Ptaki - Żurek Patrycja - ebook + audiobook

Ptaki ebook

Żurek Patrycja

4,1

Opis

Kiedy Maryla wyjeżdża, by poznać babkę i odkryć sekrety rodzinne, nie spodziewa się, że to zmieni całe jej życie. Rumunia okazuje się piękna, a matka ojca zupełnie inna niż dziewczyna się spodziewała. Genovefa zajmuje się ludźmi złamanymi życiowo, których nazywa ptakami. Pod swoją opiekę przyjmuje także wnuczkę.

Maryla będzie musiała zaakceptować siebie, swoją przeszłość i to, że nigdy jej nie zmieni. Wydarzenia zmuszą ją do postawienia sobie pytania, co jest dla niej w życiu ważne, a odpowiedź wcale nie okaże się prosta.

„Ptaki” to opowieść o poszukiwaniu siebie i odzyskiwaniu tego, co się utraciło. O wybaczeniu i zrozumieniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (100 ocen)
50
23
16
11
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Isadora73

Nie oderwiesz się od lektury

książka inna niż wszystkie... polecam
00
Curcuma

Z braku laku…

Fabuła bardzo schematyczna. Zaczyna się mocnym uderzeniem, a wszystko co dalej następuje, jest boleśnie przewidywalne. Może dlatego czytałam dalej, żeby się przekonać czy mam rację i słusznie przewidziałam zwroty akcji. Grubymi nićmi szytą intrygę i bardzo gruboskórny i sztywny obraz psychologiczny postaci może bym wybaczyła, ale błędy stylistyczne już nie. Może autorka takie błędy często popełnia, ale przecież edytor powinien je wyłapać? Oraz koniecznie poprawić. Przeczytać można choćby po to żeby zatęsknić za dobrą książką.
00

Popularność




Prolog

Zapiaszczone stopy zanurzyłam w jeziorze, by je obmyć. Fale chlupotały cicho, kiedy rozbijały się o brzeg, łączyły się z pradawną, szumiącą pieśnią drzew i świergotem ptaków. Melodia niosła się w dal, ulatywała do pierzastych chmur rozciągniętych na błękitnym niebie. Słońce oparło się na moich ramionach, rozgrzewało opaloną na brązowo skórę. Wiatr igrał w wierzchołkach drzew, czasami zlatywał, by przeczesać długie włosy. Jezioro iskrzyło się, falowało, nęciło chłodem. Obok Szymon pochrapywał cicho, rozciągnął się na kocu, twarz przesłonił ręką. Jego blada cera zaczerwieniła się od słońca. Nieopodal ojciec zamachnął się i haczyk z przynętą plusnął w wodę. W sieci miał już sporo okoni, dwa karpie i płocie. W tataraku jakiś ptak się szarogęsił, szemrały poruszane skrzydłamiłodygi.

Idealnie.

Szymon się obudził. Poczułam dłonie na plecach. Zerknęłam na niego spod szerokiego rondakapelusza.

– Snujesz marzenia? – zapytał.

Założył okulary, poprawił fryzurę i skrzywił się, kiedy zobaczył, jaki jestczerwony.

– Myślałam o mistrzostwach – odparłam zekscytacją.

Pochylił się i pocałował mnie wramię.

– Na pewno znów wygracie. Nie macie z Adamem sobierównych.

– On też jest o tym przekonany, ale poziom będziewysoki.

– Mówisz tak co roku. – Zaśmiał się i objął mnieramieniem.

Z Szymonem przyjaźniłam się od podstawówki, ale dopiero tego lata zostaliśmy parą. Pomyślałam, patrząc w jego jasnozielone oczy, że nie mogłam sobie wyobrazić lepszego partnera. Dłoń o delikatnych, prawie kobiecych palcach łaskotała moje ramię. Dopiero się poznawaliśmy, od zupełnie innej strony niżwcześniej.

– Chcielibyśmy z Adamem spróbować na mistrzostwach Europy, a później świata – wyznałam. Denerwowałam się, czekając na jego reakcję. – Rozmawialiśmy o tymniedawno.

Szymon zmarszczyłbrwi.

– To oznacza więcej pracy, treningów. A co zestudiami?

– Mogłabym zrobić sobie wolne – powiedziałam na wydechu. – Póki jestem młoda i mam siły, powinnam realizować pasję. Nie wiem, ile będę w stanie tańczyć, uczelnia możepoczekać.

– Warto mieć wyuczony zawód, Rilla. Każdy sportowiec ci to powie – zaprotestował. Dłonią uspokajająco przesuwał wzdłuż mojego kręgosłupa. – Co na torodzice?

– Tatuś jest za. – Spojrzałam na ojca, który wyciągał właśnie z wody kolejną zdobycz. Srebrne ciało szamotało się, ojciec chwycił rybę, uwolnił z haczyka, pocałował w pyszczek i wypuścił. Kochałam go za takie drobne gesty, które wyjawiały, że jego szorstki charakter to tylko skorupa. On stale mnie wspierał. – Gorzej będzie z mamą, chociaż zawsze słucha tego, co onmówi.

Westchnęłam w duchu, zdawałam sobie sprawę, że to będzie ciężka przeprawa. Mama, pomimo że szanująca zdanie ojca, czasami stawała w opozycji. Dlatego chciałam mieć po swojej stronie takżeSzymona.

– Ile czasu byś chciała na to poświęcić? – drążył.

Wzruszyłamramionami.

– Dwa, trzy lata? Pięć? – rzucałam propozycjami. – Adam chciał zmienić trenera, może zatrudnić jakiegoś z zagranicy? Jego ojciec jest bogaty, też bym na tym skorzystała, bo moim się nieprzelewa.

– Chyba zacznę być zazdrosny. – Szymon zaśmiał się, rozładowującnapięcie.

Kochałamgo.

– Adam… – urwałam, szukałam odpowiednich słów – to nie jest typ faceta, którym mogłabym sięzainteresować.

Szymon prychnął. Przewróciłam oczami, przecież wiedział, jaki miałam stosunek do nieco wywyższającego się, rozpieszczonego do granicAdama.

– Ta, jasne.

– Mówię poważnie. – Szturchnęłam go w bok. – Tylko ciebiekocham.

Pochyliłam się i pocałowałam go. Wplótł palce w moje włosy, przyciągnął bliżej. Serce szamotało się w piersi jak dziki ptak, brakło mi oddechu. Gardło ścisnęło się wzruszeniem. To było takie naturalne, że zastanawiałam się, dlaczego tak długo byliśmyślepi.

– Ja ciebie też kocham – wymruczał w moje usta, kiedy niechętnie się od siebie oderwaliśmy. – Nazawsze.

– Dobra, gołąbeczki. – Nawet nie zauważyłam, że ojciec podszedł. – Czas wracać do domu. Mamy całe wiadroryb.

– Jutro niedziela, może zrobimy grilla? – zaproponowałam. – Moglibyśmy pożreć teprzysmaki.

– Wspaniała myśl. Wiesz, że grillowanie to mój drugi konik. – Ojciec uśmiechnął się na samąmyśl.

Ostatnio częściej to robił, chociaż radość nie zawsze sięgała oczu. Nie umiałam dojść, co tak bardzo go boli, ale wierzyłam, że kiedyś się otworzy. Czekałam cierpliwie, w końcu mieliśmy czas. Dopiero niedawno weszłam w okres, kiedy zaczęłam interesować się jego życiem. Tkwiło w nim coś, czego nie umiałam zdefiniować, jakaśzadra.

– A teraz zbieramy się, żeby Baśka nie przetrzepała nam skóry, że się spóźniliśmy. – W jego głosie zabrzmiała ta szczególna nuta, jak zawsze, kiedy mówił omałżonce.

Szymon też tak do mnie mówił, a moje sercedrżało.

– Szkoda, że nie mogła przyjechać z nami – powiedziałam, wytarłam stopy w ręcznik i włożyłam sandały. – Przydałoby jej się trochę słońca i nicnierobienia.

– Wiesz, że kocha pracować – zauważył ojciec. – Nic nie odciągnie jej od liczb i ksiąg. Naprawdę nie wiem, jak można lubić pracę księgowej, to niepojęte. I do tego w sobotę. Jednak skoro chciała pracować, mieć tę niezależność, to ma. – Jego ostatnie słowa zgrzytnęły mi w uszach, ale nie zastanawiałam się nad nimigłębiej.

– Ja też tak uważam, tatuś. – Przytuliłam go krótko. – Ale jutro zmusimy ją do relaksu. Tylko ogród, grill i pieczonerybki.

Usiadłam z przodu, ojciec za kierownicą, a Szymon za nim z tyłu. Mieliśmy do domu trzydzieści kilometrów. Ruch na drodze nie był zbyt duży, tata prowadził i nucił pod nosem, wtórując muzyce z radia. Miał niski, dźwięczny głos. Wydawał się zadowolony. Przysypiałam, ukołysana miarowym szumem opon i słońcem wpadającym przez przednią szybę. Odpływałam w niebyt wypełniony ciepłem, uczuciem szczęścia, wolności i wakacyjnego czasu; pełna planów na przyszłość, z wizją wygrania mistrzostw świata w tańcu standardowym i latynoamerykańskim, kiedy ojcieckrzyknął.

Nie wiedziałam, co się dzieje. Otworzyłam oczy i zobaczyłam tylko przód białego samochodu dostawczego na naszym pasie. Ojciec zaklął, skręcił gwałtownie. Szarpnęłomną.

Pasy ścisnęły boleśnie klatkę piersiową, głowa odskoczyła w przód, a później uderzyła o zagłówek. Samochód gruchnął w drzewo, siła rozpędu odbiła go, przekoziołkowaliśmy, by wbić się w kolejny pień. Wokół rozprysło się szkło, czułam igły na dekolcie, ramionach, gołych nogach i twarzy. W uszach piszczało. Pasy puściły, a ja przeleciałam przez przednią szybę. Przez ułamek sekundy szybowałam, aby zaraz zderzyć się z twardąziemią.

Czas na chwilę sięzatrzymał.

Świat wydawał się inny. Widziałam wszystko w ostrych barwach, przekoloryzowane. Drzewa pochylały się nad nami, wiatr szemrał w koronach. Słońce odbijało się od karoserii i raziło w oczy. Wstałam chwiejnie, zachrzęściło szkło, na którym leżałam. Nie zauważałam, że po nogach, ramionach i twarzy ciekną cienkie strużki krwi. W głowie miałam pustkę. Wrażenie, że w mojej klatce piersiowej nagle zabrakło serca, tylko się pogłębiło. Skronie ściskały obręcze, kiedy nachylałam się nad ojcem. Na szczęście wcześniej uchylił szybę, więc miałam ułatwiony dostęp. Miał zamknięte oczy i sine usta. Poklepałam go popoliczku.

– Tato – wycharczałam. Gardło bolało, jakby ktoś mnie dusił. – Tatuś, obudźsię!

Bezodpowiedzi.

Dotknęłam szyi, szukałampulsu.

Bezskutecznie.

W panice wróciłam na miejsce pasażera, gdzie na podłodze zostawiłam plecak. Działałam machinalnie, instynktownie, napędzana adrenaliną. Zadzwoniłam po pogotowie, podałam namiar. Kobieta chciała znać stan poszkodowanych, ale nie byłam w stanie wykrztusić ani słowawięcej.

– Rilla – doszedł do mnie słaby, ledwo słyszalny szeptSzymona.

Wsiadłam ponownie do samochodu i z miejsca pasażera przeszłam na tył auta, klnąc cicho, kiedy spódnica zahaczyła o hamulec ręczny. Fotel ojca przygniótł Szymonowi nogi. Uderzył we mnie zapach krwi i czegoś niesprecyzowanego, co było tak przerażające, że włoski na rękach uniosły się i przeszedł mnie dreszcz. Chwyciłam Szymona za rękę i ścisnęłam. Twarz miał bladą, potłuczone okulary trzymał w drugiej dłoni. Smuga krwi wyglądała na policzku jak rozmazanypocałunek.

– Krwawisz – zauważył słabo. – JakOvidiu?

Mój ojciec pozwolił mu mówić do siebie po imieniu, co znaczyło, że go zaakceptował. Zawyłam w duchu zbezsilności.

– Nie… – jęknęłam. Nie potrafiłam powiedzieć tego, co podejrzewałam. – Nie… wiem.

– Cii – wyszeptał. – Będzie dobrze, kochana. Zaraz przyjedzie pogotowie, zajmą sięnami.

Wydawał się taki opanowany, a ja rozpadałam się na milion kawałków. W głowie szalał huragan, panika zaciskała się na klatce piersiowej z siłą obcęgów. Oddychałam płytko, szybko. Serce, rozszalałe do granic możliwości, chciało wyskoczyć z piersi przezgardło.

– Uspokój się, Rilla. – Łagodny głos Szymona koił nerwy. Ręka w jego dłoni drżała niepowstrzymanie. – Wszystko będzie dobrze. Jeszcze zatańczymy razem. Nie raz. Niedwa…

Uczepiłam się tej myśli. Spojrzałam na niego. Oparł się o zagłówek, przymknął oczy, jeszcze bardziej pobladły. W ostrym słońcu jego skóra stała się przezroczysta, a nos jakby sięwydłużył.

– Szymon, Szymon. – Potrząsnęłam jegoramieniem.

Syknął z bólu, otworzył oczy i spojrzał na mnie zamglonymwzrokiem.

– Wszystko dobrze, Marylko – wymruczał. – Kocham cię, wiesz?

W oddali usłyszałam słaby sygnałkaretki.

– Zimno mi tylko, a tak… w porządku. – Jego głos stawał się coraz cichszy, coraz bardziejodległy.

– Szymon! – Potrząsnęłam nim, ale nie odpowiedział. Nie miałam czym go przykryć. – Szymon!

Wypuścił z dłoni okulary, upadły gdzieś pod nasze stopy. Sięgnęłam po nie, ale zakręciło mi się wgłowie.

A później była tylkociemność.

***

Danielukląkł.

– Ida, zostaniesz moją żoną? – zapytał.

Niska, szczupła blondynka pisnęła. Kilka osób, które dopiero weszły na Babią Górę, obejrzało się, ale Daniel nie zwracał na nich uwagi. Wpatrywał się w szare oczy i czekał na odpowiedź. Wypełniała go niepewność, bo Ida była tak nieprzewidywalna, że jego życie przypominało rollercoaster. Uwielbiał jej temperament i to, że nigdy nie mógł być pewien, co zarazzrobi.

– Tak! – Odetchnął z ulgą, kiedy odpowiedziała i rzuciła mu się na szyję. – Tylko jak my sobie poradzimy, kochanie? – zapytała, zrobiła dzióbek i przekrzywiłagłowę.

Włożył na szczupły palec pierścionek z oczkiem. Przypatrywała się mu w zachwycie, wyciągnęła rękę. Błyskał od czasu do czasu w słońcu. Pasował idealnie do małych, przypominających dziecięce, dłoni.

– Wezmę dodatkowe zmiany w pracy, w końcu uzbieramy na ślub i skromne wesele – zapewnił zpasją.

Przytuliła go mocniej, wyczuł rumiankowy zapach jej włosów, wtulił w nie twarz. Jak dla niego ta chwila mogła trwać w nieskończoność. To był ten moment, który stanowił przełom, i Daniel zdawał sobie z tego sprawę. W końcu poczuł się gotowy, mógł zostawić przeszłośći cały syf, który się z nią wiązał, i zacząć cośnowego.

– Tak bardzo się cieszę. Kocham cię – powiedziała mu wprost do ucha. – Na dobre i złe. Nazawsze.

Co oznaczało niecałe siedemmiesięcy.

Daniel wpatrywał się osłupiały w pierścionek leżący na jego dłoni. Oczko błysnęło krótko w promieniu słońca izgasło.

– Nie mogę być twoją żoną po tym wszystkim – Ida mówiła cicho, ale z pewnością siebie, o którą jej nie podejrzewał. Przeobraziła się w silną kobietę, nawet nie zauważył kiedy. A być może zawsze taka była, tylko on nie zauważał? Patrzył na nią i zastanawiał się, czy w ogóle ją zna. – Przykromi.

– Gówno prawda. – Zapłonął w nim gniew, rozprzestrzenił się w klatce piersiowej, sięgnął do dłoni, które zacisnął wpięści.

– Jesteś potworem, Danielu. – Spojrzała mu wyzywająco woczy.

Wyglądała niewinnie, ale nie dał się nabrać. Miłość pierzchła gdzieś, zastąpiona przez nienawiść i niezrozumienie. Gdyby mógł, zniszczyłby ją jednym uderzeniem. Powstrzymał się tylko dlatego, że kiedyś ją kochał. W innymżyciu.

– Mówiłaś, że będziemy razem na dobre i złe – wybuchnął.

Zacisnął dłonie jeszcze mocniej, jakby chciał zmiażdżyćpierścionek.

– Nie takie złe miałam na myśli, Danielu – odparła prawie beztrosko. Jej ton sugerował, że zrywała z nim bez żalu, lekko, co jeszcze mocniej go podburzyło. Nic z tego nie rozumiał. Dlaczego tak szybko odpuściła? – Naprawdę miprzykro.

Odwróciła się i odeszła. Daniel zamachnął się i rzucił. Pierścionek uderzył ją w głowę, ale się nieodwróciła.

***

Ciemność ustępowała powoli. Sen bez snów kończył się, mimo że próbowałam czepiać się go ostatnimi siłami. Powrót do rzeczywistości niepokoił, chociaż nie umiałam powiedzieć dlaczego. Coś uwierało w duszy, budziło złe skojarzenia, ale pamięć nie chciała współpracować, podsuwała tylko obraz mniei Szymona nad wodą, a później czarnądziurę.

Otworzyłam oczy. Leżałam w szpitalnym łóżku, obok pikała spokojnie aparatura. Ktoś zawiesił w oknie zieloną kotarę i do pomieszczenia wpadało przytłumione słoneczne światło. Czułam ból w całym ciele; ręce, nogi i plecy szczypały, ale dopiero jak z trudnością usiadłam, zrozumiałam dlaczego. Czarne szwy wystawały ze zgrubiałej, zaczerwienionej skóry niczym odnóża robaków. Odruchowo podrapałam jedną z ran i syknęłam zbólu.

To obudziło matkę, która, na wpół leżąc, drzemała wfotelu.

– A więc jednak się ocknęłaś – powiedziała zachrypniętym głosem iwstała.

Nie poznałam jej w pierwszej chwili. Włosy miała tłuste, przylegające mocno do czaszki, zaczesane byle jak na bok. Cienie pod oczami rozlewały się prawie na wychudłe, wklęsłe policzki. Zawsze elegancka, w garsonkach, wyglądała jak karykatura w rozciągniętych dresowych spodniach. Dłonie jej drżały, kiedy wyciągnęła z kieszeni burego swetra papierosaelektronicznego.

– Mamo?

Przecież nigdy nie paliła! Wręcz obsesyjnie dbała ozdrowie.

– Zawsze to jakaś alternatywa – powiedziała apatycznym głosem i uniosła papierosa. – Tu nie wolno palić zwykłych. Zresztą takich też nie, ale to badziewie łatwiejukryć.

Opadłam na poduszki. Zamknęłam na chwilę oczy, by nie jęknąć. Niczego nie pojmowałam. Matka wstała i podeszła. Ścisnęła kołdrę, aż pobielały knykcie. Przestraszyłam się wyrazu jej twarzy, zionęłagniewem.

– Wiesz, że dałabym wszystko, żebyś była na jego miejscu? – Jej oczy wydawały się bezdennymi studniami. – Wszystko.

Skąd w niej takawrogość?

– Mamuś? – Chciałam chwycić jej rękę, ale sięodsunęła.

Równie dobrze mogłaby mnieuderzyć.

– Nie pamiętasz, prawda? – syknęła. – Czy tylkoudajesz?

Poraziła mnie jej nienawiść. I wtedy wszystko wróciło. Zachłysnęłam się powietrzem, rozkaszlałam. Do sali wbiegła zaalarmowana pielęgniarka, wstrzyknęła coś do kroplówki i panika powoli mijała. Matka patrzyła obojętnie, wydawała się zamknięta w bólu, odizolowana.

Kiedy pielęgniarka wyszła, znów zbliżyła się dołóżka.

– Ovidiu nie żyje przez ciebie – wyszeptała, a każde słowo było niczym kamień umieszczony na mojej piersi. – Wymyśliłaś wypad nad jezioro, zamiast siedzieć z dupą w domu i przygotowywać się dostudiów.

– Mieliśmy z Adamem inne plany, tata się zgodził – zaprotestowałamsłabo.

Nic innego nie przyszło mi do głowy, co miałam powiedzieć? Mój głos zabrzmiał głucho w zderzeniu z jejrechotem.

– Mówił mi o tych twoich mrzonkach – odpowiedziała. – Teraz nie ma na to szans. Nie wiem, jakim cudem jako jedyna przeżyłaś, nawet nic sobie nie złamałaś, ale…

Słowa utonęły w szumie, który nagle wypełnił uszy. Jako echo powracało zdanie, że tylko ja przeżyłam wypadek. Przypomniałam sobie bladą twarz Szymona, jego gasnącespojrzenie.

Nie!

Głowę ojca rozciętą tuż pod linią włosów i jaskrawą krew, która wsiąkała w kołnierzyk koszuli. Wrzeszczałam wewnątrz siebie, nie mogąc wydobyć żadnego dźwięku, ciągle patrzyłam na matkę niewiele rozumiejącym wzrokiem. W końcuumilkła.

Zapadałam się w sobie coraz bardziej. Szukałam po omacku jej ręki, ale zacisnęła pięści i schowała zaplecami.

– Straciłam wszystko, Rillo – powiedziała poważnie. – I już nie mam po cożyć.

Chciałam zapytać, co ze mną, ale wyszła, zamykającdrzwi.

***

Adam wpatrywał się we mnie bez słowa, nie umiał ukryć obrzydzenia. Mój wygląd ranił jego poczucie piękna. Szwy nadal wyłaniały się z ciała niczym macki, rany trudno się goiły, ropiały, wydzielały nieprzyjemny zapach. Siedziałam na skraju łóżka, jeszcze w piżamie, ale czekałam już na pozwolenie opuszczenia szpitala. Dlaczego Adam wolał odwiedzić mnie tutaj, w neutralnym pomieszczeniu, niż w domu, gdzie czułabym się pewniej? Wiedziałam, że coraz bardziej oddalam się od życia, jak gdybym szybowała w kosmos i obserwowała Ziemię już tylko jako małą, niebiesko-zielonąkropkę.

– Cześć – zagadnęłam w końcu. Majtnęłam nogami, żeby mógł zauważyć, że i one są poszyte. – Miło, że wpadłeś – powiedziałamnieszczerze.

Tak naprawdę gówno mnie to obchodziło. Miałam jednak do odegrania rolę, której wszyscy ode mnieoczekiwali.

– Yyy, jak się czujesz? – Wręczył mi niezdarnie bukietkwiatów.

Nawet na niego nie zerknęłam, nie powąchałam, tylko odłożyłam na łóżko. Adam przestępował z nogi na nogę. Nawet było mi go trochę żal, chociaż wiedziałam, po coprzyszedł.

– Trochę jak zombie. – Wskazałam szycia na rękach. – Ale będę żyć. W przeciwieństwie doniektórych.

Nie potrafiłam zapanować nad emocjami. Chciałam ranić siebie i wszystkich wokół. Adama speszyło mojezachowanie.

– Przyjmij moje kondolencje – wybąkał. Nie patrzył mi w oczy, zbyt bał się śmierci, żeby wyrazić szczere współczucie. – Rillo…

– Dziękuję – weszłam mu w słowo specjalnie. – Jak przygotowania do mistrzostw? – zapytałamuprzejmie.

Wyprostował się, nabrał pewności siebie. Jeżeli chodziło o taniec to, podobnie jak ja, znał swoją wartość. Był dobry i wiedział o tym, a to dawało mu przewagę. Przypatrywałam się jego twarzy, szukałam oznak żalu, ale nie znalazłam nic opróczobojętności.

– Nie będziemy już razem tańczyć, wiesz o tym? – zadał to pytanie takim tonem, jakby chodziło opogodę.

Przekrzywiłam głowę, zmrużyłamoczy.

– Chyba zdajesz sobie z tego sprawę, co? – mówił dalej, kiedymilczałam.

Zacisnęłam usta jeszcze mocniej. Spuściłam głowę, żeby nie widział, jak szybko mrugam, próbując pozbyć się zdradzieckich łez. Niby wiedziałam, po co przyszedł, ale myślałam też, że jestem twardsza, że to udźwignę. Jak cholernie się pomyliłam. Dziura w piersi pogłębiła się, była niczym ciągle rozszerzający sięWszechświat.

Odchrząknęłam.

– Twoje… – zająknął się – blizny. Nie mielibyśmy szans. Sukienki są krótkie, mają odkryte plecy. Może i dałoby się zakryć ręce, ale nie całe ciało, Rilla. Kurde, musisz zrozumieć. – Tupnął nogą. – To obrzydliwe. Sędziowie lubią ładne kobiety, bez skazy. A ty nie jesteś już… – urwałgwałtownie.

Dzieciak.

– Jasne – powiedziałamtylko.

– Może w przyszłym roku? Jak dojdziesz do siebie? – zaproponowałnieszczerze.

Rok bez treningów eliminował mnie całkowicie i on o tym wiedział. Rzuciłam mu spojrzenie, które mroziło krew w żyłach. Cofnął się o krok, uniósł dłonie w pojednawczymgeście.

– Z kim zatańczysz? – zapytałam, żeby pognębić siebie jeszczetrochę.

Nie mogłam się powstrzymać. Musiałam porządnie sięukarać.

– Nie wiem. – Wzruszył ramionami, ale w tym geście pełno byłofałszu.

Mogłabym się założyć, że wybrał już następczynię, zapewne zaczęli już trenować, mimo że spędziłam w szpitalu raptem trzy dni. Przygryzłam policzek, by nie krzyczeć, skinęłam głową, udawałam, że łykam to kolejnekłamstwo.

– Idź już – powiedziałam twardo. – Zaraz wychodzę do domu. O dwunastej odbędzie się pogrzeb taty, a jutroSzymona.

– Postaram się być – zapewnił, ale wiedziałam, żekłamie.

Wyszedł, pociągnięte drzwi trzasnęły lekko i znów się otworzyły. Miałam przeczucie, że już nigdy go niezobaczę.

***

Z pogrzebów nie zapamiętałam zbyt wiele. Wokół przewijało się pełno ludzi. Sierpniowe słońce grzało, przyciągane przez czarne stroje żałobników. Wydało mi się dziwne, że poza cmentarzem toczyło się życie, po ulicach jeździły samochody, ludzie spieszyli się w sobie tylko wiadomych sprawach, śmiało się jakieś dziecko. Przed konduktem ojca przebiegł czarny kot, zauważyłam, że kilku ludzi wykonało znak krzyża albo odłączyło się od pochodu, by ominąć ścieżkę zwierzaka. Ojcu w jego ostatniej drodze nie towarzyszyło zbyt wiele osób, ot, garstka znajomych z pracy, za to w pochówku Szymona brały udział tłumy. Mama stała obok mnie przy grobie taty. Kołysała się lekko w przód i w tył, odpalała papierosa za papierosem, popijała po kryjomu wódkę zpiersiówki.

Obserwowałam to z chłodnąobojętnością.

Na pogrzeb Szymona musiałam iść sama. Matka kategorycznie sprzeciwiła się, kiedy ją o topoprosiłam.

– Nie tylko ty straciłaś kogoś bliskiego! – wydzierałam się dzień wcześniej, wieczorem, kiedy już okrzepłyśmy po emocjach związanych z pochówkiem ojca. – Potrzebujęcię!

– A ja potrzebuję Ovidia! – odpowiedziała równie ostro. – Nie jestem twoją niańką, do cholery. Stań się w końcukobietą!

– Mamo. – Zapłakałam, uczepiłam się jej rękawa, ale odgoniła mnie niczym muchę. – Proszę… Nie damrady.

– Będziesz musiała. – Oczy matki pozostawały lodowate. – Już teraz zawsze takbędzie.

Sięgnęła po butelkę i upiła łyk. Kilka kropel popłynęło z kącika ust do brody i spadło między piersi. Matka zakrztusiła się, sięgnęła po paczkęmarlboro.

Tłumy podczas ostatniej drogi Szymona przytłaczały. Starannie omijałam wzrokiem jego rodziców, którzy stracili jedynego syna. Z mojej winy. Nie powiedzieli tego na głos, wyczułam to w spojrzeniach. A także we wzroku innych osób, w cichych szeptach, które w tłumie urastały dowrzasku.

Wytrwałam tylko dlatego, że byłam mu to winna. Kilka razy chciałam zawrócić, przepchnąć się przez ciżbę i po prostu uciec, ale zaciskałam zęby i parłam naprzód. Znosiłam wskazywanie palcem i niestosowne chichoty, szturchanie – niby niechcący - i ukradkowo robionezdjęcia.

Kiedy wróciłam do domu, matka spała. Mieszkanie zamieniło się w melinę zaledwie w tydzień po tragedii. Butelki walały się w kątach, niektóre puste, inne jeszcze pełne. Niedopałki papierosów zaścielały podłogę niczym pomarańczowo-biały dywan, wysypywały się z popielniczek w salonie, w kuchni, pływały niczym trupy wtoalecie.

Jedynie mój pokój był wolny od śmieci. Zaciągnęłam zasłony i padłam na łóżko, ale mimo ogromnego zmęczenia sen nie nadchodził. Falami powracały wspomnienia, teraz jaskrawe niczym zdjęcia z wakacji robione w ostrym świetlesłońca.

Zastanawiałam się, dlaczego nie umarłam razem z nimi? Po co miałam żyć, skoro odebrano mi wszystko. Zirytowałam się tymi przemyśleniami, bo to brzmiało jak słowa matki ze szpitala. Nie chciałam być jak ona, pogrążona w smutku, zalewająca się wódką, schowana w kłębach dymu. Szymon by tego nie chciał, ojciec taksamo.

Ovidiu.

Rzadko pozwalałam sobie nazywać go po imieniu, bo matka uważała, że to brak szacunku, ale kiedy tak robiłam, stawał się dla mnie pełnowymiarowym człowiekiem, nie tylko instytucją, jaką dla dziecka jest ojciec. Wydawał się wtedy bliższy, bardziej ludzki. Leżałam i wspominałam wszystkie chwile, które spędziliśmy razem. Odkąd skończyłam pięć lat, letnie weekendy spędzaliśmy nad jeziorem. Ja czytałam, tata łowił ryby. Sielanka. Mogłam pogadać z nim o wszystkim, zwierzyć się z marzeń i planów. Z matką nigdy nie miałam takiego kontaktu, podejrzewałam, że jest zazdrosna o naszą relację. Mówiła o mnie „córeczka tatusia”, ale nigdy nie traktowałam tego określenia jakopozytywne.

I tylko w jednym temacie tata milczał jakzaklęty.

Podniosłam się na łóżku gwałtownie. Zawsze, kiedy wspominałam jego rodzinę w Rumunii, zamykał się, posępniał i ucinał temat. Raz nawet krzyknął, że to nie moja sprawa. Wściekł się wtedy, rzucał czym popadnie, a ja się rozpłakałam. Mogłam mieć wtedy może z dziewięć lat, ale to wspomnienie wryło się mocno wpamięć.

Słyszałam, że matka krząta się po domu. Wyszłam z pokoju, znalazłam ją wkuchni.

– Mamo, dlaczego tata nigdy nie chciał rozmawiać o babci? Dlaczego nie daliśmy jej znać o pogrzebie? – Uczepiłam się tej myśli niczymkotwicy.

Matka zatrzymała dłoń, którą obejmowała szklankę, w połowie drogi do ust. Odstawiła ją gwałtownie, woda zachlupotała, ale się niewylała.

– Ojciec dobrze nie ostygł, a ty już brudy rodzinne wyciągasz? – odparła pogardliwym tonem. – Po chuj ci to wiedzieć, co? Chcesz mnie jeszcze bardziejpognębić?

Nigdy nie rozumiałam tego stygnięcia i przewracania się w grobie. Postanowiłam mocniejnacisnąć.

– To jego matka! – powiedziałam twardo. – Ma prawo wiedzieć, że synzginął.

Ostatnie słowo przebrzmiało i w kuchni zapanowała cisza. Tata nie żył, a mnie uderzyło to dopiero teraz z siłą huraganu. Zawirowało mi w głowie, oparłam się ręką o stół. Zachowałam jednak kamienną twarz, z zaciętością patrzyłam matce prosto w oczy. Uparłam się, a upór odziedziczyłam po ojcu. Matka byłasłaba.

– Nie chciał znać tej kobiety. Mówił to od zawsze, od zawsze stawiał sprawę jasno – odpowiedziała chłodno. – Nie wiem, dlaczego tak nagle zaczęła cię obchodzić. Dobrze wiesz, że wspominał ją tylko wtedy, kiedy się upił. Czyli niezbytczęsto.

– Ale…

– Dość – przerwała ostro. – Ani słowa o tej rumuńskiej wiedźmie, bopożałujesz!

Wyszłam, ale myśl o babce mnie nie opuszczała. Zagłębiłam się w ponury świat żałoby. Z każdym dniem coraz łatwiej było oskarżać siebie o to, co się stało. Leżałam w łóżku całymi dniami, odtwarzałam scenę wypadku, kręciłam filmy pod tytułem „co by było, gdyby…”, ale nie znajdowałamodpowiedzi.

Miotałam się. Nie odwiedzałam cmentarza, nie chciałam dopuścić myśli, że tonieodwracalne.

***

Obserwowałam staczanie matki przez prawie dwa lata. Pod jej naciskiem poszłam na studia, ale była to tylko licha odskocznia. Nie przyjaźniłam się z nikim, a na zajęcia chodziłam w kratkę, raz pełna entuzjazmu, innym razem pogrążona wrozpaczy.

Kiedy matka straciła posadę księgowej, postanowiłam zacząć zarabiać, ale nie mogłam zatrudnić się na cały etat. W ciągu tygodnia wychodziłam z domu rano, wracałam wieczorem, włóczyłam się po uczelni, przesiadywałam w bibliotekach albo w pracy. Matka już ani trochę nie przypominała tej Barbary, którą Ovidiu pojął za żonę. Czasami wpatrywałam się w ich ślubne zdjęcie, które wygrzebałam ze śmieci, pogięte i przerwane na pół. Nie chciała słuchać o uzależnieniach, odtrącała wszelkie formy pomocy. Gniła od środka. Nie miałam pojęcia, skąd bierze pieniądze na alkohol, dopóki pewnego majowego dnia nie wróciłam do domu wcześniej. Biegunka pokrzyżowała mi plany, nie poszłam na zajęcia i wzięłam wolne w kawiarni, gdzie pracowałam jakokelnerka.

Czułam się fatalnie, brzuch bolał, a mdłości wypełniały gardło. Drzwi były otwarte, więc weszłam cicho. Nie miałam ochoty widzieć się z matką, marzyłam o lekach, prysznicu i długim, regenerującymśnie.

I wtedy ich usłyszałam. Matka jęczała miarowo, beznamiętnie. Skrzypiały sprężyny wersalki ustawionej w salonie. Wślizgnęłam się tam i bez słowa patrzyłam, jak daje się pieprzyć jakiemuś obwiesiowi z bloków. Znałam go z widzenia, podejrzany, dawno niemytytyp.

Nagle miłość cielesna, której nie zdążyłam jeszcze doświadczyć, wydała się brudna i ohydna. Matka sprowadziła wszystko do zwierzęcego aktu bez znaczenia, do czysto fizycznej przyjemności, chociaż nie widziałam takowej na jej twarzy. Mdłości jeszcze się nasiliły, a słabość ogarnęłanogi.

– Mamo – wychrypiałam. Odkaszlnęłam i powtórzyłam głośniej: – Mamo!

Tak naprawdę to wydarłam się na całe gardło. Zdziwiony facet zsunął się z matki i zapiąłspodnie.

– Jesteś następna w kolejce? – zapytał i wyszczerzył sięobleśnie.

Matka zebrała się, obciągnęła sukienkę, wygładziła, jakby miało to sens. Nie mogłam na nią patrzeć, budziła obrzydzenie. Niby tak kochała ojca, tak rozpaczała, a dała się zeszmacić. Czy naprawdę już nic nie miało dla niejznaczenia?

– Co robisz? – warknęłam, całkowicie ignorującmężczyznę.

– Takie… tam. – Wzruszyła ramionami. – Zdzisiek przyniósł zapas. – Wskazała na kilka butelek na stole. – Tozapłaciłam.

– Myślisz, że tata byłby z ciebie dumny? – wycedziłam lodowatymtonem.

Facet zbliżył się o kilka kroków, ale matka chwyciła go zaramię.

– Daj spokój – powiedziała. – Zaczekaj, załatwięto.

Wyszła z salonu i zamknęła drzwi. Zanim to zrobiła, zauważyłam, że Zdzisiek rozsiadł się i odkręcił jedną z flaszek. Matka popchnęłamnie.

– Nie dotykaj mnie – krzyknęłam piskliwie. Panika narastała, czułam szpony na sercu, w okolicy przepony i żołądka. Zaciskały się coraz mocniej, aż zaczynało brakować oddechu. – Nawet się nie waż mniedotykać!

– Uspokój się. – Strzeliła mnie w twarz krótkim ruchem dłoni. – Opanuj emocje, dziewczyno. Siadaj. – Wskazałakrzesło.

Chwyciła mnie boleśnie za ramię, wbiła paznokcie w skórę i posadziła. W głowie mi huczało od natłoku myśli. Gdzie podziała się mama? Może nie idealna, zbyt sztywna, ale znajoma, swojska. Kobieta, która dbała o dom, o rodzinę; która nigdy wcześniej nie zrobiła mikrzywdy.

Wychudła do granic możliwości, ze strzępami włosów wokół głowy. Skóra na dekolcie pomarszczyła się, piersi sflaczały i ledwo wypełniały zbyt duży stanik. Sukienka wisiała smętnie. Zastanowiłam się, kiedy ostatnio jadła normalny posiłek? Karykatura dawnejBarbary.

– Co ty mi się wpierdalasz do życia, co? – Chwyciła mnie znów za ramię i ścisnęła. – Najpierw przez ciebie ginie ojciec, a teraz jeszcze chcesz zniszczyć relację ze Zdziśkiem? Myślisz, że łatwo go było tu ściągnąć? Ma takich dup jak ja napęczki!

We wcześniejszym życiu, tym dobrym, matka nigdy nie użyłaby publicznie słowa „dupa”. To mną wstrząsnęło. Świadczyło o jejdegrengoladzie.

– Ovidiu… – zaczęłam, ale potrząsnęła mnąmocno.

– Nie żyje przez ciebie! – wysyczała mi w twarz. – PRZEZ CIEBIE. Bez względu na to, co mówi twój dziwny psycholog, ty jesteś winna. Nie możesz za każdym razem wycierać sobie ust jego imieniem. To niczego nie zmienia, docholery!

– Mamo…!

– Nie mów tak do mnie. – Zbliżyła twarz jeszcze bardziej. W jej oczach zauważyłam czerwone żyłki. Białka miały żółtawy kolor. – Muszę znosić cię tylko dlatego, że Ovidiu by tegochciał.

– Jesteś chora. – Wyszarpnęłam się i odepchnęłam ją. – Powinnaś się leczyć. Pijesz prawie dwa lata, ile może trwaćżal?

– Był miłością mojego życia. – Matka nagle straciła impet, osłabła.

Przez chwilę karykaturę zastąpiła dawna Barbara, ale zarazzniknęła.

Matka nie miała nic oprócz niego. Ovidiu stanowił filar jej życia, sens, na którym opierała całą resztę. Dopiero teraz to zrozumiałam. Bez niego nie potrafiłafunkcjonować.

– Nie musisz mnie nienawidzić – wycedziłam przezzęby.

Znów wpędziła mnie w poczucie winy, znów jej smutki przygniotły mnie. Odpowiedzialność za to, kim się stała, spoczywała na moich barkach. Miałam wrażenie, że to wiedziała, dlatego uśmiechnęła siętriumfująco.

– To jedyne, co mnie trzyma przyżyciu.

***

Kiedy matka spała, szperałam w dokumentach, które rodzice trzymali w salonie. Po wódce zapadała w długie, trwające kilka godzin drzemki, miałam więc czas, żeby wszystko dokładnie przejrzeć. Niewiele znalazłam na temat przeszłości taty. Jakieś stare zdjęcie: chyba Ovidia i jego ojca. Paszport. Kartkę z nabazgranym pismem ojca adresem babci. I tyle. Gniotło mnie w środku przekonanie, że muszę wydobyć na światło dzienne tajemnicę taty; że to tam kryje się rozwiązanieproblemów.

Desperacko uczepiłam się myśli o rodzinie, której nieznałam.

Postanowiłam działać. Matki i tak nie mogłamuratować.

1.

Nacisnęłam pedał hamulca i jechałam powoli jedną z najpiękniejszych dróg w Europie. Trasa Transalpina konkurowała o miano najbardziej urokliwej z Drogą Transfogarską, jednak nie potrafiłam wskazać, która bardziej na nie zasługuje. Rumunia zachwycała surowością, pierwotnością krajobrazu; kojącą zielenią wzgórz upstrzonych sylwetkami owiec, pól kukurydzy i żółtych słoneczników. Kiedy wjechałam do tego kraju, poczułam spokój, którego poszukiwałam od ponad dwóch lat. Odruchowo potarłam policzek dłonią i znów zacisnęłam palce na kierownicy. Trasa okazała się wymagająca, dostosowałam prędkość do warunków panujących na jezdni. Pochmurny dzień wcale nie ułatwiał jazdy, czasami pojawiała się mgła i wtedy zwalniałam maksymalnie. Napinałam ciało, wpatrywałam się w białe linie oddzielające pasy ruchu. Musiałam się pilnować, by wzrok nie uciekał w kierunku gór. Otworzyłam okno i wdychałam wspaniały zapach dziewiczej Rumunii, pełnej niezidentyfikowanych, cudownycharomatów.

Wyłączyłam radio i cieszyłam się szumem opon: jednostajnym, przyjemnym dźwiękiem. Z każdym przejechanym kilometrem rosło oczekiwanie. Nie chciałam wyobrażać sobie czegokolwiek, żeby się później nie rozczarować. Wolałam iść na żywioł, nie myśleć, tylko działać. Przecież życie może skończyć się w każdym momencie, nie mogłam pozwolić sobie na stratę choćby minuty. Dlatego kontemplowałam krajobraz, rozglądałam się ostrożnie, skupiałam uwagę na drodze i czerpałam z tego energię. Poczucie szczęścia zagłuszały, jak zwykle, wyrzuty sumienia, ale zepchnęłam jegłęboko.

Uczucia nie miałyznaczenia.

Wyjechałam wbrew protestom matki, zabrałam samochód, którego nie prowadziła ze względu na leki, które zażywała - a raczej, nie oszukujmy się, alkoholizm - i ruszyłam w drogę, mając w plecaku tylko kilkaset złotych na paliwo i jedzenie. Drzemałam w samochodzie, zatrzymywałam się w leśnych zajazdach, ryglowałam drzwi i okryta kocem odpoczywałam, przez szybę w aucie obserwując niebo. Małosypiałam.

Cieszyłam się samotnością, bo po zmaganiu z chorą na depresję matką potrzebowałam odosobnienia. Ostatnie dwadzieścia cztery miesiące walczyłam, żeby nie utonąć w żalu, pretensjach mamy, w poczuciu niesprawiedliwości. Mdliło mnie na samo wspomnienie sierpniowego dnia, kiedy straciłam życie. Niedosłownie, chociaż byłoblisko.

Potrząsnęłam głową. Nie chciałam po raz kolejny analizować tego samego. Przeszłość i tak się nie zmieni, choćbym zaklinała ją na milion sposobów. Westchnęłam ciężko i spojrzałam na GPS-a. Do celu zostało kilka kilometrów i mimo że temperatura nie przekraczała dwudziestu stopni, spocone dłonie ślizgały się na kierownicy. Wewnątrz mnie coś krzyczało, że to błąd. Mogłam jeszcze zawrócić, pokonać znów Ścieżkę Olbrzymów1, po raz kolejny przejechać Drogą Transfogarską i uciec do Polski. Wizja kusiła, napięłam mięśnie nóg, niezdecydowana, co powinnam zrobić. Zatrzymałam się na poboczu, wysiadłam.

Chłodny wiatr owionął spocone plecy. Odlepiłam koszulkę i otuliłam się mocniej swetrem. Wokół panowała cisza, nie minął mnie żaden pojazd, nie widziałam ani jednego człowieka. I wtedy zza chmur wychynęło słońce. Oświetliło pagórki promieniami, wydobyło ich naturalne, soczyście zielone piękno. Patrzyłam z zapartym tchem, rozłożyłam ramiona i uniosłam twarz. Nie wiem, jak długo stałam niczym posąg na krańcu świata, ale kiedy chmury znów zasnuły niebo, wiedziałam już, corobić.

1 Trasa Transalpina jest taknazywana.

2.

Zaparkowałam samochód na obrzeżach wsi, gdzie wyznaczono miejsce na postój. Dalej nie można było jechać, o czym świadczył znak zakazu. Przez chwilę odpoczywałam nieruchomo. Oddychałam. Uspokajałam myśli, nastrajałam się pozytywnie, tak jak uczył terapeuta. Niewiele pomogło, bo serce wyprawiało cuda, jakby chciało wyskoczyć z piersi i zatańczyć tango. Wytarłam dłonie o materiał spodni, zaciągnęłam hamulec ręczny iwysiadłam.

Słońce znów przedarło się przez chmury i opromieniło wioskę. Domy wyglądały niczym z baśni, kolorowe, o rdzawej dachówce, ze zdobionymi okiennicami. Zagdakała kura, odpowiedział jej pies. Zlodowaciałe dłonie powoli nabierały ciepła, promienie słońca muskały twarz, wiatr przyniósł zapach skoszonej trawy, dojrzałych owoców i zwierząt. Zamuczała pasąca się na obrzeżach osady krowa. Poruszała ogonem, odganiając natrętnemuchy.

Drgnęłam, kiedy zza jednego z domów wyszedł człowiek. Podpierał się bogato rzeźbioną laską, jednak nie potrafiłam z tej odległości zobaczyć, jaki to wzór. Na głowę założył kaszkiet, spod którego wystawały kępki siwych włosów. Ogorzała twarz składała się z samych zmarszczek i niebieskich oczu. Podeszłam niecobliżej.

– Zgubiła się? – zapytał porumuńsku.

– Szukam Genovefy – odpowiedziałam w tym samym języku. Ojciec nauczył mnie nim mówić i teraz czułam wdzięczność, choć serce zabolało na myśl o nauce, przy której spędziliśmy wiele godzin. Kiedy jako mała dziewczynka kładłam się spać, czytał mi baśnie po rumuńsku. – Jestem jejwnuczką.

Starzec podrapał się po czole, a kaszkiet przesunął się na czubekgłowy.

– Nie wiedziałem, że ma jeszcze jakąś rodzinę – odparł. Usiadł pod domem, na małej drewnianej ławce. Brązowy lakier odłaził płatami z siedziska. – Mieszka tam. – Wskazał kierunek. – Ostatni dom, biały. Poznasz po zielonych ornamentach wokółdrzwi.

– Dziękuję.

Skinął głową i zapatrzył się w dal, przestałam go interesować. Przeszłam przez senną wieś. Kilkoro ludzi spojrzało na mnie ze zdziwieniem, ale kiedy pozdrawiałam ich gestem, uśmiechali się i odmachiwali. Nie dziwiłam się już, że nie jeżdżono tędy samochodami, dróżka przez wieś okazała się zbyt wąska. Im bliżej celu się znajdowałam, tym wolniej szłam. Dom babki poznałam od razu. Z framug drzwi wyrastały przepiękne kwiaty. Łodygi wiły się i wykręcały, wokół zakwitły farbami najwspanialsze, kolorowe pąki, które kontrastowały z bielą domku. Stałam oniemiała z zachwytu. Znów ogarnęła mnie trema. Nie znałam babki, jej nieostry obraz zbudowałam z oszczędnych, skąpych wspominek ojca. Jawiła mi się zawsze, choć było to raczej wyobrażenie niż prawda, jako surowa matka i dobra gospodyni, nie potrafiłam jednak zrozumieć, dlaczego się go wyrzekła. Nigdy nie próbowała nawiązać kontaktu, zrozumieć, co czuł, kiedy żył tak daleko od ojczyzny; miał rodzinę, której nie chciałapoznać.

Odwróciłam się i chciałam uciec, kiedy otworzyły się drzwi i na ganku stanęła kobieta. Zerknęłam na nią, a później już nie mogłam oderwać wzroku. Wyglądała identycznie jak tata. Ta sama przysadzista budowa ciała, szeroka szczęka i ciemne, inteligentne oczy. Gdyby nie długie, siwe włosy spływające dwoma warkoczami na piersi, myślałabym, że mam przed sobąojca.

Zimny dreszcz przebiegł po ramionach, oplotłam je dłońmi i ścisnęłam mocno. Fala wzruszenia przetoczyła się przez serce. Wahałam się, chciałam podejść i dotknąć jej twarzy albo odwrócić się i nigdy nie wrócić. Napięłam ciało, jakbym szykowała się do skoku. Wygrałaciekawość.

– Genovefa? – zapytałamnieśmiało.

Łomot krwi w uszach zagłuszałsłowa.

– Jesteś podobna do matki, ale oczy masz jak mój Ovidiu. I nos – powiedziała nad wyraz spokojnie. Dygotałam w środku. – Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będzie mi dane ciępoznać.

Chciałam powiedzieć, że jest temu winna, że przecież ojciec tylko czekał na znak, chęć pojednania, jakikolwiek gest, ale coś mnie powstrzymało. Może to łzy błyszczące w oczach, a może dłoń, którą babka przyłożyła do piersi. Zacisnęłam usta i nie skomentowałam. Przecież tak naprawdę nie wiedziałam, czego chciał ojciec. Babka przyglądała mi się przez chwilę długą niczym wieczność. Słońce paliło mnie w kark, wiatr ucichł. Ptak przysiadł na dachu i zagwizdał tęsknąmelodię.

Próbowałam określić, co czuję, ale emocje łączyły się, eksplodowały jednocześnie. Wrażenie, że mam przed sobą ojca, pogłębiło się jeszcze, kiedy usłyszałam akcent babki. Zniknęło uprzedzenie, którym karmiono mnie od dzieciństwa, zastąpione przez chęć poznania tejkobiety.

Spanikowałam, kiedy Genovefa podeszła kilkoma zamaszystymi krokami i otoczyła mnie ramionami. Szarpnęłam się, ale trzymała mocno. Szeptała do ucha słowa kołysanki, którą w dzieciństwie śpiewał ojciec. Panika powoli mijała, objęłam babkę i wbiłam paznokcie w jej plecy, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co robię. Dopiero kiedy syknęła, puściłam.

W głowie galopowały słowa, opowieści, które chciałam przekazać i jednocześnie o których nie mogłam mówić. Gardło ścisnęło się boleśnie wstrzymywanym płaczem. Żal, że ojca nie ma już wśród żywych, palił tak samo jak dwa lata wcześniej. Miałam wrażenie, że w tej jakże podobnej do niego kobiecie odzyskam to, costraciłam.

– Chodź do domu. – Babka chwyciła moją dłoń i pociągnęła. – Zrobię herbaty. Zostaniesz na dłużej, prawda?

– Nie wiem – wymamrotałamniepewnie.

Taki miałam zamiar, ale w zderzeniu z rzeczywistością plany legły w gruzach. Teraz chciałam nie tylko odkryć tajemnicę ojca, ale również poznać kobietę, która urodziła go iwychowała.

Weszłyśmy po schodkach na ganek, a później do chaty. Owionął mnie chłód domu pachnącego ciastem i kawą, pełnego rzeźbionych mebli i serwetek ułożonych na parapetach, taboretach i blatach. W kuchni usiadłam na ławie za solidnym, drewnianym stołem. Genovefa postawiła przede mną talerz z pajdami chleba i masło, a później aromatyczną herbatę ziołową. Wyłożyła na półmisek wędlinę i kabanosy, plastry żółtego sera i jajka ugotowane natwardo.

Zaburczało mi w brzuchu, od dawna nic nie jadłam, zbyt zdenerwowana, żeby cokolwiekprzełknąć.

– Co cię sprowadza, dziecko? – Babka otarła załzawione oczy rąbkiem kolorowegofartucha.

Na policzku pozostała smuga z mąki, ale nie uniosłam dłoni, żeby ją zetrzeć. Wstydziłam się intymności, którą niósł ten gest. Najeżyłam się na te słowa, poczułam się nagle atakowana, niepożądana, ale okiełznałam gniew. W jej twarzy nie zauważyłam niechęci, to sprawiło, że sięopamiętałam.

– Chciałabym odnaleźć korzenie – powiedziałam, tylko odrobinę mijając się z prawdą. Nie mogłam przyznać, że uciekam od tego, co w Polsce. Od grobów i zmarłych, którzy powracają nocami. Od na wpół oszalałej ze zgryzoty matki. – Pomyślałam, że przydadzą mi się dłuższe wakacje. Wzięłam urlop dziekański na uczelni, pracując wieczorami, uzbierałam trochę pieniędzy i otojestem.

– Marylka… – Babka pogładziła mojądłoń.

Z trudem pokonałam odruch, by się cofnąć. Sięgnęłam po chleb, by czymś zająć ręce, posmarowałam masłem i ugryzłam. Skórka zachrupała, pomyślałam, że nigdy nie jadłam czegoś tak wspaniałego. Dawno nie czułam przyjemności podczas jedzenia, robiłam to, bo musiałam, żebyżyć.

– Rilla – poprawiłam. – Nikt nie nazywa mnie pełnymimieniem.

– Rozumiem. – Kiwnęła głową, zaplotła ręce i położyła na stole. – Zostaniesz, prawda? Chciałabym cię poznać, nadrobić stracony czas… – zawiesiłagłos.

Wydawała się zmieszana, zerkała do kubka z herbatą, unikała mojego wzroku. W niczym nie przypominała kobiety, którą wyobrażałam sobie w dzieciństwie. Gdzie ta siła i despotyzm, gdzie matka, która była w stanie wyrzec się dziecka? Wezbrała we mnie złość na tę kobietę, która dobrowolnie z nas zrezygnowała. Z drugiej strony chciałam odkryć, dlaczego tak się stało. Czułam, że jest mi bliska, chociaż to niemożliwe, bo widziałam ją pierwszy raz w życiu. Może to podobieństwo do ojca sprawiało, że zadzierzgnęła się między nami wątławięź.

– Nie. Tak. Nie wiem… – powiedziałam. – Jeżeli tylko znajdzie się dla mniemiejsce.

– Mamy go pod dostatkiem. – Zatoczyła dłonią wokół. – Muszę ci jednak cośpowiedzieć…

– Kto to? – Zanim zdążyła dokończyć, ktoś jejprzerwał.

W drzwiach stał wysoki mężczyzna. Czarne włosy opadały na ramiona, niebieskie oczy wyróżniały się jasną barwą w opalonej twarzy. Nie patrzył z sympatią, od jego postawy biła wręcz namacalna wrogość. Wierciłam się, jak gdyby jego wzrok przypalał, poczułam się nagle mała iniechciana.

– Daniel. – Babka wstała z rozpromienioną twarzą, jednak radość nie odbiła się w oczach. Wyciągnęła dłonie, ale nie odwzajemnił gestu. – Mamy wspaniałego gościa! Chodź, przedstawięcię.

– Mamo, naprawdę…

Nie słuchałam dłużej. W uszach dźwięczało mi ostatnie słowo, rezonując bólem w sercu. A więc to dlatego Genovefa nie potrzebowała Ovidia, po co miała kontaktować się z synem marnotrawnym, skoro miała drugiego, chociaż Ovidia i Daniela dzieliła tak ogromna różnicawieku.

Skuliłam się, czułam prawie fizyczny ból. Żołądek ciążył, jakby chleb, który zjadłam, zamienił się w kamień. Kwaśny płomień zgagi pełzł wzdłuż przełyku aż do ust. Napięłam mięśnie, żeby wstać, wyjść i uciec, ale nie znalazłam sił, by to zrobić. Owładnęła mną niemoc, zaciskałam tylko dłonie na ławie i zęby tak mocno, żezgrzytały.

– Rilla, Rilla, na miłość boską. – Babka potrząsała moimramieniem.

Spojrzałam tępo i rzeczywistość powoli wróciła. Rozluźniłam palce, odetchnęłam kilka razy. Wzrok znów się wyostrzył, przedmioty nabrały konturów. Furia minęła, zmieniła się w chłodny gniew, który płonął równym płomieniem. Speszyłam się, że widzieli mnie w takimstanie.

– Nic mi nie jest. – Sięgnęłam po resztę herbaty drżącą dłonią. – Zarazminie.

– To wariatka – syknął do Genovefy Daniel, ale uciszyła go stanowczym ruchemdłoni.

Nie rozumiałam, dlaczego atakuje. Przecież mnie nie znał, nawet nie wiedział, kimjestem.

– Wstań, pokażę ci twój pokój – powiedziała łagodnie Genovefa i ujęła mnie za ramię. – Później pójdziesz z Danielem po rzeczy. No już, spokojnie. Musiszodpocząć.

Dezorientacja powoli mijała, atak paniki słabł, ale czułam się zmęczona tak bardzo, że ledwo powłóczyłam nogami. Poddałam się babce bezwolnie. Uleciały siły i myśli. Dałam się poprowadzić niczym drewniana kukiełka, po schodach w górę, aż na poddasze, gdzie babka ułożyła mnie na łóżku i okryła lekkimkocem.

Kołowało mi w głowie jak po mocnym alkoholu. Myśli pierzchły, zostało tylko poczucie, że przyjazd okazał się błędem, że powinnam uciec, pókimogę.

Dłoń babci głaskała czoło i była to ostatnia rzecz, którą zapamiętałam, zanim zapadłam wsen.

3.

Daniel czekał, aż Genovefa zejdzie i będą mogli porozmawiać. Określenia gniew czy wściekłość nie oddawały nawet w połowie tego, co czuł. Miotał się po kuchni niczym zwierz zamknięty w klatce. Korciło go, by rozbić w drobny mak kubek, z którego piła nieznajoma, ale zdołał się powstrzymywać. Genovefa dbała o rzeczy, gdyby je zniszczył, pewnie nie byłaby zadowolona. Pohamował się, a tym samym okazywał wdzięczność za to, co dla niegozrobiła.

A jednak ta dziewczyna mogła doprowadzić do tego, że Daniel będzie musiał odejść. Jeśli okaże się kolejnym ptakiem, zostanie odprawiony. Tak to działało, a nie czuł się jeszczegotowy.

– Usiądź w końcu i zjedz coś. Zaparzę melisy, zanim wybuchniesz – powiedziała, kiedy weszła do kuchni. – Zwierzęta oporządzone? Z krowądobrze?

Bez słowa skinął głową i wykonał polecenia. Patrzył, jak się krząta, unikając jego wzroku. Gniew powoli opadał, buzował nadal, ale już stłamszony, nieco wyciszony, jednak gotów eksplodować w każdej chwili. Genovefa zwlekała odpowiednio długo, by był w stanie rozmawiać w miarę spokojnie. Od tamtego wydarzenia, które zmieniło jego życie, nie umiał nad sobą panować. Czuł się niczym na huśtawce, potrafił z euforii popaść w apatię, z radości w złość. Pracował nad sobą, ale efekty przychodziły powoli. Ta dziewczyna… Znał ją, domyślił się, kim jest, ale potrzebowałpotwierdzenia.

– Kto to? – wychrypiałpytanie.

Zaciśnięte mocno szczęki nie pozwalały mówić normalnie. Chciałby coś zniszczyć, wyładować złość, zmęczyć się tak, żeby zabrakło sił nawet na oddychanie. Przypomniał sobie tę dziewczynę. W pierwszym momencie, w którym ją zobaczył, zaparło mu dech. Wyglądała zupełnie inaczej niż delikatna Ida, różniła się znacznie od swojskiej, czarnowłosej Diany. Nietypowa uroda była trudna do sklasyfikowania, wydawała się jednocześnie piękna i brzydka. Rude włosy kontrastowały z podkrążonymi oczami o zielonych tęczówkach i lekko zadartym nosem. Odnajdywał w niej coś egzotycznego, urodę ulotną niczym babielato.

– Marylka, córka Ovidia. – Daniel patrzył z niedowierzaniem na twarz Genovefy, po której płynęły łzy. Nigdy jeszcze nie widział, by ta kobieta płakała. Zażenowany odwrócił wzrok. A więc miał rację. – Rilla – poprawiła się. – Chce, by tak właśnie jąnazywać.

– Mamuś. – Gniew pierzchnął tak nagle, jak się pojawił. Przecież nie mógł jej winić. To ta dziewczyna przyjechała tu nie wiadomo po co. To ona go przerażała. – No niepłacz.

– Ponad dwadzieścia lat czekałam, żeby poznać wnuczkę, a teraz, kiedy już tu jest jako prawie dorosła kobieta, wydaje się obca. I taka zimna – wyznałaGenovefa.

Daniel zacisnął pięści i zagryzł zęby aż zgrzytnęły. Popatrzyła na niego, więc się uśmiechnął, jednak z trudem maskował uczucia. Skoro ta cała Maryla doprowadza ją do takiego stanu, musi stąd wyjechać. Niech wypieprza i da im spokój, żeby wszystko mogło wrócić do normy. Zakłóciła spokój, który budował od tak dawna. Bał się. Odsuwał to uczucie, ale lęk wracał ze zdwojoną siłą. Nie czuł się jeszcze na tyle silny, by stąd odejść. Nie wiedział, czy kiedykolwiek nadejdzieczas…

– Już nigdy nic nie będzie takie samo. – Jakby czytała w myślach. Włosy zjeżyły się mu na karku, kiedy sobie uświadomił, co to może oznaczać. – Nigdy. – Położyła głowę na stole, ukryła ją wdłoniach.

Daniel gładził ramiona matki i szukał słów, które przyniosłyby ukojenie, ale nie znajdował. W górę pleców biegł strach, że ta dziewczyna, obca i dziwna, odbierze mu jedyną osobę, którą naprawdę kochał. Czuł się dziwnie, bo okazywanie uczuć nigdy nie szło munajlepiej.

– Mamo – szepnąłbezradnie.

Uniosła głowę i przytuliła go. Rzadko pozwalała sobie na tyle czułości. Kiedy się odsunęła, znów wydawała się tą samą Genovefą, którą znał: pewną siebie, zaradną i silną. Przez chwilę miał wrażenie, że nic się nie zmieniło, ale doznanie szybkoprysło.

– Czas przygotować obiad – rzuciła i wstała, by obrać ziemniaki. W ruchach znów zagościła energia, jak gdyby nic się przed chwilą nie stało. Nawet dłonie nie drżały, kiedy wyciągała ziemniaki z szafki i sięgała do szuflady po nóż z zieloną rączką. – Pomożesz?

– Mamuś, ale ona… – zaczął i urwał spłoszony. Nigdy o tym nie rozmawiali. Ani razu, odkąd pojawił się i wyznał, co zrobił. Wspomnienie zapiekło na nowo, nieprzyjemnie. – Czy ty…? – zawiesił znacząco głos i wskazał blizny na swoichdłoniach.

– Nie. – Pokręciła głową. – Może kiedyś jej powiemy, ale na pewno nie teraz – zarządziła twardym głosem. – Nie jest gotowa na poznanieprawdy.

Prawda mogłaby ją zabić, pomyślał.

Ptaki

Copyright © Patrycja Żurek

Copyright © Wydawnictwo Inanna

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover photo by © olgamazina/Adobe Stock & Prikhodko/Adobe Stock

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rightsreserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2020r.

książka ISBN 978-83-7995-543-5

ebook ISBN 978-83-7995-544-2

Redaktor prowadzący: Ewelina Nawara

Redakcja: Barbara Mikulska

Korekta: Bożena Walewska

Korekta techniczna: Beata Paździurkiewicz

Adiustacja autorska wydania: Marcin A. Dobkowski

Projekt okładki: Aleksandra Bartczak

Skład i typografia: www.proAutor.pl

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgodywydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Kormoranów 126/31

85-432 Bydgoszcz

[email protected]

www.inanna.pl

Książka najtaniej dostępna w księgarniach

www.MadBooks.pl

www.eBook.MadBooks.pl