wpadłeś, i pokazał przejście do przyszłości. Pozwolił zabrać ze sobą Orosa i Uvala, a potem dzięki pomocy tej damy znaleźliśmy ciebie.
Najbardziej szczęśliwa była Samarytanka Hadassa. „Zostałam przeniesiona z piekła do raju” – mówiła, wyswobodzona z niewoli. Jakiś czas potem została szczęśliwą żoną wodnika i matką jego dzieci. Co do Chunchuza – żył jeszcze dwieście pięćdziesiąt lat (na Bujanie ludzie żyli dłużej niż w naszym świecie, byli zdrowsi i dłużej młodzi). Znalazł sobie żonę, rusałkę, miał synów i córki. Otaczały go przyjaźń, szacunek i podziw. Po śmierci w Ostrogardzie postawiono mu pomnik.
*
Za panowania Antaresa, syna Izerosa, zdarzyła się rzecz przerażająca. Kogut Złotopiór (Kambi), przez całe tysiąclecia jedynie gdaczący, teraz usiadł na płocie, na którym suszyły się garnki, i donośnie zapiał. Jego zew słychać było od lodowatego Morza Aglaja po pełną raf i kolorowych ryb Zatokę Perłową, na pustyni Gadr i na bagnach Had, w Górach Złotych i Szklanych, na Wyspie Szklanej (Em Inis Vitrin), u ujścia Rzeki Długiej, wreszcie w stolicy, wszędzie budząc trwogę. Gdy ojciec wszystkich ptaków skończył piać, spadł z płotu i zdechł. Minutę później padła jego zapłakana żona Kurka Złotopiórka (Kamba), zwiędła Macierzanka, a z Żelaznego Dębu po raz pierwszy spadł żołądź albo liść. Zaczęła się spełniać wieszczba satyra Vatora.
„Niech pod Bierzmem otworzy się Ocean bez brzegu i niech wypełnią go przeróżne żyjątka: ryby i robaki, ptactwo, żółwie, smoki i węże, wieloryby i kraki oraz inne stwory [...]. Stwórca i jego stworzenie pierwotnie żyli w szczęściu i miłości.
Jednak między wężami powstała Matka Żmyja (Vypera Matar), z której łona wyszły wszystkie te beznogie gady. Otaczała ją władza i zaszczyty, co popsuło jej w głowie i napełniło serce pychą. Pewnego razu otworzyła swój pysk i gromko ryknęła:
– Hej, zwierzyno miła! – Przeszła w syk: – Czy wiecie, kogo czcicie?
– Niepodzielnego, o Matko Żmyjo! – odrzekły stworki.
– A kimże jest Niepodzielny? – ciągnęła kusicielka.
– Twoim i naszym stwórcą. – Odpowiedź, choć jasna, nie była stanowcza.
– A widzieliście, jak was stwarzał? – dalej pytała Matka Żmyja. – Więc skąd wiecie, że on jest waszym stwórcą? Za to wiecie, żem matką węży. I słusznie, alem ja matka także smoków i innych stworzeń, a nawet wodorostów i Bierzma Wszechświata! – Było to pierwsze kłamstwo w dziejach. – To ja jestem Stworzycielką! – Zbluźniła sromotnie, lecz ponieważ Niepodzielny [...] nie okazał swej potęgi, morskie zwierzęta uznały, że Matka Żmyja mówi prawdę [...]. Wśród zwierząt powstało rozdwojenie. Większa część wybrała wierność Niepodzielnemu i zapłaciła za to życiem, bo niemal wszystkie węże i smoki zdradziły i pożarły oponentów. Wierność wymaga ofiary”. – Szczec Wyrwibadyl Księga Latarnika, czyli Szafirowy latopis
Bujańczycy nazywali Matkę Żmyję imieniem Garafena (Harafena), a jej złość, pycha i okrucieństwo budziły powszechny strach i odrazę. Tego dnia król Antares siedział na tronie pogrążony w smutku, a królowa Erinna i syn, dorastający Ouglan1, podzielali jego strapienie. Wczoraj władca był nad Morzem Szmaragdowym i bronił Bujanu przed morskim bazyliszkiem. Straszna to była bestia – łeb jaszczura, grzebień i dzwonki koguta, odnóża chwytne modliszki, tułów pokryty złotą łuską, a miast tylnych kończyn – rybi ogon. Oczy wielkiego jak góra potwora były wielkości ludzkich głów, a strzelał z nich czarnymi piorunami, siejąc wokół zniszczenie. Antares, zawczasu powiadomiony o pojawieniu się morskiego bazyliszka, zabrał zwierciadło, które mogłoby zakryć połać kniei i wystawił je naprzeciw butnemu monstrum. Jak można było przewidzieć, oba czarne pioruny odbiły się i z wielką mocą trafiły gada, który je cisnął. Bazyliszek zajął się ogniem, upadł w morze i pożarły go rekiny. Konając, wyciągnął wyprostowane odnóże w górę i ryknął, aż Szklane Góry zaczęły pękać: Gel Garafena!, co po bujańsku znaczyło: „Chwała Matce Żmyi!”. Król, któremu żadna śmierć, nawet śmierć potworów, nie sprawiała radości, otrząsnął się ze wspomnień, bo oto przyszedł poseł.
Przed tronem wielkim jak szczyty Krępaku stał niewiarygodnie szpetny stwór. Wzrostu krasnoluda, miał ni to lwią, ni to ludzką głowę, niewieście piersi pokryte szarą skórą ropuchy, łapy goblinów – stworów z późniejszych er, orle skrzydła, a od pasa w dół przypominał smoka. „Ach, gdyby tatuś pozwolił mi to szkaradzieństwo rozdeptać!” – pomyślał z odrazą królewicz Ouglan.
– Gel Garafena! – Stwór wyciągnął łapę w górę. – Jestem samcem harpii z kosmicznego Oceanu. Moja pani, caryca Vypera Matar Creatoria2, potężna i luta bogini wszystkiego, co istnieje… – Słuchający wszystkich ras zazgrzytali zębami, słysząc to bluźnierstwo. Posłaniec mówił dalej: – …upomina wyspiarzy z Bujanu, że jeśli już koniecznie nie chcą porzucić fałszywego kultu boga Niepodzielnego, to niech chociaż uznają jej prawo do czci i jej boski honor, honor boskiej Żmii, która wypluła Bierzmo Wszechświata i zwymiotowała kosmiczny Ocean. Garafena domaga się hekatomby z wszystkich istot żyjących na Bujanie. Te, które mają rogi, niech je mają ozdobione złotem. Ponadto w Ostrogardzie ma stanąć jej chram, obok chramu Niepodzielnego, a ponadto...
– Znajdźcie jeża tak wielkiego, aby ją pokonał i pożarł! – zakpił następca tronu. Poseł skonfundowany zamilkł, a król zganił syna.
– Jeśli nie spełnicie jej żądań w ciągu trzech dni, wasz świat zostanie unicestwiony i żaden bóg nie wyrwie was z jej paszczy!
Wtedy Atamras powstał z tronu.
– Przekaż Matce Żmyi, że jej czcić nie chcemy i nie możemy, bo jest dla nas tylko zbuntowanym stworzeniem. Może nas kąsać, miażdżyć nam piętę, my, jeśli taka będzie wola Niepodzielnego, zmiażdżymy jej głowę. Chcemy pokoju, ale nie za wszelką cenę.
Poseł opuścił Bujan, gdzie jak z bicza strzelił minęły trzy dni na spełnienie ultimatum. W chramie ostrogardzkim i w świętych gajach trwały modły i nabożeństwa; błagano o ratunek, składano śluby, odwracano się od czynionego zła. Trzeba wiedzieć, że już za czasów króla Rabana, kiedy to Matka Żmyja zbuntowała się przeciw Niepodzielnemu, Bujan po raz pierwszy w swych dziejach zaczął się zbroić, by odeprzeć atak. Teraz driady i meliady ćwiczyły, rzucając włóczniami, olbrzymy walczyły maczugami ciężkimi jak góry, wiły i najady strzelały z łuków. Ludzie szykowali miecze, a centaury kopie, smoki – ogień. Skruszone bazyliszki i kuroliszki dosłownie ciskały gromy z oczu, tury i nosorożce sposobiły rogi, a wilki i tygrysy – zęby i pazury. Krasnoludy ostrzyły topory i wdziewały zbroje ze srebra, a rusałki przybierały postać ognia. Ptaki – dyplomaci – próbowały rokowań.
Wreszcie trzeciego dnia od postawienia ultimatum mrożący krew w żyłach ryk Matki Żmyi dał sygnał do ataku. Na polarne Morze Aglaja wpłynął ogromny jak góra Risina w Montanii potwór, pod pretekstem złożenia hołdu wielorybowi przed laty wyrzuconemu na brzeg. Straszna to była istota; do pasa przypominał człeka pokrytego białą jak kreda skórą ropuchy, a od pasa w dół – rybę. Jego włosy i wąsy miały barwę wodorostów, a najstraszniejsze było to, że z czoła wyrastał mu wąż morski zionący ogniem. Potwór nazywał się Ay – Rzucający Cień na Ocean. Wychylił szpetny łeb z fal i ogniem począł topić lody. Potężnymi łapskami mordował usiłujące go powstrzymać wieloryby i kraki, morsy, orki i niedźwiedzie polarne. Gdy tak pustoszył Bujan Północny, zaśmiewając się jak hiena, nie zauważył, że zbliża się do niego nietypowa istota. Istotnie, w stronę bestii leciał człowiek z przypiętymi do rąk skrzydłami z łabędzich piór i wosku. Irok, którego przodków Chunchuz przyprowadził z Arabii, usiadł na głowie Aya i odrzucił skrzydła. Wąż morski rosnący na czole spostrzegł go i chciał spopielić, lecz został odcięty jednym ciosem miecza. Ay zawył z bólu, aż lodowce zaczęły pękać. Wtedy Irok wyjął zza pasa topór, którym przedziurawił szkaradną głowę, uśmiercając sługę Matki Żmyi. Ten pogrążył się w wodzie, a jego pogromca wraz z nim. Byłby utonął, lecz na szczęście foki podtrzymały go i wyciągnęły na powierzchnię. Na brzegu inni ludzie i śnieżne karły, uldry wysuszyli go i ogrzali przy ogniu.
Armia garafeńska otoczyła Bujan ze wszech stron i mimo bohaterskiego oporu wyspiarzy zdobywała co raz to nowe połacie lądu. Jej celem była stolica; nad wyspą-światem niczym katowski miecz wisiał złowrogi cień Matki Żmyi...
Nie wszyscy w królestwie Antaresa byli szczęśliwi. W owych czasach żył młody sierota Dziw (Divus, Divnus). Był półsatyrem. Mówię „pół”, bo po matce, której ród pochodził z Analapii, płynęła w nim krew ludzi, mimo że nie odbiegał wyglądem od pozostałych satyrów. Jak daleko sięgał pamięcią, nie widział na oczy ojca ni matki. Mieszkał w leśnym przytułku prowadzonym przez łaumy, wiły, syleny i ludzi. W dziesiątym roku życia uciekł zeń i błąkał się po wyspie, kradnąc, by nie zginąć z głodu. Nigdy niekochany, żywił niechęć do wszystkich szczęśliwszych od siebie. Wdrapywał się na drzewa i strzelał z procy do istot chodzących na dole, niszczył mrowiska i ptasie gniazda, rozkładał ciernie na brzegach rzek i jezior, wrzucał krowieniec do studni, bił słabszych od siebie... Wojna z Matką Żmyją trwała, lecz półsatyra niewiele to obchodziło i niewiele o niej wiedział. Swoją rogatą głową pojmował tylko, iż z powodu długich jak łańcuchy górskie węży i smoków wszyscy mają kłopoty i... bawiło go to.
W swojej włóczędze zaszedł nad Morze Sine, łączące swe wody z Morzem Szmaragdowym. Na plaży, na której stał teraz, jeszcze tydzień temu królewicz Ouglan zdobywał ostrogi w zwycięskim starciu z armią garafeńską. Dziw postanowił popływać. Już zanurzał kozią racicę w zimnej fali, gdy wzdrygnął się na widok niesamowitego stwora. Brązowe zwierzę przypominało raka, lecz było większe i wyróżniało się bardzo długimi i grubymi czułkami.
– Co to jest? – zaciekawił się Dziw, wkładając palec do ust.
– Smacznego! – odezwało się zwierzę na widok palca w buzi.
– Kim jesteś? – zapytał półsatyr.
– Langustą z kosmicznego Oceanu – odparł skorupiak. – A ty?
– Wołano na mnie „Dziw” i mówiono, że jestem półsatyrem czy czymś podobnym. Ojca ni matki nie znam. – Po raz pierwszy zdobył się na tak szczere wyznanie. – A co robią langusty? – Nigdy wcześniej o nich nie słyszał.
– Różne rzeczy – odparł nowy znajomy. – Ja na przykład służę wielkiej pani...
Pierwsze lody zostały przełamane i odtąd sierota często przychodził nad Morze Sine, by rozmawiać z langustą, która stała się dlań niczym ojciec i matka. Wojna wciąż trwała, a mieszkaniec morza wywierał nań coraz większy wpływ. Wreszcie, gdy pozyskał jego całkowite zaufanie, zaangażował obojętnego na bieżące sprawy odludka, by śledził ruchy wojsk bujańskich i donosił mu o nich. Langusta służyła bowiem Matce Żmyi. Dziw, nie pobierając żadnej zapłaty, wykonywał swą szpiegowską robotę bez najmniejszych skrupułów – nikt nigdy nie nauczył go miłości do ojczystego świata. Okazał się znakomitym szpiegiem. Poruszający się bezszelestnie, uważnie słuchający, o świetnej pamięci, przyczynił się do wielu zwycięstw najeźdźcy, lecz Matka Żmyja nic o nim nie wiedziała, a nawet gdyby wiedziała, to tytułem nagrody jedynie zjadłaby go ze smakiem.
Raz langusta wysłała go na przeszpiegi, a był wówczas przeziębiony. Ustawił się pod wiatr i słuchał narad innych satyrów, wiernych Bujanowi, Niepodzielnemu i królowi. Gdy podsłuchiwał, kręciło mu się w nosie. Wreszcie nie wytrzymał i kichnął. Wówczas – gwałtu, rety! Satyry zorientowały się, że miały szpiega na karku. Dziw przerażony wziął kozie nogi za pas, a za nim gonili jego współplemieńcy, odziani w zbroje, twarze zakrywający żelaznymi maskami, a towarzyszyły im trzymane na smyczy psy jedno-, dwu- i trzygłowe. Szaleńczy pościg trwał wiele godzin; półsatyr zgubił napastników. Przebiegł przez płytki potok Patoka i ujrzał słynne Sady Pomońskie, w których niegdyś kradł owoce. Były tam chaty rusałek i sadzawki, też pełniące funkcję domostw. Przerażony przeskoczył przez płot, na którym suszyły się garnki. Zawadził racicą o sztachetę, runął w dół i ujrzał wszystkie gwiazdy, a potem były już tylko ciemność i cisza jak makiem zasiał.
Całymi godzinami leżał jak nieżywy – gdy wreszcie otworzył oczy, spostrzegł z przerażeniem, że leży pod wodą – na dnie stawu, na miękkim materacu z wodnych roślin. „Czy już umarłem?” – złapał się za głowę i stwierdził, że okrywają ją szarpie. „Przecież nie jestem rybą, powinienem się tu utopić!” – myślał dalej. Gdy tak deliberował, ujrzał postać niewieścią w krasnej sukni, wyglądającej na jedwabną, lecz uszytej z blasku rubinów i krwawników. Postać ta promieniowała pięknem – uroda przewyższająca krasę ludzkich niewiast biła z jej złocistych włosów, oczu – jednego modrego, a drugiego zielonego, z całego ciała, stroju i klejnotów... „To jest pewnie jedna z owych nimf, które kochają dorosłe satyry” – pomyślał bez niechęci. Najada wzięła go za rękę i razem wypłynęli z sadzawki. Na brzegu wysuszyła go dmuchnięciem i zaprowadziła do swej chaty, ocienionej kwitnącym drzewem wiśni. Tam czekał nań posiłek – chleb z masłem i miodem, sok z pomarańczy rosnących na Bujanie Południowym, winogrona, orzechy laskowe, jabłka, gruszki, śliwki, chleb z dżemem, kumys, wreszcie banany z południa wyspy. Orzechy łupała oswojona wiewiórka o imieniu Ratatosk.
Dziw wlepiał wzrok w śliczne oczy rusałki niczym sroka w gnat i aż zdziwił się tym, co zobaczył. Oczami duszy ujrzał samego Niepodzielnego, przed którym się kulił jak zaszczute zwierzątko, a ten wyciągał doń rękę i mówił: „Nie bój się, Dziwie. Chcę być dla ciebie ojcem, matką i rodzeństwem. Żałuj za wyrządzone zło, a ci wybaczę, bo nie mam żadnego upodobania w śmierci. Nie mam wstrętu do niczego, com stworzył, nawet do Garafeny, bo gdybym się czymś brzydził, to bym tego nie powoływał do istnienia. Odwagi!”. Półsatyrowi łzy żalu zakręciły się w piwnych oczach, po czym wrócił do rzeczywistości materialnej. Za stołem siedziała rusałka, a jej wiewiórka łupała orzechy.
– Jestem Visenka (Visyenka) – przedstawiła się najada głosem uroczym jak pieśń syreny. – A ty?
– Dziw, półsatyr – odrzekł sierota pełen uznania dla chleba z dżemem i miodem.
– Ratatosk jestem – powiedziała wiewiórka.
– Jak to się stało, żem znalazł się pod wodą i nie utopiłem się? – dziwił się Dziw.
– Gdy tańczyłam w blasku Księżyca, znalazłam cię pod płotem z rozbitą głową – mówiła Visenka. – Położyłam ci dłoń na nozdrzach i ułożyłam na dnie stawu. Sama umiem wytrzymać pod wodą, bo oprócz płuc mam też skrzela. – Cała postać najady budziła w młodym Dziwie coś, czego nigdy nie znał, coś, co budziło w nim chęć służenia jej i dokonywania czynów, na które wcześniej by się nie poważył.
– Co się takiego stało, że uciekałeś? – spytała nimfa, a półsatyr spuścił wzrok. – Nie pozwolę cię skrzywdzić, ani ja, ani Ratatosk.
Po dłuższej chwili Dziw, czerwony jak burak, miesił słowa jak ciasto, by w końcu rzec coś takiego:
– Jestem sierotą i nikt mnie nigdy nie kochał. Gdy byłem nad Morzem Sinym, spotkałem langustę i... pokochałem ją. Służyła wielkiej pani. Tak zacząłem szpiegować dla... Matki Żmyi. Nic za to nie brałem, słowo – mówiąc to, rozpłakał się i ukrył twarz w dłoniach.
„Niech to kuna zeżre!” – pomyślała Ratatosk, a Visenka położyła zimną jak u trupa dłoń na ramieniu płaczącego.
– To się da naprawić – rzekła. – Chodź, udamy się do stolicy, król Antares ci przebaczy.
Niebawem cała trójka ruszyła w stronę Ostrogardu. „Visenka znaczy dla mnie więcej niż ta langusta. Ścigali mnie wojownicy z psami, a ona przygarnęła mnie rannego. Marzę, aby być z nią do końca mych dni, zawsze być dla niej dobry, jak ona była dla mnie dobra... Być ojcem, ja, co nie wiedziałem, kto to ojciec” – rozmyślał w drodze Dziw, a gdy szli, mijali maszerujące zastępy wojowników najróżniejszych ras...
Ostrogard żył wojną. Chram Niepodzielnego pękał w szwach. Niewiasty rzucały wojownikom kwiaty pod stopy. Gdzieniegdzie jakiś smok lub wąż ginął za swe pokrewieństwo z najeźdźcami, lecz wojsko karało winnych. Króla Antaresa i królewicza Ouglana okrywały żelazne zbroje, grube jak skóry koni rzecznych, zwanych „hipopotamami”. Ich miecze mogłyby przepołowić szczyt górski. Królowa Erinna, wraz z niewiastami innych ras, miała opiekować się rannymi, chorymi, starcami i dziećmi. Visenka, Ratatosk i Dziw szli w stronę tronu Antaresa, gdy nagle zauważył ich jeden z satyrów, którzy tamtej nocy gonili Dziwa jako szpiega.
– A, tu jesteś hultaju! – wrzasnął triumfalnie i złożył się do zadania morderczego ciosu.
Rusałka zasłoniła go własną piersią. Tymczasem Ratatosk wbiegła po ciele króla i wdrapawszy się na głowę, szeptała mu do ucha...
Skończyło się na tym, że Antares zabronił zabijać Dziwa; wysłuchał jego historii, a pod wpływem królowej i Visenki – przebaczył.
– Odtąd nikt nie ma prawa cię krzywdzić – orzekł, a jego głos huczał jak orkan. – Co chcesz zrobić, aby naprawić zło, jakie wyrządziłeś Bujanowi? – mówiąc to, trzymał półsatyra na dłoni.
– Chcę walczyć z mieczem i w zbroi, a po wojnie poślubić Visenkę – odparł Dziw.
Jeszcze tego samego dnia został giermkiem żmija Wężogłowa (Zmiejogława). Miał on ciało i kończyny ludzkie, lecz głowę i długą szyję – żmii. Zazwyczaj nosił jedynie krasną przepaskę biodrową, niczym wodniki z Ojcowa żyjące w późniejszych erach. Teraz okrywała go kolczuga, a zbrojny był w szablę z ości leszcza wielkiego jak pięć żubrów, łuk, strzały i tarczę ze swoim inicjałem w piśmie bujańskim. Wyglądem odbiegał od innych żmijów, o których możemy wyczytać w księdze godnej zaufania:
„Postury był człowieczej, lecz miał jaszczurczy łeb, smocze zęby i wężowy język. Na palcach dłoni i stóp (ludzkich!) srożyły się orle szpony, z tyłu zaś dyndał wężowy ogon [...]. Istnieli żmijowie szarzy z zygzakiem, czarni, rdzawi, miedziani, brązowi, a nawet żółci i jasnozielono-niebiescy; brakowało natomiast cielistych”. – Mikołaj Rymwid Nymphologia
W skład drużyny Wężogłowa oprócz Dziwa wchodził też krasnolud Bandos (Vandos). Visenka, która kochała półsatyra, chciała walczyć u jego boku, lecz spotkała się ze stanowczą odmową żmija. Tymczasem armia tchórzliwej Matki Żmyi podbijała i bezlitośnie pustoszyła Bujan. Zdobyte ziemie były ogałacane z wszelkich żywych istot, woda była wypijana, ziemia rozkopana, góry skruszone w drobny piasek, a wszystko zanieczyszczone tonami trującego gnoju potworów. Czciciele Garafeny znów podjęli się szturmu na wybrzeże Morza Sinego, a wojsko bujańskie opuściło Ostrogard...
Królowa Erinna oprócz najstarszego Ouglana powiła też kilkoro innych dzieci – pięć córek, w tym Korynę i Melenę, oraz roczne niemowlę wielkości orki – synka Elpisa. Przed opuszczeniem grodu stołecznego król żegnał się z połowicą i potomstwem. Elpis, jego oczko w głowie, zląkł się na widok ojca w hełmie przystrojonym czerwoną kitą, jednak uspokoił się, gdy Antares go zdjął.
– Jeśli Niepodzielny pozwoli, przywiozę wam naszyjniki ze smoczych zębów i drakolitów – mówił do córek – a łeb Garafeny zawieszę na Żelaznym Dębie. – Po tych słowach opuścił zamek. Nie on jeden żegnał się z rodziną...
W namiocie, do którego już wkrótce miano znosić rannych, Visenka modliła się za Dziwa. Wreszcie obie armie stanęły naprzeciw siebie. Sama Matka Żmyja uczestniczyła w walce jako widz. Gel Garafena! – zakrzyknęła armia węży, smoków, kraków i ogromnych krabów. – „Kury wam skubać, krowy doić”! Zaś wojownicy Bujanu zaintonowali pieśń: „Ach, ty durna, durna piesa! Szak to idzie wiłka z lesa…”!
Potem zaczęła się bitwa, w której Antares i Ouglan walczyli w pierwszym szeregu. Ubili niejednego potwora, aż Matka Żmyja zadrżała ze strachu. Rzucali się w największy ścisk i zadawali śmierć jak ogień, jak dwa pioruny... Tłok wokół nich robił się jednak coraz większy. Smoki i węże otoczyły Antaresa z przodu i z tyłu, z prawa i z lewa. On siał śmierć mieczem, którego jednym machnięciem można by ściąć cały las, a morskie smoki bez skrzydeł prażyły go ogniem. Olbrzym pocił się tak, że pot leciał z niego niczym wodospad. Zbroja topiła się na nim; najpierw była czerwona, a potem biała. Uderzenia miecza słabły, aż wreszcie oręż wypadł królowi z ręki. Płonął on i jego syn Ouglan. Jednak Niepodzielny nagrodził prawość króla i nie wydał jego ciała na pohańbienie. Jak grom z nieba spadły cztery białe orły, wielkie niby Rok z Malgalesio czy Garuda z Bharacji. Zaniosły je na firmament, gdzie boską mocą zamieniło się w gwiazdę, świecącą po dziś dzień, a imię jej: Antares.
Wężogłów, jadąc konno, mierzył kopią w węża-zdrajcę, wielkiego jak wieloryb. Uśmierciwszy go, wyjął kopię z cielska i począł atakować kolejne potwory. Niejeden wąż morski czy nawet smok stracił życie z jego ręki, a gdy złamał oręż na pancerzu kraxa – bestii podobnej do żółwia morskiego, zmiażdżył jego groźny łeb uderzeniem maczugi, w czym pomógł mu krasnolud Bandos. Żmij odetchnął, gdy tymczasem na błoniastych skrzydłach nadleciał średniej wielkości smok o stu wężowych głowach. Nim wojownik zdążył go zabić, został uniesiony w powietrze i pozbawiony żmijowej głowy. W dół spadła jedynie jedna głowa smoka, która zresztą szybko odrosła. Monstrum tym była hydra powietrzna, czyli borea (woreła), którą Dziw zdołał ubić z łuku. Bandos rąbał węże i smoki jakby to był bór, a te pozostawały straszne nawet po zabiciu. Wraz z Dziwem i dwiema uldrami rozbił spiżowy pancerz kraba większego od wołu, ratując przed pożarciem okrytą kolczugą rusałkę, która miast leczyć rannych stanęła do boju. Sama Matka Żmyja przelękła się jego topora. „Kto uśmierci tego przeklętego karła, temu dam najkraśniejszą perłę z dna Oceanu” – obiecała. Wreszcie, gdy nieustraszony Bandos rzucił się na morskiego smoka, ten postawił na nim pięciopalczastą łapę ciężką jak góra. Rozległ się trzask łamanych kości i spiżu, i dzielny krasnolud został zmiażdżony jak pluskwa. Z drużyny został przy życiu tylko Dziw. Rozsierdzony stratą towarzyszy zatopił w smoczej łapie, która zgniotła Bandosa, włócznię. Smok ryknął i odwrócił wielki jak dom pysk w stronę półsatyra.
– Gnój Gamratena! – Wyciągając w górę rękę, przedrzeźniał powitanie stronników Matki Żmyi, podczas gdy z nozdrzy gada buchał dym zmieszany z siarką. – Na coś się przypatoczył, robaku z Oceanu? Oto włócznią przebodziem brzuch twój tłusty. – Smok plunął w stronę zuchwalca ogniem, lecz ten uskoczył.
Wnet morski potwór poczuł w karku straszny ból i ujrzał, jak Dziw przebija go włócznią. Z nozdrzy dym leciał mu jak z komina, a ślina zmieszana z krwią lała się z pyska niczym woda z cebra. Oczy się zamknęły, lecz smok żył jeszcze. Ostatkiem woli plunął ogniem na siebie i zapłonął jak ogromny stos. Nim Dziw zdołał uskoczyć, zamienił się w pochodnię. Choć tarzał się jak pies, nie zdołał ugasić ognia. Wrzeszczał z bólu, lecz pragnął kontynuować walkę. Na próżno. Umierając, widział siebie przytulonego do Visenki, najcudniejszej z tworów Niepodzielnego.
Taki był początek końca królestwa wyspy-świata. Choć wdowa po Antaresie stanęła na czele wojska, dokonując cudów męstwa i sprytu, cień Matki Żmyi obejmował coraz większe połacie Bujanu. Wróg nacierał z północy i południa, zachodu i wschodu; nie znał litości. Piękny świat powoli zamieniał się w pozbawione życia bagno, rozmywane przez kosmiczny Ocean. Nie minął miesiąc, jak zajęty i spustoszony został Ostrogard. Garafena połknęła Żelazny Dąb i trawiła go przez tysiąclecia. Bujan zapłacił najwyższą cenę za wierność pięknu, prawdzie i dobru. Jednak niepojęty Nepodelnyj Boh, który cały czas był z Bujańczykami, nie pozwolił, by zginęli na marne. Gdy kosmiczny Ocean rozmył resztki wyspy, przeniósł ją z duszą i ciałem w przyszłość do rajskiej krainy Jasnej Nawii, gdzie pod berłem cara Welesa mieszkańcy pierwszego stworzonego świata żyją i po wieczne czasy żyć będą w szczęściu i chwale. Na nawijskim archipelagu zamieszkali też Dziw i Visenka, na zawsze razem w miłości doskonalszej od tej doczesnej...
Matka Żmyja żyła jeszcze w erze ósmej, a zginęła od uderzenia piorunem Jarowita w czasie drugiej inwazji na nasz świat.
Po zagładzie Bujanu, armia garafeńska otoczyła Niepodzielnego ze wszech stron, lecz nawet zaślepiona pychą Matka Żmyja wiedziała, że nie można go zabić. Na jej rozkaz węże i smoki zbudowały z białych kamieni z dna Oceanu wysoki mur na planie koła otaczający Niepodzielnego, po czym, szydząc, odpłynęły. Stwórca Bierzma Wszechświata, Oceanu i Bujanu usiadł i gorzko zapłakał. Następnie zapadł w sen i umarł. Jednak, co to? Z jego serca wystrzelił nagi płomień – nowy bóg, który przybrał imię Agej, od bujańskiego słowa akeahaey – istniejący. Krasnoludki nazywały go Unyj, czyli Jedyny. Był osobą, a płomień to jego symbol, stąd przydomek: Osoba Ognista (Perzona Foyakista). Tenże Agej, Ogień Miłości (Foyak Lovis) postanowił stworzyć istoty święte, które miały być jego posłańcami: Enków – przez ludzi er jedenastej i trzynastej zwanych bogami, upiory i Wieszczyce Losu.
Oto jak stworzeni zostali Enkowie:
– z chwały i głowy Niepodzielnego uczyniony został król Ziemi, Jarowit (Jaryło, Perun, Perkun, w mowie staroludzkiej zwany Ukko),
– z rozumu – Świętowit (błędnie zwany Światowidem),
– z krwi i jednej połówki serca – Mokosza (Mokoš, Mokośka, Aradvi, Aredvi Sura, przez Persów czczona pod imieniem Anahity),
– z włosów – Weles (Wołos, Trygław),
– z czaszki – Rodegast, co miał głowę tura, a tułów i kończyny człowiecze,
– z zębów i kości – pan czasu Rod i zakwaszający kapustę i ogórki Rgieł, wyobrażany jako perła wśród ognia,
– z rąk – Srebroń Chors i Srebrennica Chorsa, rządzący Księżycem,
– z ust – Swaróg (Dadźbóg),
– z nóg – Boruta (Borowy, Leśny Duch, Lesavik, Laskoviec, Leszy) i Dziewanna Šumina Mati, zwana Leśną Matką (Matar Forestiner),
– z żył – Mar-Zanna (Marzanna, Morena, Śmierć, Śmiertka, Śmiercicha),
– z tchnienia – Pochwist (Poświst, Pochwiściel, Strzybóg),
– ze snu – Zmora i Zennica,
– z macicy – przypominająca zieloną jaszczurkę smoczyca Altaira i smok Rykar, który zdradził,
– z drugiej połówki serca – Złota Baba,
– ze skóry i głosu – Rigel, który dał światu głos,
– z trzustki – Zmiennik, który zdradził i stał się Čortem Czarnym Psem,
i wielu innych.
„Mit ten ilustruje koncept, wedle którego na początku ludzie czcili jednego Boga, a dopiero potem stworzyli bożków”
– pisał autor, pan Innowojciech Błyszczyński.
1 Czyt. ulan.
2 Matka Żmyja Stworzycielka.