Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z poczwarek w motyle to opowieść o dwóch kobietach. Ich losy, kiedyś złączone przyjaźnią, w pewnym momencie się rozdzieliły. Każda poszła własną drogą. Spotykają się znów, w tak ważnych dla nich momentach, kiedy jedna z nich przyjechała pożegnać się z matką, a druga walczy z chorobą i depresją. Czy uda im się porozumieć? Jak rozwiążą się losy ich bliskich? Czy przeszłość może mieć tak kolosalny wpływ na życie i czy można o niej zapomnieć? Czy powinno się zapominać?
Z poczwarek w motyle to kolejna po Kobietkach, ciekawa powieść młodej i utalentowanej pisarki - Patrycji Żurek. Zuzanna to kobieta żyjąca w swoim własnym, pełnym bólu świecie, który stworzyła sobie jako ucieczkę i usprawiedliwienie od rzeczywistości. Często wraca do koszmarów z przeszłości, by jeszcze bardziej pogrążyć się w migrenowych bólach, które są usprawiedliwieniem na wszelkie zmartwienia. Mimo troski i starań ze strony męża, Pawła, ich małżeństwo przypomina pozbawiona sensu egzystencję. Kiedy jej przyjaciółka z dzieciństwa Sylwia, która od lat mieszka w Niemczech, odwiedza ją nieoczekiwanie, jest w szoku i nie może uwierzyć w to, co stało się z Zuzanna. Sylwia postanawia wziąć spawy w swoje ręce, mimo oporów i niechęci ze strony przyjaciółki, która wydaje się być szczęśliwa ze swoimi problemami. Z biegiem czasu sprawy zaczynają ulegać zmianie. Sylwia, która w oczach Zuzy jest szczęśliwa w swoim idealnym małżeństwie wyjawia sekret, który rzuca zupełnie inne światło na to, co tak naprawdę liczy się w życiu. Zuzanna zaczyna zauważać rzeczy, które wcześniej zupełnie nie miały dla niej znaczenia, bądź wydawały się zwykła codziennością. Postanawia dać szansę sobie i swojej rodzinie. Jednak stan w jakim była, podczas gdy oddawała się swojej udręce odbił się negatywnie na jej relacjach z najbliższymi i nie do końca wiadomo, czy będzie je w stanie odbudować. Warto śledzić uważnie losy bohaterów, podczas lektury stają się oni naszymi najlepszymi przyjaciółmi. Uważam, że to ciekawa i wciągająca książka.
Yoanna Nazar
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Patrycja Żurek
Z poczwarek w motyle
© Copyright by Patrycja Żurek & e-bookowo
Projekt okładki: Edyta Niewińska
ISBN 978-83-7859-203-7
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2013
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
Wszystkim osobom, które siedziały ze mną nad tekstem, za burze mózgów, świetne pomysły i konstruktywną krytykę - dziękuję.
Dni po nieprzespanych nocach, kiedy migrena wierciła w jej głowie dziurę wielkości wielkiego kanionu, były jak otulone watą. Miała wrażenie, że jest zawieszona w próżni. Szczęśliwa, że ból minął, przerażona, że czai się gdzieś niedaleko, by powrócić ze zdwojoną siłą, już niedługo. Bywało, że migrena trwała tylko kilka godzin, ale coraz częściej trzymała ją w swoich szponach przez kilka dni i tyleż nocy. Wtedy, leżąc w łóżku, delikatnie, jak najdelikatniej dotykając głową poduszki marzyła o tym, by móc mieć pistolet, przytknąć go do głowy i strzelić. Wyobrażała sobie, jak ból mija, odchodzi w niepamięć wraz z nią. Bo gdy przychodziła migrena, jej najlepsza przyjaciółka, kumpela od serca, to nie chciała niczego innego niż tylko umrzeć.
Ale to nie było takie proste. Miała silny organizm, nie mdlała nigdy, choć wiele razy miała ochotę. Umiała dźwigać ciężkie siaty, wózek, torebkę i dziecko. Gramoliła się z nimi na trzecie piętro budynku w którym mieszkali. Spocona jak mysz, zdyszana, z okropnym dudnieniem w skroniach, ale dumna, że się udało. Znów. Po raz kolejny. To jak zdobycie Mount Everestu! Kolejny sukces w jej burym życiu, sukces którego nie dzieliła z nikim innym. Bo któż zrozumie Matkę Polkę? Kobietę, która nie miała niczego innego oprócz dziecka, męża, psa i mieszkania do posprzątania. I jeszcze obiadu do ugotowania. To te rzeczy ją definiowały. Młoda dziewczyna, którą kiedyś była już dawno umarła, pogrzebana pod gruzami upadłych i naiwnych marzeń o wielkim życiu.
Nigdy nie patrzyła w lustro, czesała się na pamięć, nie używała kosmetyków i czasami tylko oglądała stare, dobre zdjęcia. Fotografie uśmiechały się do niej. Trzy osoby: ona, Karina i Sylwia. Miała wrażenie, że zrobiono je bardzo dawno temu. Karina nie żyje już siedem, Sylwia wyjechała pięć lat temu. Jej synek za miesiąc kończy trzy lata, a za pół roku ona skończy dwadzieścia sześć. Prawie trzydzieści lat koszmarnego życia, które teraz ciążyło jej bardziej niż kiedykolwiek. Syn był nieznośny i mimo całej miłości, jaką mu dawała, nie chciał się zmienić. Mąż ją zdradzał i wcale jej to nie dziwiło. Patrzyła na siebie chłodnym okiem, wiedziała, że stała się przedwcześnie starą, zrzędliwą i upierdliwą babą. Czyli tym, kim nigdy być nie chciała. Ale ten proces wydawał się jej nieodwracalny, a jednocześnie postąpił aż tak daleko, że nie chciała go już zatrzymać. Nie chciała i być może nie mogła. Bo łatwo jest pójść na łatwiznę, poddać się, po prostu odpuścić i płynąć z prądem. Nie myśleć, nie czuć i tylko patrzeć jak raz po raz, po kolei, mijają dni, zamieniając się w przeszłość.
Każdy z nich wyglądał tak samo, rano, z płytkiego snu budził ją płacz dziecka. Mąż był już dawno w pracy, wychodził o siódmej. Synek wstawał po ósmej, wyciągał do niej pulchne rączki i uśmiechał się. To była najpiękniejsza chwila dnia, kiedy słońce wpadało przez okno oświetlając twarz dziecka promieniami. Często zastanawiała się, jak bardzo niewinny i delikatny jest jej synek. Żałowała, że była aż tak lekkomyślna, żeby go stworzyć i sprowadzić na świat. Każdej nocy zasypiała ze ściśniętym gardłem, bojąc się, że rano zastanie go martwego w łóżeczku. Idąc na spacer bała się, że nagle ktoś jej go wyrwie i uprowadzi. Drżała, wyobrażając sobie, jak wpada pod auto. Był całym jej życiem i świadomość, że coś może mu się stać, przerażała ją. Była za niego odpowiedzialna i było to dla niej wielkim ciężarem.
Codziennie starała się wykonywać te same czynności. Po śniadaniu sprzątanie, przygotowanie obiadu, drzemka, obiad, spacer, wieczorem zabawy i gry, przed snem czytanie. Powtarzalność każdej z czynności dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Gdy cokolwiek zakłócało ten proces dzień był dla niej zmarnowany. W jej wnętrzu czaiło się coś mrocznego, co kazało jej wierzyć, że stanie się coś naprawdę złego. W takie noce chodziła do pokoju synka co godzinę, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Zasypiała dopiero nad ranem, kiedy niebo na wschodzie zaczynało robić się szare. Sypiała niespokojnie i krótko, z chorymi, rozdętymi snami, pełnymi pragnień i niespełnionych marzeń.
Leżąc wieczorami w łóżku wpatrywała się w wygięte plecy męża, znaną od lat krzywiznę i zastanawiała się, co ona robi w tym miejscu, z tym właśnie człowiekiem. Wspomnienia powracały do niej falami, wypełniały goryczą jej usta, zalewały niczym przypływ, oczy nowymi łzami.
Rano nie chciało jej się żyć. Rano było zawsze najgorzej. Nie umiała znaleźć żadnego powodu, by wstać i cieszyć się kolejnym dniem, by walczyć. Poddała się już dawno.
Patrzyłam z niedowierzaniem na kobietę, która otworzyła mi drzwi. Miałam wrażenie, że usta trzymam już zbyt długo otwarte, więc rozciągnęłam je w uśmiechu. Nie czułam jednak takiej radości, jaką powinnam. Będąc w podróży wypełniało mnie podniecenie i ekscytacja i strach. Powrót do przeszłości nie zawsze bywał bezbolesny, ale moja przyjaciółka była elementem, który miał go osłodzić. W drzwiach stała jednak obca osoba, stara kobieta o zmęczonej, udręczonej i obojętnej twarzy. Gruba, z tłustymi włosami i papierosem w kąciku ust. W rozchełstanym szlafroku i dzieckiem na rękach. Obraz nie tylko nędzy i rozpaczy, ale i zgrozy.
– Witaj – powiedziałam niepewnie. – Zuza?
– Sylwia? – wyraz obojętności znikł na chwilę. Przez twarz kobiety przemknął cień zainteresowania, to była chwila, wydawało się, że to nie zainteresowanie, a mimowolny skurcz mięśni.
– Tak! To ja.
– Kiedy wróciłaś, wróciłaś w ogóle? Nic nie pisałaś, nie wiedziałam – starała się ogarnąć. Wyrzuciła papierosa, przeczesała jedną ręką włosy i poprawiając szlafrok. – Przygotowałabym się.
– Chciałam ci zrobić niespodziankę. Przyjechałam, bo mama jest bardzo chora i chciałabym być z nią. Na koniec, sama wiesz.
– Rozumiem – Zuzanna spoważniała. – Wejdź, proszę. Zapraszam.
– Co słychać? – zapytałam, gdy już rozsiadłyśmy się w kuchni. Okropnie brudnej kuchni, prawdę mówiąc, ale nie miałam zamiaru nikogo oceniać. Szczególnie nie Zuzę, którą znałam tyle lat. I którą kochałam nad życie. Coś się musiało stać, że tak tu wyglądało.
– Wybacz mi bałagan, niedawno wstaliśmy i jeszcze nie wzięłam się za porządki. Zazwyczaj mój dom lśni czystością, ale trochę choruje od dwóch dni i nie mam kompletnie na nic sił.
– Co ci dolega?
– Jakieś osłabienie, gorączka, ból głowy. Nic poważnego.
– Nadal męczą cie migreny? – zapytałam. Speszyła się i zaczerwieniła. – Pamiętam, jak pisałaś, że stają się coraz bardziej uciążliwe.
– Tak, czasami je miewam. Są uciążliwe, ale znam już cały proces bólu, wiem czego się spodziewać i umiem z tym żyć.
– Byłaś u lekarza?
– Nie.
– Dlaczego? – może powiedziałam to zbyt ostro, bo skuliła ramiona. Wydawała mi się wtedy przestraszonym zwierzątkiem, którego ktoś dźga patykiem przez pręty klatki.
– Nie miałam kiedy. Obowiązki, dziecko, brak czasu.
– To nie są dobre wymówki, kochana.
– Są jedyne jakie mam. Zresztą to nieważne, po prostu dajmy temu spokój. Mam dość problemów, by nie chcieć przejmować się kolejnym. I tak to wszystko jest bezsensu, więc... – wzruszenie ramionami. – Odpuść. – W miarę mówienia twarz Zuzanny zmieniała się. Znałam ją całe życie i umiałam czytać w niej, jak w ulubionej książce, prawie na pamięć. Widziałam w jej oczach ból, wstyd i beznadziejność. Łzy ciekły po jej twarzy i z brody kapały na szlafrok. Nie próbowała ich wycierać, jakby było jej obojętne, że ją łaskoczą. Jej opuszczone po bokach ręce drżały, ale płakała bezgłośnie, żeby nie niepokoić szlochem bawiącego się w pokoju obok synka. Wydawało mi się, że te łzy były jej naprawdę niesamowicie potrzebne, miało się wrażenie, że puściła w niej jakaś tama, która do tej pory trzymała ją w pionie. Miałam nadzieję, że to będzie ten przełom, chwila w której wszystko zacznie zmieniać się na lepsze.
– Nie mam zamiaru Zuza. Nie po to przyleciałam, żeby zostawić cię samą. Twoje maile kłamały i zupełnie nie wiem dlaczego? Wydawało mi się, że jesteśmy jak siostry, jak rodzina, która może na sobie polegać i sobie ufa. Okazało się, że twoje problemy są tak poważne, że cie przerastają, a ty pisałaś tylko o tym, jak fajnie się wam układa, jak wspaniały jest Miłosz i że fajnie się czujesz będąc kurą domową. Po twoich listach nie domyśliłabym się nigdy, że coś jest nie tak. Co prawda nie odpowiadałaś na moje pytania, nie na wszystkie, ale zwalałam to na karb obowiązków i zagonienia. A tu się okazuje, że jesteś na skraju załamania nerwowego, wyglądasz jak, nie przymierzając, menel, zachowujesz się jakbyś już nie żyła i cierpisz, nie wiadomo po co. Nie pozwolę na to, by kolejna moja przyjaciółka została pochowana na cmentarzu. Nie w wieku niecałych trzydziestu lat i choćbym miała ziemię poruszyć to wyciągnę cię z tego bagna.
– Co ci miałam, Sylwia, napisać? Prawdę? Że wyszłam za mąż nie wiadomo dlaczego? Że chciałam urwać się z alkoholicznego domu i miałam nadzieję, że Paweł będzie moim wybawieniem, księciem z bajki? Tak, wierzyłam w to. Rzuciłam się w wir tego związku nie myśląc za bardzo o sobie, o tym czy mam jeszcze jakieś marzenia i cele w życiu. Było naprawdę wspaniale, przecież wiesz. Jedyna dobra rzecz od śmierci Kariny. Człowiek, który podniósł mnie z największego marazmu w moim życiu. Byłam szczęśliwa? Byłam, przecież sama wiesz, widziałaś. Byłaś świadkiem na moim ślubie, do cholery. Każdy sobie chwalił, jakie to fajnego męża załapałam, jaki on opiekuńczy, jaki dobry. I jest taki, wiem o tym. To ja jestem tutaj problemem i to ja zawsze nim byłam. Bo jak kończy się miłość, a zaczyna codzienność to wychodzą z człowieka najgorsze cechy. Wychodzi cały ten syf, który zbierał się w nim przez lata i wylewa się on na podłogę w kuchni. I wtedy mąż nie jest już tak skory do sprzątania jak wcześniej. Nie łapie za miotłę, tylko każe sprzątać żonie. Więc zostałam sama z moimi problemami, z poczuciem beznadziejności, z chęcią odebrania sobie życia. Gdyby nie wpadka, nie Miłoszek, to nie wiem czy rozmawiałybyśmy dziś. To był chyba dar od Boga, bym nie strzeliła sobie w łeb. Bo Paweł zaczął się oddalać, owszem, po porodzie był wspaniały, czuły i opiekuńczy. I taki pociągający z dzieckiem w ramionach. A ja miałam wrażenie, że wszystko może się zmienić, miałam tą cholerną, ułudną nadzieję, że jeszcze będzie dobrze. Ale potem mały zachorował, ja straciłam pokarm, miałam depresję i wszystko wydawało mi się znów szare. Paweł próbował, nie zaprzeczę. Sprzątał, gotował, zajmował się małym. A ja tylko płakałam i leżałam patrząc w ścianę. W końcu się wkurzył, a ja się opamiętałam trochę. Wpadłam w taki trans. Wstać, zająć się Miłoszem, coś zjeść, sprzątnąć, bawić się z nim, zjeść, położyć się spać. Paweł odszedł na drugi plan, nie umiałam z nim rozmawiać. Nie wiem dlaczego, ale stał mi się obojętny. Zdradza mnie, wiem to. Nie odejdzie, bo wierzy w rodzinę. Ale jest z inną kobietą, często. Nie dziwię mu się, bo umiem spojrzeć na siebie z boku. Wiem, jak się zachowuję i jak wyglądam. Od porodu przytyłam prawie dwadzieścia kilo, palę i popijam wieczorami. Nie sypiam, a migrena zabija mnie powoli. W sumie myślę, że jest karą za wszystkie grzechy, jakie popełniłam. Bo to niemożliwe, żeby jeden człowiek, bez powodu umiał sobie tak spieprzyć życie. Więc wegetuję sobie, po prostu jestem, bez celu, bez cienia nadziei na to, że coś może się zmienić. Nie mam celu, a wstanie rano z łóżka to praca godna tytana. Rano zawsze jest źle, rano nie mam w ogóle powodu, żeby wstawać. Nie umiem z tym wygrać, czuję, że nie mam sił.
Nie przerywałam jej. Obserwowałam jej postać, skuloną na krześle, zgarbioną, jakby wymiętą. Modliłam się w duchu, żeby Miłosz nie zawołał jej, by mogła powiedzieć wszystko, co trzeba. Łzy przestały już płynąć i tylko od czasu do czasu pociągała nosem. Nerwowe ruchy, jej dłonie szukały ciągle zajęcia. Musiała mieć czymś zajęte palce, a to miętosiła szlafrok, urywała skórki przy paznokciach, wyciągała niewidzialny paproch z włosów, zgarniała na podłogę okruszki chleba. Czasami milczała, zastanawiając się, co powiedzieć.
– Życie nie było łatwe – kontynuowała. – Nigdy, od samego początku. Chciałabym uwierzyć, że można mieć kochających rodziców, że można być dla rodziców darem, długo wyczekiwanym cudem. Ja nie byłam, sama wiesz. Urodzona gdzieś pośrodku, zostałam zapomniana. Nie miałam się komu pożalić ani wypłakać, gdy gnębiono mnie w szkole. Komu miałam o tym powiedzieć? Wiecznie pijanej mamie? Nieprzytomnemu ojcu? Próbowałam coś zmienić, ale byłam tylko dzieckiem. Byłam głodna i zawsze zmarznięta. Obdarta i brudna, bo rzadko była w domu czynna ciepła woda. Gdyby nie ty i Karina pewnie umarłabym gdzieś w jakimś śmietniku. Nikt by nie płakał, to wiem. Zdaje sobie sprawę, że rozwijałam się sama, zbyt wcześnie zraniona, by można było to cofnąć. Co poradzę? Takie życie.
– Sądzisz więc, że lepiej jest się poddać? – nie wytrzymałam, musiałam się wtrącić.
– Tak – tak po prostu, bez emocji. – Wydaje mi się, że nie ma we mnie nic wartościowego. Nie ma we mnie tego czegoś, co daje ludziom chęć do życia. Po co walczyć, dla czego, dla kogo? Każdego dnia trzeba na coś czekać, dni mijają odliczane do jakichś wielkich wydarzeń, które mijają nie zmieniając nic w naszym życiu. Które mijają zbyt szybko, jeśli patrzy się na proporcję tego, ile się na nie czekało. Ludzie wiecznie gdzieś gonią, czegoś chcą, zdobywają to i nigdy nie są szczęśliwi. Wyznaczają sobie nowe cele, nowe marzenia. Czasami te marzenia są niemożliwe do spełnienia i wtedy chyba jest najlepiej, bo może człowiek dążyć do nich całe życie, oszukując się, że robi coś ważnego.
– Życie może być piękne. Zuza. Wiesz, że tak...
– Nie wiem – przerwała mi. – Nic nie wiem. Nie umiem sobie przypomnieć dobrych wydarzeń, jakichś fajnych wspomnień. Nie mogę powiedzieć, że w tym a w tym roku byłam naprawdę szczęśliwa. Bo czym w ogóle jest szczęście? Nie da się go zdefiniować. Kiedyś wydawało mi się, że posiadanie rodziny to największa radość, normalnej rodziny. Ale okazuje się, że jestem aż tak skrzywiona, że nie potrafię jej stworzyć. A nic innego, na chwilę obecną, nie mam.
– Pomogę ci.
– Niby jak, Sylwia? Przeżyjesz za mnie życie? Zmienisz moją głowę? Wyrzucisz wszystkie złe wspomnienia? Tego się nie da zrobić. To nie jest tak hop siup.
– Nie mówię, że hop siup – oburzyłam się. – Po prostu wiem, że można to leczyć. Wiem, że jesteś w stanie to pokonać. A życie może stać się naprawdę dobre, znośne.
– Dla ciebie pewnie takie jest – powiedziała Zuzanna z goryczą. – Bujasz się po ciepłych krajach, masz wspaniałego męża, dużo pieniędzy, wolność. Możesz brać z życia garściami. Nie jesteś zamknięta w tej szarej rzeczywistości, w tej Polsce w której nie ma perspektyw na dobre życie i gdzie człowiek ciągle martwi się przyszłością. Nie żyjesz w kraju, który wysysa z ciebie ostatnie soki i dobija, zrównuje z ziemia za każdym razem, gdy chcesz coś osiągnąć.
– Jesteś niesprawiedliwa – uniosłam głos. – Myślisz, że wszystko przychodzi tak łatwo i prosto. Musiałam harować wiele lat, żeby odnaleźć tego rodzaju życie. Poza tym wiele osób żyje w Polsce i jakoś sobie radzi. Dlaczego ty miałabyś polec? Dlaczego, jeśli ktoś przygniata cie do ziemi, po prostu nie wstaniesz, nie otrzepiesz się z kurzu i nie spróbujesz jeszcze raz?
– Bo nie mam sił. I nie mam wiary.
– Za to masz cholerną depresję. I nie pozwolę na to, by wpędziła cię ona do grobu. Po moim trupie!
Miłosz zaczął płakać, więc Zuza pobiegła do pokoju. Ja wzięłam się za sprzątanie, pomyłam naczynia, wyrzuciłam resztki, umyłam piecyk, pościerałam blaty. Praca przynosiła mi ulgę, mogłam zająć czymś ręce i nie myśleć o naszej rozmowie. Chciałam poukładać to sobie wieczorem, w domu, kiedy już będę leżeć w łóżku. Jedno było pewne, nie mogłam jej tak zostawić. I wcale nie zamierzałam.
Postanowiłam w pierwszej kolejności porozmawiać z Pawłem. Umówiliśmy się na mieście. Dzień był ciepły i przyjemnie siedziało mi się na ławce. Obok przechodzili ludzie i nie zwracali na mnie uwagi, każdy zatopiony we własnych myślach, nieobecny. Nikt nie patrzył na zielone drzewa, nikt nie wystawiał twarzy do słońca. Wielkie miasto, pełne pracy, napiętych grafików i spotkań. Myślałam o tym, że każdy z tych ludzi gdzieś biegnie, do czegoś dąży. Czy Zuza ma rację, że nasze życie to tylko pogoń za czymś, ciągły bieg?
Lubiłam czasami się zatrzymać. Zuza nie myliła się, patrząc na moje życie wcześniej, te które wiodłam teraz było jak z bajki. Powinnam być wdzięczna za wszystko, co mnie spotkało. Owszem, zapracowałam i to uczciwie. Ale było mi wstyd, że poszło mi aż tak łatwo. Że w ciągu wspaniałych, upalnych dni w pięknych krajach, nie wyczytałam w jej mailach, między wierszami, bólu i wołania o pomoc.
– Witaj – nie zauważyłam jak podszedł. Paweł nic się nie zmienił, nadal był wysoki, uśmiechnięty i nawet wydawał się szczęśliwy. Pochylił się i pocałował mnie w policzek. – Wyglądasz świetnie, twój mąż to szczęściarz.
– Dziękuję. A ty nadal szarmancki, jak widzę.
– Taki już jestem – uśmiechnął się. – Kiedy przyjechałaś?
– Przed kilkoma godzinami. Zawiozłam torby do mieszkania i pobiegłam od razu do Zuzki.
– Więc już ją widziałaś – przez jego twarz przemknął cień. Smutek. – Jak wrażenia?
– Jestem przerażona. Paweł, co się stało?
– Gdybym ja to wiedział? Chodźmy może na kawę, kofeina dobrze mi zrobi po pracy. Opowiem ci wszystko dokładnie. Więc – zaczął, gdy już usiedliśmy w kawiarni. Zamówiliśmy po kawie i kawałku tortu z malinami. Najlepszego w mieście. Jego smak przypominał mi dzieciństwo i lata spędzone na beztroskiej zabawie. Cierpkość jego smaku przypominała też Karinę i jej długą chorobę. – Wszystko było dobrze aż do twojego wyjazdu. Wtedy powróciły koszmary w nocy, czasami budziła się mokra od potu i przerażona. Nie chciała mi opowiedzieć, co jej się śni. Po prostu leżała, płakała i nie dała się dotknąć. Twoje maile poprawiały jej nastrój, ale tylko na chwilę. Gdy urodził się Miłosz doszła do wniosku, że spieprzyła sobie życie. Odepchnęła go na dobre trzy miesiące. Zmuszałem ją do tego, by chociaż go karmiła, ale robiła to niechętnie. Byłem zrozpaczony i w końcu nią potrząsnąłem. Krzyczałem i nie chciałem ulec jej łzom. Wtedy zmieniła się w stosunku do Miłosza, ale odsunęła mnie. Po tym co powiedziałem, nie winię jej. Nie oskarżam o nic. Miała okropne życie i nie umie udźwignąć tego wszystkiego sama. Ale, cholera jasna, ma przecież mnie.
– Myślałam, że ci nie zależy. Z tego, co mówiła...
– Mówiła, że ją zdradzam – przerwał mi, ostrym tonem.
– A robisz to?
– Nie. Mam przyjaciółkę w pracy. Osobę, na której ramieniu płaczę, jak jest mi zbyt ciężko. Nigdy nie było między nami zbliżenia, nie było nic oprócz przyjaźni. Po prostu wariowałem w domu, czasami nie wiedziałem, co mam mówić, gdzie się podziać.
– Nigdy cie nie kusiło? – zapytałam.
– Oczywiście, że kusiło. Odtrącany ciągle przez żonę, miałem ochotę popłynąć. Ale ona nigdy mi na to nie pozwoliła. Katarzyna wie, wie, jak jest.
– Próbowałeś jakoś pomóc Zuzce, jakieś leczenie?
– Nigdy się na to nie zgodzi. Próbowałem umówić ją z psychologiem, to wpadła w histerię. Powiedziała, że chce z niej zrobić wariata, żeby zabrać jej syna. Ona czasami ma takie napady, jakby była schizofreniczką. Wypomina sytuacje, które nie miały miejsca, wmawia, że powiedziałem coś. To trudne.
– Ale zrobić coś trzeba. Nie możemy tak tego zostawić.
– To jak budowanie domu z piasku. Przyjdzie jedna większa fala, załamanie pogody i wszystko runie. Nie wiem, czy jest jakakolwiek nadzieja dla niej, dla nas. Zrobiłbym wszystko, bo jeszcze trochę ją kocham. Ale ona zabija we mnie to uczucie, codziennie, kawałek po kawałku. Sukcesywnie. I ja już też nie mam sił. Obrzydło mi to wszystko.
– Rozumiem.
– W ogóle to cieszę się, że jesteś. Teraz może wszystko będzie łatwiejsze. Skąd takie nagłe odwiedziny?
– Mama się źle czuje – na wspomnienie ścisnęło mi się serce. – Chciała, żebym była, gdy odejdzie.
– Czy to już? – spytał delikatnie.
– Bardzo blisko. Choroba już jakiś czas temu weszła w ostatnie stadium, mama już nawet się nie leczy, bierze tylko proszki na ból, żeby jakoś funkcjonować.
– Przykro mi.
– Wiem. Dziękuję. Mama jest zmęczona i chce odejść. Wydaje mi się, że ją rozumiem.
– Może tak, ale to i tak będzie bolesne. Pożegnałem już oboje rodziców i nie jest to łatwe.
– Wiem. Jakoś sobie poradzę. Mam Was, ojca, rodzeństwo. Mama dużo ze mną rozmawia i wiem, co czuje. Jakie ma podejście, myśli. Przygotowuje nas na to. Wiem, że będzie pusto bez niej, ale jak mam patrzeć, jak cierpi. Nie umiem tego znieść.
*
Jak wróciłam do domu, mama spała. Często jej się teraz zdarzały takie drzemki w ciągu dnia. Zażywała leki przeciwbólowe i chowała się w kołdrze. Na stoliku obok łóżka leżała napoczęta książka, okulary w ciemnej oprawce, szklanka wody i świeże kwiaty w wazonie. Ojciec co kilka dni wymieniał bukiet i w pokoju unosił się słodki zapach róż. Zawsze mnie fascynowało to ich uczucie, trwałe mimo tylu burz. Odkąd mama chorowała okazywali sobie o wiele więcej czułości niż przez całe życie. Jakby widmo jej śmierci uaktywniło w nich te wszystkie skrywane emocje. Odliczali dni, a każdy nowy był dla nich cudem wspólnego życia. Pamiętam z dzieciństwa, że byli zwykłą parą, rozmawiali ze sobą, spali w jednym łóżku, czasami się kłócili. Nie było między nimi ani nienawiści, ani wielkiej miłości. Tak wtedy to postrzegałam. Dzisiaj, patrząc z perspektywy wydaje mi się, że byli sobie przeznaczeni. Znieśli wszystkie złe chwile, wytrwali.
Zawsze chciałam przeżyć wspaniałą miłość, mieć dobrego męża, który byłby moim najlepszym przyjacielem. Który walczyłby o mnie jak lew, o moje uczucie, o każdą razem spędzoną chwilę. Miałam nadzieję, że Andrew, którego zostawiłam w naszym domu, jest takim właśnie człowiekiem. Chciałam w to wierzyć, ale wiedziałam, że dopiero czas zweryfikuje moje marzenia. Zawsze tak było, czas zmieniał wszystko.
– Jesteś już? – zapytał ojciec stając w drzwiach. – Zjesz obiad?
– Cześć tato. Chętnie, a co jest?
– Mizeria, ziemniaki i kotlet.
– Moje ulubione danie – uśmiechnęłam się. Jak dobrze było być w domu. To mieszkanie patrzyło jak dorastałam, stawałam się kobietą. Widziało pierwsze moje porażki miłosne i radość z dobrych ocen w szkole. Nic się tu nie zmieniło, nawet pachniało tak, jak kiedyś. Wonią dzieciństwa, które było dobre.