Z duszą na ramieniu, czyli święta z Dziewuchami - Johnson Ada - ebook

Z duszą na ramieniu, czyli święta z Dziewuchami ebook

Johnson Ada

3,9

Opis

W szkockim domu polsko-angielskiego małżeństwa Ady i Rossa Hudsonów trwają przygotowania do świąt Bożego Narodzenia. W gościnnych murach Strasznego Dworku zebrało się liczne towarzystwo, tworząc prawdziwy tygiel narodowości, kultur, a nawet… wymiarów. Tak to bywa, gdy jeden z gości jest etnografem badającym zwyczaje pogrzebowe Szkotów i niechcący sprowadza pod dach gospodarzy cmentarną zjawę. Szybko się okazuje, że niespokojna dusza oczekuje od mieszkańców dworku czegoś więcej niż miejsca przy wigilijnym stole.

Czy Adzie uda się rozwikłać tajemnicę, zapobiec rozstrojowi nerwowemu co wrażliwszych jednostek i urządzić swym bliskim magiczne święta? Tego dowiecie się, przekraczając próg starego dworu, którego wnętrze wypełnione jest czarownymi zapachami, niebiańską muzyką i ludźmi radośnie pielęgnującymi różnorodne tradycje bożonarodzeniowe. A że trochę przy tym straszy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 332

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (17 ocen)
7
6
1
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MonSol38

Nie polecam

Skuszona super opiniami na lubimy czytać ściągnęłam książkę na Kindle. Pomyslalam, ze będzie to świetna pozycja, aby przenieść myśli w zupełnie inny klimat jakim jest literatura z wojena w tle. No i zawiodłam się bardzo. Począwszy od wymyślonej historii, po dialogi i humor który rzekomo był rozbrajający- ta pozycja jest słaba. Opisy niektórych sytuacji były bardzo nieprzemyślane tak jakby ta książka była pisana aby tylko była napisana nic więcej. Ja osobiście nie polecam. Jest to taka literatura dla młodzieży.
00

Popularność




Redakcja

Anna Jeziorska

Projekt okładki

Maksym Leki

Fotografie na okładce

© Olga Zarytska|Stock-Studio|Gencho Petkov|shutterstock.com

Redakcja techniczna, skład i przygotowanie wersji elektornicznej

Maksym Leki

Korekta

Urszula Bańcerek

Marketing

Anna Jeziorska

[email protected]

Wydanie I, Chorzów 2022

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609, 664 330 229

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji papierowej: LIBER SA

05-080 Klaudyn, ul. Zorzy 4

Panattoni Park City Logistics Warsaw I

tel. +48 22 663 98 13, fax +48 22 663 98 12

[email protected]

dystrybucja.liber.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2022

tekst © Ada Johnson

ISBN 978-83-7835-997-5

Tę powieść dedykuję mojemu mężowi

Rosio, you are simply the best!

Prolog

Valeria Castrogiovanni goniła na oparach. Jej nastrój był równie posępny jak cały dzisiejszy dzień. Od samego świtu wiatr siekł deszczem po oknach dworu, jakby miał z nią, Valerią, osobiste porachunki. Było zimno, ponuro i generalnie paskudnie. Nie to co na Sardynii, gdzie nawet zimą morze było lazurowe, a fale nie tłukły wściekle o skalisty brzeg, tylko łagodnie muskały piaszczystą plażę.

Gorącokrwista Włoszka miała chwilowo serdecznie dość Szkocji. Od prawie dwóch tygodni każdego ranka otwierała żaluzje i z obrzydzeniem patrzyła na dołującą szarość za oknem.

Na dodatek dziś, tuż po kolacji Ana przepadła bez śladu, pozostawiając jej sprzątanie i wieczorne ogarnianie gości. To nie był pierwszy raz, kiedy jej narzeczona ulatniała się wtedy, gdy była najbardziej potrzebna, więc w duszy temperamentnej Valerii od kilku dni zbierały się burzowe chmury. Było tylko kwestią czasu, kiedy z tych cumulonimbusów coś z hukiem wystrzeli.

Valeria sprawnie zmieniła obrusy w jadalni, a następnie starannie rozłożyła zastawę i sztućce na jutrzejsze śniadanie. Już miała gasić światło, kiedy kątem oka dostrzegła stosik książek na parapecie. To zapewne ten upiorny, wścibski Holender znów nie odłożył woluminów na miejsce! Westchnęła gniewnie, zgarnęła tomiki i z rozwianym włosem ruszyła przez hall do salonu, gdzie całą ścianę zajmowała domowa biblioteczka. Akurat wsuwała ostatnią z książek w luźniejsze miejsce na półce, kiedy za zamkniętymi drzwiami gabinetu usłyszała jakieś głosy.

Dzięki grubemu, puszystemu dywanowi bezszelestnie zbliżyła się do drzwi i przyłożyła ucho do ciemnego drewna. Przez dłuższą chwilę w gabinecie nie padło ani jedno słowo, więc zaniepokoiła się, że osoby przebywające po drugiej stronie domyśliły się, iż ktoś podsłuchuje. Ale nie – w następnej sekundzie wyłowiła coś, jakby ciche pomrukiwania. Pełna najgorszych podejrzeń wręcz przylepiła się do drzwi, jak gdyby dzięki temu mogła odbierać sygnały dźwiękowe całym ciałem.

– Nie widać… – odezwał się po angielsku męski głos.

– To stary cmentarz – odparła pospiesznie kobieta z dystyngowanym akcentem, po którym bez trudu rozpoznała swoją narzeczoną. – Zapadło się… Trzeba pogrzebać głębiej…

– Wykopać…? – Ku zgrozie podsłuchującej Valerii facet wydawał się mocno podekscytowany.

– Chyba nie ma wyjścia. Trzeba tylko…

Pod Valerią ugięły się nogi. Zakryła dłońmi uszy i odskoczyła od drzwi. Nie chciała już nic więcej słyszeć. Jej nastrój był wystarczająco mroczny i bez tego.

Na paluszkach opuściła salon i skierowała się wprost ku masywnym drzwiom wejściowym. W tym momencie – wyjściowym. Przekręciła klucz w zamku i smagana lodowatym deszczem pognała do domku na tyłach ogrodu. Nawet nie zauważyła, że w tym pośpiechu zapomniała o kurtce i czapce. W normalnym stanie umysłu nigdy by do tego nie doszło, bo Valeria była stworzeniem wyjątkowo ciepłolubnym.

W ciągu następnej godziny gorączkowo szukała połączeń lotniczych ze Szkocji na Sardynię. Niestety, było poza sezonem, więc nie mogła liczyć na lot bezpośredni. Była jednak tak zdesperowana, że pomimo koszmarnie wysokiej ceny, udało jej się zarezerwować na środę wieczorny lot z Edynburga do Mediolanu, a później nocleg w hotelu i miejsce na poranny samolot z Mediolanu do Cagliari.

Były to rezerwacje dla jednej osoby i tylko w jedną stronę.

Niedziela, 11 grudnia

– Ufff, poszli! Wszyscy poszli! – obwieściłam radośnie, ale w moim głosie wyraźnie wybrzmiała histeryczna nuta, chyba na wypadek, gdyby ostatni gość, który dopiero co opuścił nasze domostwo, miał jednak zawrócić. Dla pewności zaparłam się plecami o drzwi.

Po osiemnastu godzinach wyraźnego zagęszczenia na naszych metrach kwadratowych musiałam przyznać, że ciężar noszenia korony matki idealnej, którą zresztą sama sobie nałożyłam kilkanaście lat temu, zaczął mi nieco doskwierać.

Przyjęcia urodzinowe naszego nastoletniego syna coraz bardziej dawały mi się we znaki. Grono najbliższych kumpli Adama uparło się, by świętować ten dzień w naszym domu zamiast w jakimś miłym pubie, co zasugerowałam przynajmniej pięć razy. Chłopcy jednak nie dali się przekonać. W żadnym lokalu nie karmili za darmo i w trybie ciągłym, nie można też było zostać tam na noc, by grać w różne gierki i oglądać horrory. Nie bez znaczenia był też fakt, że urodziny w drugiej dekadzie grudnia miały już zapach i smak Bożego Narodzenia, a ja rzekomo byłam czarodziejką świątecznego nastroju. W dodatku to mogły być ostatnie urodziny Adamsa w naszym angielskim domu, bo powoli przygotowywaliśmy się do przeprowadzki do Szkocji. Biorąc pod uwagę wszystkie te okoliczności, pomysł wyeksmitowania młodzieży gdziekolwiek poza nasze domostwo zwyczajnie musiał upaść.

– Sypie – stwierdził ponuro Rosiek, wyglądając przez kuchenne okno. W dłoniach trzymał mandarynki, które jakimś cudem przetrwały oblężenie wiecznie głodnych nastolatków. – Kiedy przylatuje banda z Torunia?

– W środę – odparłam, w duchu zacierając ręce na minę mojego taty, który być może na własne oczy zobaczy śnieg w Anglii, chociaż upierał się, że takie zjawiska pogodowe tu nie występują. Dla taty angielska pogoda była równie przewidywalna jak porażki polskiej reprezentacji w piłce nożnej. Jeśli coś tu pada, to tylko deszcz. – Porannym lotem – dodałam.

– Oby nas do tej pory nie zasypało – powiedział złowróżbnie mój mąż.

Od jakiegoś czasu Rosiek cierpiał na czarnowidztwo. Nie byłam psychologiem, ale wydawało mi się, że taka była jego reakcja na śmierć ojca. Anthony, senior rodu Hudsonów, zmarł osiem tygodni temu, a my wciąż nie mogliśmy się z tym faktem pogodzić. Jego niespodziewane odejście szarpnęło nami wszystkimi. Stale łapaliśmy się na tym, że każdego wieczoru czekamy na dwudziestą, kiedy Tony miał zwyczaj do nas dzwonić.

Ech… nie tak miało być.

– Oj tam, zaraz zasypie! – powiedziałam, siląc się na beztroski ton, po czym ryknęłam w stronę łazienki: – Adams, wyłaź, nie jesteś sam!

– Przecież jest zapasowa toaleta w Narnii – odwrzasnęło moje dziecko, sugerując, bym w pilnej potrzebie udała się do przybudówki, zwanej przez niektórych szumnie ogrodem zimowym. – Ja jeszcze nie skończyłem, a wcześniej nie mogłem się dopchać.

No nie, komu on to mówi?! To przecież ja, jedyna kobieta w domu, nie mogłam trafić na pustą łazienkę. Organizmy pięciu rosłych siedemnastolatków chyba nigdy nie przestawały trawić.

– W Narnii jest za zimno! Mogłabym dostać zapalenia korzonków – burknęłam, bo przecież chciałam przy okazji nadrobić wiadomości od przyjaciółek i przejrzeć pocztę elektroniczną.

– Może nas zasypać. A wtedy lotniska staną – prorokował dalej Rosiek, obierając mandarynki. – Historia zna takie przypadki.

– Owszem, zna – zgodziłam się, podbierając cząstki owocu. – Wielka śnieżyca była tu ostatnio w siedemdziesiątym dziewiątym ubiegłego wieku. Musielibyśmy zatem mieć wyjątkowego pecha, gdyby lotniska zostały sparaliżowane akurat w najbliższą środę!

Kiedy w końcu dobrałam się do swojej skrzynki mejlowej i ujrzałam wiadomość od Valerii, ucieszyłam się, że siedzę.

Droga Ado!

Zacznę od tego, że jestem bardzo zdenerwowana, i w tych nerwach właśnie kupiłam bilety na Sardynię. Tylko dla siebie. Wyjeżdżam w środę rano i od tej pory Ana będzie musiała radzić sobie z gośćmi sama.

Aktualnie wszystkie cztery pokoje są zajęte, ale już jutro (czyli w poniedziałek), dwa się zwolnią. Tym samym do dnia mojego wyjazdu w dworku pozostaną jedynie trzy osoby, które są ostatnimi gośćmi w tym roku: angielskie małżeństwo White’ów (wykupili pokój do piątku) i ten Holender, van Beek (przebąkiwał coś o przedłużeniu pobytu aż do końca roku, chociaż mówiłam mu, że w okresie świątecznym dom będzie zajęty przez rodzinę).

Zdążę podać im śniadanie, ale wieczorną herbatę będzie musiała już przygotować Ana. Tak samo, jak resztę posiłków w kolejne dni… Zapomniałam, kiedy dokładnie miałaś w planie tu przyjechać, żeby przejąć stery, ale jeśli nie chcesz stracić dobrej opinii u naszych gości, radziłabym zamówić catering na czas mojej i Waszej nieobecności. Ktoś będzie musiał też czuwać nad rezerwacjami. Załączam plik do wglądu.

W tej chwili nie jestem w stanie przewidzieć, kiedy wrócę, ale na Twoim miejscu nie spodziewałabym się, że nastąpi to szybko. Myślę, że najprędzej w styczniu. Muszę na jakiś czas zmienić otoczenie.

Piszę Ci o tym wszystkim dlatego, żebyś miała rozeznanie w sytuacji, aczkolwiek nie zamierzam się tłumaczyć ze swojej decyzji ani przepraszać. Wierz mi, lepiej, że wyjadę! Inaczej nie ręczę za swoje słowa i czyny!

Będę wdzięczna, jeśli nie wspomnisz o niczym Anie. Przynajmniej do mojego wyjazdu.

Pozdrawiam

Valeria.

PS Wesołych świąt… et cetera.

Przeczytałam wiadomość jeszcze dwa razy, a potem pobiegłam do Rośka. Z przejęciem opowiedziałam mu o rewelacjach Valerii, po czym oboje zaczęliśmy kombinować, co robić.

Podczas naszej nieobecności w Szkocji to właśnie Sardynki, czyli Valeria i Anka, opiekowały się domem, a także gośćmi Leśnej Sadyby, bo cztery z dostępnych ośmiu sypialni wynajmowaliśmy jako pensjonat B&B. Zapewniało to w miarę regularny dochód, który bardzo pomagał w utrzymaniu dworu. Ze względu na zobowiązania kontraktowe Rośka i szkołę Adama wciąż dzieliliśmy nasze życie między Anglię a Szkocję.

– Myślisz, że Ana poradzi sobie ze wszystkim? – spytał Ross z powątpiewaniem, bezwiednie gładząc palcem niewielką urnę, która od kilku tygodni stała na drewnianym krześle z rzeźbionymi podłokietnikami tuż obok jego fotela. Właśnie na tym krześle lubił siadywać Tony, kiedy u nas gościł. Po prawdzie już dawno mieliśmy jechać w jakieś ładne miejsce i zgodnie z życzeniem seniora rozsypać jego prochy, ale Rosiek najwyraźniej nie potrafił się z nim rozstać. Zwlekał tak długo, że w końcu postanowiliśmy zabrać urnę do Dunvegan i tam ostatecznie pożegnać się z Tonym. – To wprawdzie kobieta wielu talentów, ale w tym przypadku mam pewne obawy…

No cóż, ja też je miałam. Nasza wielojęzyczna przyjaciółka była duszą towarzystwa, doskonałą przewodniczką, co doceniali międzynarodowi goście, sprawdzała się także w pracach artystycznych, ogrodowych i gospodarskich, ale nie mieliśmy wątpliwości, że w tandemie Sardynek to pragmatyczna i skrupulatna Valeria była osobą, która trzymała biznes w garści.

– Myślę, że trzeba będzie przyspieszyć nasz wyjazd do Dunvegan – odparłam. – Kiedy dotrą tu toruniacy, damy im odsapnąć dzień lub dwa i najdalej w piątek ruszamy na wyspę Skye. Trudno, zwiedzanie Londynu odbędzie się innym razem.

Do pomysłu odwiedzenia angielskiej stolicy najbardziej zapaliły się moja mamuśka i pani Barbara, mama Kaśki. Naoglądały się The Crown na Netfliksie i zapałały chęcią zobaczenia wszystkiego na własne oczy, przynajmniej z zewnątrz. O ile Straszny Dworek dawał im jako takie pojęcie o klimacie zamku Balmoral, wakacyjnej rezydencji rodziny królewskiej w szkockich górach, o tyle Pałac Buckingham wciąż był dla nich zagadką.

Niestety, wyglądało na to, że mamuśki przed świętami Londynu nie zobaczą. Teraz trzeba było gnać do Dunvegan i zaopiekować się dworem i gośćmi. Anka sama nie da rady.

Normalnie w takiej sytuacji zwołałabym szybką naradę na dziewuchowym czacie na Messengerze, ale teraz nie mogłam tego zrobić, ponieważ Valeria prosiła o dyskrecję.

W związku z silną potrzebą upuszczenia pary zadzwoniłam więc do Kaśki, bo i tak musiałam jej nadmienić, że nici z londyńskiej wycieczki. Lepiej, by zawczasu przygotowała matkę.

– Narzeczone się pożarły? – zastanawiała się przyjaciółka, gdy już wyjawiłam jej treść mejla od Valerii. – Co tam się mogło wydarzyć?

– Nie mam pojęcia! Ale coś musiało ostro grzmotnąć, skoro Valeria Castrogiovanni opuszcza posterunek. O niej można dużo powiedzieć, ale na pewno nie to, że jest nieodpowiedzialna.

Pomysł z prowadzeniem pensjonatu wyszedł przecież od Sardynek i przez ponad rok jego działalności nigdy nie żałowałam, że się na to zdecydowaliśmy. Valeria zajmowała się wszystkim jak najlepsza gospodyni, a kiedy pojawiałam się na miejscu, przekazywała mi robotę, a sama szła na urlop. Wszystko działało jak w zegarku.

– Matko jedyna, czy to znaczy, że od środowego popołudnia goście będą skazani na kuchnię Anki?! – spytała przerażona Kasia.

– No właśnie! Dlatego musimy tam niezwłocznie jechać. Przekonaj mamę, że to absolutna konieczność. Londyn poczeka.

Ucieszyło mnie, że Kasia w mig pojęła powagę sytuacji. W głowie natychmiast skrystalizował się plan działania. Pożegnałam się z przyjaciółką i od razu zadzwoniłam do Victorii.

– Rezydencja Deidre MacLeod, słucham? – dobiegł mnie znajomy głos.

– Droga Victorio, ratuj! – rzuciłam desperacko do słuchawki, a kiedy po drugiej stronie zaległa cisza, przypomniało mi się, że dzwonię na telefon domowy, i dodałam pospiesznie: – Mówi Adrienne.

– Ach, to ty! Bój się Boga, nie strasz ludzi! – zrugała mnie gosposia seniorki rodu, a na bardziej osobistym gruncie babcia Betty, czyli ukochanej mojego syna. – Co to za dramat?

– Jeszcze nie całkiem dramat, ponieważ możemy go uniknąć… – zawiesiłam wymownie głos.

– To mówże, dziewczyno, wprost, bo mam potrawkę na kuchni!

Victoria nie traciła czasu na pierdoły. Najzwięźlej jak potrafiłam wyjaśniłam więc, że Valerię wzywają na Sardynię „pilne sprawy”, zatem jest zmuszona pozostawić okręt zwany Strasznym Dworkiem bez sternika, a ściślej – kuchnię bez osoby, która wie, co tam się robi.

– Gdybyś więc mogła zadbać o podwieczorek w środę, a także śniadanie w czwartek, to będę bardzo zobowiązana. No, może jeszcze czwartkowy podwieczorek, bo nie wiem, o której uda się nam dotrzeć. Rosiek jakoś się odwdzięczy!

– Drzwi do spiżarni ciężko się zamykają…

– No! – rzuciłam uradowana. – To przestaną!

– Posiłki dla ilu osób?

– Dla trzech.

– Dobra. Klucz mam – odrzekła Victoria. – To na razie!

– Halo! – wrzasnęłam do słuchawki. – Zapomniałam jeszcze dodać, że aż do wtorku to tajemnica!

– Co?

– No… że Valeria wyjeżdża. Znaczy Ana ma nie wiedzieć.

– Wszyscy powariowali z tymi sekretami! – powiedziała enigmatycznie gosposia, po czym się pożegnała.

Zadowolona ze sprawnie przeprowadzonej akcji ratunkowej, rozłożyłam deskę do prasowania i włączyłam audiobook. Prasowanie było dla mnie zawsze okropną mordęgą i jedynie jednoczesne słuchanie powieści pozwalało mi przebrnąć przez tę koszmarną misję.

Akurat układałam na desce lnianą koszulę Rośka, kiedy głos lektora zastąpił sygnał przychodzącego połączenia. Nie zdziwiłam się, widząc, kto dzwoni. Sędziwa seniorka klanu MacLeod, z którego i ja rzekomo się wywodziłam, była najlepiej poinformowaną osobą na całej wyspie Skye.

– Dobry wieczór, Deidre!

– Dobry wieczór! – odparła po chwili wahania, ciut naburmuszona, bo wciąż denerwowało ją, że sieci komórkowe identyfikują rozmówcę, zanim ten zdąży sam się przedstawić. – A co to się wyrabia u naszych wiecznych narzeczonych?

– Chodzi o to, że nie wiem – powiedziałam zgodnie z prawdą, skubiąc mankiet Rośkowej koszuli. Prasowanie rękawów było moją najgorszą zmorą. – Wiem tylko, że Valeria musi pilnie wyjechać.

– Czyżby miało to związek z tym, że Ana lata z tym chłopem po wszystkich okolicznych cmentarzach?

Zatkało mnie.

– Co robi? – wydusiłam. – Z jakim chłopem?!

– Takim wysokim, przystojnym. Dość mroczna postać, jeśli chcesz znać moje zdanie, aczkolwiek widziałam go tylko z okna, przez lornetkę. Z daleka każdy wygląda lepiej niż normalnie.

– Ale skąd ten facet…?

– No jak to skąd? Przecież to gość waszego pensjonatu! – oznajmiła z wyższością starsza pani. – Już trzeci tydzień u was siedzi.

– Ach! – Z rozmachem uderzyłam się w czoło. Jak zwykle za mocno. – To pewnie ten Holender, van Beek. Ana wspominała, że on pisze pracę naukową. To etnograf. Bada tradycje dawnych Szkotów.

– Na cmentarzu?!

– A skąd taki wniosek?

– Cóż, ludzie widzą różne rzeczy, więc czasem człowiek coś podsłyszy.

– Aha – mruknęłam, bo Victoria kiedyś wspominała, że staruszka ma swoich informatorów, którzy dwa razy w tygodniu, regularnie jak w zegarku, zdają jej relację z tego, co się akurat dzieje w Dunvegan.

– Bo z moim słuchem jest jeszcze całkiem dobrze, drogie dziecko – dodała Deidre z satysfakcją. – Ale Adair będzie nosił aparat! Szału z nim dostawałam, tak wszystko przekręcał. W końcu się zgodził, gdy już całkiem gardło zdarłam.

Zaśmiałam się, słuchając zabawnych historyjek z codziennego życia pary leciwych przyjaciół. Wyobraziłam sobie, jak Deidre krzyczy do przygłuchego Adaira przez całą długość ośmiometrowego stołu. Nie wiedzieć czemu, wciąż siadali po ich obu krańcach zamiast bliżej siebie.

Kilka miesięcy temu mój przyszywany szkocki dziadek zdecydował się przenieść na stałe do Dunvegan. Jego decyzja była powiązana ze ślubem Christine, czyli córki jego wieloletniej gosposi i przyjaciółki, Gillian. Adair postanowił przekazać młodym swój dom pod Edynburgiem, bo rodzinę Gillian kochał jak niegdyś swoją własną. Wprawdzie starszy pan miał przez chwilę pomysł, żeby dom przepisać mnie, ale udało mi się wybić mu to z głowy. Gillian dbała o Adaira w zdrowiu i chorobie przez prawie trzydzieści lat, a ze mną, formalnie rzecz biorąc, łączyły go jedynie więzi sentymentalne. Po prostu w wyniku jakiegoś przedziwnego kaprysu losu wyglądałam jak jego ukochana z lat młodości – Eve Adrienne MacLeod. Podobieństwo było tak wyraźne, ponoć także w barwie głosu i gestykulacji, że nawet Deidre, krewka kuzynka Eve Adrienne, uwierzyła w moje z nią pokrewieństwo. W ten sposób, ku własnemu zdumieniu i wielkiej radości, zyskałam szkockich krewnych i Straszny Dworek.

– A kiedy rodzina przyjeżdża na doroczny zlot MacLeodów?

– Nie przyjeżdża.

– Co?! – Zdziwiłam się. – Ale jak to?

Na dłuższą chwilę zapadła cisza i nawet zerknęłam na wyświetlacz, czy jeszcze trwa połączenie. W tym samym momencie Deidre powiedziała:

– Tak to! Niespodzianek im się zachciało… Zresztą nie chcę o tym mówić, bo mi ciśnienie skacze. Wszystkiego się dowiesz, jak dotrzecie na miejsce.

– Dobrze – zgodziłam się, choć zżerała mnie ciekawość.

Miałam okazję uczestniczyć w zeszłorocznym zjeździe MacLeodów i byłam zachwycona. Myślałam, że i w tym roku spotkam się z córkami Deidre, więc pominęłam je, wypisując świąteczne kartki.

Zabrałam się znów za prasowanie, odtwarzając w myślach rozmowę z Deidre. Byłam przekonana, że powiedziała coś interesującego, ale nie mogłam sobie przypomnieć co.

Słowa starszej pani powróciły do mnie, gdy zabrałam się za kołnierzyk. Zastygłam z żelazkiem w powietrzu.

Anka prowadza się po okolicy z jakimś facetem! W dodatku z gościem pensjonatu!

Czy to właśnie ze względu na nią Rinus van Beek po raz kolejny chce przedłużyć pobyt w dworku? Ojej, czyżby romans?! I to pod nosem Valerii?!