Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Są miejsca, które nie mają nazwy.
Do jednego z nich trafia Michaił Aleksandrowicz – przeprowadza się wraz z żoną do N-ska nie z własnej woli, ale z konieczności.
Sztorm, wywołany przez rewolucję 1917 roku, powoli cichnie, nastaje nowy, nieznany dotąd porządek. Zniszczony rewolucyjną pożogą stary świat istnieje już tylko we wspomnieniach bohaterów. Wokół nich na co dzień szaleje chaos, kipi przemoc.
Sąsiedzi, znajomi i krewni znikają bez śladu, a każdy list, każde pukanie do drzwi wywołuje dreszcz.
Jedynym, co można ukryć przed wszechobecnym terrorem, są wspomnienia starego świata – mała wyspa słońca na wzburzonym oceanie historii pełnej goryczy, smutku i beznadziei.
W N-sku trzeba nauczyć się na nowo żyć. I wybrać sobie nowe imię.
Ewa Salwin kreuje obraz ludzi, którzy od nowa muszą zbudować swój świat, nieustannie zmagając się z przeciwnościami losu i systemem, który w każdej chwili może ich złamać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 322
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Co się przez mowę wyrzec nie da,
Przez co się sama mowa zjawia –
Ty wiedz, że to właśnie jest Brahman,
A nie to, co tu wszyscy czczą.
Upaniszady, Kena 1,4
1.
Miarowe skrobanie ołówka o papier odmierzało upływ kolejnych godzin. Noce w tym mieście mijały powoli, zawsze tak samo, bez uniesień i w ciszy, którą tak lubił. Mógłby nawet polubić N-sk, gdyby nie to, że nie mógł w nim znaleźć stałego zajęcia. Ba – w całym kraju nie było zajęcia dla takiego jak on.
Uśmiechnął się do tej myśli. Już nawet go nie smuciła. Ot, przyszła, niech siedzi...
– Misza...
Oderwał wzrok od stosu pokreślonych kartek. Żona, wróciwszy właśnie z nocnej zmiany w fabryce obuwia, wieszała palto na haku u drzwi.
– Znów palisz światło? – zapytała z wyrzutem Nina. – Licznik aż huczy, Korotkina znowu się skarżyła...
Zgasił lampkę i wstał. Stali przed sobą w półmroku. Podszedł do żony i objął ją. Szarpnęła się z bolesnym sykiem. Jeszcze przez chwilę szukał jej ust w szarym świetle przedświtu, lecz nadaremno.
– Znowu wypłatę zatrzymują – powiedziała.
Otarła łzy wierzchem dłoni, podeszła do tapczanu i zaczęła się rozbierać do snu.
Nie patrzył na nią. Chwilowy przypływ pożądania odpełzł za piec, w którym od miesięcy nie było ani kawałka drewna. Na początku zimy palili gazetami i tym, co udało się znaleźć na śmietnikach, teraz, w marcu, grzała ich jedynie nikła nadzieja na koniec koszmaru, w jakim przyszło im żyć.
– Napisałeś coś?
Drgnął i zerknął na żonę. Stała nad podrapaną umywalką, naga od pasa w górę, i myła się pod pachami. Doleciał go zapach mydlin oraz coś jakby echo lawendowych perfum.
– Iwanow odrzucił rękopis Małego człowieka – mruknął bez związku z pytaniem.
Nina wytarła się ręcznikiem i w skupieniu włożyła koszulę nocną. Słyszał, jak szamoce się z rękawem. Biała, jędrna pierś przez kilka sekund pozostawała na widoku, lecz zanim zdążył cokolwiek poczuć, skryła się pod wytartym jedwabiem.
– Że Małego człowieka nie puszczą, to ci mówiłam. Ale czy dziś coś napisałeś?
Spojrzał na stos kartek.
– Nie... Tego też nie puszczą.
Prychnęła z dezaprobatą, włażąc pod kołdrę. Zmiął kartkę i rzucił pod stół.
– Ninoczka...
Podniosła głowę sennym, powolnym ruchem. Czarny warkocz zwinął się na poduszce niczym wąż.
– Czego?
– A pamiętasz, jak ci przed ZAGS-em[1] obiecywałem, że kupię ci sukienkę?
– Mhm.
– Kupię ci ją, jak Boga kocham!
– Miszeńka, przecież ty jesteś ateista.
Przygryzł wargę. Nie wiadomo skąd poczuł w ustach gorzki smak tytoniu. Podszedł do umywalki i splunął; w bąbelkach śliny dostrzegł maleńki kawałek machorki z papierosa, którego wypalił przed północą.
– Wcale nie, Ninoczka. Tylko na cóż mi wiara w Boga, skoro rządzą szatani!
– Nie filozofuj, daj spać – mruknęła sennie.
Pomilczał chwilę, nasłuchując jej oddechu. Kiedy zasnęła, usiadł przy chybotliwym biurku i wziął do ręki chemiczny ołówek. Ssał go przez chwilę; usta wypełnił smak drewna oraz dziwna gorycz. Wyjął ołówek, przetarł mankietem koszuli i napisał:
Anna Michaiłowna Woronina szła szerokim gościńcem.
Gościńcem?! Szła? Hrabina SZŁA gościńcem? Nie, tak nie może być, nie przystoi... Przekreślił i napisał od nowa:
Anna Michaiłowna Woronina jechała gościńcem.
Czym jechała? Po co, do kogo? W głowie miał pustkę. Bolały go oczy, czuł, że jeszcze chwila, a zaśnie. Nagle oczyma wyobraźni zobaczył sam siebie, jak siedzi przy biurku, przysypia i w tej sekundzie, gdy głowa opada na blat, tkwiący w dłoni na sztorc ołówek wbija się z impetem w oko. Wizja przeraziła go, krzyknął cicho.
Nina poruszyła się przez sen.
„Tak – myślał. – Hrabina, wyzyskiwaczka ludu pracującego, jedzie gościńcem do dworu swego kochanka. Konno, sama, w nocy... Czort, nie puszczą tego!”
Zmiął kartkę i cisnął pod stół. Rozwiązła Anna Michaiłowna przytuliła się do niedokończonego arystokraty we fraku, który wracał z rautu. Michaił kopnął zwitek i hrabina przylgnęła do ściany.
– Tak lepiej – mruknął.
„A gdyby tak im coś zarekwirować w imieniu Rewolucji? Gdyby ona właśnie szła do kołchozu, aby oddać tam siebie i swoje dobra przewodniczącemu? A potem wydałaby również dwór tego bogacza we fraku?... Hm-hm!”
Schylił się i podniósł kartkę z Anną Michaiłowną. Ostrożnie wygładził pomięty papier najdokładniej, jak tylko potrafił. Już pisanie samo w sobie na tak nierównej powierzchni było niezbyt wygodne.
„Trzeba ją ubrać skromnie i jakoś tak pociągająco. Ale bez przepychu... A może właśnie z przepychem? Jak się ten materiał nazywał...? Nina by wiedziała”.
Wstał i podszedł do żony. Spała na boku, półnagim ramieniem obejmując róg kołdry. Skóra, blada i gładka, zdawała się świecić w szarości świtu; dotknął jej dwoma palcami. Pokryta gęsią skórką była zimna jak u nieboszczki.
– Daj mi spokój.
Odskoczył. Lecz suknia hrabiny nie dawała mu spokoju.
– N-i-i-i-n...
– Czego?
– Jak się ten materiał nazywał, z którego ty sukienkę chciałaś?
– Czort by ciebie porwał! Daj spać.
– Ninoczka, powiedz, duszyczko. Potem śpij sobie choć do jutra, ale powiedz. Chcę w południe pójść do Iwanowa z nowym rękopisem. Opowiadanie puszczą.
– Meteor.
– Meteor – powtórzył. – Dziękuję, duszyczko.
– Żeby cię piekło pochłonęło... – mruknęła.
Wrócił do biurka i zaczął pisać. Postanowił, że lepiej będzie, jeśli hrabina pójdzie pieszo do zarządu kołchozu, w dzień, ubrana w wydekoltowaną suknię z meteoru, szumiąc jedwabiami i pachnąc cygarem... Stop, kobieta i cygaro? To takie... Hm, może i niezłe? Symbol zerwania ze zgniłą kapitalistyczną obyczajowością, pierwszy znak przebłysku nowej, słusznej idei w zakutym umyśle wyzyskiwaczki pracującego ludu? Gdyby traktor, to jasne, ale cygaro... No i ten meteor, jedwabie... Ech! Kulka w łeb, jak nic.
Już nie pamiętał, jak smakuje dobry tytoń. Nie pamiętał też prawie nic z tego, co stanowiło treść jego poprzedniego życia. Obecnie oddychał strachem i było mu coraz to duszniej w tym nowym, wykolejonym świecie, gdzie dawnych bogów strącono w przepaść. Stary świat spłynął krwią, ongiś zamknięte w głębinach królestwa mroku cyklopy objęły władzę i – ślepe, bezduszne, posłuszne najniższym instynktom – niszczyły wszystko, co przypominało im o dawnym porządku.
N-sk stał się czerwony nie do zniesienia, lecz uciekać małżonkowie nie mieli dokąd. Kilkukrotnie proponowano im wyjazd w półlegalnym transporcie, Michaił jednak odmawiał, raz za razem. Bał się, że Nina nie zniesie podróży przez zimny, pusty kraj. Była wówczas w drugim miesiącu ciąży. Nie wyjechali, lecz nieszczęście i tak ich dopadło – pewnego dnia Nina zemdlała przy swoim stanowisku w fabryce.
Gdy przewieziono ją do szpitala, dowiedzieli się, że dziecko nie żyje. Było to niemal rok temu, w połowie marca. Od tamtego czasu Flisow nie zbliżał się do żony; ograniczał się do pocałunków, których nigdy nie oddawała.
Pisał dalej. Hrabina przeszła przez las, dotarła do kołchozu. W zarządzie nikogo nie było. Michaił zmusił Annę Michaiłownę do oglądania wsi, zaprowadził ją do jakiejś szopy, gdzie po raz pierwszy w życiu arystokratka ujrzała cielątko. Zakochawszy się w nim bez pamięci i ponownie, tylko już pod nieco innym kątem, oglądając wioskę, wróciła do zarządu. Przewodniczący kołchozu przyjął ją życzliwie i po wszystkim nawet zapisał na listę dojarek...
– Bezsens! – wyrwało się Michaiłowi.
Podarł kartkę z opisami pól, zboża oraz śliniącego się cielaczka.
Napisał od nowa. Znów wyszła hrabina-dojarka. Flisow się poddał. Przepisał na czysto.
Gdy skończył, dochodziła jedenasta. Nina spała spokojnie na plecach.
Przewodniczący miejscowego oddziału Gosizdatu[2], Iwanow, mieszkał na drugim końcu N-ska, w dużym, białym domu. Flisow zadzwonił do drzwi. Otworzyła mu matka Iwanowa.
– Dzień dobry, Mario Jegorowna. Ja do pani syna, z tekstem.
Staruszka przyjrzała mu się spode łba.
– Wejdźcie, towarzyszu... jak was tam...
– Flisow.
– No, wejdźcie, mówię!
Iwanow siedział na kanapie w szlafroku, z filiżanką w dłoni. Na białej miśnieńskiej porcelanie pyszniła się różowa lilia. Zarówno delikatne naczynie, jak i kwiat na niej namalowany nie pasowały do surowych rysów Iwanowa, do jego ogromnej, niedźwiedziowatej postury i palców grubych jak powrozy. Michaiłow przypomniał sobie, że widział ten sam wzór na serwisie w domu rodzinnym. Nie zdziwiłby się, gdyby Iwanow pił z tego właśnie kompletu, który przeddzień przewrotu lokaj Siemion, wiedziony jakimś przeczuciem, zaniósł do piwnicy.
– Siadajcie.
Flisow klapnął na fotel. Redaktor czytał, pomrukując.
– Meteor? Co to za czort?
– Materiał taki, towarzyszu redaktorze.
– Uhm... U nas takiego nie wydają.
– Nie, panie... towarzyszu przewodniczący, nie wydają. To stara technologia.
– Zachodnia?! – W głosie przewodniczącego zabrzmiała najwyższa pogarda.
Flisow się skulił.
– Tak. Ale – dodał pospiesznie – niech towarzysz zobaczy, jak ten materiał będzie rwany. O, czwarty akapit...
Iwanow przeczytał. Jego twarz złagodniała; pisarz odetchnął z ulgą.
– Całkiem, wiecie, plastycznie. Dobre nawrócenie złej kobiety. I tak ją rozstrzelają, wiecie?
– Wiem. Ale niech to się stanie w drugiej części, za tydzień.
– Uhm... Zarekomenduję to do „Gudka”. Przyjdźcie jutro.
Flisowowi zadudniło w skroniach.
– Jutro?
– Nie możecie?
– Mogę, ale...
– Chcecie zaliczkę teraz?
Michaił przełknął ślinę.
– Jeśli można.
Iwanow wstał, podszedł do ogromnego kredensu i przyklęknął przy jednej z szuflad. Po chwili Flisow trzymał w dłoniach plik błogo szeleszczących banknotów.
„Kupię jajka – myślał, wychodząc. – Jajka i może kawałek słoniny, jeśli się uda”.
Słoniny nie udało się zdobyć. Był za to jakiś chleb.
„Dobre i to”.
Gdy wrócił z pakunkami do domu, Nina spała na brzuchu. Zajmowała całe posłanie. Flisow nie budził jej. Podłożywszy sobie pod głowę zwinięty płaszcz, zasnął na podłodze. Śniła mu się Nina w turkusowej sukni z meteoru. Na ręku trzymała uśmiechniętą dziewczynkę.
Obudził ich dźwięk harmoszki.
– Korotkin wrócił – mruknęła sennie Nina, naciągając kołdrę na uszy.
Flisow zaklął. Leżał na plecach; pod prawą łopatką uwierało go kilka twardych grudek. Nie pamiętał, jak się tam znalazły ani z czego pochodziły. Mogło to być naniesione przez Ninę na butach marcowe błoto, mógł to być stary chleb...
Fałszywe tony harmoszki małego Żeni Korotkina zabijały każdą myśl w zarodku. Syn sąsiadki już od dwóch tygodni znęcał się nad utworami Ilji Aleksiejewicza Szatrowa, lecz mnogość błędów i zupełnie niepotrzebnych pauz czyniła dokładniejsze rozpoznanie melodii niemożliwym.
Gdyby major Szatrow przechodził właśnie przez podwórko domu numer 4 niedaleko placu Błotnego, byłby zapewne padł trupem, rażony swobodą tej dziecięcej interpretacji. Na szczęście jednak zarówno dla siebie, jak i dla mieszkańców domu numer 4, major Szatrow przebywał podówczas w N-sku rzadko, a w okolice placu nie zapuszczał się wcale. Nie w smak była mu ciasnota okolicznych uliczek oraz specyficzne wyziewy pobliskiego targowiska.
Wariacja na temat walców wielkiego sowieckiego kompozytora przycichła na chwilę, a Michaiłowi do głowy wpadła – i zaraz zniknęła, spłoszona kocią muzyką zza ściany – myśl. Szaleńcza, dobrze znajoma idea buntu przeciw swobodzie interpretacji.
Flisow wstał z podłogi, otrzepał marynarkę. Tym, co uwierało go w plecy, okazał się sporych rozmiarów okruch suchara ze zbrązowiałym od herbaty końcem. Michaił przypominał sobie niejasno, że w nocy usiłował go zjeść, lecz poddał się i cisnął sucharek na dywan.
„Widocznie herbata była za zimna na tego drania” – pomyślał, biorąc okruch do ręki. Zamierzał go wyrzucić do kubła we wspólnej kuchni, o ile akurat nie toczyła tam boju z pielmieni Pelagia Afanasiewna Korotkina, matka małego muzykanta.
Flisow ograniczał spotkania z sąsiadką do niezbędnego minimum. Nie lubił jej i byłby rad nią nawet gardzić, gdyby w obecnych czasach dano mu do tego prawo. W obecnych czasach w N-sku pogarda zarezerwowana była jednak tylko dla proletariatu. I skierowana w jedyną słuszną stronę.
A suchar trzeba było koniecznie wyrzucić. Tak mógł postąpić tylko dawny wyzyskiwacz pracującego ludu – na myśl o tym Flisow uśmiechnął się ze smutkiem i wyszedł z pokoju.
Na korytarzu panowała niemiła woń pierogów nadziewanych stęchłą kapustą, którymi odżywiała się ocalona przez Los i Rewolucję część rodu Korotkinów.
Pelagia Afanasiewna była krzepką kobietą o przedwcześnie posiwiałych włosach i niegdyś ładnej, teraz zgaszonej, poszarzałej twarzy. Wstawała codziennie o piątej, aby – zawsze niby przypadkowo – natknąć się w półciemnym korytarzu na wracającą ze zmiany Ninę i powitać ją niemal niezmienną od lat skargą: „Nino Fiodorowno, pani mąż znów pali światło”.
Kobieta przepraszała, obiecując, że tym razem na pewno rozmówi się z mężem w sprawie światła. Do poważniejszej rozmowy jednak nigdy nie dochodziło.
Nina Fiodorowna nie miała odwagi, by mówić z małżonkiem jak równy z równym. Nawet pełen buntu ustrój, jaki narodził się po nagłej śmierci starego świata, nie zdołał dać Ninie wewnętrznego prawa do traktowania męża bez tej szczególnej rezerwy, którą odczuwała wobec niego w tamtym świecie. Dzieląca ich przepaść nie dawała o sobie zapomnieć.
Zza uchylonych drzwi pokoju Korotkinów dolatywała nieco bardziej rozpoznawalna od reszty melodia walca Na wzgórzach Mandżurii. Żenia ćwiczył ją od dwóch tygodni i słychać już było pierwsze efekty. Michaił zerknął przez szparę w drzwiach i kiedy się upewnił, że Giennadij Korotkin jest sam, zapukał.
– Wejdźcie – krzyknął młody harmonista, przestając męczyć instrument.
W pokoju Korotkinów panował okropny zaduch i śmierdziało kwaśnym potem. Umywalka pod ścianą zawalona była brudnymi ubraniami, kranik zaś zardzewiał i aż poszarzał od kurzu. O ile kuchnię madame Korotkina utrzymywała w stanie nienagannego porządku, o tyle ze sprzątaniem pokoju wyraźnie sobie nie radziła, zaś czasy, w których mogła sobie pozwolić na pomoc domową, bezpowrotnie minęły. Flisow przystanął na progu.
– Coraz ładniej ci ten walc wychodzi – powiedział.
Chłopiec poderwał się z taboretu i spojrzał na sąsiada dużymi, błękitnymi oczyma.
– Naprawdę?
– Nie inaczej. Tylko... uważaj na legato, za bardzo się spieszysz.
– Na le... co? ‒ Chłopiec najwyraźniej nie zrozumiał obcobrzmiącego słowa.
Flisow westchnął.
– Powolne części, Żenieczka. Nie przyspieszaj na nich.
– Aha. Szukacie mamy?
– Nie. Chciałem z tobą porozmawiać.
– To siadajcie, wujku.
„Co za ohydny zwyczaj nazywać wszystkich wujkami i ciociami!” – obruszył się w duchu Michaił.
– Czego nie siadacie? – zapytał po chwili malec.
– Ja... Widzisz, ja tego... Już się nasiedziałem.
– Aha. To o czym chcieliście rozmawiać? Bo jeśli chcecie, aby rozmowa była konfitencyjna, to mama zaraz wróci i już.
Flisow już miał się uśmiechnąć, słysząc zabawnie zniekształcony wyraz, lecz zaraz potem przypomniał sobie, skąd Żenia go zna. Uśmiech zamarł w połowie ust, zaś wzrok mimowolnie przebiegł po zdobiącym ścianę nad umywalnią plakacie z wizerunkiem towarzysza Lenina.
– Chciałem, Żenieczka, poprosić cię o coś – zaczął powoli, ważąc każde słowo. – Wiesz, że moja żona wraca bardzo późno. A ty, kiedy grasz... Żenia, ja cię jak rodzonego proszę, poczekaj do szóstej wieczorem z tą harmoszką!
Wraz z ostatnimi słowami w duszy Flisowa rozbrzmiał dobrze znajomy głosik sumienia:
„I po coś krzyczał, Michaile Aleksandrowiczu? Niepotrzebnie się unosisz. Pomyśl tylko: ta niewinna rączka może cię za jedno złe słowo zaprowadzić do miejsca, z którego się nie wraca. Tobie tego potrzeba? Nie, ty tego nie chcesz. Tobie jest dobrze, że nikt cię nie pamięta. Siedź cicho, a jeszcze lepiej: sam o sobie zapomnij!”
Żenia uśmiechnął się i z hałasem odstawił harmoszkę na podłogę.
– Mama mówiła, że ciocia Nina Fiodorowna pracuje na nocną zmianę, ale... Ja jakoś nie pomyślałem, wiecie, wujku Misza?
„On coś knuje!” – przemknęło Flisowowi przez myśl. Za łatwo smarkacz zgodził się, zbyt miękkie tony brzmiały w jego głosie, by można było mu ot tak uwierzyć. – A może... Może on coś wie? Tylko skąd? Od kogo?”
Dopiero teraz Michaił zauważył, że Żenia Korotkin przez cały czas rozmowy stał przed nim, patrząc w oczy, gdy do niego mówiono. Flisowowi wydało się, że dostrzegł w oczach dziecka szczególny błysk – coś w jego wzroku zdawało się mówić: „Pamiętam cię!”. Myśl o tym, że Żenia miałby znać jego tajemnicę, napełniła Flisowa strachem.
Nikt w tym domu nie miał prawa wiedzieć, że tych parę liter na urzędowym druku jeszcze niedawno należało do zupełnie innego człowieka.
Nowy Flisow bez trudu przeniknął do nowego świata ‒ ani w ZAGS-ie, ani w domkomie nikt się nie domyślił. Nina została Flisową, miejsce w mieszkaniu przyznano. I tylko mdlące poczucie winy wobec wiernego sługi nie dawało paniczowi spać spokojnie. Strach, że ktoś wreszcie odkryje prawdę, towarzyszył niemal każdej chwili. A teraz jeszcze ten dzieciak...
– Dziękuję, Żenieczka – wykrztusił wreszcie Flisow. – Dziękuję.
– Nie ma za co, wujku – mruknął chłopiec.
Michaił się uśmiechnął i mimowolnie pogładził dziecko po głowie. Płowe, splątane włosy wydały się niezwykle miękkie, tak miękkie, że miał ochotę wtulić twarz w tę miękkość i zapłakać nad utraconą nadzieją na własne dziecko.
Wracając do siebie, Flisow czuł, jak wszystko w nim drga, jak wzbiera w nim gniew na niesprawiedliwość tego świata, na własną bezsilność wobec huraganu wydarzeń. Zrobiło mu się duszno, gdy wchodził do pokoju.
Nina stała przed wiszącym nad umywalką lustrem i się czesała; jej włosy, długie do pasa, połyskiwały w miękkim, przyjaznym świetle popołudnia. Nic nie robiła sobie z najnowszej mody fryzur „na pazia”, której hołdowało pół N-ska.
Michaił myślał, że żona być może nie chce stać się jedną z tych miejskich pań, którym tylko ciuszki w głowie, i nawet nie usiłował jej przekonywać do zmiany uczesania. Jedynie czasami, idąc ulicą, oglądał się za jakąś modnie ubraną panienką, by prędkim, wstydliwym spojrzeniem obrzucić jej łydki w fildekosowych pończochach oraz nagą, nieosłoniętą cieniem niskiego koczka szyję.
– Zastępuję dziś Katię – powiedziała Nina, splatając warkocz.
Bez słowa skinął głową, jakby wiedział dokładnie, o jaką Katię chodzi, i usiadł przy biurku, aby zapalić papierosa. Był zdenerwowany, choć sam nie wiedział dlaczego. Wciąż czuł na dłoni przyjemne ciepło, coś jakby ślad pozostawionej przez dziecięce włosy miękkości. Dopiero po chwili woń tytoniu i dotyk gilzy wyparły to dziwne, nienazwane wrażenie.
Z zamyślenia wytrącił go zapach jajecznicy. Nina wniosła do pokoju patelnię, trzymając ją przez ścierkę. Aromatyczna, choć trącąca leciutko starym masłem para buchnęła w nozdrza.
– Zaraz podam talerze i chleb – powiedziała Nina Fiodorowna. – Ależ sobie ucztę sprawimy!
Flisow skrzywił się, widząc opaloną od spodu patelnię na biurku. Od kiedy zamieszkali w tym dziwnym domu, Nina zaczęła przejawiać zwyczaje, które dotychczas Michaił Aleksandrowicz zwykł potępiać, jak na przykład spożywanie posiłków na gazecie zamiast obrusie lub dzielenie kotleta bez pomocy noża. Dawniej Michaił tępił takie oznaki dzielącej ich przepaści, jednak teraz, gdy sam należał do najniższej z kast stojącego na głowie społeczeństwa, nie miał odwagi udzielić żonie choćby najmniejszej reprymendy; czasami tylko zdobywał się na kilka słów skargi.
– Nin – mruknął.
Odwróciła się na progu. Dłonie, w których ściskała ścierkę, splotła na brzuchu, tak jak robiła to zwykle w starym świecie.
– Podaj w jadalnym.
Uśmiechnęła się, lekko kiwając głową.
– Miszeńka, ty zapomniałeś, tak?
Spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Tam co? Korotkina?
– Nie, Misza, tam nie Korotkina. Tamten milicjant od poniedziałku.
– A dziś co mamy?
– Wtorek, Miszeńka.
– Aha. Niech będzie. Przynieś prędzej, stygnie przecież.
Wyszła, delikatnie zgarbiona, z opuszczoną głową. Przez chwilę Miszy wydało się, że widzi ją nie w szarozielonej sukience, lecz w czarnym stroju pokojówki, przepasaną białym, obszytym falbankami fartuszkiem
Michaił Aleksandrowicz zamrugał prędko. Iluzja zniknęła.
Przypisy