Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Katarzyna, żona Jacentego, trafia do szpitala po użądleniu pszczoły, po czym zapada w śpiączkę. Mężczyzna nie spodziewa się, że akurat tego dnia pozna kobietę, która zachwieje jego światem. W przeciwieństwie do żony Jacentego Maciejka podziela jego zainteresowanie pszczołami, a nawet oferuje mu pomoc przy tworzeniu poświęconej tej tematyce książki. Tych dwoje od początku ciągnie do siebie jakaś dziwna siła, a wspólna praca zbliża ich jeszcze bardziej. Ich spokój burzy jednak przyjazd syna Jacentego, z którym mężczyzna nie ma dobrych relacji. Wychodzą też na jaw tajemnice z przeszłości, zarówno Maciejki, jak i Jacentego, które mogą na zawsze zmienić ich relację.
Czego dowiadują się o sobie zauroczeni sobą miłośnicy pszczół?
Czy Katarzyna odzyska przytomność i uda się uratować rodzinę przed rozpadem?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 200
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: MK
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Skład: Izabela Kruźlak
Konwersja do ePub i mobi: Marcin Siwiec
Projekt okładki: Maciej Pieda
Zdjęcia na okładce: Shutterstock © dpaint, Val_Iva
Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka
Wydanie I © Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2023
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-292-3
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
Dla mojej córki Lidii.
Kocham Cię zawsze i na zawsze!
Jacenty schylił się i wziął do ręki pszczołę. Zielona trawa, soczysta i skropiona deszczem, łaskotała go w dłoń. Próbował powstrzymać płacz. Owad już dawno nie żył, pszczoła odeszła za tęczowy most zaraz po tym, jak użądliła jego żonę, Katarzynę. Wciąż nie otrząsnął się po powrocie ze szpitala, gdzie leżała jego ukochana, w śpiączce wywołanej wstrząsem anafilaktycznym. Podłączono ją do aparatury, która odmierzała skrawki jej życia cichym szumem, a on nie mógł tego znieść. Wrócił do domu, by pochować pechowego owada, którego Katarzyna próbowała odgonić. A przecież wielokrotnie uczył ją, jak postępować, gdy owad jej się naprzykrza.
Jacenty pokręcił głową, schylił się i pochował pszczołę w dołku wykopanym palcem. Usiadł na trawie i wpatrywał się w ogród. Bzyczenie owadów przynosiło ukojenie, łagodne promienie słońca oświetlały stół z niedojedzonym deserem, pustymi szklankami po napojach, tańczyły w wodzie nalanej do dzbanka. Spokój. To cenił najbardziej, dlatego zmusił Katarzynę, by rzuciła pracę i przeniosła się z nim na tę farmę, usytuowaną tuż przy lesie, z widokiem na pola rzepaku, z pobliskim jeziorem ukrytym wśród drzew. Wydawało mu się, że to idealne miejsce po latach spędzonych w zakurzonym, wiecznie omotanym smogiem mieście, gdzie wychowywali syna. Katarzyna jednak, w przeciwieństwie do niego, nie odnalazła się w tym miejscu. Męczyła ją wszechobecna przyroda, ptaki ćwierkające zbyt wcześnie, pszczoły panoszące się w każdym możliwym skrawku ogrodu. To doprowadziło do tragedii, choć Jacenty miał nadzieję, że Katarzyna szybko się wybudzi.
Słońce zaszło za chmury i Jacentemu zrobiło się chłodno. Bzyczenie powoli ustawało, rozśpiewały się ptaki, zaszumiały pod naporem nagłego wiatru drzewa. Mężczyzna wyczuł w powietrzu elektryczny zapach, zapowiedź nadciągającej burzy, ale nie spieszył się, by zebrać naczynia czy schować do lodówki napoczęte ciasto. Trwał w chwili, oddychał miarowo, chłonąc całym sobą energię tego miejsca. Kochał je. Musiał przyznać, że gdyby Katarzyna postawiła ultimatum, by wybrał ją albo farmę, nie zawahałby się ani chwili. Pewnie nie świadczyło to o nim najlepiej. Oczywiście kochał żonę, jednak w ich małżeństwie dawno zagościła rutyna. Nie sądził, by w życiu czekało go coś lepszego od tej farmy.
Poczuł się nie fair, że myśli o takich sprawach w momencie, kiedy Katarzyna jest w śpiączce. W końcu te myśli pojawiały się regularnie od lat; nawet miał nadzieję, że żona odmówi przyjazdu i będzie mógł sam przenieść się w to miejsce. A jednak się zdecydowała. Nie wiedział dlaczego, a nigdy nie odważył się zapytać.
Z zamyślenia wyrwał go szelest traw i kroków na ścieżce. Podniósł głowę i wydawało mu się, że śni, ponieważ opromieniona słońcem zachodzącym za chmury, stała przed nim kobieta delikatna niczym bryza, smukłością przypominająca brzozę; młoda i nieco nieśmiała, o twarzy skrytej za łanem jasnych włosów. Wydawała się jeszcze dzieckiem, choć sylwetka świadczyła, że od dawna była kobietą.
– Dzień dobry – odezwała się i skłoniła niczym służąca w dawnych czasach i Jacenty wstał i tylko siłą woli powstrzymał się przed wykonaniem kurtuazyjnego ukłonu.
Głos dziewczyna miała mocny, dość niski i niepasujący do jej postaci, a jednak w jakiś sposób interesujący.
Pomyślał, że mogłaby mu czytać do snu i zganił się za to.
– Dobry wieczór – odparł i podał jej rękę, bo chciał poczuć jej skórę.
Palce miała drobne, zresztą jak całe dłonie, ale uścisk nie mdlący, a dość silny. Po raz drugi się zdziwił, ale nie zamierzał tego okazać.
– Przyszłam po miód – wyjaśniła. – Zatrzymałam się w Lawendowej Chacie, a gospodarz zasugerował, że u pana dostanę i propolis, i miód, i świece.
– Oczywiście. – Zreflektował się po chwili, gdy wpatrywała się w niego uważnie.
Oczy miała w kolorze kasztanów, patrzące uważnie, choć z pewną dozą nieśmiałości. Składała się z samych sprzeczności, to mógł stwierdzić na pierwszy rzut oka. Fascynowała go w taki sposób… Nie czuł się tak od studiów, kiedy poznał Katarzynę.
– Proszę za mną – zaproponował i skinął dłonią, by przepuścić ją pierwszą w drzwiach domu. – Zajmuję się pszczołami od niedawna, ale stały się moją pasją. To niesamowite zwierzęta, a ich praca jest dla nas, ludzi, niezwykle przydatna.
Za dużo mówił, gdy się denerwował. Starał się zepchnąć z myśli Katarzynę, skupić się na tej kobiecie, która rozglądała się teraz z zainteresowaniem po chacie. Dom nie należał do dużych, w całości zbudowany z drewna prezentował się jednak dostojnie, choć nieco surowo. Jacenty planował powiesić na ścianach obrazy albo jakieś makramy, albo ryciny z pszczołami, ale ciągle nie miał na to czasu. Trochę zawstydził się bałaganu, ponieważ Katarzyna, jakkolwiek doskonała pani matematyk, nie należała do osób dbających o porządek, co Jacentego zawsze niezmiernie dziwiło. Jak ktoś, kto ma w głowie liczby, może doprowadzać przestrzeń wokół siebie do stanu totalnego chaosu?
– Wybaczy pani bałagan – usprawiedliwił się, nieco zażenowany, gdy wzrok gościa spoczął na nieumytych naczyniach. – Miałem dzisiaj ciężki poranek.
– Nie musi się pan tłumaczyć z porządku w pańskim domu. – Nieznajoma uśmiechnęła się delikatnie.
Jacenty dałby wiele, żeby usłyszeć jej śmiech. Czy brzmiał równie nisko jak głos? A może wznosił się i rozlegał niczym górskie echo? Znów zganił się za takie myśli, ale nie mógł powstrzymać konkluzji, że od lat nie czuł się przy kimś tak bardzo młodo.
Zagrzmiało w oddali, a kobieta skuliła ramiona i pochyliła głowę. Jacenty, by jej nie zawstydzać, odwrócił wzrok.
– Tutaj mamy świece – powiedział i wskazał gablotę. – Mają różny czas palenia i różne kształty. Propolis. – Wskazał ozdobne pudełeczka. – No i wszelkiego rodzaju miody. – Machnął dłonią w kierunku równo poukładanych na półkach słoików.
Mógł bez przeszkód przyglądać się kobiecie, kiedy pochylała się nad jego wyrobami. Wydawała się delikatna, ale jednocześnie silna i Jacentemu przyszła na myśl trzcina, która gnie się pod wpływem wiatru, ale nigdy nie łamie.
– Gryczany jest dobry na choroby układu krążenia, przy miażdżycy i kłopotach z pamięcią – rzucił, by zagłuszyć niepokorne myśli. – Lipowy na przeziębienia. Akacjowy działa wspomagająco na układ moczowy, wspiera pracę nerek i zapobiega powstawaniu kamieni. Rzepakowy jest dobry dla nerek, trzustki oraz wątroby.
– A ten? – spytała i wskazała jeden ze słoików.
– Z drzew iglastych – przeczytał na głos. – Idealny na płuca i kondycję organizmu, odporność.
– Dużo pan wie o miodach – zauważyła, ale chyba tylko po to, by coś powiedzieć.
– To moja pasja, jak wspominałem – odpowiedział. – Przez lata pracowałem, żeby odpocząć na emeryturze.
Nieznajoma zmarszczyła brwi i przyglądnęła mu się z zainteresowaniem. Nie krępowała się, zmierzyła jego sylwetkę wzrokiem i dłużej zatrzymała się na twarzy. Zastanawiał się, jak go odbiera. Czy widzi w nim starzejącego się człowieka?
– Nie wyglądasz… – zająknęła się, zawstydziła. – Pan staro – dokończyła.
– Zacząłem pracę wcześnie i w zawodzie, który szybciej przechodzi w stan spoczynku – wyjaśnił, choć nie rozwlekał się w wypowiedzi.
Nie chciał jej zdradzać pewnych rzeczy, o niektórych nie mówił nawet z Katarzyną. Ukłuło go wspomnienie żony jak niechciane wspomnienie. Nie miał czasu zastanowić się nad tym, co się stało. Mętlik w głowie jeszcze nie ustał.
– Wezmę miód iglasty – zdecydowała nieznajoma.
Dopiero wtedy uświadomił sobie, że się nie przedstawił.
– Pani wybaczy, powinienem dawno już powiedzieć. Nazywam się Jacenty Daniszko.
– Mm – odpowiedziała kobieta. – Maciejka.
Zawahała się o moment za długo i Jacenty zmarszczył brwi, ale udawała, że tego nie zauważa. Kłamała, a on doskonale to wyczuł – dawne przyzwyczajenia dały o sobie znać. Dlaczego miałaby nie powiedzieć prawdy? Przecież był dla niej tylko sprzedawcą miodu.
Bez słowa wziął słoik, który wybrała, zapakował w torebkę i podał należność, a ona zapłaciła i podziękowała skinieniem głowy. Chciał zapytać, dlaczego oszukiwała, ale znów rozległ się grzmot, tak blisko, jakby burza znajdowała się tuż nad nimi, choć Jacenty wiedział, że jest jeszcze daleko. W tej okolicy szalały zawsze gwałtowne nawałnice i się do nich przyzwyczaił, nawet lubił szaleństwo żywiołu, zdziwiła go jednak paniczna reakcja Maciejki. Skuliła się, kucnęła i ukryła twarz w stulonych dłoniach.
– Hej, to tylko grzmot. – Z ostrożnością, z jaką podchodzi się do pszczół, pogłaskał kobietę po plecach.
– Wiem, ja… – Oddychała płytko.
Usiadł na podłodze obok i powolnym ruchem głaskał kostki jej kręgosłupa. Burza znów grzmotnęła, a Maciejka zaczęła drżeć jeszcze mocniej. Nigdy u nikogo nie widział jeszcze takiej reakcji, nie miał pojęcia, jak powinien się zachować.
– To tylko zjawisko pogodowe, zwykłe wyładowania elektryczne.
– To boży gniew.
Zaskoczyła go tym stwierdzeniem. Bóg? Nie, Jacenty nie mógł uwierzyć, że w XXI wieku ktoś jeszcze posługuje się takim argumentem, a przecież nie przenieśli się w czasie do średniowiecza. Opuścił dłoń, a Maciejka usiadła, podkurczyła kolana i objęła je ramionami.
– Wiem, że to głupie – mruknęła tak, że ledwie zrozumiał.
Uderzył deszcz, zabębnił o dach, zastukał o szyby, rozszedł się tańcem po deskach tarasu, przyniósł zapach świeżej ziemi i elektryczności. Błysnęło i znów huknęło, Maciejka skuliła się, jakby chciała się schować w skorupie ramion.
– Każdy ma swoje wierzenia – odparł, nieco zbity z pantałyku.
– Nie rozumiesz. – Pokręciła głową. – Nie chcę tego tłumaczyć… Nie mam ochoty o tym rozmawiać.
– Wiara jest indywidualną sprawą każdego człowieka – rzucił filozoficznie i aż się zawstydził tego protekcjonalnego tonu. – Na ten przykład, nie wierzę w siłę wyższą. Lubię, kiedy zjawiska da się udokumentować. Nauka to cudowna rzecz.
Maciejka się uśmiechnęła, co go zaskoczyło. Nie drżała już tak bardzo, ale dygotała, gdy nad nimi przetaczał się grom. Jacentego cieszyła ta burza, uwielbiał nawałnice szarpiące drzewami, kochał potęgę żywiołu, bo uświadamiała mu zawsze, jaki jest kruchy jako człowiek. Dlatego właśnie chciał porzucić miasto, miał dość betonu wokół, chciał czuć naturę.
– Lubię ludzi, którzy mają poukładane w głowie – wyznała nagle Maciejka.
Znów go zaskoczyła. Wydawała się jednocześnie dziecinna i dojrzała, ot sprzeczności. Nie potrafił jej rozgryźć, a przecież kiedyś się w tym specjalizował. Czyżby stracił pazur?
– Dlaczego więc sama nie jesteś takim człowiekiem? – spytał.
Nie pomyślał, dopiero gdy słowa padły, zrozumiał, jak mocno ją uraził.
– Przepraszam – szepnął.
Zasłuchał się w stukający o dach deszcz, w szemrzące strugi tuż za oknem, w wiatr, wdychał zapach świeżego powietrza, wyjątkowego z powodu bliskości gór; przez okno dostrzegał ciemne zwały – burza nie odpuści tak szybko. Już miał zaproponować, żeby wstali z podłogi i przenieśli się do salonu, kiedy Maciejka się odezwała. Nie sądził, że odpowie na jego pytanie, a jednak to zrobiła.
– Próbuję, ale kiedy masz wyprany mózg… albo nawet nie wyprany, ale zalany pewnymi rzeczami… Można to porównać do prania, w którym zalewają cię wodą święconą i proszkiem z pokruszonych hostii. Bluźnię, wiem.
Pochyliła głowę zawstydzona.
– Mówiłem ci, że jestem niewierzący, nie urazisz moich uczuć.
– No i właśnie to mi się podoba w takich osobach jak ty. Normalnych.
– Takim bym siebie nie nazwał. – Zaśmiał się serdecznie. – Chyba każdy ma jakiegoś bzika, nie sądzisz? – dodał, gdy dostrzegł jej poważną minę.
– Nie mówimy o bzikach czy wariactwach, które masz na myśli – uniosła się nieco, ale zaraz zreflektowała. – Nie powinnam nic mówić. Wybacz. Burza chyba mija, będę się zbierać.
Wstała, wzięła papierową torbę, do której zapakował miód, i wyszła. Podążył za nią, ale zniknęła na ścieżce. Popatrzył na bałagan, rozmoknięte ciasto, wylewającą się z dzbanka wodę, na filiżanki i szklanki pełne deszczówki. Rano jadł tutaj śniadanie z Katarzyną, później obiad, a następnie deser. Wieczór spędził z Maciejką, czy jak ona miała na imię. Usiadł, nie przejmując się tym, że zmoczy spodnie, i schował twarz w dłoniach. W uszach mu szumiało, w głowie lekko wirowało jak po lekkim drinku. Wstał i poszedł po wino, nie potrafił znieść natężenia emocji, a przecież powinien jeszcze poinformować Konrada, że matka jest w szpitalu.
Na myśl o synu się skrzywił. Kochał Konrada, ale czasami męczyła go jego postawa: dorosłego, który wszystko wie, a miał przecież tylko dwadzieścia kilka lat. Nie podobało mu się, że traktował ich z góry, z pozycji innego pokolenia, a przecież Jacenty wcale nie czuł się jeszcze stary. Ba! Nie przekroczył pięćdziesiątki, bo zaszli z Katarzyną w ciążę bardzo wcześnie. Wiele spraw w jego życiu zadziało się zbyt szybko, takie odnosił wrażenie i teraz, w wieku czterdziestu sześciu lat czuł się jak starzec, który przeżył już zbyt wiele.
– Tato? – Odezwał się głos w słuchawce, nieco zniecierpliwiony, jakby rozmowa z ojcem była czymś przeszkadzającym w codzienności.
– Konrad, mamę użądliła pszczoła – powiedział.
– Wielkie mi rzeczy – prychnął syn, zanim Jacenty zdążył skończyć zdanie. – Przecież mieszkacie przy pasiece, to się musiało zdarzyć. Wyjąłeś żądło?
– Możesz posłuchać? – Może nieco za bardzo uniósł głos, dlatego milczenie Konrada wydawało mu się urażone, ale miał to gdzieś. – Doznała wstrząsu i zapadła w śpiączkę.
Konrad milczał i Jacenty miał ochotę krzyczeć. Nie zawsze umiał porozumieć się z synem, mimo że darzył go szczerymi ojcowskimi uczuciami. Zacisnął zęby i czekał, nie chciał go niepotrzebnie poganiać.
– Gdzie leży? – Martwy, pusty głos, jakby syn nagle znalazł się w innym wymiarze. – Jakie są rokowania?
– Lekarze niewiele mi powiedzieli, trzeba czekać – wyjaśnił spokojnym tonem, którym przemawiał zawsze, gdy Konrad w dzieciństwie stłukł kolano albo miał problem w szkole. Nauczenie się go wymagało od Jacentego wielu prób, ale w ciągu wychowywania syna w końcu wypracował odpowiedni tembr głosu. – Najbliższe dni wyjaśnią więcej. Będą robić badania.
– Przyjadę jutro – zdecydował Konrad. – Wezmę wolne w pracy albo zdalnie będę się łączył.
– Możesz sobie na to pozwolić? – spytał Jacenty.
Konrad pracował w księgowości dużej firmy w Warszawie. Dopiero zaczynał i nie miał jeszcze ugruntowanej pozycji, dlatego Jacenty nie chciał, by narażał się na zwolnienie. Zarazem nie wyobrażał sobie, by syn nie przyjechał do chorej matki, choć przecież zdawał sobie sprawę, że niewiele może jej pomóc.
– Tato… – jęknął Konrad głosem wszystkich synów w historii świata.
– Tak, wiem, dorosły jesteś. – Mimo woli Jacenty się zaśmiał. – Rób, jak uważasz.
– W porządku, widzimy się jutro.
Jacenty nalał sobie wina. Nie mógł tego wieczoru spędzić całkowicie na trzeźwo, miał wrażenie, że ten dzień, czerwcowy, burzowy i ciepły, stał się w jego życiu przełomowym. Nie miał pojęcia, dokąd go to zaprowadzi, co znaczą te zmiany, ale czuł podekscytowanie na samą myśl, że się zaczęły. Zaśmiał się sam z siebie, kiedy późną nocą wpatrywał się w gwieździste niebo. Przez emocje związane z wypadkiem Katarzyny dostrzegł w Maciejce coś więcej, niż faktycznie w niej było. Patrzył na tę kobietę przez pryzmat rozpaczy. Aż potrząsnął głową, zdumiony, jak łatwo zachwiała się w nim miłość… nie, nie miłość, przywiązanie do żony – tak, to lepiej pasowało.
Położył się na hamaku i bujał w nim delikatnie, a sowa hukała mu do snu jakąś nieznaną melodię.
Najpierw pojawił się zapach. Coś jak kadzidło, biała szałwia połączona z lawendą. Niby przyjemny, ale duszący, jeśli czuła go dłużej niż kilka minut, a przecież nie ustępował. Zapytała mamy:
– Czujesz?
Ale zapracowana gospodyni domowa, czekająca na powrót męża z pracy, nie odpowiedziała, jednocześnie sprawdzając miękkość ziemniaków i mieszając sos, nie miała czasu dla młodszego dziecka.
– Nie.
Nawet nie zapytała, o co chodzi, ale była do tego przyzwyczajona. Usiadła więc w kąciku, tyłem do matki, skupiona na skrawkach papieru, które imitowały zabawki. Rodzice uważali, że nie powinna mieć lalek ani klocków, bo psują dzieci i sprowadzają szatana. Nie wiedziała, kto to diabeł, ale potrafiła go sobie wyobrazić, kiedy zamykała oczy. Dopiero później go usłyszała. Szeptał pośród nocy, kiedy domownicy spali, a ona wpatrywała się w ciemność. Nie mogła mieć lampki nocnej, mimo że przed ułożeniem do łóżka zawsze krzyczała o przerażających stworach czających się w ciemności.
– Bóg cię ochroni – powtarzał ojciec.
Póki żył.
Katarzyna znajdowała się we wspomnieniach i chociaż miała tego świadomość, stan zawieszenia i dryfowania jej odpowiadał. Nie potrafiła określić, gdzie dokładnie się znajduje, ale to nie miało większego znaczenia. Pierwszy raz w życiu znajdowała się tu i teraz, nauczycielka jogi byłaby dumna, gdyby mogła jej o tym opowiedzieć.
Może kiedyś…
Czas tu nie istniał, przesypywał się między palcami, oblepiał niczym woda podczas pływania, przesuwał się po niej i przez nią.
Poznała Jacentego, kiedy studiowała matematykę na Uniwersytecie Śląskim. Pochodziła z Sosnowca, przez co spotykała się z żartami osób mieszkających na prawdziwym Śląsku, jak to one określały. Zawsze ją to bawiło, ponieważ szydercy nawet nie zadali sobie trudu, by poznać przyczynę różnic pomiędzy Śląskiem a Zagłębiem. Jacenty wydawał się inny, w nieco przydługich włosach i spodniach dzwonach. Oderwany od rzeczywistości, chociaż jednocześnie mocno w niej zakotwiczony. Ambitny, zawsze chciał zostać stróżem prawa, chociaż Katarzyna nie rozumiała, co w tym fascynującego.
– Chciałbym, żeby ludzie byli bezpieczni – powiedział jej któregoś razu, kiedy zapytała.
Siedzieli wtedy nad rzeką, pojechali do Krakowa, żeby spędzić tam weekend, zobaczyć Wawel i smoka, poznać smak oryginalnych precli, pochodzić ulicami starówki i zwiedzić Sukiennice. Randka? Wtedy tak jeszcze tego nie nazywała, miała plany związane ze studiami, pracą w szkole i uczeniem. Jacentego traktowała jak przyjaciela.
– To w sumie trochę tak jak z twoją matematyką – wyjaśnił, kiedy milczała. – Chciałabyś wtłaczać wiedzę w młode umysły, kształtować je.
– Nie widzę tu podobieństw. – Zapaliła papierosa i uśmiechnęła się, by złagodzić szorstkość słów.
– Wykształcone społeczeństwo tworzy społeczeństwo bezpieczne, ale nawet w takim trafią się, hm, elementy.
– Sprowadzasz człowieka do takiego bezosobowego słowa – zauważyła.
Nieco się z nim droczyła. Wiedziała, że jest społecznikiem, że ci obcy ludzie chodzący po ulicach są dla niego ważni. Może wynikało to z życia, które dotknęło go niezbyt udanym dzieciństwem. To też rozumiała, zaciągając się głęboko papierosem i wypuszczając w kierunku nieba szare kłęby. To i tak cud, że Jacenty, który pochodził z głęboko patologicznej rodziny, wyrwał się z jej szponów i odnalazł własną drogę, uczył się i zamierzał jak najszybciej wstąpić do policji. Z rodzicami nie miał już zbyt wiele wspólnego, rodzeństwo omijał z daleka. Niewiele o tym mówił, tylko czasami podczas imprez, gdy się upił, co zdarzało się rzadko, o tym wspominał. A później się wstydził.
– Wiesz, o co mi chodzi – odezwał się po dłuższej chwili.
– Chyba tak. – Napiła się oranżady i zapatrzyła na Wisłę. – Masz dobre intencje, ale to nie jest łatwy kawałek chleba, zdajesz sobie z tego sprawę.
– Uczenie obcych dzieciaków też – zripostował.
– Touché.
Siedzieli do późnej nocy, mimo że zrobiło się chłodno, i rozmawiali o przyszłości. Katarzyna nie wiązała z Jacentym żadnych nadziei, w ogóle mało myślała o emocjach, wolała skupiać się na matematyce porządkującej życie jak nic innego. Uwielbiała odnajdywać ją w codzienności, kochała odkrywać wzory i powiązania. Nie miała zamiaru wychodzić za mąż i mieć dzieci, chociaż rodzice naciskali, by jednak założyła rodzinę.
– Ktoś ci na starość musi podać szklankę wody. – Mama szantażowała starym jak świat argumentem.
– Mamuś – protestowała Katarzyna. – Nawet dużo potomstwa nie gwarantuje, że któreś z dzieci się tobą zaopiekuje.
– Wiesz, że to zależy od wychowania. – Matka zakładała nogę na nogę, odpalała papierosa i wpatrywała się w zdjęcie swojej mamy, a babki Katarzyny. – Kiedy Leokadia zachorowała, byłam dumna, że mogę się nią zająć, choć opieka nad unieruchomionym starszym człowiekiem to ciężka praca. Mogłam jednak odwdzięczyć się matuli za to, co dla mnie zrobiła.
Katarzyna nie odpowiedziała wtedy, zamyślona, ponieważ widziała zmagania matki z babką i wcale jej się nie podobały. Codzienne mycie ściereczką ciała cuchnącego starością, mimo wysiłków mamusi, żeby Leokadia ładnie pachniała. Czesanie włosów, obcinanie paznokci, balsamowanie skóry pomarszczonej niczym zepsuta brzoskwinia. Katarzyna nie mogłaby się zdobyć na coś takiego nawet dla Hanny, swojej mamy, nie chciała więc też, by ktoś – jakieś przyszłe, niewyobrażone jeszcze dziecko – musiało robić to przy niej.
Zresztą, kiedy siedziała nad Wisłą z Jacentym, wpatrywała się w wodę i niebo, w gwiazdy i przesuwające się po niebie chmury, co rusz przesłaniające rogalik księżyca, nie myślała o dzieciach, przynajmniej nie swoich. Rozpierało ją to uczucie: sprawności, ambicji, tego, że przed nią tak wiele życia, które może wykorzystać w dowolny sposób. Czuła, że mogłaby siedzieć w nieskończoność na mokrej trawie i dyskutować z Jacentym o sprawach, które miały dla nich znaczenie.
Tak, Katarzyna z perspektywy widziała, że wtedy nastał dla niej dobry czas.
Maciejka nie spała zbyt dobrze i nawet miód wieczorem nie pomagał, chociaż słyszała, że łyżka przed snem wycisza i uspokaja organizm. Nic nie pomagało, bezsenność rozsiadła się w niej niczym na tronie. Spoglądała na niebo z pensjonatu, w którym się zatrzymała i gdzie podjęła pracę kelnerki. Nie lubiła tego zajęcia, ludzie ją peszyli, a spojrzenia mężczyzn zawsze wydawały się obleśne, ale zaciskała zęby. Zdawała sobie sprawę, że to paranoja i musi z nią walczyć. Zbyt długi czas spędziła pośród samych kobiet, odzwyczaiła się od normalności świata „na zewnątrz”.
Niechętnie wspominała ten czas po śmierci ojca, kiedy matka wpadła w manię, a siostra… Wolała o niej zapomnieć, bo za bardzo bolało. Niestety, przeszłość przychodziła razem z bezsennością, zakradała się do niej i szczypała boleśnie w serce. Maciejka nie potrafiła wykorzenić tych ostatnich lat, mimo że udało się jej uciec.
Chyba.
Ostatnio w jej życiu pojawiło się zbyt wiele niewiadomych, by mogła być czegokolwiek pewna.
Wstała i wymknęła się z pokoju, zeszła po skrzypiących schodach, z każdym ich dźwiękiem truchlejąc, że kogoś obudzi, aż stanęła w półmroku korytarza i po omacku odnalazła drzwi. Wyszła na zewnątrz, w noc ciepłą i zapraszającą muzyką świerszczy i szumem wiatru. Wybrała to miejsce przypadkiem, podczas wędrówki i zauroczyła ją ta górska kraina, mała miejscowość schowana wśród urokliwych wzgórz, otoczona lasami, z jeziorem nieopodal. Zapytała o pracę, a kiedy ją dostała, przyjęła, że to znak. Zganiła się zaraz za te myśli, musiała wciąż sobie powtarzać, że zakorzenione głęboko wierzenia to bujda.
Oczywiście drgała ze strachu za każdym razem, kiedy przez niebo przetoczył się piorun. Albo gdy zgasło nagle światło, co w pensjonacie zdarzało się dość często. Bądź gdy słyszała bicie dzwonów pobliskiego kościoła. Oddychała wtedy głęboko i odsuwała modlitwę, która jako pierwsza zawsze cisnęła się na usta.
Miała to szczęście, że poznała normalne życie. Tata żył, mama prowadziła dom i czekała na powrót ojca z pracy, wychowywała ją i siostrę w katolicki, surowy sposób, ale chodziły wtedy do szkoły, widywały się z koleżankami, czy to na placu zabaw, czy na Dzieci Maryi. Niedziele zawsze były uroczyste, po kościele obiad, często z dziadkami z obydwu stron, ciociami i wujkami, na deser lody i ciasto, kawa inka. Dorośli palili papierosy i rozprawiali o sprawach ważnych albo chwalili się osiągnięciami dzieciaków, pili wino, ale nikt się nie upijał. Stanowili wspólnotę i tak postrzegała ich Maciejka, dopóki ojciec nie umarł.
Wtedy jedność się posypała i Maciejka miała wrażenie, że z rodziny został tylko popiół. Nie wiedziała, skąd to skojarzenie, może dlatego, że matka spaliła zdjęcia ojca, a skrawki, spopielone na brzegach, jeszcze ćmiące żarem, wyrzucała za okno. Coś do siebie mamrotała, ale Maciejka zatykała uszy, by nie słyszeć słów. Skończyły się obiady i rozmowy, jedzenie ciast i picie alkoholu, a zaczęły kłótnie, wyrzuty, wizyty ponurych mężczyzn i zapłakana wiecznie twarz matki, wisząca nad Maciejką niczym cień.
– Twój ojciec sprzeciwił się Bogu – syczała do jej ucha przed snem.
Maciejka nie mogła się bronić, była jeszcze dzieckiem i niewiele rozumiała ze wzniosłych słów padających między dorosłymi. Teraz, jako dorosła, rozumiała, że matka popadła w jakieś sekciarstwo, interpretowała Biblię na swój szalony sposób.
– Zabił się!
To słowo brzmiało obco i niezrozumiale. Maciejka zaczęła płakać. Obłęd w oczach mamy (teraz wiedziała, że z powodu żalu), przyprawiał ją o ból brzucha, podchodził kwaśnymi mdłościami do gardła.
– Sprzeniewierzył się Bogu, zostanie potępiony! Już nigdy go nie zobaczysz!
Szept matki Maciejka odbierała to jako krzyk. Widziała siostrę kulącą się pod skłębioną kołdrą i wyobrażała sobie, jak Dorocie musi być gorąco w tym kokonie, który i tak nie chronił ją przed matką.
Maciejka westchnęła i weszła boso na trawę. Zimna i pokryta rosą wydawała się przyjemna i obrzydliwa zarazem. Nie chciała myśleć o tym, co może się kryć między źdźbłami. Pragnęła wyrzucić z głowy myśl o przyjemności, która płynęła ze spaceru. Według matki jakikolwiek kontakt z przyrodą powodował grzech. Kąpiel w jeziorze, spacer po lesie, leżenie na plaży, wiatr we włosach, wąchanie kwiatów – te rzeczy prowadziły do szatana. Tak samo jak spędzanie czasu ze zwierzętami.
Znów budził się w niej bunt, więc skierowała się w stronę jeziora. Księżyc świecił jasno, dzięki czemu doskonale widziała ścieżkę przed sobą, zresztą wielokrotnie już nią chodziła, czuła się na niej pewnie. Zdjęła nocną koszulę i weszła w toń. Wiedziała, że na brzegu jest piasek, ale później rosły wodorosty, zanurzyła się szybko i zaczęła płynąć. Oczyściła umysł z niepotrzebnych myśli, wyrównała oddech, czerpała przyjemność z dotykania podwodnych roślin, gdy trącała je stopami. Żyła.
I to chyba wydawało się jej w tym momencie najpiękniejsze.
Konrad opadł na otomanę, zrzucił szpilki i rozmasował stopy. Wokół kręciło się sporo osób, ale nikt nie zwracał na niego uwagi, co mu odpowiadało, nie cierpiał się w takim stanie – na wpół zmęczenia, na wpół ekscytacji. Sesje zdjęciowe wysysały siły, a każdy, kto uważał, że pozowanie to banał, nigdy chyba nie stanął przed aparatem.
– Doskonała robota. – Adrianna stanęła przy nim, mrugnęła okiem i posłała całusa.
Udawał, że go łapie. Lubił tę fotograf, miała nieco mroczny styl, ale umiała wydobyć z człowieka piękno, którego nawet u siebie nie podejrzewał. To była opinia nie tylko Konrada, ale również innych modeli.
– Dzięki, bella – odparł.
– Jesteś dziś jakiś rozkojarzony – zauważyła i przysiadła.
Odsunęła na plecy długie włosy w ciemnym kolorze, poprzeplatane granatowymi pasmami.
– Ojciec dzwonił, że mamę użądliła pszczoła i zapadła w śpiączkę – wyjaśnił.
Sam jeszcze w to nie wierzył, wydawało mu się, że to okrutny żart ojca, ale przecież zdawał sobie sprawę, że Jacenty nie należy do żartownisiów. Prawda o stanie Katarzyny docierała do Konrada powoli, nie wiedział jeszcze, jak ma się czuć w związku z jej… niedyspozycją? Czy to odpowiednie słowo?
– O, cholibka – wyrzuciła Adrianna. – Nie brzmi to zbyt dobrze. Jedziesz tam?
– Obiecałem, że wpadnę – powiedział i ukrył twarz w dłoniach. Pachniały jego stopami, ale w sumie nie był to zapach przykry, raczej znajomy. – Na szczęście przez kilka kolejnych dni nie mam zobowiązań.
– Ojciec nadal uważa, że pracujesz w księgowości? – zagadnęła.
Konrad ponuro skinął głową. Ada wiedziała, że okłamywał rodziców, żeby mieć spokój. Miała odmienne zdanie, uważała, że jako dorosły powinien wziąć odpowiedzialność za to, czym się zajmuje, i nie czuć wstydu z tego powodu.
– Sam mówiłeś, że każdy z nas jest wolny, a ty sobie narzucasz jakieś role do odegrania – naciskała. – Pewnie zareagowaliby lepiej, niż sądzisz.
– Ojciec latami pracował w policji – odezwał się Konrad ciężkim głosem. Już to przerabiali, ale Adrianna nie rozumiała go. To go irytowało, ale trudno komuś obcemu, całkowicie z zewnątrz, wyjaśnić, co się działo w ich życiu, gdy był dzieckiem; jak zachowywali się rodzice, co czuł. Jak postrzegał Jacentego i Katarzynę. Nagle ogarnęło go przemożne zmęczenie. – Uważa, że każdy facet, który za mocno się stroi, to pedzio. Albo trans.
– Nie ma w tym nic złego – skomentowała Ada. – Nigdy nie mówiłeś, że twój tato to homofob.
– Bo nigdy nie mówił o tych ludziach w pogardliwy sposób, ale jego opowieści… – zawiesił głos, na moment przeniósł się do dużego pokoju w katowickim bloku. Tam najczęściej ojciec wylewał swoje żale, a oni z matką słuchali. Ile niepotrzebnych słów zapadło mu wtedy w pamięć. Niektórych nie umiał się pozbyć aż do dzisiaj. – Nigdy chyba nie szanował tych ludzi.
– Wiesz. – Adrianna popatrzyła na niego uważnie, jakby się nad czymś zastanawiała, aż poczuł się nieswojo. Oceniała go? – Postaw się w jego sytuacji. Musiał ich aresztować, więc pewnie narozrabiali. Sam wiesz, że niektórzy… hm, pedzie z naszego środowiska to niezłe ziółka. Może patrzył na nich przez pryzmat powodu aresztowania, a nie tego, jakimi są ludźmi.
– Być może – zgodził się bez przekonania.
– Poza tym wybacz, Konradzie, ale daleko ci do pedała – zachichotała. – Drag queen też nie jesteś, więc w czym problem?
Bez słowa wskazał szpilki, które wcześniej zrzucił z nóg. Leżały krzywo, jak na okładce taniego kryminału, brakowało jedynie krwi.
– To tylko stylizacja, wizja artysty. – Uniosła aparat. – Przecież aktorzy również się przebierają. Albo gwiazdy występujące na scenie.
– Nie sądzę, by ojciec szanował którykolwiek z tych zawodów – zauważył burkliwie.
Adrianna uśmiechnęła się lekko.
– A może powinieneś lepiej poznać swojego starego, zanim wydasz taką opinię, co?
Uraziło go, że nazwała Jacentego „starym”, on nigdy nie używał tego określenia, mocno szanował ojca, nawet jeśli się z nim nie zgadzał. Uważał teraz, po latach, że został dobrze wychowany. Po historiach znajomych osądził, że miał naprawdę normalne dzieciństwo. Na tyle, na ile to możliwe z ojcem policjantem. Pamiętał, że nie bywało kolorowo, ale chciał o tym zapomnieć.
Adrianna wstała, kiwnęła mu na pożegnanie i gdzieś poszła. Po studiu kręciło się coraz mniej osób, zrobiło się późno i każdy chciał już wrócić do domu. Konrad też, chociaż obawiał się tej nocy, pierwszej (z wielu, choć jeszcze tego nie wiedział) bezsennej, podczas której myślał jedynie o matce.
Wyszedł w parną, spokojną noc. Warszawa nigdy nie zasypiała, chyba jak większość dużych miast. Błyskała do niego światłami wieżowców i reklam, huczała szmerem tłumów i trąbieniem samochodów, pachniała spalinami i letnim czasem, jakimiś kwiatami, ledwo uchwytnym aromatem perfum mijanych kobiet. Zadarł głowę, ale nie dostrzegł gwiazd, niebo wydawało się odległe i całkowicie obce, pozbawione dającego nadzieję księżyca. Pozostało mu wpatrywać się w łunę bijącą z okien za sprawą świec ustawionych na niektórych parapetach, kolorowych ledów usadowionych pod sufitem albo zwykłych wiszących lamp, dających żółte lub białe światło.
Myśl o wyjeździe do domu go przerażała. Byłby spokojniejszy, gdyby rodzice nadal żyli w centrum Katowic, ale przeprowadzili się do pipidówy, do miejsca zapomnianego przez ludzi i pełnego… natury. Konrad aż się wzdrygnął. Nie cierpiał komarów, os i pszczół, przerażały go sowy, kleszcze, nawet zwykłe ptaki (gołębi wprost nie znosił), na myśl o bosych stopach na trawie dostawał dreszczy, nie wspominając o piasku między palcami. Fuj. Musiał jednak jechać, zdawał sobie z tego sprawę, ponieważ mama go potrzebowała. Ta mamusia, która dzwoniła co tydzień, w niedzielę, by dowiedzieć się, jak minęły mu dni od poprzedniej rozmowy, co słychać, z kim się obecnie spotyka, czy Warszawa nie wyssała z niego wszystkich sił, a przecież on się karmił energią tego cudownego, wiecznie pulsującego niczym serce, szemrzącego jak krew, miasta.
Szedł równym krokiem, nie zwracał uwagi na przechodniów, zatopił się w myślach. Planował podróż do domu, zastanawiał się, czy pojechać samochodem, czy pociągiem, i przypominał sobie lata spędzone w rodzinnym mieście. Nie cierpiał Śląska, długo walczył z regionalnymi naleciałościami, czyścił mowę. Nie chciał być kojarzony z górnikami protestującymi w stolicy; słyszał, jak znajomi wyzywali ryli od pieprzonych roszczeniowców, przez których ulice są wiecznie zablokowane. Co prawda ani ojciec, ani dziadek Konrada nie pracowali na kopalni, lecz od strony mamy była to tradycja. Pielęgnowała ją, pewnie dlatego tak ciężko przeżyła wyjazd w góry. A teraz to! Oczywiście planował zostać księgowym, lubił liczby, jak Katarzyna, co zawsze napawało ją dumą. Studiował, nawet odbył jakieś staże, ba! zaczął pracować i nagle rutyna go dobiła. Kiedy przypadkiem spotkał Adę, dał się namówić na sesję i zorientował się, że nie dość, że dobrze się bawił, to jeszcze nieźle zarobił.
Tylko jak miał powiedzieć o tym ojcu?