Yellowface - Rebecca Kuang - ebook + audiobook

Yellowface ebook

Rebecca Kuang

4,1
37,43 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

37 osób interesuje się tą książką

Opis

Zaczyna się od niespodziewanej śmierci. A później napięcie rośnie dosłownie odbierając oddech, aż do finału, który zaciska się na gardle niczym pętla. Finału, w którym katharsis przeplata się ze stadium szaleństwa a my, nawet poznawszy całą historię, nadal nie jesteśmy pewni, kto jest ofiarą a kto czarnym charakterem. A może, jak w życiu, w tej historii nie ma czarnych charakterów i niewinnych ofiar. Może są tylko mniej lub bardziej zdeterminowane postaci. Ludzie w różnym stopniu zanurzeni w szambie wyścigu po sukces i z nierówną furią obrzuceni błotem przez "opinię publiczną".

"Yellowface" pokazuje rynek wydawniczy, działanie social mediów i drogę do spełniania marzeń od strony, której nigdy nie chcielibyście oglądać. A jednak nie odłożycie tej książki, dopóki nie przeczytacie ostatniej strony.

 

***

Przebojowy bestseller New York Timesa!

Niewinne kłamstewka. Czarny humor. Fatalne konsekwencje. Juniper Song, wschodząca gwiazda literatury nie jest tym, za kogo się podaje, nie jest autorką książki, pod którą się podpisała, a przede wszystkim nie jest amerykańską Azjatką. To najkrótsze możliwe streszczenie przejmującej a jednocześnie przezabawnie kąśliwej powieści R.F. Kuang, autorki bestsellerowej powieści Babel.

Dwie młode pisarki, June Hayward i Athena Liu miały zostać bliźniaczymi gwiazdami na literackim firmamencie: w tym samym momencie skończyły studia na Yale, w tym samym roku wydały debiutanckie powieści. Lecz to Athena została ulubienicą czytelników i całej branży wydawniczej, a książka June nie doczekała się nawet wydania w miękkiej oprawie. Cóż, myśli June, nikogo nie interesują opowieści o przeciętnych, białych dziewczynach.

Tak więc, kiedy Athena ginie w koszmarnym wypadku, June, która była jego świadkiem, działa odruchowo: kradnie rękopis najnowszej książki przyjaciółki, eksperymentalnej powieści opisującej zapomniane losy chińskich robotników wspomagających w czasie pierwszej wojny światowej brytyjsko-francuski wysiłek wojenny na europejskim froncie zachodnim.

Co złego się stanie, jeśli June zredaguje rękopis Atheny i wyśle agentowi jako własny utwór? Co złego w tym, że pozwoli wydawnictwu nadać sobie pseudonim Juniper Song – a także uzupełnić go dwuznaczną pod względem rasowym fotografią na okładce? Czyż ten zapoznany fragment historii nie zasługuje na opowiedzenie, bez względu na to, kto go opowie? Tak twierdzi June, a lista bestsellerów New York Timesa zdaje się ją popierać.

June nie jest jednak w stanie wyjść z cienia Atheny, a wychodzące na jaw poszlaki zagrażają (nieuczciwie osiągniętemu) sukcesowi młodej autorki. Starając się ochronić swą tajemnicę, dziewczyna odkrywa, do czego jest w stanie się posunąć by zachować to, na co w swoim mniemaniu zasługuje.

Yellowface, posługując się pochłaniającą pierwszoosobową narracją, podejmuje kwestie różnorodności, rasizmu i kulturowego zawłaszczenia, istotne nie tylko w branży wydawniczej, lecz jako problem tłumienia w białym społeczeństwie Zachodu głosu amerykańskich Azjatów. Powieść R.F. Kuang jest aktualna i ostra jak brzytwa, a przy tym wspaniale się ją czyta.

 

 

Zjadliwa satyra na tożsamość i uprzywilejowaną pozycję białych – Guardian

 

Thriller, który znajdzie się na ustach wszystkich Grazia

 

Ostra jak brzytwaTime

 

Wolna jazda bez trzymankiStylist

 

IntrygującaElle

 

Skrząca się dowcipem satyraCosmopolitan

 

Cięty dowcip. Książka, której nie sposób odłożyćGal-Dem

 

Początek fantastycznej karieryObserver

 

 

PIEKIELNIE DOBRA HISTORIA. TROCHĘ SZKODA, ŻE CUDZA.

 

Athena Liu jest literacką gwiazdą, a June Hayward jest po prostu nikim.

NIEWINNE KŁAMSTEWKA

Kiedy Athena ginie w wypadku June kradnie rękopis jej nieopublikowanej powieści i wydaje ją pod niejednoznacznym pseudonimem Juniper Song.

CZARNY HUMOR

Chroniąc swą tajemnicę, June odkrywa, do czego jest w stanie się posunąć by zachować to, na co w swoim mniemaniu zasługuje.

FATALNE KONSEKWENCJE…

Za to, co stanie się potem, winni będą wszyscy, tylko nie ona.

Stephen King:

YELLOWFACE, R.F. Kuang; Świetna lektura. Zbrodnia, satyra, horror, paranoja, kwestie tożsamości kulturowej i przywłaszczenia. A wszystko w sosie trwającej w mediach społecznościowej inby. Ponad wszystko, to jednak znakomita opowieść. Książka, którą trudno odłożyć, a jeszcze trudniej zapomnieć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 430

Oceny
4,1 (3999 ocen)
1581
1446
715
219
38
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tattwaMS

Całkiem niezła

Llekki, przyjemny beach read, który nie dowozi, niestety, tego, co obiecywał: nie jest błyskotliwą, jadowitą satyrą na branżę wydawniczą, a tyradą na temat rasizmu w tejże. Kuang nie brak błyskotliwości, ma celne spostrzeżenia i ta książka mogłaby być rewolucyjnym policzkiem dla wydawców, mocną pobudką dla odbiorców, celnym kopniaczkiem wymierzonym w środowiska internetowe zajmujące się wszelkimi aferkami książkowymi i praniem wydawniczych brudów. Mogłaby. Ale nie jest: "Yellowface" cierpi na tę samą chorobę co "Babel": Kuang wykłada swoje racje łopatą, nie bawiąc się w subtelności i niuanse, po czym powtarza to samo kilka razy, żeby na pewno wszyscy załapali. I niestety, nie jest to w efekcie brutalne, ostre i bezpośrednie, a nieporadne, jakby po prostu nie umiała inaczej. A satyra ma to do siebie, że kiedy dodaje się do niej instrukcję obsługi, przestaje być błyskotliwa i staje się toporna. I tak samo jak męczące dialogi w "Babel", które służyły wyłożeniu jedynej słusznej prawdy z...
Tusz_na_papierze

Nie polecam

wymęczyłam ją. w kółko dzieje się to samo. z punktu a do b , z b do c , z c do a. i tak przez całą książkę. głównej bohaterki nie da się nawet tolerować.
140
Lusia5

Nie polecam

Nuda
80
Tynka8

Dobrze spędzony czas

Po przeczytaniu tej książki odkryłam zupełnie nową warstwę twórczości Rebecci Kuang. W Wojnach Makowych Rin popada w szaleństwo, ale tutaj mamy do czynienia wręcz ze studium obsesji, spiralą kłamstw i ogromnym niepokojem, co się stanie, jeśli prawda jednak wyjdzie na jaw. Niestety, w mojej opinii zakończenie nie dorównuje reszcie - gdyby tak było, nie szczędziłabym 5 gwiazdek. Tymczasem miałam wrażenie, że końcówka kompletnie wybija z rytmu, napięcie lekko opada a kulminacyjna akcja wypada dość blado, wręcz banalnie. Trochę tak, jakby tę końcówkę napisała inna osoba ;)
Karaszda

Dobrze spędzony czas

Z tym to mam problem. Powieść mogłaby być postrzegana zarówno jako skrajnie lewicowa jak i skrajnie prawicowa. Z całą twórczością Kuang mam pewne zgrzyty. Jest bardzo zaangażowana w różnorakie tematy, a czytając fantastykę czy cokolwiek innego polityka mnie nie interesuje, chyba że wątki są wplecione umiejętnie, uzasadnione fabularnie a przede wszystkim - subtelne. Z subtelnością Kuang sobie zupełnie nie radzi - do tego stopnia, że Babel zasypała przypisami tłumaczącymi czytelnikowi dlaczego coś jest lub nie jest rasistowskie, na wypadek, gdyby sam nie był w stanie tego rozgryźć. Powieść jest raczej krytyką neonazistowskiej histerii rasowej. Po latach segregacji, hekatombie drugiej wojny i grozie apartheidu do dyskursu publicznego na Zachodzie już nie wracają, ale na dobre wróciły, zagadnienia rasowe. Rasa stała się orężem, cechą dystynktywną decydującą co komu wolno, a co nie. Jesteś biały, nie możesz pisać o innych. Jesteś Azjatą, powinieneś pisać o Azji. Nie jesteś czarnoskóry, ni...
50

Popularność




Jeden

Wieczorem tego dnia, w którym zobaczę śmierć Atheny Liu, oblewamy jej umowę z Netflixem.

Przede wszystkim jednak, żeby cała ta opowieść nabrała sensu, powinniście dowiedzieć się na temat Atheny dwóch rzeczy.

Po pierwsze, dziewczyna zdobywa dosłownie wszystko. Tuż po studiach – na jednej z uczelni, o których słyszał cały świat – podpisuje umowę z renomowanym wydawnictwem, od razu na kilka tytułów. W CV ma pełno prestiżowych stypendiów artystycznych, a lista jej dotychczasowych nominacji do rozmaitych nagród jest dłuższa od listy, z jaką biegam na zakupy. W wieku dwudziestu siedmiu lat Athena ma na koncie trzy powieści, z których każda wzbudziła większy rozgłos od poprzedniej. Podpisanie umowy z Netflixem nie jest dla Atheny żadnym przełomem, nie odmieni diametralnie biegu jej życia. To po prostu kolejny przyjemny dodatek, jeden z długiej serii bonusów zgarnianych na drodze ku statusowi literackiej gwiazdy, po której pędzi z oszałamiającą prędkością od dnia opuszczenia uniwerku.

Po drugie, co może zresztą wynikać z pierwszego, Athena, praktycznie rzecz biorąc, nie ma przyjaciół. Pisarze naszego pokolenia – ludzie młodzi, ambitni, dobiegający trzydziestki – wiodą zazwyczaj stadny tryb życia. Jednoznaczne świadectwa istnienia literackich klik bez trudu można znaleźć w mediach społecznościowych – dobrze rokujący autorzy rozpływają się tam nad roboczymi fragmentami utworów swoich kumpli i psiapsiółek („TY! JESZCZE NIEUKOŃCZONE, A JUŻ GENIALNE!”), pieją z zachwytu, oceniając projekty okładek („NORMALNIE CHYBA PADNĘ Z WRAŻENIA!”), i wrzucają selfiki z rozmaitych literackich zlotów z całego świata. Tymczasem na zdjęciach, które trafiają na Instagrama Atheny, widnieje ona i tylko ona. Nikt inny. Dziewczyna tweetuje regularnie. Licząca dwadzieścia siedem tysięcy osób rzesza obserwujących może poczytać o postępach w jej karierze bądź pośmiać się ze specyficznych dowcipów. Jednak Athena bardzo rzadko oznacza w tych wpisach innych ludzi. Nie wtrąca mimochodem nazwisk celebrytów, nie pisze tekstów na okładki cudzych książek, nie pokazuje się publicznie ze sławami w ostentacyjny, rozpaczliwy sposób, tak przecież typowy dla innych pisarzy u progu kariery. Odkąd ją znam, ani razu nie słyszałam, by wspomniała o jakiejkolwiek innej bliższej przyjaźni.

Dawniej myślałam, że Athena jest po prostu wyniosła. Wiedzie się jej tak absurdalnie, niedorzecznie świetnie, że byłoby w zasadzie zrozumiałe, gdyby nie miała ochoty zadawać się z przeciętnymi śmiertelnikami. Być może gada wyłącznie z posiadaczami vipowskich kont na Twitterze i podobnymi do niej, głośnymi autorami, którzy są w stanie zaspokoić jej wysublimowany gust oryginalnymi uwagami na temat kondycji współczesnych społeczeństw. Być może Athena nie ma czasu kumplować się z proletariuszami.

W ciągu kilku ostatnich lat wypracowałam jednak inną hipotezę. Otóż podejrzewam, że wszyscy inni, podobnie jak ja, uważają ją za osobę nieznośną. Ostatecznie trudno jest przyjaźnić się z kimś, kto przyćmiewa nas pod każdym możliwym względem. Prawdopodobnie nikt nie jest w stanie z Atheną wytrzymać, ponieważ żaden człowiek nie ścierpi bezustannego porównywania się z lepszymi od siebie. A ja trwam przy niej zapewne dlatego, że jestem żałosna.

Tak więc siedzimy w tym hałaśliwym, absurdalnie drogim barze urządzonym na dachu jednego z hoteli w dzielnicy Georgetown tylko we dwie. Athena wlewa w siebie koktajl za koktajlem, jakby czuła się w obowiązku dowieść, że fantastycznie się bawi. A ja piję, by uciszyć tkwiącą we mnie dziwkę, która raz po raz powtarza, że z całego serca życzy Athenie śmierci.

*

Zaprzyjaźniłam się z Atheną właściwie przez przypadek. Na pierwszym roku w Yale ulokowano nas na jednym piętrze akademika, a ponieważ obie chciałyśmy zostać pisarkami, odkąd tylko nauczyłyśmy się samodzielnie myśleć, trafiłyśmy również na te same seminaria z literatury. Jako raczkujące artystki drukowałyśmy opowiadania w tych samych periodykach, a w kilka lat po magisterce obie przeprowadziłyśmy się do Waszyngtonu – Athena otrzymała prestiżowe stypendium badawcze na Uniwersytecie Georgetown, którego kadra, jak głosi plotka, była tak zachwycona wykładem, wygłoszonym gościnnie przez stypendystkę w American University, że w ramach wydziału anglistyki, specjalnie dla niej, utworzono nowy zakład twórczego pisania. Ja tymczasem przeniosłam się do Rosslyn, ponieważ kuzynka matki miała tam mieszkanie, które zgodziła się wynająć po kosztach, pod warunkiem że będę regularnie podlewać kwiaty. Nigdy nie łączyło mnie z Atheną poczucie szczególnego pokrewieństwa dusz, nie przeżyłyśmy też wspólnej, wiążącej na wieki traumy – bywałyśmy po prostu w tych samych miejscach, zajmowałyśmy się tymi samymi rzeczami, więc zaprzyjaźniłyśmy się niejako z wygody.

Niemniej chociaż obie startowałyśmy z jednego punktu – seminarium profesorki Natalii Gaines „Propedeutyka krótkiej formy literackiej” – po studiach nasze kariery potoczyły się skrajnie odmiennymi torami.

Ja pierwszą powieść napisałam w nagłym przypływie inspiracji, który dopadł mnie w czasie nudnego jak flaki z olejem roku, spędzonego na pracy dla organizacji Teach for America. Dzień w dzień po powrocie z roboty siadałam na tyłku i mozolnie układałam konspekt powieści, jaką chciałam napisać od dziecka – bogatej w szczegóły, subtelnie magicznej historii o dojrzewaniu, śmierci, żałobie i siostrzanej więzi – zatytułowanej „Ponad jaworem”. Rękopis odrzuciło niemal pięćdziesiąt rozmaitych agencji literackich, aż wreszcie książką zainteresowała się niewielka oficyna o nazwie Evermore, która ogłosiła akurat otwarty konkurs młodych talentów. Zaoferowane przez nich pieniądze wydały mi się kwotą wręcz niebotyczną – zainkasowałam dziesięć tysięcy dolarów zaliczki, a w razie odpowiedniej skali zainteresowania tytułem mogłam dodatkowo liczyć na tantiemy. Jednak wówczas nie miałam pojęcia, że Athena za swój debiut wydany przez Penguin Random House skasowała sumę sześciocyfrową.

Evermore zamknęło działalność na trzy miesiące przed planowanym terminem wysłania książki do druku. Prawa autorskie wróciły do mnie. Cudownym zrządzeniem losu moja agencja – nawiązałam z nią współpracę już po otrzymaniu propozycji z Evermore – zdołała sprzedać powieść jednemu z wydawnictw Wielkiej Piątki za zaliczkę w wysokości dwudziestu tysięcy, co w żargonie branżowego serwisu Publishers Marketplace określane jest mianem „niezłego interesu”. Wszystko wskazywało na to, że wreszcie osiągnęłam sukces przez wielkie S, że lada moment spełnią się moje marzenia o sławie i powodzeniu. Wtem, jeszcze przed premierą, ograniczono nakład z dziesięciu do pięciu tysięcy, moje tournée, które początkowo miało objąć sześć dużych miast, zmieniło się w trzy spotkania autorskie w Waszyngtonie i okolicach, a obiecywane pochwały z ust znanych autorów nie padły. Dodruku nie było. Sprzedałam w sumie dwa, może trzy tysiące egzemplarzy. Mojego redaktora prowadzącego wylano przy okazji jednej z czystek, jakie wydawnictwa przeprowadzają za każdym razem, kiedy gospodarka łapie zadyszkę. W efekcie trafiłam do faceta imieniem Garrett, który wykazywał tak niewielkie zainteresowanie moim losem, że często zastanawiałam się, czy w ogóle o mnie pamięta.

E tam. To przecież normalka – zapewniali wszyscy dokoła. Debiuty zawsze są do dupy, tak już jest. Tak właśnie działa ta branża. W Nowym Jorku panuje bezustanny chaos, redaktorzy i ludzie od reklamy są przepracowani, zarabiają psie pieniądze, więc nic dziwnego, że ciągle się coś pieprzy. A inni wcale nie mają lepiej. Wszyscy pisarze darzą swoich wydawców szczerą nienawiścią. W tym światku nie ma Kopciuszków – jest za to ciężka harówka, upór i nieustanne dążenie, by stać się Kimś.

Tylko dlaczego w takim razie niektórzy osiągają status gwiazdy już za pierwszym podejściem? Pół roku przed premierą debiutanckiej powieści Atheny w znanym i czytanym przez wszystkich świętych czasopiśmie branżowym ukazał się traktujący o niej, okraszony seksownymi fotkami artykuł, zatytułowany „Najnowsze, cudowne dziecko pióra tłumaczy nam świat widziany oczyma Amerykanki o azjatyckich korzeniach”. Sprzedała prawa do trzydziestu różnych wersji obcojęzycznych. Na temat jej fenomenalnego stylu wygłaszali peany recenzenci z pism tak prestiżowych jak „New Yorker” i „New York Times”, a książka przez wiele tygodni okupowała czołowe miejsca na wszystkich możliwych listach bestsellerów. Od razu było wiadomo, że w przyszłym roku spadnie na nią deszcz zaszczytów. Debiut Atheny – „Głos i echo”, opowiadający o Amerykance z chińskim rodowodem, zdolnej wywoływać duchy zmarłych kobiet ze swojej rodziny – okazał się jedną z tych wyjątkowych powieści, którym udaje się znaleźć równowagę pomiędzy pisarstwem myślącym a literaturą czysto komercyjną. Posypały się więc nominacje. Booker, Nebula, Hugo i World Fantasy. Dwie z nich przerodziły się w nagrody. A działo się to przed zaledwie trzema laty. Od tamtej pory wydała dwie kolejne książki, a krytycy zgodnie powtarzają, że z czasem staje się tylko lepsza.

Nikt nie twierdzi, że Athenie brakuje talentu. Jest wręcz kurewsko dobrą pisarką – czytałam wszystko, co napisała, a nie jestem aż tak zawistna, by nie dostrzec wartości w dobrym tekście. Rzecz w tym, że w oczywisty sposób supermocą tej dziewczyny nie jest wcale pisanie. Ona sama jest swoją supermocą. Mówiąc najprościej jak się da, Athena Liu jest zajebista. Nawet jej nazwisko – Athena Ling En Liu – brzmi zajebiście. Dobra robota, państwo Liu, dokonaliście idealnej syntezy egzotyki z klasyką. Urodzona w Hongkongu, wychowana pomiędzy Sydney i Nowym Jorkiem, wykształcona w ekskluzywnych brytyjskich szkołach prywatnych, z których wyniosła niełatwy do określenia akcent wyższych sfer; wysoka i chuda jak patyk, pełna gracji właściwej wszystkim byłym baletnicom, blada niczym porcelanowa laleczka i obdarzona ogromnymi, ocienionymi długimi rzęsami, orzechowymi oczyma, które sprawiają, że wygląda jak chińska Anne Hathaway. (Nie, to wcale nie jest z mojej strony rasistowskie stwierdzenie – Athena sama pewnego razu wrzuciła na Insta selfie z „Annie”. Czerwony dywan, jakaś ważna impreza, te sprawy. Czworo wielkich, sarnich oczu wpatrywało się w obiektyw jedno obok drugiego, a pod zdjęciem widniał króciutki komentarz: „Bliźniaczki!”).

Laska jest niesamowita. Dosłownie nie z tej ziemi.

Tak więc to naturalne, że Athenę spotyka wszystko, co dobre. Tak właśnie działa nasza branża. Wydawniczy światek wybiera sobie zwycięzcę – osobę odpowiednio atrakcyjną, fajną, młodą i, no tak, wszyscy o tym myślimy, więc mogę to równie dobrze powiedzieć głośno, o stosownie „różnorodnym” pochodzeniu – po czym wspiera ją kasą i wszystkimi innymi dostępnymi sobie środkami. Kurewsko to arbitralne. A może nie arbitralne, ale zależne od czynników, które mają dosłownie zero wspólnego z siłą pióra danej osoby. Athena – piękna, wykształcona w Yale, obyta w świecie, niejednoznaczna seksualnie, kolorowa kobieta – została wybranką systemu. Ja tymczasem jestem zwyczajną June Hayward, przeciętną brązowooką szatynką z Filadelfii, i bez względu na to, jak zawzięcie będę pracować i jak wspaniale pisać, nigdy nie stanę się Atheną Liu.

Przypuszczałam, że na tym etapie kariery wystrzeli już daleko poza moją orbitę towarzyską. Wciąż jednak przysyła sympatycznie brzmiące wiadomości: „Jak ci się dzisiaj pisze? Wyrobiłaś normę? Trzymam kciuki za termin!”, oraz zaproszenia: a to drinki, bo w El Centro mają akurat happy hour, a to brunch w Zaytinyi, a to poetycki slam na U Street. Łączy nas ten płytki rodzaj przyjaźni, który pozwala dwojgu ludziom spędzać ze sobą masę czasu, a jednocześnie wcale drugiej osoby nie poznać. Wciąż na przykład nie wiem, czy Athena ma rodzeństwo. Ona z kolei nigdy nie pyta o moich chłopaków. Jednak nadal wyskakujemy razem na miasto, ponieważ tak nam wygodnie, bo obie mieszkamy w Waszyngtonie i dlatego jeszcze, że im człowiek starszy, tym trudniej nawiązuje się nowe znajomości.

Szczerze? Nie mam pojęcia, dlaczego Athena mnie lubi. Kiedy się spotykamy, zawsze rzuca mi się na szyję. Moje wpisy w mediach społecznościowych lajkuje parę razy w tygodniu. Przynajmniej co drugi miesiąc wychodzimy na drinki, przy czym zazwyczaj to ona zaprasza. Zupełnie nie wiem, co takiego mam jej do zaoferowania – nie dysponuję wpływami, popularnością ani kontaktami, które mogłyby wynagrodzić czas spędzany w moim towarzystwie.

W głębi ducha od dawna podejrzewam, że Athena lubi się ze mną zadawać właśnie dlatego, że nie jestem jej w stanie zagrozić. Rozumiem jej świat, ale nie mogę z nią konkurować, a jej osiągnięcia przerastają moje tak dalece, że może opowiadać mi o swoich sukcesach bez skrępowania. Chyba wszyscy chcielibyśmy mieć przyjaciela, który nigdy nie kwestionuje naszej wyższości, gdyż zdaje sobie sprawę, że to nie do wygrania? Chyba każdy chce mieć kogoś, kogo może traktować jak worek treningowy?

*

– Na pewno aż tak źle nie jest – zauważa Athena. – Jestem przekonana, że po prostu przesuną ci edycję z miękką okładką o kilka miesięcy.

– Nie, to nie jest opóźnienie – odpowiadam. – Skasowali cały projekt. Brett powiedział, że... nie widzą dla tej książki miejsca w planie wydawniczym.

– Oj tam, nie przejmuj się. – Klepie mnie po ramieniu. – Przecież i tak tantiemy za twarde okładki są wyższe! Wiesz, jak to mówią, szklanka do połowy pełna i w ogóle, nie?

Myślisz, że ja w ogóle dostaję tantiemy? Śmiałe założenie – oczywiście nie mówię tego na głos. Kiedy zwraca się Athenie uwagę na niezbyt taktowne zachowanie, reaguje zawsze przesadnie wylewnymi, niemal rzewnymi przeprosinami, a to naprawdę trudne do zniesienia. Znacznie łatwiej jest po prostu zacisnąć zęby.

Siedzimy w barze na dachu hotelu Graham, na małej dwuosobowej kanapie, z której widać zachód słońca. Athena żłopie swój drugi whisky sour, ja jestem przy trzeciej lampce pinot noir. Rozmowa schodzi na wyświechtany temat moich bojów z wydawnictwem, czego głęboko żałuję, ponieważ każda uwaga Atheny, która w zamyśle autorki ma mnie pocieszyć bądź podsunąć mi jakiś świetny pomysł, niezmiennie okazuje się kolejną szpilą.

– Nie chcę Garretta wkurzyć – tłumaczę. – A tak po prawdzie to myślę, że on tylko czeka, żebym zerwała z tego powodu umowę. Wtedy mogliby spokojnie się mnie pozbyć.

– Bzdura, nie umniejszaj sobie – rzuca Athena. – Przecież kupił twój debiut, nie?

– To nie był on – mówię.

Muszę jej o tym przypominać dosłownie za każdym razem. W odniesieniu do moich problemów Athena dysponuje pamięcią złotej rybki. By jakakolwiek informacja zagrzała u niej miejsce na dłużej, należy ją powtórzyć dwa albo i trzy razy.

– Tamtego redaktora wylali, a Garrett przejął mnie w spadku. Przy każdej rozmowie czuję, że koleś po prostu się zmusza.

– No to walić go! – stwierdza radośnie Athena. – Jeszcze kolejkę?

Alkohol jest w tym lokalu niesamowicie drogi, ale nie widzę problemu, ponieważ to ona stawia. Athena zawsze stawia, przestałam już nawet proponować. Odnoszę nieodparte wrażenie, że ona nigdy nie przyswoiła sobie znaczenia pojęć „drogo” i „tanio”. Zaraz po Yale otrzymała porządną posadę naukową, a chwilę potem miała już na koncie setki tysięcy dolarów. Pewnego razu, kiedy powiedziałam jej, że nowojorskie wydawnictwa płacą początkującym pracownikom tylko około trzydziestu pięciu tysięcy rocznie, zrobiła wielkie oczy i spytała: „To dużo czy mało?”.

– Kusi mnie malbec – przyznaję. Za kieliszek tego wina trzeba tu zapłacić dziewiętnaście dolców.

– Mówisz i masz, kochana. – Athena wstaje i podchodzi wdzięcznym krokiem do baru. Barman mówi jej coś z uśmiechem, na co ona wydaje okrzyk zaskoczenia i podrywa dłonie do ust, jakby była jakąś Shirley Temple. Wygląda na to, że jeden z siedzących tam mężczyzn postawił jej szampana.

– Tak, rzeczywiście świętujemy. – Uroczy, pełen zachwytu śmiech Atheny wzbija się ponad dźwięki muzyki. – A czy mogłabym zamówić też dla przyjaciółki? Sama zapłacę?

Mnie nikt tutaj szampana nie stawia. Cóż, normalka. Dokąd się nie wybierzemy, Athena natychmiast staje się główną atrakcją wieczoru – jeśli akurat nie interesują się nią spragnieni selfie lub autografu czytelnicy, to robią to zafascynowani jej powalającą urodą faceci i kobiety. Ja jestem niewidzialna.

– No to co? – Athena wraca na kanapę i podaje mi kieliszek. – Opowiedzieć ci o spotkaniu w Netflixie? Mój Boże, Junie, było niesamowicie. Poznałam producenta „Króla tygrysów”, czaisz?! „Króla tygrysów”!

Ciesz się jej radością, napominam się w duchu. Świętuj razem z nią, niech ten wieczór będzie jej wieczorem.

Przyjęło się opisywać zazdrość jako emocję ostrą i jadowitą. Coś bezpodstawnego, zjadliwego, podłego. Dochodzę jednak do wniosku, że z punktu widzenia pisarza zazdrość znacznie bardziej przypomina strach. Zazdrość to gwałtowny skok pulsu, którego doznaję, gdy na Twitterze pojawia się wiadomość o kolejnym sukcesie Atheny – o jeszcze jednej podpisanej umowie, o nominacji do następnej nagrody, o specjalnym wydaniu jednej z jej książek, tłumaczeniach na nowe języki. Zazdrość to przymus nieustannego porównywania się z nią, z czego zawsze wychodzę pokonana. To panika, jaką budzi we mnie myśl, że nie piszę dostatecznie dobrze, że piszę zbyt wolno, że jestem – i zawsze będę – po prostu kiepska. Zazdrość sprawia, że wystarczy, bym usłyszała, że Athena podpisała sześciocyfrową umowę z Netflixem, a z pewnością przez kilka najbliższych dni nie będę w stanie skupić się na pracy i poświęcę cały ten czas na nurzanie się we wstydzie i pogardzie do siebie samej.

Wszyscy znani mi autorzy mają w swoim życiu taką osobę. Książki pisze się w samotności. Pisząc, nie ma się gwarancji, że powstający tekst ma jakąkolwiek wartość, i wystarczy cień sugestii, że w literackim wyścigu szczurów zaczyna się odstawać od peletonu, by człowiek runął prosto w otchłań rozpaczy. „Najważniejsze dla ciebie powinno być to, co właśnie tworzysz” – podpowiadają mi wszyscy. Ale to naprawdę niełatwe, kiedy to, co tworzą inni, widać na witrynie każdej mijanej księgarni.

Aczkolwiek, przyznaję, czuję też tę podłą odmianę zawiści. Pojawia się, kiedy obserwuję Athenę opowiadającą o uwielbieniu, jakim darzy niejaką Marlenę Ng, swoją redaktorkę, wpływową w branży postać, która „wyłowiła Athenę z niebytu” i która „po prostu naprawdę rozumie, co Athena próbuje osiągnąć warsztatowo”. Wpatruję się w orzechowe oczy Atheny, oprawione tymi absurdalnie długimi rzęsami, przez które dziewczyna wygląda jak leśne zwierzątko z kreskówki Disneya. Jak to jest być tobą? – zastanawiam się. Jak to jest być tak niesamowicie doskonałą i mieć wszystko, co na tym świecie dobre? Może to wpływ drinków bądź jakaś sztuczka mojej hiperaktywnej, literackiej wyobraźni, ale czuję, jak w trzewiach rodzi mi się specyficzne gorąco, osobliwa pokusa, by wsadzić łapy między te pociągnięte truskawkową czerwienią wargi i rozerwać jej twarz, obrać jej ciało, jakby była pomarańczą, i nałożyć jej skórę na siebie.

– Wiesz, ona normalnie mnie wyczuwa, zupełnie jakby kochała się z moimi słowami. To taki trochę, wiesz, seks między umysłami – chichoce Athena, czarownie marszcząc nosek. Korci mnie, żeby dziabnąć go palcem. – Myślałaś kiedyś o procesie redakcji tekstu jako o seksie z redaktorem? Jakbyście tworzyli wspaniałego, literackiego dzidziusia?

Dociera do mnie, że Athena jest pijana. Dwa i pół drinka, a już się nawaliła. Po raz kolejny zdążyła też zapomnieć, że ja, w przeciwieństwie do niej, swojego redaktora nie cierpię.

Athena ma słabą głowę. Dowiedziałam się tego już na początku pierwszego roku studiów, na jakiejś studenckiej domówce w East Rock, kiedy trzymałam jej włosy, gdy rzygała do kibla. Ma przy tym wyszukany gust: uwielbia popisywać się rozległą wiedzą na temat szkockiej whisky, ale wystarczy, że umoczy usta, a już ma mocno zarumienione policzki i plącze się jej język. Athena lubi się nawalić, a nawalona Athena ma skłonność do dramatyzowania i nadmiernej autokreacji.

Po raz pierwszy odnotowałam ten fakt, kiedy pojechałyśmy do San Diego na Comic-Con. Siedziałyśmy w grupie nowych znajomych przy wielkim stole w hotelowym barze, a ona, cała czerwona na twarzy, zaśmiewała się do rozpuku, podczas gdy siedzący obok kolesie – o jednym z nich niedługo potem przeczytałam na Twitterze, że był wielokrotnie oskarżany o wykorzystywanie seksualne – gapili się zawzięcie na jej biust.

– Mój Boże – powtarzała raz po raz – nie jestem na to gotowa. To wszystko bardzo źle się skończy. Nie jestem gotowa. Myślicie, że ludzie mnie nienawidzą? Że wszyscy w cichości ducha mają mnie dosyć, tylko nikt nie chce mi o tym powiedzieć? Wy byście mi powiedzieli, gdybyście mnie nie lubili, prawda?

– Ależ skąd! Wykluczone! – zapewniali faceci, gładząc jej dłonie. – Przecież ciebie nie da się nie lubić.

Dawniej myślałam, że Athena w ten sposób walczy po prostu o uwagę, lecz kiedy jesteśmy same, robi dokładnie to samo. Staje się taka delikatna, bezbronna. Zachowuje się tak, jakby miała zaraz zalać się łzami lub jakby mężnie dzieliła się ze mną tajemnicami, których nikomu dotąd nie wyjawiała. Trudno się na to patrzy. Jest w tej pozie coś rozpaczliwego i sama nie wiem, co przeraża mnie bardziej – fakt, że Athena potrafi się posunąć do tak skrajnej manipulacji, czy ewentualność, że wszystko, co w takich chwilach mówi, może być prawdą.

Mimo dudniącej muzyki i wyraźnie odczuwalnych w ciele wibracji basu bar wydaje się martwy – w sumie nic dziwnego, środowa noc. W pewnym momencie jakichś dwóch typów stara się wymienić z Atheną numerami telefonów, lecz ona prędko spławia ich machnięciem. Jesteśmy tu jedynymi kobietami. Atmosfera na hotelowym dachu staje się mocno klaustrofobiczna, co zaczyna napawać nas strachem, więc dopijamy drinki i wychodzimy. Z niejaką ulgą myślę sobie, że wieczór dobiega końca – lecz zaraz potem Athena zaprasza mnie do siebie. To przecież bardzo niedaleko, Lyftem dosłownie kawałeczek, tuż przy Dupont Circle.

– No weź – nalega. – Mam w domu taką niesamowitą whisky. Trzymałam tę butelkę z myślą o takiej właśnie chwili. Po prostu musisz spróbować.

Padam ze zmęczenia na twarz i niespecjalnie się bawię – po pijaku zazdrość uwiera bardziej niż zwykle – lecz jestem ciekawa jej mieszkania, więc odpowiadam, że chętnie.

Mieszkanie jest naprawdę zajebiste. Wiedziałam, że Athena ma pieniędzy jak lodu – ostatecznie tantiemy za bestsellerowe książki to nie przelewki – ale nie miałam pojęcia, jak bardzo jest bogata. Uświadamiam to sobie dopiero, kiedy przekraczamy próg jej znajdującego się na ósmym piętrze gniazdka, którego nie musi z nikim dzielić. W jednym pokoju zrobiła sypialnię, w drugim gabinet do pisania. Wysokie sufity, błyszczący parkiet z prawdziwego drewna, okna na całą ścianę i narożny balkon. Całość urządzona jest w tym wszechobecnym, znanym z Instagrama stylu – minimalizm, ale z tych droższych: smukłe, drewniane meble, proste, lecz świetnie zaprojektowane regały na książki i gładkie, jednobarwne dywany. Nawet rośliny sprawiają wrażenie kosztownych. W cieniu kalatei pomrukuje nawilżacz powietrza.

– No to czego się napijesz? Whisky czy coś lżejszego? – Athena wskazuje chłodziarkę z winem. Ja pierdzielę, ma własną chłodziarkę! – Riesling? Ach, mam też to przecudowne sauvignon blanc, ale może wolisz zostać przy czerwonym...

– Whisky – rzucam, ponieważ mam już niezbitą pewność, że jedyną metodą na przetrwanie reszty nocy jest jak najszybciej się zalać.

– Czystą, z lodem czy old fashioned?

– Hm, tak jak ty. – Nie mam pojęcia, jak się pije whisky.

– W takim razie robimy old fashioned. – Athena pędzi do kuchni.

Po chwili dolatuje mnie odgłos otwierania i zamykania szafek, brzęk naczyń. Kto by pomyślał, że z tym old fashioned będzie tyle zachodu?

– Mam wyborną, osiemnastoletnią whistlepig. Niesamowicie gładki smak. Połączenie toffi i pieprzu, zresztą zaraz sama się przekonasz.

– Jasne – wołam. – Nieźle się zapowiada.

Przygotowania trochę się przeciągają, a mnie bardzo chce się siku. Zaczynam więc krążyć po pokoju w poszukiwaniu drogi do toalety. Zastanawiam się, co takiego w niej zastanę. Może luksusowy dyfuzor zapachowy? Może koszyk z nefrytowymi jajeczkami waginalnymi?

Moją uwagę zwracają szeroko otwarte drzwi gabinetu. Cudowne miejsce. Nie potrafię się powstrzymać i zaglądam do środka. Rozpoznaję wnętrze z instagramowych fotek – Athena nazywa ten pokój „pałacem kreatywności”. Okno przesłaniają koronkowe firanki w wiktoriańskim stylu, a poniżej stoi wielkie, mahoniowe biurko na giętych nogach. Blat okupuje jej ukochana, czarna maszyna do pisania. Bo tak. Athena pisze na maszynie. Nie uznaje Worda, Google Docs ani Scrivenera: spisywane w notatnikach Moleskine’a pomysły stają się planami rozrysowanymi na żółtych karteczkach, a następnie za pomocą klawiatury Remingtona przeradzają się w pełnoprawne rękopisy. Ten system pracy zmusza ją do pełnej koncentracji na każdym zdaniu, tak przynajmniej twierdzi sama Athena. (Opowiadała o tym w tak licznych wywiadach, że nauczyłam się tego zdania na pamięć). Gdyby pisała inaczej, skupiałaby się na całych akapitach, tracąc z oczu drzewa na rzecz lasu.

Bądźmy poważni. Kto tak mówi? Kto w ogóle tak myśli?

Na rynku dostępne są różne modele brzydkich i nierozumnie drogich elektronicznych maszyn do pisania, znakomitych narzędzi dla pisarzy, którzy rozpraszają się na rzecz Twittera już po skleceniu kilku zdań. Jednak takich urządzeń Athena nie trawi; ona korzysta z zabytkowej, staromodnej maszyny do pisania. Niezgrabnego ustrojstwa, do którego musi kupować specjalne, nasączane tuszem taśmy i gruby, odpowiednio wytrzymały papier.

– Ja po prostu nie umiem pisać na ekranie – wyznała mi kiedyś. – Muszę widzieć tekst na kartce. Myślę, że ma to jakiś związek z konkretnością utrwalonego na papierze słowa. Widok słów na kartce w pewnym sensie dodaje mi otuchy. Sprawiają wrażenie trwałych, jakby wszystko, co w ten sposób napiszę, miało swoistą wagę. Poza tym, pisząc na maszynie, czuję się zakorzeniona; maszyna pozwala mi zachować dyscyplinę myśli i zmusza do precyzji.

Wchodzę do gabinetu głębiej, ponieważ jestem akurat na tyle pijana, by nie pamiętać, że to niegrzecznie. W maszynie zauważam kartkę, na której widnieje jedno jedyne słowo: KONIEC. Obok na blacie wznosi się wysoki prawie na stopę plik papieru.

– Ach tak. – Athena materializuje się obok mnie, w rękach trzyma szklaneczki. – Pierwsza wojna światowa. Nareszcie udało mi się to zamknąć.

Athena słynie z niechęci do opowiadania o nieukończonych projektach. Nikomu nie rozdaje rękopisów do przejrzenia. Nie wspomina o nich w wywiadach, nie dzieli się w mediach społecznościowych co bardziej błyskotliwymi fragmentami. Do momentu zakończenia pracy nawet jej agenci i redaktorzy znają jedynie szkice.

– Książka musi dojrzeć we mnie jak dziecko w brzuchu ciężarnej kobiety – tłumaczyła mi kiedyś. – Gdybym pokazała ją światu, zanim się w pełni uformuje, po prostu bym ją zabiła.

(Swoją drogą niesamowite, że nikt jeszcze nie skrytykował tej makabrycznej metafory, ale zapewne wszystko jest fajne, o ile powie to Athena). W ciągu ostatnich dwóch lat ujawniła jedynie, że jej najnowszy projekt ma związek z historią wojskowości w dwudziestym wieku i że jest to dla niej „wielkie wyzwanie jako dla artystki”.

– Kurde! Gratulacje! – rzucam.

– Ostatnią stronę napisałam dzisiaj rano – świergoce. – Jeszcze nikt tego nie czytał.

– Nawet twój agent?

– Jared? – prycha Athena. – Jared jest mi potrzebny do papierologii i podpisywania czeków.

– Strasznie to długie. – Podchodzę do biurka, sięgam po pierwszą stronę, lecz natychmiast cofam dłoń. Głupia, nie mogę po pijaku wszystkiego dotykać. Athena jednak, zamiast warknąć, kiwa po prostu głową.

– Co myślisz?

– Chcesz, żebym przeczytała?

– No, może nie od razu całość – odpowiada ze śmiechem. – To naprawdę straszna masa tekstu. Chodzi o to... Naprawdę bardzo się cieszę, że to skończyłam. Czy ten stos papieru nie wygląda przepięknie? Jest taki ciężki... Ma się wrażenie, że... coś znaczy.

Bełkoce. Jest tak samo nawalona jak ja, ale świetnie rozumiem, co ma na myśli. Ta książka jest wielka w kilku tego słowa znaczeniach. Mam przed sobą jedną z książek, które są w stanie coś zmienić.

– Mogę...? – pytam, gdy moje palce zawisają nad rękopisem.

– Jasne, pewnie... – Athena energicznie kiwa głową. – Muszę się powoli przyzwyczajać do myśli, że ludzie będą to czytać. Muszę wreszcie urodzić.

Znowu ta dziwaczna, nieustępliwa metafora. Zdaję sobie sprawę, że lektura nawet krótkiego fragmentu dodatkowo podsyci moją zawiść, ale nie umiem się powstrzymać. Zgarniam ze stosu pierwszych dziesięć, może piętnaście kartek i zaczynam przeglądać.

Mój Boże, dobre to.

Czytanie po kieliszku nie wychodzi mi najlepiej, a oczy samowolnie, zbyt szybko przeskakują na koniec każdego akapitu, lecz nawet po chwili pobieżnego, niechlujnego wertowania mogę stwierdzić, że ta książka będzie olśniewać. Język Atheny jest zwięzły, pewny siebie. Nie znajduję ani jednej z młodzieńczych niedoskonałości, jakie pamiętam z debiutu. Jej głos dojrzał, wyostrzył się. Opisy, każde zdanie – wszystko tu po prostu śpiewa. Tekst jest prawdopodobnie lepszy niż cokolwiek, co zdołam napisać w obecnym wcieleniu.

– Podoba ci się? – pyta Athena.

Denerwuje się. Oczy ma rozszerzone, niemal wylęknione. Obserwuje moje reakcje, bawiąc się naszyjnikiem. Jak często odstawia tę szopkę? Jak usilnie inni ludzie obsypują ją w takich momentach komplementami?

To małostkowe, lecz nie chcę brać w tym udziału. Jej gierki działają na zachwyconych krytyków i fanów, nie na mnie.

– Nie wiem w sumie – odpowiadam oschle. – Po pijaku trudno mi się czyta.

Athena robi przygnębioną minę, lecz trwa to jedynie chwilę. Niemal natychmiast przywołuje na usta sztuczny uśmiech.

– No tak, jasne. Głupio pytam. Oczywiście, że nie chcesz... – milknie, spogląda na swoją szklaneczkę, na mnie i na salon. – To może po prostu... posiedzimy?

Tak więc po prostu sobie siedzimy. Ja i Athena Liu.

Okazuje się, że pijana jest wstrząsająco banalna. Nie przepytuje mnie ze znajomości dzieł Heideggera, Arendt ani żadnych innych filozofów, których nazwiska z wielkim upodobaniem przemyca w wywiadach. Nie opowiada, jak fantastycznie bawiła się jako gościnna modelka Prady (naturalnie doszło do tego zupełnym przypadkiem; bawiła akurat w Paryżu, a reżyser pokazu po prostu zauważył ją w kawiarnianym ogródku i zaprosił do udziału). Rechocemy, plotkując o celebrytach. Obie wyznajemy, że uroda tego modnego ostatnio geja o szczenięcym spojrzeniu nie działa na nas zupełnie, za to Cate Blanchett mogłaby nas mieć w dowolnym momencie dnia i nocy. Athena komplementuje mój styl. Pyta, gdzie kupiłam buty, broszkę, kolczyki. Zachwyca się moim talentem do wynajdowania ciuchów i ładnych pierdółek w lumpeksach i na wyprzedażach. „Bo ja nadal połowę rzeczy kupuję w Talbotsie. Stare babsko jestem i tyle”. Rozśmieszam ją opowieściami o swoich uczniach, korowodzie pryszczatych dzieciaków o otępiałych twarzach, którzy dzięki kontaktom rodziców bez problemu dostaliby się na najlepsze uniwerki, gdyby tylko zdołali zyskać dwieście punktów więcej na egzaminie. O tym, że wszystkie ich – pisane naturalnie za kasę przez kogoś innego – eseje opowiadają o wielkich osobistych tragediach, choć jasne jest, że autorzy w życiu nie zaznali najmniejszej przykrości. Przerzucamy się wspomnieniami z nieudanych randek, gadamy o wspólnych znajomych ze studiów i o tym, że jakimś cudem zaliczyłyśmy dwóch tych samych kolesi z Princeton.

Kończymy rozwalone na kanapie, śmiejąc się do bólu. Nie miałam pojęcia, że z Atheną można się tak świetnie bawić. I nigdy dotąd nie byłam przy niej do tego stopnia sobą. Znamy się dziewięć lat z okładem, lecz zawsze w jej towarzystwie mocno się pilnuję – częściowo z powodu strachu przed tym, że ostatecznie zrozumie, iż nie jestem nawet w połowie tak genialna i interesująca, jak się wydaje, a po części z powodu tego, co wydarzyło się na pierwszym roku.

Dzisiaj jednak, po raz pierwszy od bardzo dawna, nie mam wrażenia, że muszę każdą wypowiedź przepuszczać przez specjalny filtr. I nie próbuję na siłę robić wrażenia na wielkiej Athenie Liu. Po prostu siedzę sobie u Atheny.

– Powinnyśmy to robić zdecydowanie częściej – powtarza raz za razem. – Junie, serio, dlaczego nigdy tego nie robiłyśmy?

– Nie wiem – odpowiadam, po czym podejmuję próbę wygłoszenia głębokiej refleksji. – Może dlatego, że boimy się tego, jak bardzo się lubimy?

Głupie to i nieprawdziwe nawet w przybliżeniu, ale o dziwo, wprawia ją w zachwyt.

– Tak. Może właśnie dlatego – mówi. – Może. Och, Junie. Życie jest takie krótkie. Po co stawiamy te wszystkie mury?

Oczy Atheny błyszczą. Usta ma wilgotne. Siedzimy na jej futonie, tak blisko siebie, iż niemal stykamy się kolanami. Przez moment wydaje mi się, że zaraz nachyli się i mnie pocałuje – ależ byłaby to fabuła, jaki zwrot akcji, przemyka mi przez myśl – lecz ona nagle podskakuje i piszczy. Dociera do mnie, że zbyt mocno przechyliłam szklaneczkę i rozlałam whisky na podłogę. Dzięki Bogu pociekło na parkiet, bo gdybym zniszczyła jeden z drogich dywanów, rzuciłabym się natychmiast z balkonu. Athena śmieje się i biegnie do kuchni po serwetkę. Uspokajam się kolejnym łykiem alkoholu i zastanawiam, dlaczego tak mocno wali mi serce.

A potem nagle wybija północ i smażymy naleśniki – wszystko robimy same, zero gotowych miksów, nic z tych rzeczy – które wzbogacamy ekstraktem z pandanu, sprawiającym, że ciasto nabiera odcienia żarówiastej zieleni. Athena Liu nie smaży zwyczajnych naleśników.

– Pandan smakuje jak wanilia, tylko jeszcze lepiej – objaśnia. – Daje taki ziołowy aromat, jakbyś oddychała zapachem lasu. W sumie trudno mi uwierzyć, że biali nie odkryli jeszcze pandanu – dodaje, zsuwając naleśniki z patelni na mój talerz.

Placki są przypalone i nierówne, ale pachną niewiarygodnie, a do mnie dociera właśnie, że umieram z głodu. Pierwszy naleśnik wpycham sobie do ust rękoma, praktycznie w całości. Kiedy podnoszę wzrok, zauważam, że Athena bacznie mi się przygląda. Przerażona, że ją obrzydziłam, pospiesznie wycieram palce, lecz ona parska po prostu śmiechem i proponuje zawody. Moment później stoper odlicza już czas, a my na wyścigi wcinamy półpłynne, niedosmażone naleśniki, popijając kawały ciasta wielkimi łykami mleka.

– Siedem – sapię w przerwie dla nabrania powietrza. – Siedem, a ty...

Athena jednak nie patrzy w tej chwili na mnie. Bardzo intensywnie mruga, marszczy czoło. Podrywa rękę do gardła. Drugą dłonią gwałtownie trzepie mnie po ramieniu. Rozchyla usta, z których dobywa się stłumiony, obleśny charkot.

Dławi się.

Heimlich! Chwyt Heimlicha! Przecież wiem, jak to się robi. To znaczy chyba wiem? Nie myślałam o tym przynajmniej od podstawówki. Niemniej ustawiam się za Atheną, obejmuję ją w pasie i pociągam rękoma ku sobie, z całej siły uciskając brzuch, co powinno przemieścić kęs naleśnika. Kurza dupa, ależ ona jest chuda! Athena jednak nadal potrząsa głową i klepie mnie po ramieniu. Nie pomogło. Szarpię jeszcze raz. I znowu. Nie działa. Przychodzi mi na myśl, by wyciągnąć komórkę i wygooglować „Heimlich”, może nawet obejrzeć jakiś tutorial na YouTubie. Ale to zajęłoby wieki, nie ma czasu.

Athena słania się, obija o kuchenne blaty. Twarz jej zsiniała.

Przypominam sobie, że kilka lat temu czytałam artykuł o jakiejś studentce, która w czasie identycznych zawodów zadławiła się naleśnikiem na śmierć. Pamiętam, że siedziałam na kibelku i ogarnięta niezdrową fascynacją chłonęłam szczegóły. Tak nagła, absurdalna i koszmarna śmierć. „Naleśniki zmieniły się w gardle denatki praktycznie w kawał cementu” – relacjonował ratownik medyczny. Kawał cementu.

Athena szarpie mnie za ramię, wskazuje palcem telefon. „Pomocy” – mówi, bezgłośnie poruszając wargami. „Pomocy, pomocy”.

Okropnie trzęsą mi się palce. Odblokowuję komórkę dopiero przy trzeciej próbie. Wreszcie wybieram 911. Głos w słuchawce pyta, o co chodzi.

– Jestem z przyjaciółką – dukam. – Dławi się. Próbowałam już Heimlicha, ale nic z tego...

Athena tymczasem zawisa brzuchem na oparciu krzesła i zgięta wpół zaczyna się szamotać, próbuje własnej wersji Heimlicha. Jej podrygi z każdą chwilą stają się bardziej paniczne. Wygląda, jakby ruchała to krzesło, myślę jak skończona kretynka. To jednak również nic nie daje; nie wykrztusiła ani kawałka ciasta.

– Proszę o adres.

Kurwa mać! Nie znam adresu!

– Nie wiem, to mieszkanie przyjaciółki. – Próbuję się zastanowić. – Hm... Naprzeciwko takiej knajpki z tacosami... Jest tu też księgarnia. Nie wiem dokładnie...

– Może pani podać jakieś konkrety?

– Dupont! Dupont Circle... Tak... Przecznicę od stacji metra. Budynek z takimi ładnymi obrotowymi drzwiami...

– Czy to blok mieszkalny?

– Tak...

– Independent? Madison?

– Tak! Madison! Dokładnie!

– Numer mieszkania?

Nie wiem. Spoglądam na Athenę, lecz ona leży skulona na podłodze i cała się trzęsie. Paskudny widok. Waham się, rozdarta pomiędzy potrzebą udzielenia pomocy a sprawdzenia numeru na drzwiach. Nagle jednak wraca mi pamięć. Dziewiąte piętro, z balkonu widać całą dzielnicę.

– Dziewięć zero siedem – dyszę. – Proszę, przyjedźcie szybko. O mój Boże...

– Karetka jest już w drodze. Czy pacjentka jest przytomna?

Zerkam przez ramię. Athena przestała wierzgać. W tej chwili poruszają się już tylko jej barki, dygocą jak u opętanej.

Po chwili nieruchomieją i one.

– Halo? Proszę pani?

Odrywam telefon od ucha, opuszczam rękę. Mąci mi się w oczach. Nachylam się i potrząsam Athenę za ramię: nic. Szeroko otwarte oczy wychodzą niemal z orbit; nie jestem w stanie w nie patrzeć. Przyciskam palce do jej szyi, próbuję wyczuć puls. Nic. Dyspozytorka coś jeszcze mówi, lecz nic do mnie nie dociera. Nie rozumiem nawet własnych myśli, a wszystko, co dzieje się potem, łomotanie do drzwi, tupot wpadających do mieszkania ratowników, zlewa się w jeden mroczny, oszałamiający wir.

*

Do domu docieram dopiero wczesnym rankiem.

Okazuje się, że udokumentowanie ludzkiej śmierci zabiera wiele czasu. Ratownicy muszą sprawdzić każdy możliwy szczegół, zanim wreszcie zanotują w swoich rubryczkach: Athena Liu, dwadzieścia siedem, kobieta, zmarła wskutek zakrztuszenia. Zadławiła się, kurwa mać, naleśnikiem.

Składam zeznania. Bardzo intensywnie wpatruję się w oczy przepytującej mnie ratowniczki – niezwykle jasny odcień błękitu, klejące się do rzęs grudki tuszu – by nie widzieć leżących w kuchni noszy i umundurowanych ludzi nakrywających zwłoki Atheny plastikową płachtą. O mój Boże. O Boże, to przecież worek na ciała. To się stało naprawdę.

Athena nie żyje.

– Nazwisko?

– June... Przepraszam. Juniper Hayward.

– Wiek?

– Dwadzieścia siedem.

– Kim była dla pani denatka?

– Athena jest... była... moją przyjaciółką. Poznałyśmy się na studiach.

– A co robiłyście dzisiaj wieczorem?

– Świętowałyśmy. – Gdzieś u nasady nosa zbierają mi się piekące łzy. – Świętowałyśmy, bo ona dopiero co podpisała umowę z Netflixem i była tak zajebiście szczęśliwa...

Ogarnia mnie dziwaczna paranoja, że zaraz aresztują mnie pod zarzutem zabójstwa. Choć to przecież głupie – Athena się zadławiła i kęs pokarmowy (uparcie nazywają to „kęsem pokarmowym” – co to w ogóle za nazwa?) wciąż tkwi w jej gardle. Nie ma żadnych śladów walki. Sama mnie zaprosiła. Ludzie widzieli nas w barze. „Zadzwońcie do barmana z Grahama” – mam ochotę powiedzieć. „On wszystko potwierdzi”.

Zaraz, po co zastanawiam się nad linią obrony? Po co szukam alibi? Nie zrobiłam tego. Nie zabiłam jej. To śmieszne. I śmieszne jest, że w ogóle się tym martwię. Żaden sąd mnie za to nie skaże.

Ostatecznie słyszę, że mogę iść. Jest czwarta rano. Jeden z policjantów – w pewnym momencie przyjechali i oni, co pewnie jest normalką, kiedy pojawia się trup – proponuje, że podwiezie mnie do domu, do Rosslyn. Większą część drogi spędzamy bez słowa, dopiero kiedy podjeżdżamy pod blok, słyszę kondolencje, których nie jestem w stanie przyswoić. Na ostatnich nogach docieram do mieszkania, ściągam buty i stanik, odświeżam usta łykiem płynu do płukania i padam na łóżko. Przez jakiś czas beczę, szlocham i wyję, by wyrzucić z ciała tę potworną, bolesną energię, aż wreszcie, jedną pigułkę melatoniny i dwie lunesty później, udaje mi się zasnąć.

Tymczasem w porzuconej przy łóżku torebce wciąż leży, niczym gorący kartofel, rękopis Atheny.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Copyright © 2023 by Rebecca Kuang Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2023

Wydanie I

ISBN 978-83-7964-980-8

Tytuł oryginału: Yellowface

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta

Projekt i opracowanie okładki polskiego wydania na podstawie oryginalnego projektu Ellie Game © HarperCollins Publishers LTD 2023 Szymon Wójciak

Tłumaczenie Grzegorz Komerski

Ilustracja okładkowa Shutterstock.com

Redakcja Joanna Orłowska

KorektaAgnieszka Pawlikowska

Skład wersji elektronicznej [email protected]

SPRZEDAŻ INTERNETOWA

Zamówienia hurtowe Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 www.dressler.com.pl e-mail: [email protected]

WYDAWNICTWO Fabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow