Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyjątkowy, trzymający w napięciu romans paranormalny! Wejdź w labirynt tajemniczych uliczek włoskiego Castello, miasta, w którym zasady ustalają skłócone klany, atmosfera aż wibruje od mrocznej magii, a grzechy przeszłości rzucają złowieszczy cień na teraźniejszość…
W Castello od pokoleń trwa brutalna wojna klanów. Jedność podzielonemu miastu zapewnia tajemniczy przywódca, zdeterminowany, by utrzymać w nim porządek i… „czystość”. Bez względu na koszty.
Lilly jest zmuszona przeprowadzić się do Castello. Szybko poznaje tam zbuntowaną Lizę, ponurego Nica i wrażliwego Christiana – i od razu czuje, że łączy ją z nimi coś więcej. Lilly wie jednak, że w mieście, w którym miłość prowadzi do zguby, nie można nikomu ufać. Nawet sobie.
A kiedy co miesiąc przychodzą zrobić ci test krwi, lepiej być tylko i wyłącznie człowiekiem…
Lektura obowiązkowa dla fanów „These Violent Delights”, „Mrocznych umysłów” i książek V.E. Schwab!
*
Zaskakująco oryginalna. Czytelników wciągną bez reszty szalony konflikt walczących rodzin, zakazana moc i chwytający za serce romans – Lyndall Clipstone, autorka Lakesedge
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
Tytuł oryginału With Fire In Their Blood
Copyright © Kat Delacorte, 2022
First published by Penguin Books in 2022
Penguin Books is part of the Penguin Random House group of companies whose addresses can be found at global.penguinrandomhouse.com
penguin.co.uk puffin.co.uk ladybird.co.uk
PrzekładDominika Repeczko
Redakcja i korektaDorota Pacyńska, Joanna Rozmus, Katarzyna Zegadło-Gałecka
Skład Tomasz Brzozowski
Grafika na okładceKattPhatt
Grafika w nagłówkach i separator akapitówCopyright © Shutterstock, 2022
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
CytatyWalt Whitman, Poezje wybrane, przeł. Ludmiła Marjańska i in., Warszawa 1971William Szekspir, Ryszard III, przeł. Jerzy Paszkowski, Warszawa 2017
Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2022Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN pełnej wersji 978-83-67323-63-5
Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
twitter.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)
Dla moich rodziców, którzy powiedzieli mi, że potrafię
Nie tylko na ciebie jednego padają ciemne plamy,Ciemność rzucała plamy i na mnie także
Walt Whitman
Kiedy jechaliśmy z Rzymu, cała droga tonęła we mgle. Właściwie to chyba dobrze – powstrzymało mnie to od komentowania widoków. Włochy miały być piękne, ale głęboko wierzyłam, że zdołam pozostać nieporuszona. Falujące wzgórza i starożytne miasta nadawały się na wakacje, jasne. Ale mieszkać tam, zostać zmuszoną do pozostania w tym miejscu na stałe – to zupełnie co innego. Bez względu na to, jaki urok miał ten kraj, wiedziałam, że na mnie on nie zadziała. Przynajmniej dzięki mgle mogłam udawać, że jestem gdzie indziej. Najlepiej w domu.
Opuściliśmy Maine tego ranka, tuż przed wschodem słońca. Wychodząc, zamarłam w progu, patrzyłam na rozgardiasz na podwórku, połamane schodki na werandę i myślałam: to nasze ostatnie chwile. Całe swoje życie mieszkałam w tym samym miejscu, nie było idealne, nie było nawet dobre, ale przynajmniej znałam je doskonale. Mój ojciec wystawił budynek na sprzedaż, gdy tylko dostał nową pracę, i wystarczył tydzień, a jedyny dom, jaki znałam, został sprzedany. Przez moment chciałam zostawić liścik do nowych właścicieli, coś, co sprawi, że poczują się mile widziani:
Ostatecznie zdecydowałam jednak, że nie warto. Bałam się, że Jack znajdzie liścik i będę musiała spędzić cały lot, kuląc się pod jego pełnym potępienia spojrzeniem. Miałam dziesięć lat, gdy zmarła moja matka, ale pilnowałam, aby wszystkie wspomnienia z nią związane pozostały starannie rozmazane. Jak wyblakłe polaroidy: zbyt mętne, żeby mogły mnie zranić. Dla mojego ojca wyglądało to jednak zupełnie inaczej. Strata Carly wstrząsnęła nim do głębi. Sześć lat później nadal nie nauczyłam się wypełniać ciszy, która po niej pozostała.
– Już się zgubiliśmy? – zapytałam, gapiąc się na włoski krajobraz całkowicie utopiony we mgle. – Czy to tutaj normalne?
Skręciliśmy z autostrady w podrzędną drogę i ekran GPS-u na desce rozdzielczej poczerniał. Brak sygnału. Widziałam jakieś mlecznoszare kształty górujące nad samochodem. Gęstwinę lasu. We mgle ten widok był klaustrofobiczny, niemal upiorny. GPS nie odświeżał się, bez względu na to, ile razy w niego stukałam. Mój telefon stracił zasięg wieki temu.
– To normalne – uspokoił mnie ojciec. – Castello to martwa strefa. W górach jest słaby zasięg.
Castello. Tam właśnie się przeprowadzaliśmy. Nie do Rzymu, ze wszystkimi jego muzeami i bulwarami. Nie do Florencji. Do Castello. Znajdującej się gdzieś pośrodku Włoch maleńkiej kropeczki na Google Maps, która nie chciała się załadować w trakcie wyszukiwania. Właściwie wszystko, co mogłam powiedzieć o Castello, to tyle, że otaczały je lasy, a te lasy otaczały jeszcze kolejne lasy. I najwyraźniej również góry. Zdjęcia sferyczne prezentowały rozmazane ujęcia dachów wystających ponad korony drzew. Kiedy spróbowałam użyć zoomu, obraz rozsypał się w piksele. Zupełnie jakby miasteczko było tak nieistotne, że reszta świata zapomniała nawet o jego istnieniu. I to był właśnie główny powód, dla którego się tam przeprowadzaliśmy – żeby mój ojciec mógł pomóc modernizować Castello.
– Skoro leży w martwej strefie, to skąd wiemy, gdzie jechać?
– Przysłali nam mapę – odparł Jack i wyciągnął ją ze schowka pod deską rozdzielczą.
W sumie była to całkiem interesująca konwersacja, z pewnością najdłuższa, jaką przeprowadziliśmy z ojcem od chwili, gdy opuściliśmy Stany. Nawet w dobre dni nie rozmawialiśmy ze sobą zbyt wiele, a od tego całego obwieszczenia, że przeprowadzamy się do Włoch, sprawy miały się o wiele gorzej niż zwykle. Każde słowo padające z moich ust dźwięczało goryczą z domieszką niedowierzania: „Jak mogłeś mi to zrobić?!”.
Mój ojciec był inżynierem. Jednym z tych dziwaków, co to umieją rozłożyć coś na części, a potem złożyć z powrotem dwa razy szybciej. Kiedy byłam mała, robił mi zabawki: mechaniczne misie i wirujące baleriny, rozświetlającą się karuzelkę, którą mogłam ścisnąć, gdy bałam się ciemności. Ten uwielbiałam ponad wszelkie wyobrażenie, aż kiedyś moja matka oświadczyła, że przyprawia ją o migreny. Następnego dnia zabawka tajemniczo zniknęła.
Po śmierci Carly mój ojciec odsunął się od wszystkich, w tym ode mnie. Początkowo przypominało to jakiś zły sen – mężczyzna, który czytał mi bajki na dobranoc i uczył mnie jeździć na rowerze, nagle roztrzaskał się na dziesiątki odłamków, o które mogłam się tylko pokaleczyć, jeśli za bardzo się zbliżyłam. Przez całe miesiące żyłam pod jednym dachem z nieznajomym. Nawet gdy Jack był w tym samym pokoju, zawsze mówiłam w przestrzeń. Wracałam do domu i znajdowałam go wpatrzonego w kawałek podłogi, ten, na którym to zrobiła: na kaflach przed kominkiem.
Kiedy ojciec wreszcie jakoś się otrząsnął z tego odrętwienia, wszystko się zmieniło. Nigdy by się do tego nie przyznał, ale nie chciał już na mnie patrzeć. Godzinami przesiadywał w warsztacie, naprawiając różne mechanizmy, jak gdyby w zamian za to, że nie mógł już naprawić jej. Wysyłał mnie na zajęcia pozalekcyjne albo do Gracie, która mieszkała obok. Rzucał kilka wymuszonych uprzejmości i zawsze unikał mnie w korytarzu. I nigdy, przenigdy nie powiedział głośno: „Ją kochałem bardziej”.
Wtedy z Włoch przyszła oferta pracy: miasto na uboczu szuka pomocy, by wkroczyć w bieżącą dekadę. Zakwaterowanie i transport zapewnione.
Już w tamtym momencie powinnam wiedzieć, że Jack nie zdoła się oprzeć. Włochy były krajem pochodzenia mojej matki i od dnia jej śmierci był nimi chorobliwie zafascynowany. Nie wątpię, że wolałby przeprowadzkę do Wenecji, rodzinnego miasta Carly, gdzie mógłby ruszyć śladem jej dziecięcych kroków przez kręte uliczki i oszałamiające kanały. Ale pracę dostał w Castello, więc Castello musiało wystarczyć.
Jednak nie takie wyjaśnienie usłyszałam. Jack przedstawiał przeprowadzkę jako nowy początek, wspaniałą przygodę – prawdziwą odmianę, której trzeba było nam obojgu. Nie mogłam chyba wystarczająco wymownie wywrócić oczami. To znaczy zrobiłabym to, gdybym nie była taka zajęta wściekaniem się.
Mgła za oknami samochodu powoli zaczynała się rozwiewać i mogłam już dostrzec łaty brązowej drogi wiodącej nas dalej w góry. Jack zerknął na mapę i oznajmił:
– To już za następnym zakrętem.
Założyłam ręce na piersi, powstrzymując się od niepotrzebnych komentarzy w stylu: „Nigdy nie jest za późno na wypadek”.
I wtedy minęliśmy zakręt, a mnie zaparło dech.
Wyjechaliśmy z lasu na skraju wąskiego wąwozu. Castello zbudowano na górskim zboczu po drugiej stronie. Wyłaniało się z mgły niczym bajkowe królestwo, nie spodziewałam się zobaczyć czegoś takiego w prawdziwym życiu. Połyskujące marmurowe budynki piętrzyły się jeden nad drugim na tle błękitu nieba. Ramą dla morza czerwonych dachów były dwa smukłe ostrza wież. Między nimi, jak przypuszczałam, w samym centrum miasta, wznosiła się ogromna kopuła kościoła, rzucając długi cień na domy poniżej. No i mur. Wyrzeźbiony bezpośrednio w skale niczym obwarowania potężnej twierdzy, chronił Castello przed zewnętrznym światem.
– Widzisz? – powiedział ojciec. – Wiedziałem, że będziesz zachwycona.
Brzmiało to tak, jakby fakt, że miasto okazało się wspaniałe, całkowicie wynagradzał mi to, że zostałam zmuszona do przeprowadzki. A nie wynagradzał. Poza tym nie byłam zachwycona. Zachwyt sugerował aprobatę, jakiś szacunek, a ja z pewnością nie czułam niczego takiego w odniesieniu do Castello.
„Zafascynowana” – to już brzmiało lepiej. Było coś w tym mieście, co zdawało mi się monumentalne. Im bardziej się zbliżaliśmy, tym więcej dostrzegałam niedoskonałości. Miasto było stare, zniszczone, mur kruszył się gdzieniegdzie, dachy się zapadały. Jednak nie rozwiało to wrażenia potęgi, ponadczasowego respektu, jakbyśmy zbliżali się do zamku starożytnego boga. Nagle zaczęłam obawiać się wjazdu do miasta, jakby bóg, który tam mieszkał, mógł poczuć się urażony naszym wtargnięciem.
– Pokierujesz mnie? – zapytał ojciec, gdy jechaliśmy krętą drogą ku bramom Castello. Podał mi mapę niczym znak pokoju.
Na górze mapy znajdował się herb Castello, złoty krzyż pod triquetrą – symbolem trójcy. Widziałam go już wcześniej w pakiecie powitalnym, który otrzymaliśmy od miasta. Zawierał on klucze do naszego nowego domu i listę okolicznych sklepów noszących taki sam złoty znak.
Niechętnie powiodłam palcem po mapie wzdłuż wijącej się niczym wąż drogi do naszego nowego domu przy Via Secondo, pod numerem 62.
– Prosto – mruknęłam. – Potem zaraz w prawo.
Minęliśmy bramy miasta – rząd wielkich żelaznych zębów jak gdyby zamarłych w pół drogi do zaciśnięcia się na przejeżdżających samochodach. Po obu stronach płonęły pochodnie, jasne misy światła na tle gasnącego już dnia. Nad nimi wznosiły się dwa marmurowe anioły o rozpostartych skrzydłach, pochylonych głowach i palcach zaciśniętych na rzeźbionych bukietach róż. Powinien to być przyjemny widok, ale aniołom brakowało twarzy. Całe wieki wiatrów i deszczy zatarły ich rysy, pozostawiając jedynie oczodoły. Wpatrywałam się w posągi, gdy przejeżdżaliśmy przez bramę, i zastanawiałam się, dlaczego nagle mam wrażenie, że one również na mnie patrzą.
Leżące za bramą Castello okazało się ciche i bardziej zniszczone, niż wydawało się z daleka. Uliczki były wąskie i wybrukowane kamieniami, a krzywe, poznaczone plamami na skutek kaprysów pogody budynki osypywały się na drogę płatkami złuszczonego tynku. Jedynym samochodem w zasięgu wzroku był ten nasz.
„Czyli przeprowadziliśmy się do miasta duchów”, pomyślałam, obserwując, jak słońce chowa się za dachami. „W Wenecji przynajmniej byliby ludzie”.
Po ścianach pełzały linie graffiti poprzecinane pożółkłymi plakatami. Mogłam dostrzec u góry niewielki symbol Castello, triquetrę, ale żeby odczytać litery poniżej, musiałam mrużyć oczy z wysiłku. SALVEZZA.
Byłam niemal pewna, że oznaczało to: „zbawienie”.
Zapadał już zmierzch, gdy wjechaliśmy w Via Secondo. Budynek numer 62 wyglądał jak wszystkie, które mijaliśmy, wysoki, krzywy, z nierównymi rzędami okopconych okien.
– Mieszkamy na drugim piętrze – powiedział ojciec i poszedł otworzyć frontowe drzwi.
Obserwowałam go z samochodu – mocna sylwetka, zaskakująco mała przy solidnym budynku. Kusiło mnie, żeby zrobić coś szalonego, podczas gdy był zajęty: przejść na przednie siedzenie i odjechać. Wystarczyło jednak spojrzenie na pusty ekran GPS-u, by zrezygnować z tego pomysłu. No i robiło się ciemno.
Zanim dotarłam na górę, cała byłam oblepiona pajęczynami i zadyszana od dźwigania walizki. Jeśli nie liczyć drugiego pietra, budynek najwyraźniej był całkowicie opuszczony.
Ojciec pogrzebał coś przy zamku w drzwiach naszego mieszkania, po czym z aprobatą pogładził mechanizm.
– To zamek mechaniczny – wyjaśnił jak wtedy, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką. – W średniowieczu to był szczyt wszelkich zabezpieczeń.
– To bardzo pokrzepiające. Czy możemy już wracać do domu?
– Bardzo zabawne, Lilly – zawołał za mną, gdy przepchnęłam się obok niego i weszłam do mieszkania. Powitały mnie liczne puste pomieszczenia, wszystkie stare i ponure. Zaczynałam podejrzewać, że w Castello to motyw przewodni. Cały czas trzymałam telefon w uniesionej dłoni, poszukując zasięgu. Przy oknie w salonie uzyskałam jedną kreskę, na korytarzu dwie. Definitywny brak wi-fi. Poczułam bolesne ukłucie rozczarowania, gdy przy SMS-ie, którego próbowałam wysłać do Maine, pojawiła się ikonka: niedostarczony. I to by było na tyle z moich planów zawiadomienia Gracie, że dojechałam szczęśliwie. Teraz mogła nawet założyć, że leżę gdzieś martwa na poboczu. Tak miało od dziś wyglądać moje życie.
Na końcu korytarza, za główną sypialnią, znalazłam swój pokój. Był duży, lecz w większości pusty, w ciemnych kątach czaiły się rozchwiane meble. Zapaliłam światło i wtedy to zobaczyłam.
Ścianę pokrywał gigantyczny mural, nieco wyblakły i złuszczony, wciąż jednak doskonale czytelny w swej makabrycznej chwale. Przedstawiał scenę jakiejś bitwy, ale nie umiałam powiedzieć której. Poplamione zaciekami oddziały konnicy dwóch wrogich armii nacierały na siebie, tratując ciała poległych. Po obu stronach pola bitwy łopotały flagi, poruszane niewidzialnym wiatrem. Na jednej z nich widniała róża, na drugiej rozpostarte anielskie skrzydła. Między armiami, niczym zjawa na niebie, wisiał sztylet skrzyżowany ze złotym kluczem.
Patrzyłam na ten mural przez długą chwilę, rozdarta między zachwytem a przerażeniem, całkowicie zafascynowana nienawiścią wykrzywiającą twarze żołnierzy i ich krwią spływającą w stronę zagłówka łóżka.
„Słodkich snów, Lilly”, pomyślałam. Żarówka nad moją głową zamigotała i przepaliła się z trzaskiem.
Trochę potrwało, zanim odzyskaliśmy prąd. Jack nie przejął się za bardzo przerwą w zasilaniu, w końcu Castello sprowadziło go tutaj, by wyremontował sieć elektryczną i założył Internet. Jednak ja nie mogłam pogodzić się z myślą, że w każdej chwili możemy pogrążyć się w ciemnościach. Przez to czułam się, jakbym przekraczając bramy miasta, zostawiła za sobą realny świat.
Kiedy wreszcie odzyskaliśmy prąd, mogliśmy zjeść obiad: chleb i oliwki, dostarczone nam przez człowieka, który zatrudnił mojego ojca, a wcześniej przysłał nam mapę i klucze. Podpisywał swoje listy jako „Generał”, a Jack powiedział, że to jakiegoś rodzaju kaznodzieja i polityczny przywódca Castello. Kiedy jednak zapytałam ojca o stopień wojskowy, nie potrafił udzielić mi odpowiedzi.
Ten obiad był naszym pierwszym wspólnym posiłkiem od wieków i cisza, przerywana jedynie pobrzękiwaniem sztućców, wyprowadzała mnie z równowagi. Przyzwyczaiłam się do samotnych posiłków, obiady z mikrofalówki jadłam w sypialni albo rozciągnięta na kanapie przed telewizorem. Czasami wymykałam się, żeby zjeść z Gracie. Mój ojciec płacił jej za opiekę nade mną przez jakiś czas po śmierci Carly, dlatego sąsiadka, ze swoimi lśniącymi białymi włosami i wełnianymi swetrami na każdą porę roku, była bohaterką mojego dzieciństwa, przywracała moje życie do właściwego stanu wszędzie tam, gdzie matka pozostawiła jedynie odłamki. Przed moim wyjazdem z Maine Gracie przytuliła mnie raz, mocno, bez słowa. Jakby myślała, że już nigdy mnie nie zobaczy.
– Cieszysz się, że pójdziesz do szkoły? – zapytał Jack, kiedy cisza przy stole rozciągała się ponad wszelką przyzwoitość.
Wbiłam w niego spojrzenie. Wrzuciłam oliwkę do ust.
– Ponoć mają dodatkowe zajęcia z muzyki.
W siódmej klasie zrobiłabym wszystko, żeby nauczyć się grać na pianinie, ale rok później przestałam próbować.
– Odpadam.
Ojciec zmarszczył brwi, bawiąc się oprawkami okularów – chłopięcy gest, który przypomniał mi, jaki młody był w rzeczywistości. Miał zaledwie trzydzieści sześć lat, jego miękkich, czarnych loków nie dotknęła jeszcze siwizna. Jednak tak bardzo zmienił go żal, że łatwo było zapomnieć o jego prawdziwym wieku: wyrył na stałe ciemne kręgi pod oczyma, zgasił uśmiech z dołeczkami w policzkach. A może to nie tak, może to nie żal zmienił ojca, tylko ja. Czasami w żaden sposób nie mogłam pozbyć się wrażenia, że całymi miesiącami wpatrywał się pusto w przestrzeń, nie dlatego, że Carly umarła, ale dlatego, że zamiast niej zostałam mu ja. Dziesięciolatka o wielkich oczach, beznadziejna z matmy i bojąca się burzy. Nikt by tego nie chciał. Przynajmniej tak powiedziałaby matka.
Nadal odzywała się do mnie od czasu do czasu zimnym szeptem gdzieś z tyłu umysłu, gotowa uderzyć, kiedy tylko pozwolę sobie opuścić gardę. Ten głos mówił mi, że jestem niebezpieczna, że niszczę wszystko, czego tylko dotknę. Ten głos mówił mi, że powinnam uciec i się schować.
– Lilly, wiem, że jesteś zdenerwowana – powiedział Jack. – I przykro mi z tego powodu, naprawdę. Ale to dla nas druga szansa. To okazja.
– Okazja na co? – spytałam. – Żeby zająć się sprzedażą latarek? Szkolić gołębie pocztowe? A może moglibyśmy zacząć rabować groby, bo całe miasto wydaje się całkowicie martwe.
– Lilly…
– Castello przyprawia o dreszcze – upierałam się przy swoim. – Jesteśmy w samym środku niczego, mój telefon nie działa, a w sypialni mam jakiś wojenny mural!
– Castello jest inne – zgodził się Jack. – Widziałaś sama, w jakim stanie są drogi, to miasto przez dziesięciolecia było odizolowane do świata. Ale właśnie dlatego mnie zatrudnili. Wi-fi będzie tu już niedługo, postaram się o to, a tymczasem pomyśl o tym jako o doświadczeniu kulturowym. Włochy płyną w twojej krwi. Wielu ludzi uważałoby możliwość mieszkania tutaj za przywilej.
– W takim razie powinieneś dać jednemu z nich mój bilet na samolot.
Przez chwilę ojciec wyglądał na zranionego. Nie znosiłam sprawiać mu przykrości, a jednocześnie nie mogłam się przed tym powstrzymać. Tak jakby przychodziło mi to zupełnie naturalnie.
– Lilly, proszę – powiedział Jack. – Ta zmiana otoczenia będzie dla nas dobra. Głowa do góry, pamiętasz?
Drgnęłam. To było stare powiedzonko, którego ojciec zaczął używać w dzień pogrzebu mojej matki. Siedzieliśmy w dusznym karawanie, z jej trumną z tyłu, a ja nie chciałam wysiąść, bo przecież mieliśmy ją pochować. Bałam się, że mnie pochwyci i też wciągnie do grobu. Ojciec obrócił się wtedy na przednim siedzeniu i opuszką palca postukał w mój podbródek, skłaniając mnie do podniesienia głowy. To było jeszcze przed tym, zanim sam zatracił się w żałobie i całkowicie mnie odciął, zmieniając się w tego obcego, pustego człowieka o nazwisku Jack Deluca, którego ledwie umiałam rozpoznać.
– Głowa do góry, Lilly – powiedział mi wtedy. – Bądź silna. Damy radę.
Pokręciłam głową i odsunęłam gwałtownie krzesło, nie martwiąc się o to, czy porysuję podłogę.
– To już na mnie nie działa.
Minęły wieki, zanim wreszcie zasnęłam. Dom był z kamienia, więc spodziewałam się martwej ciszy, tymczasem miałam wrażenie, że cały budynek oddycha wokół mnie, poruszając się tak, jak poruszają się stare i przebiegłe istoty: za plecami, wśród cieni. Rury skrzypiały, myszy biegały po poddaszu, a raz wydawało mi się nawet, że słyszałam tam kroki. Drżąc lekko, wyślizgnęłam się z łóżka i podeszłam do okna.
Ze swojego pokoju mogłam podziwiać panoramę całego miasta, które w świetle księżyca nabrało ostrzejszych konturów, wyglądało na mniej zniszczone. Jakby wieki mogły mijać, historia się toczyć, a ono wciąż trwało, niczym zwinięta w kłębek bestia, śpiąca pod nocnym niebem. Bestia, która cierpliwie obserwowała, słuchała, czekała na właściwy moment. Na świeżą krew. Bo miasta nigdy tak naprawdę nie umierają, jedynie mieszkający w nich ludzie.
Kiedy wróciłam do łóżka, wiedziałam już, że będę miała koszmary. Jako dziecko próbowałam nie zasypiać, żeby ich uniknąć. Całymi godzinami leżałam w ciemności i szczypałam nadgarstki. Jednak w końcu nauczyłam się, że to nie ma sensu. Sen jest okrutny. Im bardziej z nim walczysz, tym więcej mocy zyskuje. A wtedy zaczynasz śnić.
Szłam przez miasto przysypane śniegiem. Białe płatki wirowały wokół mojego ciała, zamykając mnie w klatce całkowitej ciszy. Castello leżało w ruinach, zniszczone przez wojnę. Wypalone szkielety budynków, na poboczach dróg stosy połamanych mebli. Nagle usłyszałam wysokie wibrato.
Ktoś był przede mną – czarna sylwetka na tle mętnego tła. Nie widziałam jej twarzy, ale wiedziałam, że to moja matka, która śmiejąc się, przyzywała mnie do siebie. Śpiewała dziecięcą piosenkę, której nauczyła mnie, gdy byłam mała. O różach i pierścieniach wokół nich, o ludziach, którzy spadali, i o czymś jeszcze. O czymś ważnym…
– Popioły – powiedziała matka. – Chodzi o popioły, Lilly.
Jej ciemne włosy zmatowiła krew. Tak jak wtedy, gdy znalazłam jej ciało. Odrzuciła głowę do tyłu i wirowała w śniegu.
Tylko że to nie był śnieg. To cały czas był popiół.
Matka uśmiechnęła się do mnie i zobaczyłam, że na jej białych, ostrych zębach też jest krew. Zaczęła się oddalać.
– Zaczekaj! – zawołałam, niezdarnie podążając za nią. – Zaczekaj na mnie. Nie zostawiaj mnie.
Matka zerknęła przez ramię, z ciekawością, ale i z dystansem, jak anioł, który patrzy na rozpadających się śmiertelników. W jej oczach lśniła wiedza, bezdenne, nadludzkie zrozumienie. Znała odpowiedzi, które desperacko pragnęłam poznać. Chciałam ją o nie zapytać, ale wtedy chodnik uciekł mi spod nóg i upadłam na kolana pośrodku drogi, sama, zamknięta w chmurze wirującego popiołu.
Moja matka uśmiechnęła się łagodnie, ze współczuciem, po czym ruszyła dalej.
– Nie – błagałam. – Nie odchodź. Musisz mi pomóc. Proszę, mamo. Pomóż mi.
Ale jej już nie było.
Następnego ranka obudziło mnie nierówne brzęczenie alarmu w telefonie. Na ekranie pojawiło się ostrzeżenie o niskim poziomie baterii i nieprzyjemna informacja, że jest siódma rano. Zdezorientowana wyłączyłam alarm. Byłam tak zmęczona, jakbym wcale nie zmrużyła oka. Leżałam przez chwilę, zastanawiając się, czy w ogóle zawracać sobie głowę wstawaniem. Noc nie była przyjemna, ale nie sądziłam, że mogła być gorsza niż dzień, który mnie czekał.
Czułam w ustach metaliczny posmak. Moja warga krwawiła leniwie, jakbym ją sobie przygryzła. Zmarszczyłam brwi i przesunęłam po ranie czubkiem języka. Wieki minęły od czasu, gdy ostatnio zraniłam się przez sen. I od czasu, gdy śniłam tak wyraźnie. A także od momentu, gdy ostatni raz widziałam swoją matkę.
Zirytowana zwlokłam się z łóżka i poszłam się umyć. Spojrzałam na moje zniekształcone odbicie w łazienkowym lustrze. Dziewczyna, która odwzajemniła moje spojrzenie, była blada, miała cienie pod oczami i splątane czarne włosy. Było w niej coś dzikiego, nieokiełznanego. Odnotowałam to z pewnym zadowoleniem, bo doskonale maskowało to, jak krucha się czułam wewnątrz. Jakby była we mnie inna dziewczyna, przerażona, zagubiona, uwięziona za prętami moich żeber, która wydrapie, wyszarpie sobie drogę na powierzchnię, jeśli nie będę jej pilnować. Najpierw ten dziwny sen, a teraz to. Niepokoiło mnie, jak szybko Castello przełamywało kolejne warstwy mojej obrony.
Po drodze do kuchni minęłam sypialnię ojca, siedział zadumany nad jakimiś służbowymi papierami z kubkiem kawy w ręku. Zerknął na mnie i skinął głową, ale go zignorowałam. O tak wczesnej porze nie miałam zaufania do swojego temperamentu.
Znalazłam na stole paczkę herbatników z samolotu i zjadłam je, studiując mapę Castello. Miasto było idealnie symetryczne, jego centrum stanowił olbrzymi plac i katedra, którą dostrzegłam poprzedniego dnia z drogi. Moja nowa szkoła, tak jak nasz dom, znajdowała się po południowej stronie. Zaznaczona była herbem Castello i słowami „Scuola Lafolia”. Skrzywiłam się.
W Maine codziennie jeździłam autobusem do państwowej szkoły w najbliższym mieście, do której uczęszczały dzieci z okolicznych terenów rolniczych. Uwielbiałam tę anonimowość – możliwość przepływania przez korytarze bez zwracania na siebie niczyjej uwagi. Nikogo nie obchodziło, skąd się wzięłam i co robiłam. Przez cały rok siadywałam w czasie lunchu z tymi samymi dziewczynami i żadnej z nich nie przyszło nawet do głowy, żeby zapytać o moją nieżyjącą mamę.
W szkole średniej było już inaczej. Tam wszystkie dzieciaki pochodziły z mojego miasteczka i plotki, jakie rozpuszczały, były naprawdę podłe. Powtarzały, że Carly była szalona, więc ja na pewno też jestem. Unikały mnie na korytarzach, przesiadały się, gdy próbowałam zająć miejsce obok. Gapiły się na mnie tak uporczywie, że czułam, jakbym miała zaraz wybuchnąć.
Obawiałam się, że Castello okaże się dokładnie takie samo. Byłam tu nowa, a wiadomo, z nowej można się wyśmiewać i wytykać ją palcami. Raz jeszcze rozważyłam plan powrotu do łóżka i zapomnienia o wszystkim. Uznałam jednak, że ojciec od razu by odkrył, że poszłam na wagary już pierwszego dnia.
Kiedy wyszłam z domu, dochodziła ósma, ale ulice wciąż były szare i ciche, jakby pochyłe budynki blokowały promienie słoneczne. Szłam powoli, uznałam, że skoro nie mogę iść na wagary, to przynajmniej się spóźnię, a przy okazji pooglądam sobie miasto. Obskurne sklepy z metalowymi kratami w oknach, rzeźnik rozładowujący tusze wieprzowe z ciężarówki, dwóch robotników w brudnych kombinezonach. Wszystko to było ogromnie ekscytujące.
Jedyne, co naprawdę rzucało się w oczy, to plakaty. Pokrywały większość budynków: wielkie pożółkłe płachty, takie jak te, które widziałam poprzedniego wieczoru przez okno samochodu. Na każdym widniało słowo SALVEZZAwypisane pogrubionym drukiem, z charakterystycznym dla Castello krzyżem i triquetrą powyżej. Poniżej natomiast zobaczyłam pajęczy podpis, znany mi już z listów do ojca.
Za następnym rogiem ulice zaczęły wieść nieco pod górę, prowadząc mnie ku centrum miasta. Tu plakaty były rzadsze, a ich miejsce zajmowało graffiti. Szczególnie jedna fraza przykuła moją uwagę, bo ktoś nieudolnie próbował zamalować ją czerwoną farbą: ŚWIĘCI ŻYJĄ.
Nie wiedziałam, co to mogło znaczyć, ale osoba z czerwoną farbą najwyraźniej nie zgadzała się z tym twierdzeniem. Przekreśliła słowa gniewną linią i dopisała coś na boku – plątaninę liter, które wyglądały jak skreślone krwią.
Westchnęłam. Nawet graffiti w Castello było przestarzałe o jakieś pięćset lat.
Na końcu ulicy odkryłam plac, długi jak boisko do futbolu i wyłożony lśniącym białym marmurem, szokująco jasny w porównaniu z fragmentami miasta, które widziałam dotąd. Na przeciwległym krańcu placu wznosił się ogromny kościół. Był to niewątpliwie największy budynek, jaki kiedykolwiek widziałam. Byłam nim urzeczona: połyskującą w słońcu kopułą z brązu, błyszczącymi witrażami. Kręte, marmurowe schody kościoła prowadziły do tarasu rozciągającego się przed frontowymi drzwiami niczym podium, z którego można przemawiać do ludzi zgromadzonych na placu poniżej. Budynek miał dwa identyczne skrzydła i dwie identyczne wieże strażnicze po bokach. Idealna symetria, jak na mapie miasta. Północna i południowa połowa Castello były swoim dokładnym odzwierciedleniem.
Moja szkoła znajdowała się przy ulicy odchodzącej od placu, więc przeszłam jego skrajem, zadowolona, że nie musiałam iść przez środek. Nie potrafiłam wyjaśnić dlaczego, ale czułam, że byłoby to niebezpieczne. Wokół nie było żadnych ludzi, witryny wszystkich sklepów świeciły pustkami, a okna zabito deskami. Schludna i zorganizowana pustka jak w dzielnicy ewakuowanej po wycieku chemikaliów. Jakby całemu miastu powiedziano, że nie należy przebywać na placu.
Do Scuola Lafolia dotarłam około ósmej trzydzieści, spóźniona o stosowne pół godziny, zwabiona kolejnym znakiem krzyża i triquetry, tym razem wymalowanym nad drzwiami złuszczającą się już złotą farbą. Hol był pusty i zniszczony. Ledwie weszłam do środka, a zdałam sobie sprawę, że nie wiem, dokąd iść. Słyszałam odległy szmer głosów z toczących się nieopodal lekcji, ale nigdzie nie widziałam żadnego sekretariatu, w którym ktoś mógłby udzielić mi wskazówek. Może spóźnienie nie było jednak takim dobrym pomysłem. Wiedziałam tylko tyle, że powinnam być w jedenastej klasie, co tutaj oznaczało klasę trzecią ponadpodstawową.
Błąkałam się bez celu, zastanawiając się przy tym, czy mogłabym sobie pójść, twierdząc, że nie znalazłam klasy, i wtedy wpadłam tyłem na jakiegoś chłopaka. Gdy moje palce musnęły jego nadgarstek, poczułam nagłe ciepło, podobne do wyładowania elektrostatycznego. Szarpnięciem cofnęłam dłoń.
– Przepraszam – powiedziałam po angielsku. – Zrobiłam ci krzywdę?
Chłopak zamrugał. Był chyba w moim wieku, smukły i blady, miał piaskowe loki, przesłaniające jego szarobłękitne oczy. Kiedy spojrzał na mnie, przez ułamek chwili ogarnęło mnie przedziwne uczucie – puls mi przyspieszył i zakręciło mi się w głowie – jakbym wymykała się rzeczywistości i tonęła w jeziorze ciemnej wody, ciągnąc go za sobą. A może to on mnie?
Przez jego twarz przemknął wyraz paniki. Rozchylił usta.
– Znam cię? – spytał. Po włosku, oczywiście. W języku mojej matki. Co oznaczało, że powinnam odpowiedzieć tak samo.
– Jeszcze nie – oznajmiłam, z nadzieją, że nic nie pokręciłam. Jako dziecko mówiłam po włosku niemal płynnie, ale po śmierci Carly była to jeszcze jedna rzecz, którą chciałam zapomnieć. – Przeprowadziłam się tu wczoraj wieczorem.
– Certo – odpowiedział. „Oczywiście”. Otrząsnął się nieznacznie, jakby z oszołomienia. Zarumienił się, gdy doszło do niego, że się na mnie gapi. – Przepraszam. Nikt inny nie spóźnia się tak bardzo do szkoły. Nie mogę uwierzyć, że mam konkurencję.
– No cóż, jak widać, już masz – odpowiedziałam, pilnując się, by też się na niego nie gapić. Przywodził mi na myśl postać z obrazu, był delikatny i eteryczny jak renesansowy anioł. Ale w jego urodzie było też coś mrocznego: głębokie cienie pod oczami, splątane i potargane włosy, zbyt luźne ubrania, w których tonęło jego ciało. Jakby chciał ukryć to, jak wygląda. Co zresztą nie bardzo mu się udawało.
– Wiesz może, gdzie ma lekcje klasa trzecia? – zapytałam, gdy tak staliśmy przez chwilę, starając się nie gapić na siebie nawzajem. Włoskie słowa przychodziły mi coraz łatwiej, wyskakiwały jedno po drugim z zapomnianych zakamarków mojego umysłu. – Pamiętaj, że jak powiesz „nie”, to będę mogła iść do domu i stracisz swoją jedyną konkurentkę.
– Niestety wiem gdzie – odpowiedział chłopak ze smutnym uśmiechem. – To moja klasa. Mogę cię zaprowadzić. – Ruchem głowy zachęcił mnie, bym poszła za nim w stronę ponurej klatki schodowej na końcu holu. – Mam na imię Christian.
– Lilly.
– Lilly – powtórzył, jakby sprawdzał brzmienie tego słowa. Zerkał co chwilę ku mojej twarzy i szybko odwracał wzrok, błyskając błękitnymi oczami.
Razem weszliśmy na piętro, w labirynt wąskich korytarzy, wzdłuż których ciągnęły się drzwi do sal lekcyjnych, z tabliczkami odpowiednich klas. Na ścianach dostrzegłam znajome plakaty, ale SALVEZZAnie była już jedynym zapisanym na nich hasłem. Widziałam też inne: UNITÀ, ONORE, VITTORIA, SACRIFICO.
Jedność. Honor. Zwycięstwo. Ofiara.
Tynk pod plakatami był tak stary, że ledwie się trzymał.
Wiatr dmuchnął przez rząd stłuczonych okien i Christian ciaśniej owinął się swoją bomberką. Niesamowicie korciło mnie, żeby zapytać o stan techniczny budynku – czy budżet Castello jest tak okrojony, że szkoła nie może sobie pozwolić na farbę do ścian i nowe szyby? A może Castello jest takim miastem, które nie wierzy w dotowanie instytucji edukacyjnych? Nie chciałam jednak być niegrzeczna, więc ugryzłam się w język.
Jednak Christian najwyraźniej odgadł, o czym myślę, bo gdy się rozejrzałam, tylko potrząsnął głową i powiedział:
– Porozmawiaj o tym z Generałem.
Klasa trzecia miała lekcje w sali oznaczonej odpowiednią złotą plakietką, podniszczoną jak wszystko tutaj. Sama nigdy bym do niej nie trafiła. Korytarze w szkole podobnie jak ulice miasta stanowiły istny labirynt. Na ścianie obok drzwi ktoś nakleił notatkę pisaną odręcznie czarnym markerem. Napis głosił:
Mój włoski nie był najlepszy, ale moim zdaniem tłumaczenie brzmiało: „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie”.
– Piekło Dantego – wyjaśnił Christian, zorientowawszy się, na co patrzę. – Napis na bramach piekieł.
– Urocze – stwierdziłam.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Masz mundurek? Przez większość czasu nikt ich nie nosi, ale dzisiaj są wymagane.
Pokręciłam przecząco głową. Nie wiedziałam, czemu ojciec o tym nie wspomniał. Doszłam do wniosku, że wymóg noszenia mundurków był śmiałym posunięciem ze strony Lafolii, skoro nie zawracali sobie głowy nawet najbardziej podstawowymi naprawami.
– Nie chodzi o pełen uniform – wyjaśnił Christian, ponownie czytając mi w myślach. – Raczej o symbol. Coś, co będzie dowodem szacunku. – Zawahał się, po czym sięgnął do szyi i rozluźnił krawat. Kątem oka uchwyciłam złocisty błysk łańcuszka, delikatna złota plecionka na tle jasnej skóry. – Masz – powiedział. – To powinno wystarczyć.
Zrobił krok naprzód i zatrzymał się, niepewny, czy może założyć mi krawat na szyję. Przygryzł dolną wargę z niemym pytaniem wypisanym na twarzy. Poczułam delikatne ukłucie oczekiwania i nagle uświadomiłam sobie, jak bardzo chcę, żeby ten chłopak mnie dotknął. Pochyliłam głowę, dając mu do zrozumienia, co ma zrobić.
W chwili, gdy jego palce musnęły moją skórę, wszystko wydarzyło się raz jeszcze: elektryczny wstrząs, puls żaru rozpalający moje ciało i wrażenie, że zapadam się w niego, wślizguję się pod jego skórę. Tym razem było to tak przyjemne, że oddech uwiązł mi w gardle.
Christian miał ewidentnie odmienne odczucia. Cofnął się niepewnie, przyciskając rękę do piersi, jakbym go poparzyła. W jego szeroko otwartych oczach przebłyskiwała panika.
– Przepraszam – wyjąkałam, jednocześnie myśląc o matce, o tym, jak ściskała moje ramię w sklepie spożywczym, sycząc: „Niczego nie dotykaj”. – Przysięgam, to się zwykle nie zdarza…
– W porządku – odpowiedział, ale wiedziałam, że kłamał. W jego głosie zabrzmiała ostrzejsza nuta, w sylwetce pojawiło się napięcie, jakby bał się, że go zaatakuję. Zrobiło mi się nieprzyjemnie, gdy uświadomiłam sobie, że on faktycznie się mnie bał.
Zanim się zorientowałam, otwierał drzwi sali. Patrzyłam, jak przekracza próg, zaskoczona i chyba zła na samą siebie – próbowałam dojść do tego, co właściwie zrobiłam źle. Christian zostawił swój krawat na mojej szyi. Dotknęłam teraz materiału, miękkiego od wielokrotnego prania. Wciąż był ciepły od ciała chłopaka. Było to niebezpiecznie intymne. Powoli wsunęłam krawat pod sweter i ruszyłam za Christianem do klasy.
Pierwszym, kto rzucił mi się w oczy, był chłopak z nożem w dłoni. Siedział na parapecie jednego z potłuczonych okien Lafolii i wypatrywał czujnie czegoś na ulicy. Wysokość powinna trochę przerażać, ale nie wyglądał na zaniepokojonego. Obracał w palcach błyszczący nóż sprężynowy tak szybko, że kontury ostrza rozmazywały się przed oczami. Jak gdyby urodził się z nim w dłoni.
– Widzisz coś, Nico? – zapytał go chłopak z czupryną loków na głowie, który z jakiegoś powodu nosił maskę przeciwgazową.
Nico potrząsnął głową.
– Ciągle czysto – zapewnił. – Naprawdę myślisz, że pozwoliłbym im się do ciebie podkraść?
– Super – ucieszył się chłopak w masce i zatarł ręce zupełnie jak szalony naukowiec. – Muszę rozbroić moje petardy.
Nico wywrócił oczami.
– Postaraj się tylko nie zabić.
Nico był przeciwieństwem Christiana pod każdym względem. Łączyło ich jedynie to, że obaj byli piękni. Nico miał śniadą cerę, ciemne włosy, kolczyki w uszach. Jego szerokie ramiona opinał biały T-shirt, a na kościach obojczyków pełzały czarne tatuaże. Było w nim coś surowego, szorstkiego. Magnetycznego. Nie mogłam oderwać wzroku od jego mięśni napinających się przy każdym obrocie noża.
Sala wokół była nieużytkiem poustawianych krzywo ławek, kulek zmiętego papieru, zakreślaczy i podręczników ciśniętych na podłogę. Pomyślałam o mojej starej szkole, o sterylnych rzędach metalowych ławek i dzwonku, który kierował uczniów z pomieszczenia do pomieszczenia. W porównaniu z tamtym miejscem Lafolia była jednym wielkim chaosem. Wokół mnie siedziało kilkunastu uczniów, wszyscy rozmawiali lub obrzucali się nawzajem różnymi rzeczami. O ile mogłam stwierdzić, nikt nie miał na sobie mundurka. W sali nie było też nauczyciela.
Na tylnej ścianie ktoś wymalował sprejem karykaturę panoramy Castello: kopułę kościoła, wieże, wielkie szczury stojące w rynsztokach. Triquetra też tam była, ale do góry nogami, niczym satanistyczna perwersja, kapiąca świeżą farbą na horyzont. Chłopak z włosami ułożonymi na żel, uzbrojony w puszki z farbą, zapewne będący autorem tego dzieła, kłócił się z Christianem.
– To nie moja wina, że zjawiłeś się za późno, żeby mnie zatrzymać – oświadczył. Miał wyraziste kości policzkowe, nosił skórzaną kurtkę ozdobioną łańcuchami podzwaniającymi przy każdym jego ruchu. – Uderzył mnie piorun boskiej weny i musiałem podążyć za jej przesłaniem.
– Boskiej weny, żeby trafić do pudła – warknął Christian, ze złością spoglądając na wypaczoną triquetrę. – Alex, nie możesz na serio chcieć tego zostawić na testy…
– Przecież wszystko jest w porządku – powiedział stanowczo chłopak o imieniu Alex. – Po prostu pomóż mi schować farby.
Wrzucił Christianowi do torby z książkami połowę aerozoli, po czym pchnął go lekko w stronę korytarza. Udałam sama przed sobą, że w ogóle nie obeszło mnie, że Christian minął mnie, nawet nie spojrzawszy w moim kierunku.
Za biurkiem nauczyciela, z nogami na blacie siedziała dziewczyna o przydymionych jasnych włosach. W dłoniach trzymała papierowy samolocik i zapalniczkę, którą podpaliła jego ogon i posłała go w powietrze. Samolot, jasny niczym kometa, wykręcił w powietrzu spiralę i spłonął gdzieś poza biurkiem. Na włosy dziewczyny spadło kilka płatków popiołu. Przypomniałam sobie mój sen i wędrówkę wypalonymi ulicami Castello. Wstrząśnięta obróciłam się tyłem do blondynki i spojrzałam prosto w oczy siedzącego w oknie Nica.
W pierwszym momencie wyglądał po prostu na zaskoczonego, ale jego twarz szybko zmieniła się w maskę wrogości. Nóż w jego dłoni znieruchomiał, co z kolei zwróciło uwagę chłopaka w masce, który odwrócił się, żeby sprawdzić, o co chodzi. Na mój widok wytrzeszczył oczy.
– Łał. A ty skąd się wzięłaś? – zapytał.
Zamarłam. Nagle w sali zapanowała cisza, a dzieciaki jeden po drugim odwracały się, by wlepić we mnie spojrzenia. Ciężar tych spojrzeń ścisnął mi gardło, tamując oddech. Tego się właśnie obawiałam.
„Powiedz coś”, nakazałam sobie w myślach. „Cokolwiek. No już”.
– Um… cześć? – spróbowałam.
Cisza. Jeszcze więcej spojrzeń. Nagle ucieszyłam się, że Christian wyszedł z sali. Nie musiał oglądać, jak robię z siebie głupka.
I wtedy ktoś powiedział:
– Dosyć tego gapienia się. To nie zoo.
Dziewczyna, smukła i zwinna, wstała zza biurka nauczyciela i podeszła do mnie, trzymając wciąż zapalniczkę w dłoni.
– Serio mówię! – warknęła na kolegów z klasy, po czym zwróciła się do mnie: – Zignoruj ich. Są w szoku. W tej dziurze nigdy nie trafiają się nowi. – Odrzuciła do tyłu długie włosy i wyciągnęła do mnie rękę. – Jestem Liza.
Mówiła szybko, melodyjnie, włoskie słowa zlewały się ze sobą niczym w inkantacji. Miała zaróżowione policzki, kilka piegów na nosie i płonące zielone oczy, niezłomne i olśniewające. Oczy wojownika. Stałam jak zahipnotyzowana.
– Lilly – zdołałam wykrztusić.
– Perfetto – mruknęła Liza. – Chodź ze mną.
Przeprowadziła mnie przez tor przeszkód z pomiętych zeszytów i pootwieranych piórników do dwuosobowej ławki w centrum klasy, po czym wręczyła mi bandanę zdjętą ze smukłego nadgarstka.
– Masz. Ochrona przed dymem, na wypadek gdyby Iacopo przypadkowo odpalił jedną ze swych petard. Podkłada je wszędzie i za każdym razem, gdy nauczyciel na którąś nadepnie, mamy tydzień wolnego.
Ruchem głowy wskazała chłopaka w masce, który leżał teraz na podłodze i majstrował przy czymś pod tablicą. Kiedy ponownie spojrzałam na Lizę, uśmiechała się do mnie lekko, a jej zielone oczy wpatrywały się we mnie uważnie. To spojrzenie wypełniło mnie ciepłem, przyciągało. Czułam, że chcę się jej przypodobać.
– Witaj w klasie trzeciej – powiedziała. – Mam nadzieję, że nie lubisz przestrzegania reguł.
Siadłyśmy razem, nasze kolana zetknęły się pod blatem ławki. Liza miała na sobie cienkie, obcisłe jeansy i T-shirt z podwiniętymi rękawami, spod których wyłaniały się blade ramiona.
Rozejrzałam się po sali raz jeszcze. Niektórzy uczniowie wciąż na mnie popatrywali, ale większość z nich miała tyle przyzwoitości, żeby udawać zajętych swoimi sprawami, gdy spoglądałam w ich stronę. Tylko Nico czujnie wyglądał przez okno, obracając swój nóż w dłoni, nie okazując mi nawet cienia zainteresowania. Skorzystałam z tego, że na mnie nie patrzył i pozwoliłam, by mój wzrok zatrzymał się na nim przez chwilę. Powiodłam spojrzeniem po zarysach jego ciała i kuszącym łuku jego warg.
– Przystojny, co? – zapytała Liza, bawiąc się swoją zapalniczką.
– Pewnie – odparłam, niezdolna zaprzeczyć. Ta kwestia nie ulegała żadnej wątpliwości.
Liza roześmiała się, ale wyczułam w tym śmiechu jakąś ostrą nutę, jakby nie zgadzała się ze mną. Ciekawe, czy zauważyła pełne pogardy spojrzenie, jakim obdarzył mnie Nico.
– Powiedz mi lepiej – zaczęłam, chcąc zmienić temat – kiedy zaczynają się lekcje?
– Och, o dziewiątej zwykle mieliśmy trygonometrię – odpowiedziała Liza. – Ale nauczycielka została tragicznie unieruchomiona. Giorgia nalała jej kleju do kawy. – Ruchem podbródka wskazała na stojącą w kącie rudowłosą dziewczynę, która przeglądała jakieś stare pismo o modzie. – Poza tym zjawiłaś się w dzień testów, więc wszystko jest trochę inaczej.
– Testów? – zapytałam. – Egzaminów?
Liza spojrzała na mnie z ukosa.
– Niezupełnie.
Zamilkła, jakby sprawdzała, czy wychwycę ukryte znaczenie tego słowa. Ale ja nie miałam pojęcia, o czym mówiła.
– To jeden z warunków zawieszenia broni – podpowiedziała Liza. – Pierwszego dnia miesiąca odbywa się zawsze obowiązkowy test dla obu stron miasta. Generał mówi, że tylko tak utrzymamy porządek w Castello.
Brzmiało to tak, jakby recytowała tekst z podręcznika. W beznamiętnym tonie jej głosu słychać było jednak leciutką nutę sarkazmu.
– Ale nie martw się – zakończyła, wyraźnie nieświadoma mojego zmieszania. – Nie znaleźli Świętego od wieków. Myślę, że na tym etapie Generał po prostu dostarcza sobie rozrywki. Boże broń, żebyśmy zapomnieli, kto tutaj rządzi…
– Nie znaleźli kogo?
– Nie słuchaj jej! Obie skończycie pod kluczem za takie gadki! – warknęła ostrzegawczo dziewczyna przed nami, odwracając się, by obrzucić mnie gniewnym spojrzeniem. Jej ostro zarysowana twarz była ledwie widoczna zza zasłony mysich włosów. – Dzień testów to najważniejszy dzień w miesiącu – oznajmiła z wyższością. – A Generał to nasz zbawca. Choć tego się od Lizy nie dowiesz. Jeśli nie będziesz się pilnować, przeciągnie cię na stronę mroku.
– Susi – powiedziała Liza bardzo spokojnie. – Walnę cię.
– Widzisz, co mam na myśli? – zapiszczała dziewczyna o imieniu Susi i odwróciła się z prychnięciem. Liza zmrużyła oczy i machnęła zapalniczką, jakby odprawiała egzorcyzm nad potylicą koleżanki.
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie – zaintonowała – proszę, zabierz tę smutną duszę w objęcia Jezusa. Amen.
– Kim dokładnie jest Generał? – zapytałam, gdy już skończyła.
– Przywódcą Castello – odpowiedziała, po czym rzuciła okiem na mural Alexa. – Przynajmniej póki co.
– Jak burmistrz albo ktoś w tym rodzaju?
– Mniej więcej. Ja bym go raczej nazwała strażnikiem pokoju. Dwadzieścia lat temu wynegocjował zawieszenie ognia między Paradisami i Marconimi i postanowił zostać w okolicy.
– Paradisami i kim?
Liza uniosła brwi.
– Castello podzielone jest na pół, nie zauważyłaś?
Skinęłam wolno głową.
– Właśnie. Zawsze mieszkały tu dwie rodziny. Można powiedzieć: klany. Marconi tutaj i Paradisi po stronie północnej, wzdłuż granicy. Kiedyś ciągle ze sobą walczyli. To była prawdziwa wojna, która ciągnęła się przez wieki. Aż wreszcie pewnego dnia zjawił się Generał i sprawił, że przestali. Zakończył tę wojnę i wszyscy żyliśmy długo i szczęśliwie. Nasz zbawca, jak powiedziała Susi. – Jej słowa przesiąknięte były kąśliwym sarkazmem. – Dlatego teraz musimy robić wszystko, co nam każe.
– Na przykład testy – powiedziałam. – Testy, które nie są sprawdzianami.
– Właśnie.
– No… to czym są w takim razie?
Liza machnęła lekceważąco dłonią.
– Drobną niedogodnością. Żeby się upewnić, że nie jesteś… no wiesz. Inna.
– Pod jakim względem?
Miałam wrażenie, że Liza zmaga się przez chwilę sama ze sobą, rozważając opcje. Jakby próbowała osłonić mnie przed czymś mrocznym i nieprzyjemnym, ale doszła do wniosku, że nie zdoła tego zrobić.
– Lilly – zaczęła – jak myślisz, jak Generał tego dokonał? Jak zaprowadził pokój między klanami? Jak sprawić, żeby ludzie, którzy nienawidzili się od wieków, nagle przestali walczyć?
Pokręciłam głową, nie znajdując odpowiedzi.
– Dał im nowego wroga – wyjaśniła. – Kogoś, kogo mogli wspólnie nienawidzić.
– Kogo?
– Już ci powiedziałam. Świętych.
Ciąg dalszy dostępny w pełnej wersji książki.