Wyspa słońca - Ewa Salwin - ebook + audiobook + książka

Wyspa słońca ebook i audiobook

Salwin Ewa

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Są miejsca, które nie mają nazwy.

 

Do jednego z nich trafia Michaił Aleksandrowicz – przeprowadza się wraz z żoną do N-ska nie z własnej woli, ale z konieczności.

 

Sztorm, wywołany przez rewolucję 1917 roku, powoli cichnie, nastaje nowy, nieznany dotąd porządek. Zniszczony rewolucyjną pożogą stary świat istnieje już tylko we wspomnieniach bohaterów. Wokół nich na co dzień szaleje chaos, kipi przemoc.

Sąsiedzi, znajomi i krewni znikają bez śladu, a każdy list, każde pukanie do drzwi wywołuje dreszcz.

 

Jedynym, co można ukryć przed wszechobecnym terrorem, są wspomnienia starego świata – mała wyspa słońca na wzburzonym oceanie historii pełnej goryczy, smutku i beznadziei.

W N-sku trzeba nauczyć się na nowo żyć. I wybrać sobie nowe imię.

 

Ewa Salwin kreuje obraz ludzi, którzy od nowa muszą zbudować swój świat, nieustannie zmagając się z przeciwnościami losu i systemem, który w każdej chwili może ich złamać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 322

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 3 min

Lektor: Tomasz Krajewski
Oceny
4,1 (26 ocen)
10
11
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pasjaczytania

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra literatura na wysokim poziomie. Świetnie dobrany lektor. ❤️👌
10
Karinaj28

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, która pięknie oddaje klimat i porewolucyjnej rzeczywistości. Książka o tęsknocie, biedzie, niespełnionych ambicjach, braku rodzinnego ciepła i miłości. Polecam
10
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Dziwna to była lektura, ale podobała mi się. Zastanawia mnie co skłoniło autorkę do sięgnięcia po taki temat. Szczególnie doceniam sposób narracji, który był dość powściągliwy i pozbawiony niepotrzebnej egzaltacji. Zostałam zachęcona po inne książki autorki.
00
Gutkoool

Całkiem niezła

Książka idealna dla tych, którzy chcą poczuć klimat porewolucyjnej Rosji. Autorka przez język świetnie oddała tamte czasy, choć mi przez to było się trudniej w niej odnaleźć - zbytnio przyzwyczailam się do współczesnego języka w książkach
00
agusica69

Całkiem niezła

Trudna. Refleksyjna.
00

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce© The­ar­to­fphoto/Ado­be­Stock, Ka­thy/Ado­be­Stock
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ewa Sal­win, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-xxxx
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Co się przez mowę wy­rzec nie da,

Przez co się sama mowa zja­wia –

Ty wiedz, że to wła­śnie jest Brah­man,

A nie to, co tu wszy­scy czczą.

Upa­ni­szady, Kena 1,4

1.

Mia­rowe skro­ba­nie ołówka o pa­pier od­mie­rzało upływ ko­lej­nych go­dzin. Noce w tym mie­ście mi­jały po­woli, za­wsze tak samo, bez unie­sień i w ci­szy, którą tak lu­bił. Mógłby na­wet po­lu­bić N-sk, gdyby nie to, że nie mógł w nim zna­leźć sta­łego za­ję­cia. Ba – w ca­łym kraju nie było za­ję­cia dla ta­kiego jak on.

Uśmiech­nął się do tej my­śli. Już na­wet go nie smu­ciła. Ot, przy­szła, niech sie­dzi...

– Mi­sza...

Ode­rwał wzrok od stosu po­kre­ślo­nych kar­tek. Żona, wró­ciw­szy wła­śnie z noc­nej zmiany w fa­bryce obu­wia, wie­szała palto na haku u drzwi.

– Znów pa­lisz świa­tło? – za­py­tała z wy­rzu­tem Nina. – Licz­nik aż hu­czy, Ko­rot­kina znowu się skar­żyła...

Zga­sił lampkę i wstał. Stali przed sobą w pół­mroku. Pod­szedł do żony i ob­jął ją. Szarp­nęła się z bo­le­snym sy­kiem. Jesz­cze przez chwilę szu­kał jej ust w sza­rym świe­tle przed­świtu, lecz nada­remno.

– Znowu wy­płatę za­trzy­mują – po­wie­działa.

Otarła łzy wierz­chem dłoni, po­de­szła do tap­czanu i za­częła się roz­bie­rać do snu.

Nie pa­trzył na nią. Chwi­lowy przy­pływ po­żą­da­nia od­pełzł za piec, w któ­rym od mie­sięcy nie było ani ka­wałka drewna. Na po­czątku zimy pa­lili ga­ze­tami i tym, co udało się zna­leźć na śmiet­ni­kach, te­raz, w marcu, grzała ich je­dy­nie ni­kła na­dzieja na ko­niec kosz­maru, w ja­kim przy­szło im żyć.

– Na­pi­sa­łeś coś?

Drgnął i zer­k­nął na żonę. Stała nad po­dra­paną umy­walką, naga od pasa w górę, i myła się pod pa­chami. Do­le­ciał go za­pach my­dlin oraz coś jakby echo la­wen­do­wych per­fum.

– Iwa­now od­rzu­cił rę­ko­pis Ma­łego czło­wieka – mruk­nął bez związku z py­ta­niem.

Nina wy­tarła się ręcz­ni­kiem i w sku­pie­niu wło­żyła ko­szulę nocną. Sły­szał, jak sza­moce się z rę­ka­wem. Biała, jędrna pierś przez kilka se­kund po­zo­sta­wała na wi­doku, lecz za­nim zdą­żył co­kol­wiek po­czuć, skryła się pod wy­tar­tym je­dwa­biem.

– Że Ma­łego czło­wieka nie pusz­czą, to ci mó­wi­łam. Ale czy dziś coś na­pi­sa­łeś?

Spoj­rzał na stos kar­tek.

– Nie... Tego też nie pusz­czą.

Prych­nęła z dez­apro­batą, wła­żąc pod koł­drę. Zmiął kartkę i rzu­cił pod stół.

– Ni­noczka...

Pod­nio­sła głowę sen­nym, po­wol­nym ru­chem. Czarny war­kocz zwi­nął się na po­duszce ni­czym wąż.

– Czego?

– A pa­mię­tasz, jak ci przed ZAGS-em[1] obie­cy­wa­łem, że ku­pię ci su­kienkę?

– Mhm.

– Ku­pię ci ją, jak Boga ko­cham!

– Mi­szeńka, prze­cież ty je­steś ate­ista.

Przy­gryzł wargę. Nie wia­domo skąd po­czuł w ustach gorzki smak ty­to­niu. Pod­szedł do umy­walki i splu­nął; w bą­bel­kach śliny do­strzegł ma­leńki ka­wa­łek ma­chorki z pa­pie­rosa, któ­rego wy­pa­lił przed pół­nocą.

– Wcale nie, Ni­noczka. Tylko na cóż mi wiara w Boga, skoro rzą­dzą sza­tani!

– Nie fi­lo­zo­fuj, daj spać – mruk­nęła sen­nie.

Po­mil­czał chwilę, na­słu­chu­jąc jej od­de­chu. Kiedy za­snęła, usiadł przy chy­bo­tli­wym biurku i wziął do ręki che­miczny ołó­wek. Ssał go przez chwilę; usta wy­peł­nił smak drewna oraz dziwna go­rycz. Wy­jął ołó­wek, prze­tarł man­kie­tem ko­szuli i na­pi­sał:

Anna Mi­cha­iłowna Wo­ro­nina szła sze­ro­kim go­ściń­cem.

Go­ściń­cem?! Szła? Hra­bina SZŁA go­ściń­cem? Nie, tak nie może być, nie przy­stoi... Prze­kre­ślił i na­pi­sał od nowa:

Anna Mi­cha­iłowna Wo­ro­nina je­chała go­ściń­cem.

Czym je­chała? Po co, do kogo? W gło­wie miał pustkę. Bo­lały go oczy, czuł, że jesz­cze chwila, a za­śnie. Na­gle oczyma wy­obraźni zo­ba­czył sam sie­bie, jak sie­dzi przy biurku, przy­sy­pia i w tej se­kun­dzie, gdy głowa opada na blat, tkwiący w dłoni na sztorc ołó­wek wbija się z im­pe­tem w oko. Wi­zja prze­ra­ziła go, krzyk­nął ci­cho.

Nina po­ru­szyła się przez sen.

„Tak – my­ślał. – Hra­bina, wy­zy­ski­waczka ludu pra­cu­ją­cego, je­dzie go­ściń­cem do dworu swego ko­chanka. Konno, sama, w nocy... Czort, nie pusz­czą tego!”

Zmiął kartkę i ci­snął pod stół. Roz­wią­zła Anna Mi­cha­iłowna przy­tu­liła się do nie­do­koń­czo­nego ary­sto­kraty we fraku, który wra­cał z rautu. Mi­chaił kop­nął zwi­tek i hra­bina przy­lgnęła do ściany.

– Tak le­piej – mruk­nął.

„A gdyby tak im coś za­re­kwi­ro­wać w imie­niu Re­wo­lu­cji? Gdyby ona wła­śnie szła do koł­chozu, aby od­dać tam sie­bie i swoje do­bra prze­wod­ni­czą­cemu? A po­tem wy­da­łaby rów­nież dwór tego bo­ga­cza we fraku?... Hm-hm!”

Schy­lił się i pod­niósł kartkę z Anną Mi­cha­iłowną. Ostroż­nie wy­gła­dził po­mięty pa­pier naj­do­kład­niej, jak tylko po­tra­fił. Już pi­sa­nie samo w so­bie na tak nie­rów­nej po­wierzchni było nie­zbyt wy­godne.

„Trzeba ją ubrać skrom­nie i ja­koś tak po­cią­ga­jąco. Ale bez prze­py­chu... A może wła­śnie z prze­py­chem? Jak się ten ma­te­riał na­zy­wał...? Nina by wie­działa”.

Wstał i pod­szedł do żony. Spała na boku, pół­na­gim ra­mie­niem obej­mu­jąc róg koł­dry. Skóra, blada i gładka, zda­wała się świe­cić w sza­ro­ści świtu; do­tknął jej dwoma pal­cami. Po­kryta gę­sią skórką była zimna jak u nie­boszczki.

– Daj mi spo­kój.

Od­sko­czył. Lecz suk­nia hra­biny nie da­wała mu spo­koju.

– N-i-i-i-n...

– Czego?

– Jak się ten ma­te­riał na­zy­wał, z któ­rego ty su­kienkę chcia­łaś?

– Czort by cie­bie po­rwał! Daj spać.

– Ni­noczka, po­wiedz, du­szyczko. Po­tem śpij so­bie choć do ju­tra, ale po­wiedz. Chcę w po­łu­dnie pójść do Iwa­nowa z no­wym rę­ko­pi­sem. Opo­wia­da­nie pusz­czą.

– Me­teor.

– Me­teor – po­wtó­rzył. – Dzię­kuję, du­szyczko.

– Żeby cię pie­kło po­chło­nęło... – mruk­nęła.

Wró­cił do biurka i za­czął pi­sać. Po­sta­no­wił, że le­piej bę­dzie, je­śli hra­bina pój­dzie pie­szo do za­rządu koł­chozu, w dzień, ubrana w wy­de­kol­to­waną suk­nię z me­te­oru, szu­miąc je­dwa­biami i pach­nąc cy­ga­rem... Stop, ko­bieta i cy­garo? To ta­kie... Hm, może i nie­złe? Sym­bol ze­rwa­nia ze zgniłą ka­pi­ta­li­styczną oby­cza­jo­wo­ścią, pierw­szy znak prze­bły­sku no­wej, słusz­nej idei w za­ku­tym umy­śle wy­zy­ski­waczki pra­cu­ją­cego ludu? Gdyby trak­tor, to ja­sne, ale cy­garo... No i ten me­teor, je­dwa­bie... Ech! Kulka w łeb, jak nic.

Już nie pa­mię­tał, jak sma­kuje do­bry ty­toń. Nie pa­mię­tał też pra­wie nic z tego, co sta­no­wiło treść jego po­przed­niego ży­cia. Obec­nie od­dy­chał stra­chem i było mu co­raz to dusz­niej w tym no­wym, wy­ko­le­jo­nym świe­cie, gdzie daw­nych bo­gów strą­cono w prze­paść. Stary świat spły­nął krwią, on­giś za­mknięte w głę­bi­nach kró­le­stwa mroku cy­klopy ob­jęły wła­dzę i – ślepe, bez­duszne, po­słuszne naj­niż­szym in­stynk­tom – nisz­czyły wszystko, co przy­po­mi­nało im o daw­nym po­rządku.

N-sk stał się czer­wony nie do znie­sie­nia, lecz ucie­kać mał­żon­ko­wie nie mieli do­kąd. Kil­ku­krot­nie pro­po­no­wano im wy­jazd w pół­le­gal­nym trans­por­cie, Mi­chaił jed­nak od­ma­wiał, raz za ra­zem. Bał się, że Nina nie znie­sie po­dróży przez zimny, pu­sty kraj. Była wów­czas w dru­gim mie­siącu ciąży. Nie wy­je­chali, lecz nie­szczę­ście i tak ich do­pa­dło – pew­nego dnia Nina ze­mdlała przy swoim sta­no­wi­sku w fa­bryce.

Gdy prze­wie­ziono ją do szpi­tala, do­wie­dzieli się, że dziecko nie żyje. Było to nie­mal rok temu, w po­ło­wie marca. Od tam­tego czasu Fli­sow nie zbli­żał się do żony; ogra­ni­czał się do po­ca­łun­ków, któ­rych ni­gdy nie od­da­wała.

Pi­sał da­lej. Hra­bina prze­szła przez las, do­tarła do koł­chozu. W za­rzą­dzie ni­kogo nie było. Mi­chaił zmu­sił Annę Mi­cha­iłownę do oglą­da­nia wsi, za­pro­wa­dził ją do ja­kiejś szopy, gdzie po raz pierw­szy w ży­ciu ary­sto­kratka uj­rzała cie­lątko. Za­ko­chaw­szy się w nim bez pa­mięci i po­now­nie, tylko już pod nieco in­nym ką­tem, oglą­da­jąc wio­skę, wró­ciła do za­rządu. Prze­wod­ni­czący koł­chozu przy­jął ją życz­li­wie i po wszyst­kim na­wet za­pi­sał na li­stę do­ja­rek...

– Bez­sens! – wy­rwało się Mi­cha­iłowi.

Po­darł kartkę z opi­sami pól, zboża oraz śli­nią­cego się cie­laczka.

Na­pi­sał od nowa. Znów wy­szła hra­bina-do­jarka. Fli­sow się pod­dał. Prze­pi­sał na czy­sto.

Gdy skoń­czył, do­cho­dziła je­de­na­sta. Nina spała spo­koj­nie na ple­cach.

Prze­wod­ni­czący miej­sco­wego od­działu Go­siz­datu[2], Iwa­now, miesz­kał na dru­gim końcu N-ska, w du­żym, bia­łym domu. Fli­sow za­dzwo­nił do drzwi. Otwo­rzyła mu matka Iwa­nowa.

– Dzień do­bry, Ma­rio Je­go­rowna. Ja do pani syna, z tek­stem.

Sta­ruszka przyj­rzała mu się spode łba.

– Wejdź­cie, to­wa­rzy­szu... jak was tam...

– Fli­sow.

– No, wejdź­cie, mó­wię!

Iwa­now sie­dział na ka­na­pie w szla­froku, z fi­li­żanką w dłoni. Na bia­łej mi­śnień­skiej por­ce­la­nie pysz­niła się ró­żowa li­lia. Za­równo de­li­katne na­czy­nie, jak i kwiat na niej na­ma­lo­wany nie pa­so­wały do su­ro­wych ry­sów Iwa­nowa, do jego ogrom­nej, niedź­wie­dzio­wa­tej po­stury i pal­ców gru­bych jak po­wrozy. Mi­cha­iłow przy­po­mniał so­bie, że wi­dział ten sam wzór na ser­wi­sie w domu ro­dzin­nym. Nie zdzi­wiłby się, gdyby Iwa­now pił z tego wła­śnie kom­pletu, który przed­dzień prze­wrotu lo­kaj Sie­mion, wie­dziony ja­kimś prze­czu­ciem, za­niósł do piw­nicy.

– Sia­daj­cie.

Fli­sow klap­nął na fo­tel. Re­dak­tor czy­tał, po­mru­ku­jąc.

– Me­teor? Co to za czort?

– Ma­te­riał taki, to­wa­rzy­szu re­dak­to­rze.

– Uhm... U nas ta­kiego nie wy­dają.

– Nie, pa­nie... to­wa­rzy­szu prze­wod­ni­czący, nie wy­dają. To stara tech­no­lo­gia.

– Za­chod­nia?! – W gło­sie prze­wod­ni­czą­cego za­brzmiała naj­wyż­sza po­garda.

Fli­sow się sku­lił.

– Tak. Ale – do­dał po­spiesz­nie – niech to­wa­rzysz zo­ba­czy, jak ten ma­te­riał bę­dzie rwany. O, czwarty aka­pit...

Iwa­now prze­czy­tał. Jego twarz zła­god­niała; pi­sarz ode­tchnął z ulgą.

– Cał­kiem, wie­cie, pla­stycz­nie. Do­bre na­wró­ce­nie złej ko­biety. I tak ją roz­strze­lają, wie­cie?

– Wiem. Ale niech to się sta­nie w dru­giej czę­ści, za ty­dzień.

– Uhm... Za­re­ko­men­duję to do „Gudka”. Przyjdź­cie ju­tro.

Fli­so­wowi za­dud­niło w skro­niach.

– Ju­tro?

– Nie mo­że­cie?

– Mogę, ale...

– Chce­cie za­liczkę te­raz?

Mi­chaił prze­łknął ślinę.

– Je­śli można.

Iwa­now wstał, pod­szedł do ogrom­nego kre­densu i przy­klęk­nął przy jed­nej z szu­flad. Po chwili Fli­sow trzy­mał w dło­niach plik błogo sze­lesz­czą­cych bank­no­tów.

„Ku­pię jajka – my­ślał, wy­cho­dząc. – Jajka i może ka­wa­łek sło­niny, je­śli się uda”.

Sło­niny nie udało się zdo­być. Był za to ja­kiś chleb.

„Do­bre i to”.

Gdy wró­cił z pa­kun­kami do domu, Nina spała na brzu­chu. Zaj­mo­wała całe po­sła­nie. Fli­sow nie bu­dził jej. Pod­ło­żyw­szy so­bie pod głowę zwi­nięty płaszcz, za­snął na pod­ło­dze. Śniła mu się Nina w tur­ku­so­wej sukni z me­te­oru. Na ręku trzy­mała uśmiech­niętą dziew­czynkę.

***

Obu­dził ich dźwięk har­moszki.

– Ko­rot­kin wró­cił – mruk­nęła sen­nie Nina, na­cią­ga­jąc koł­drę na uszy.

Fli­sow za­klął. Le­żał na ple­cach; pod prawą ło­patką uwie­rało go kilka twar­dych gru­dek. Nie pa­mię­tał, jak się tam zna­la­zły ani z czego po­cho­dziły. Mo­gło to być na­nie­sione przez Ninę na bu­tach mar­cowe błoto, mógł to być stary chleb...

Fał­szywe tony har­moszki ma­łego Żeni Ko­rot­kina za­bi­jały każdą myśl w za­rodku. Syn są­siadki już od dwóch ty­go­dni znę­cał się nad utwo­rami Ilji Alek­sie­je­wi­cza Sza­trowa, lecz mno­gość błę­dów i zu­peł­nie nie­po­trzeb­nych pauz czy­niła do­kład­niej­sze roz­po­zna­nie me­lo­dii nie­moż­li­wym.

Gdyby ma­jor Sza­trow prze­cho­dził wła­śnie przez po­dwórko domu nu­mer 4 nie­da­leko placu Błot­nego, byłby za­pewne padł tru­pem, ra­żony swo­bodą tej dzie­cię­cej in­ter­pre­ta­cji. Na szczę­ście jed­nak za­równo dla sie­bie, jak i dla miesz­kań­ców domu nu­mer 4, ma­jor Sza­trow prze­by­wał pod­ów­czas w N-sku rzadko, a w oko­lice placu nie za­pusz­czał się wcale. Nie w smak była mu cia­snota oko­licz­nych uli­czek oraz spe­cy­ficzne wy­ziewy po­bli­skiego tar­go­wi­ska.

Wa­ria­cja na te­mat wal­ców wiel­kiego so­wiec­kiego kom­po­zy­tora przy­ci­chła na chwilę, a Mi­cha­iłowi do głowy wpa­dła – i za­raz znik­nęła, spło­szona ko­cią mu­zyką zza ściany – myśl. Sza­leń­cza, do­brze zna­joma idea buntu prze­ciw swo­bo­dzie in­ter­pre­ta­cji.

Fli­sow wstał z pod­łogi, otrze­pał ma­ry­narkę. Tym, co uwie­rało go w plecy, oka­zał się spo­rych roz­mia­rów okruch su­chara ze zbrą­zo­wia­łym od her­baty koń­cem. Mi­chaił przy­po­mi­nał so­bie nie­ja­sno, że w nocy usi­ło­wał go zjeść, lecz pod­dał się i ci­snął su­cha­rek na dy­wan.

„Wi­docz­nie her­bata była za zimna na tego dra­nia” – po­my­ślał, bio­rąc okruch do ręki. Za­mie­rzał go wy­rzu­cić do ku­bła we wspól­nej kuchni, o ile aku­rat nie to­czyła tam boju z piel­mieni Pe­la­gia Afa­na­siewna Ko­rot­kina, matka ma­łego mu­zy­kanta.

Fli­sow ogra­ni­czał spo­tka­nia z są­siadką do nie­zbęd­nego mi­ni­mum. Nie lu­bił jej i byłby rad nią na­wet gar­dzić, gdyby w obec­nych cza­sach dano mu do tego prawo. W obec­nych cza­sach w N-sku po­garda za­re­zer­wo­wana była jed­nak tylko dla pro­le­ta­riatu. I skie­ro­wana w je­dyną słuszną stronę.

A su­char trzeba było ko­niecz­nie wy­rzu­cić. Tak mógł po­stą­pić tylko dawny wy­zy­ski­wacz pra­cu­ją­cego ludu – na myśl o tym Fli­sow uśmiech­nął się ze smut­kiem i wy­szedł z po­koju.

Na ko­ry­ta­rzu pa­no­wała nie­miła woń pie­ro­gów na­dzie­wa­nych stę­chłą ka­pu­stą, któ­rymi od­ży­wiała się oca­lona przez Los i Re­wo­lu­cję część rodu Ko­rot­ki­nów.

Pe­la­gia Afa­na­siewna była krzepką ko­bietą o przed­wcze­śnie po­si­wia­łych wło­sach i nie­gdyś ład­nej, te­raz zga­szo­nej, po­sza­rza­łej twa­rzy. Wsta­wała co­dzien­nie o pią­tej, aby – za­wsze niby przy­pad­kowo – na­tknąć się w pół­ciem­nym ko­ry­ta­rzu na wra­ca­jącą ze zmiany Ninę i po­wi­tać ją nie­mal nie­zmienną od lat skargą: „Nino Fio­do­rowno, pani mąż znów pali świa­tło”.

Ko­bieta prze­pra­szała, obie­cu­jąc, że tym ra­zem na pewno roz­mówi się z mę­żem w spra­wie świa­tła. Do po­waż­niej­szej roz­mowy jed­nak ni­gdy nie do­cho­dziło.

Nina Fio­do­rowna nie miała od­wagi, by mó­wić z mał­żon­kiem jak równy z rów­nym. Na­wet pe­łen buntu ustrój, jaki na­ro­dził się po na­głej śmierci sta­rego świata, nie zdo­łał dać Ni­nie we­wnętrz­nego prawa do trak­to­wa­nia męża bez tej szcze­gól­nej re­zerwy, którą od­czu­wała wo­bec niego w tam­tym świe­cie. Dzie­ląca ich prze­paść nie da­wała o so­bie za­po­mnieć.

***

Zza uchy­lo­nych drzwi po­koju Ko­rot­ki­nów do­la­ty­wała nieco bar­dziej roz­po­zna­walna od reszty me­lo­dia walca Na wzgó­rzach Man­dżu­rii. Że­nia ćwi­czył ją od dwóch ty­go­dni i sły­chać już było pierw­sze efekty. Mi­chaił zer­k­nął przez szparę w drzwiach i kiedy się upew­nił, że Gien­na­dij Ko­rot­kin jest sam, za­pu­kał.

– Wejdź­cie – krzyk­nął młody har­mo­ni­sta, prze­sta­jąc mę­czyć in­stru­ment.

W po­koju Ko­rot­ki­nów pa­no­wał okropny za­duch i śmier­działo kwa­śnym po­tem. Umy­walka pod ścianą za­wa­lona była brud­nymi ubra­niami, kra­nik zaś za­rdze­wiał i aż po­sza­rzał od ku­rzu. O ile kuch­nię ma­dame Ko­rot­kina utrzy­my­wała w sta­nie nie­na­gan­nego po­rządku, o tyle ze sprzą­ta­niem po­koju wy­raź­nie so­bie nie ra­dziła, zaś czasy, w któ­rych mo­gła so­bie po­zwo­lić na po­moc do­mową, bez­pow­rot­nie mi­nęły. Fli­sow przy­sta­nął na progu.

– Co­raz ład­niej ci ten walc wy­cho­dzi – po­wie­dział.

Chło­piec po­de­rwał się z ta­bo­retu i spoj­rzał na są­siada du­żymi, błę­kit­nymi oczyma.

– Na­prawdę?

– Nie ina­czej. Tylko... uwa­żaj na le­gato, za bar­dzo się spie­szysz.

– Na le... co? ‒ Chło­piec naj­wy­raź­niej nie zro­zu­miał ob­co­brz­mią­cego słowa.

Fli­sow wes­tchnął.

– Po­wolne czę­ści, Że­nieczka. Nie przy­spie­szaj na nich.

– Aha. Szu­ka­cie mamy?

– Nie. Chcia­łem z tobą po­roz­ma­wiać.

– To sia­daj­cie, wujku.

„Co za ohydny zwy­czaj na­zy­wać wszyst­kich wuj­kami i cio­ciami!” – ob­ru­szył się w du­chu Mi­chaił.

– Czego nie sia­da­cie? – za­py­tał po chwili ma­lec.

– Ja... Wi­dzisz, ja tego... Już się na­sie­dzia­łem.

– Aha. To o czym chcie­li­ście roz­ma­wiać? Bo je­śli chce­cie, aby roz­mowa była kon­fi­ten­cyjna, to mama za­raz wróci i już.

Fli­sow już miał się uśmiech­nąć, sły­sząc za­baw­nie znie­kształ­cony wy­raz, lecz za­raz po­tem przy­po­mniał so­bie, skąd Że­nia go zna. Uśmiech za­marł w po­ło­wie ust, zaś wzrok mi­mo­wol­nie prze­biegł po zdo­bią­cym ścianę nad umy­wal­nią pla­ka­cie z wi­ze­run­kiem to­wa­rzy­sza Le­nina.

– Chcia­łem, Że­nieczka, po­pro­sić cię o coś – za­czął po­woli, wa­żąc każde słowo. – Wiesz, że moja żona wraca bar­dzo późno. A ty, kiedy grasz... Że­nia, ja cię jak ro­dzo­nego pro­szę, po­cze­kaj do szó­stej wie­czo­rem z tą har­moszką!

Wraz z ostat­nimi sło­wami w du­szy Fli­sowa roz­brzmiał do­brze zna­jomy gło­sik su­mie­nia:

„I po coś krzy­czał, Mi­cha­ile Alek­san­dro­wi­czu? Nie­po­trzeb­nie się uno­sisz. Po­myśl tylko: ta nie­winna rączka może cię za jedno złe słowo za­pro­wa­dzić do miej­sca, z któ­rego się nie wraca. To­bie tego po­trzeba? Nie, ty tego nie chcesz. To­bie jest do­brze, że nikt cię nie pa­mięta. Siedź ci­cho, a jesz­cze le­piej: sam o so­bie za­po­mnij!”

Że­nia uśmiech­nął się i z ha­ła­sem od­sta­wił har­moszkę na pod­łogę.

– Mama mó­wiła, że cio­cia Nina Fio­do­rowna pra­cuje na nocną zmianę, ale... Ja ja­koś nie po­my­śla­łem, wie­cie, wujku Mi­sza?

„On coś knuje!” – prze­mknęło Fli­so­wowi przez myśl. Za ła­two smar­kacz zgo­dził się, zbyt mięk­kie tony brzmiały w jego gło­sie, by można było mu ot tak uwie­rzyć. – A może... Może on coś wie? Tylko skąd? Od kogo?”

Do­piero te­raz Mi­chaił za­uwa­żył, że Że­nia Ko­rot­kin przez cały czas roz­mowy stał przed nim, pa­trząc w oczy, gdy do niego mó­wiono. Fli­so­wowi wy­dało się, że do­strzegł w oczach dziecka szcze­gólny błysk – coś w jego wzroku zda­wało się mó­wić: „Pa­mię­tam cię!”. Myśl o tym, że Że­nia miałby znać jego ta­jem­nicę, na­peł­niła Fli­sowa stra­chem.

Nikt w tym domu nie miał prawa wie­dzieć, że tych parę li­ter na urzę­do­wym druku jesz­cze nie­dawno na­le­żało do zu­peł­nie in­nego czło­wieka.

Nowy Fli­sow bez trudu prze­nik­nął do no­wego świata ‒ ani w ZAGS-ie, ani w dom­ko­mie nikt się nie do­my­ślił. Nina zo­stała Fli­sową, miej­sce w miesz­ka­niu przy­znano. I tylko mdlące po­czu­cie winy wo­bec wier­nego sługi nie da­wało pa­ni­czowi spać spo­koj­nie. Strach, że ktoś wresz­cie od­kryje prawdę, to­wa­rzy­szył nie­mal każ­dej chwili. A te­raz jesz­cze ten dzie­ciak...

– Dzię­kuję, Że­nieczka – wy­krztu­sił wresz­cie Fli­sow. – Dzię­kuję.

– Nie ma za co, wujku – mruk­nął chło­piec.

Mi­chaił się uśmiech­nął i mi­mo­wol­nie po­gła­dził dziecko po gło­wie. Płowe, splą­tane włosy wy­dały się nie­zwy­kle mięk­kie, tak mięk­kie, że miał ochotę wtu­lić twarz w tę mięk­kość i za­pła­kać nad utra­coną na­dzieją na wła­sne dziecko.

Wra­ca­jąc do sie­bie, Fli­sow czuł, jak wszystko w nim drga, jak wzbiera w nim gniew na nie­spra­wie­dli­wość tego świata, na wła­sną bez­sil­ność wo­bec hu­ra­ganu wy­da­rzeń. Zro­biło mu się duszno, gdy wcho­dził do po­koju.

Nina stała przed wi­szą­cym nad umy­walką lu­strem i się cze­sała; jej włosy, dłu­gie do pasa, po­ły­ski­wały w mięk­kim, przy­ja­znym świe­tle po­po­łu­dnia. Nic nie ro­biła so­bie z naj­now­szej mody fry­zur „na pa­zia”, któ­rej hoł­do­wało pół N-ska.

Mi­chaił my­ślał, że żona być może nie chce stać się jedną z tych miej­skich pań, któ­rym tylko ciuszki w gło­wie, i na­wet nie usi­ło­wał jej prze­ko­ny­wać do zmiany ucze­sa­nia. Je­dy­nie cza­sami, idąc ulicą, oglą­dał się za ja­kąś mod­nie ubraną pa­nienką, by pręd­kim, wsty­dli­wym spoj­rze­niem ob­rzu­cić jej łydki w fil­de­ko­so­wych poń­czo­chach oraz nagą, nie­osło­niętą cie­niem ni­skiego koczka szyję.

– Za­stę­puję dziś Ka­tię – po­wie­działa Nina, spla­ta­jąc war­kocz.

Bez słowa ski­nął głową, jakby wie­dział do­kład­nie, o jaką Ka­tię cho­dzi, i usiadł przy biurku, aby za­pa­lić pa­pie­rosa. Był zde­ner­wo­wany, choć sam nie wie­dział dla­czego. Wciąż czuł na dłoni przy­jemne cie­pło, coś jakby ślad po­zo­sta­wio­nej przez dzie­cięce włosy mięk­ko­ści. Do­piero po chwili woń ty­to­niu i do­tyk gilzy wy­parły to dziwne, nie­na­zwane wra­że­nie.

Z za­my­śle­nia wy­trą­cił go za­pach ja­jecz­nicy. Nina wnio­sła do po­koju pa­tel­nię, trzy­ma­jąc ją przez ścierkę. Aro­ma­tyczna, choć trą­cąca le­ciutko sta­rym ma­słem para buch­nęła w noz­drza.

– Za­raz po­dam ta­le­rze i chleb – po­wie­działa Nina Fio­do­rowna. – Ależ so­bie ucztę spra­wimy!

Fli­sow skrzy­wił się, wi­dząc opa­loną od spodu pa­tel­nię na biurku. Od kiedy za­miesz­kali w tym dziw­nym domu, Nina za­częła prze­ja­wiać zwy­czaje, które do­tych­czas Mi­chaił Alek­san­dro­wicz zwykł po­tę­piać, jak na przy­kład spo­ży­wa­nie po­sił­ków na ga­ze­cie za­miast ob­ru­sie lub dzie­le­nie ko­tleta bez po­mocy noża. Daw­niej Mi­chaił tę­pił ta­kie oznaki dzie­lą­cej ich prze­pa­ści, jed­nak te­raz, gdy sam na­le­żał do naj­niż­szej z kast sto­ją­cego na gło­wie spo­łe­czeń­stwa, nie miał od­wagi udzie­lić żo­nie choćby naj­mniej­szej re­pry­mendy; cza­sami tylko zdo­by­wał się na kilka słów skargi.

– Nin – mruk­nął.

Od­wró­ciła się na progu. Dło­nie, w któ­rych ści­skała ścierkę, splo­tła na brzu­chu, tak jak ro­biła to zwy­kle w sta­rym świe­cie.

– Po­daj w ja­dal­nym.

Uśmiech­nęła się, lekko ki­wa­jąc głową.

– Mi­szeńka, ty za­po­mnia­łeś, tak?

Spoj­rzał na nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Tam co? Ko­rot­kina?

– Nie, Mi­sza, tam nie Ko­rot­kina. Tam­ten mi­li­cjant od po­nie­działku.

– A dziś co mamy?

– Wto­rek, Mi­szeńka.

– Aha. Niech bę­dzie. Przy­nieś prę­dzej, sty­gnie prze­cież.

Wy­szła, de­li­kat­nie zgar­biona, z opusz­czoną głową. Przez chwilę Mi­szy wy­dało się, że wi­dzi ją nie w sza­ro­zie­lo­nej su­kience, lecz w czar­nym stroju po­ko­jówki, prze­pa­saną bia­łym, ob­szy­tym fal­ban­kami far­tusz­kiem

Mi­chaił Alek­san­dro­wicz za­mru­gał prędko. Ilu­zja znik­nęła.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Za­pis fo­ne­tyczny ro­syj­skiego skrótu ЗАГС (od słów: отделы записи актов гражданского состоя́ния), czyli ro­syj­skiego urzędu stanu cy­wil­nego.
[2] Go­siz­dat – Na­ro­dowe Wy­daw­nic­two RFSRR (Ro­syj­ska Fe­de­ra­cyjna So­cja­li­styczna Re­pu­blika Ra­dziecka). Or­gan ten nad­zo­ro­wał prace wy­daw­ni­cze i dru­kar­skie w po­re­wo­lu­cyj­nej Ro­sji.