Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy matka Żanety postanawia, że zamieszkają w lesie, dziewczyna nie zgadza się z tą sytuacją. Żelisława jednak konsekwentnie podtrzymuje swoją decyzję, wprowadzając córkę w meandry przesądów, czarów i ziół. Wszystko po to, by uciec od tragicznej rzeczywistości. Kobiety wspólnie prowadzą leśny przytułek dla wojennych sierot. Do czasu, kiedy Żaneta poznaje tajemniczego drwala Jaromira.
Starszy mężczyzna chętnie poświęca czas dziewczynie, ucząc ją pisania i czytania. Wkrótce między nimi rodzi się uczucie. Niestety zawarty pakt z Dziewanną – boginią lasów i dzikiej przyrody – mówi, że jeśli kobieta urodzi dziecko, może zostawić przy sobie tylko dziewczynkę. Syna musi oddać bogini w ofierze.
Czy związek Żanety i Jaromira jest w stanie przetrwać w tych trudnych czasach?
Czy powojenna rzeczywistość przyniesie bohaterom radość?
Początek baśniowej sagi rodzinnej z odrobiną magii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Katarzyna Zioła-Zemczak
Korekta: Weronika Dulęba, Angelika Ogrocka
Skład: Izabela Kruźlak
Projekt okładki: Maciej Pieda
Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka
Wydanie I
© Copyright for the text, cover and layout by Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2024
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-671-6
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Połczyńska 23 lok. 307
01-377 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
Las wokół wyglądał jak tłum karykaturalnych postaci wyciągających do niej sękate łapska z zaostrzonymi pazurami. Wyobraźnia podsuwała jej obrazy twarzy wyrytych w korze, wykrzywionych groteskowo, śmiejących się, wołających coś szumem wiatru. Nie przestawała biec. Mama kazała uciekać do chaty, a Żaneta znała drogę prawie na pamięć. Ominąć wielki głaz, później przekroczyć strumień, skręcić w lewo i obok trzech brzóz pędzić dalej prosto, aż do ukrytej przy skale lepianki udającej prawdziwy dom. Wielokrotnie potykała się i upadała, czuła w ustach smak ziemi i mchu. Próbowała wtedy wyrównać oddech, żeby za chwilę zerwać się i znów biec. Odkąd wybuchła wojna, skrywały się w kniei i całymi dniami siedziały przytulone do siebie, ocalałe jako jedyne z całej rodziny. Żaneta niewiele wiedziała o życiu, miała zaledwie kilka lat. Powinna iść do szkoły, ale Niemcy pokrzyżowali jej plany i teraz uczyła się z matuchną, pisząc koślawe litery na piasku, jeśli tylko Żelisława miała czas ją uczyć, co zdarzało się dość rzadko. Starała się nie myśleć o zabójcach tatusia, braci i siostry. Nie chciała pamiętać wydobywających się z ich ust przepełnionych strachem dźwięków, kiedy krzyczeli o pomoc, a kiedy mama ciągnęła ją w las, byle szybciej i dalej. Te obrazy miały z nią jednak zostać na zawsze. Zdawała sobie sprawę, że żyje tylko dzięki ucieczce, ale i tak dręczyły ją wyrzuty sumienia, że nie zrobiła więcej… Co jednak mogła zrobić mała, przestraszona dziewczynka?
Matula poleciła jej uciekać, chociaż Żaneta nie słyszała jej kroków za sobą. Dopiero przy chatynce zorientowała się, że las jest nieruchomy i milczący, nawet wiatr nie kołysał koronami drzew, nie zahukała sowa. Wydawał się nierealny. Czuła, jakby znalazła się we śnie, a nie rzeczywistości i straciła orientację, czy to mara, czy prawdziwy świat. Szczerzyły się do niej pnie widziane w słabym poblasku księżyca w pełni. Ani śladu mamy. Żaneta wiedziała, że tej nocy miało wydarzyć się coś ważnego. Żelisława powiedziała, że buduje ich przyszłość, cokolwiek miało to znaczyć. Wezwała potężne leśne siły, by zapewnić im bezpieczeństwo, ale chyba coś poszło nie tak i Żaneta obawiała się, że matka nie wróci. Wsłuchiwała się w galopujące szaleńczo serce – zwalniało rytm, choć krew nadal szumiała jej w uszach i pulsowała w skroniach.
Usiadła na progu, objęła ramionami kolana i kołysała się delikatnie w przód i tył, jakby w objęciach rodzicielki. Przerażające drzewa napierały na nią, pochylały się, sięgały konarami, aż zaczął ją dławić strach. Nie mogła jednak krzyczeć, ta zasada obowiązywała nawet teraz, pod koniec wojny. Zamknęła więc oczy i wyobrażała sobie łąkę za domem za czasów pokoju, kiedy żyła w błogiej nieświadomości tego, jaki świat jest przerażający i zły. Biegała po niej z Żakliną, bliźniaczką, której śmierć odczuła tak, jakby ktoś wyrwał jej pół duszy. Czasami w snach czuła ból, którego doznała siostra. Budziła się wtedy przerażona i nie wiedziała, czy jest Żakliną, czy Żanetą. Tym razem jednak kontrolowała myśli, nie pozwoliła im uciec we wspomnienia obryzgane krwią.
Matula wróciła, gdy zaczęło świtać. Umorusana krwią i ziemią, z ręką owiniętą liśćmi paproci i przyciśniętą do wychudłej klatki piersiowej, zwieńczonej zwiędłymi piersiami nie wyglądała jak ona. Szła na bosaka, a suknię, ukradzioną specjalnie na tę okazję, miała w strzępach.
– Mamuś – szepnęła Żaneta.
Krew ścięła się w jej żyłach na widok pustego wzroku matki. Jakby ktoś zabrał z niego życie, cały sens istnienia, jakby nie pozostało nic wartościowego w duszy tej kobiety. A przecież uśmiechnęła się do niej, swojej córki, i wyciągnęła ręce.
– Żanetko, udało ci się uciec – powiedziała.
Poruszała się niczym żywy trup, z trudnością, jakby mięśnie jej stężały, jakby ciało nie chciało słuchać poleceń mózgu. Usiadła ciężko przy córce i Żaneta zauważyła, że nogi ma podrapane, a stopy stały się żywą miazgą z krwi i kości. Zaczęła płakać. Matula objęła ją ramieniem.
– Teraz będziemy bezpieczne, Żanetko. Jeszcze nie czas wszystko wyjawić, ale w swoim czasie się dowiesz.
– Kto to był?
Miała na myśli tę postać z mchu, zakwitłych paproci, ściółki leśnej, której zarys jedynie widziała przez moment, ale której sylwetka sprawiła, że włoski na ramionach i karku zjeżyły się ze zgrozy. Wyczuła, że to coś nadnaturalnego. Bała się tej istoty.
– Kobieca siła ucieleśniona w Dziewannę – odparła Żelisława cicho, jakby zdradzała córce tajemnicę. – Mroczna strona bóstwa. Żeńska energia. Można różnie ją nazwać, ważne, że silna to bogini, ochroni nas w odpowiednim czasie. Nie pozwoli zbliżyć się złym ludziom, przede wszystkim mężczyznom.
Matka zamilkła gwałtownie, jakby powiedziała za dużo. Emanowało z niej zmęczenie, krew pachniała metalicznie, ale przyjemnie. Oddychała głęboko, wciągała w płuca budzący się do życia dzień, pachnący las, chłonęła promienie słońca przedzierające się nieśmiało przez knieję. Żaneta wzięła z niej przykład i poczuła, jak spokój opatula ją zmęczeniem nie do udźwignięcia. Nawet się nie zorientowała, kiedy zasnęła.
Kiedy się ocknęła, późno po południu, jak oceniła po pozycji słońca, mama wyglądała zupełnie inaczej. Związała potargane włosy w zgrabny kok na szyi, obmyła się w rzece, zebrała gdzieś babkę lancetowatą i przykryła nią rany, żeby szybciej się zagoiły. Upiekła nad ogniskiem królika, który musiał złapać się w sidła, i teraz jego cudowny aromat przyjemnie podrażnił żołądek Żanety. Nawet nie wiedziała, że jest tak bardzo głodna.
– Niczego nam już nie braknie. – Matula wskazała na mięso. – Mamy mnóstwo jagód i ostrężyn. Dziewanna zapewni nam powodzenie.
– Jak się czujesz?
Żaneta wyczuwała szóstym zmysłem, którym często charakteryzują się dzieci, że w matuli zaszła specyficzna, choć trudna do uchwycenia zmiana. To te oczy, zaszłe mgłą, patrzące na światy, do których ona nie miała żadnego dostępu.
– Dobrze – odparła matka roztargniona. – Wiesz, kto to Dziewanna, prawda?
– Roślina? – odrzekła niepewnie Żaneta.
– Też. – Matula uśmiechnęła się i podała jej kawałek królika. Sok spłynął Żanecie po ręce, parząc delikatnie skórę, ale zlizała go łapczywie. – Dziewanna to bogini lasów i dzikiej przyrody, łowów i wiosny, Żanetko. Pamiętaj, że dzięki Pani Dzikich Zwierząt mamy co jeść. Od tej pory będziemy czcić Dziewannę dwudziestego czwartego czerwca i wieszać roślinę dziewannę w chacie. Dostaniemy nowy dom, spełnimy poleconą nam misję.
– Jaką? – chciała wiedzieć Żaneta.
Jadła królika łapczywie, chociaż na kościach znajdowało się niewiele mięsa. Tylko podrażniła sobie apetyt, zamiast się nasycić, ale wiedziała, że powinna być wdzięczna za to, co dostała. Przynajmniej nie umierały z głodu.
– Zobaczysz. Po wojnie będzie wokół wiele potworów. Dosłownie i w przenośni. – Żelisława się zamyśliła. Żanecie wydawało się, że patrzy w przyszłość i aż zadrżała. – Dziewanna jest też boginią od porodów, co przyda nam się niezmiernie. Musimy przygotować wieńce na ofiarę.
– Mamusiu, a kiedy wrócimy do domu?
Żelisława popatrzyła na córkę z mieszaniną zażenowania i współczucia, tak przynajmniej odebrała to Żaneta.
– Tutaj jest nasz dom. – Kobieta okręciła się wokoło. – Miasto nie ma nam już nic do zaoferowania, leży w gruzach. W strzępach są osoby tam mieszkające, doznały takich krzywd, że to się nigdy nie zabliźni, przez wiele pokoleń.
– Będziemy mieszkać w lesie?
Żaneta poczuła, że włoski na jej ramionach i karku znów się unoszą, a uczucie okazało się tak nieprzyjemne, że potarła dłońmi swędzącą skórę. Nie wyobrażała sobie wieczności w tym borze. Żyła myślą, że wojna przecież kiedyś się skończy i wrócą… gdzieś. Może nie do chaty, gdzie umarła reszta jej rodziny, ale w okolice. Gdzie mieli sąsiadów – na pewno ktoś przeżył – gdzie mogłaby chodzić do szkoły. Przecież jak nikt chciała nauczyć się pisać i czytać! Matka chciała jej to odebrać.
– Nie chcę! – krzyknęła i tupnęła, aż poderwały się do krótkiego lotu igły opadłe na ziemię. – Nienawidzę tego cholernego lasu!
– Ten cholerny las cię ochronił! – Matka doskoczyła do Żanety, chwyciła ją za ramię i ścisnęła, a paznokcie boleśnie wbiły się w mięśnie. – Nie waż się nie okazywać szacunku, bo popamiętasz!
– Chcę do ludzi!
– Pójdziesz do szkoły, uspokój się, mówię. – Żelisława potrząsnęła córką, aż Żanecie zrobiło się niedobrze. – Jak tylko sytuacja się uspokoi, zrozumiano? Daj nam trochę ochłonąć, okrzepnąć po wojnie.
– Skończyła się już? – zapytała Żaneta.
Otrzeźwiona przez matkę, przestała się wściekać, złość uleciała na wieść, że pójdzie do szkoły.
– Jeszcze moment i będzie po wszystkim – powiedziała Żelisława. – Musimy poczekać, Dziewanna przepowiedziała, że pokój jest bliski.
Żaneta nie umiała później uchwycić tych lat, które spędziła z matką w lesie. Znalazły nowy dom, zupełnie jak cud, osadzony w głębi kniei, niewidoczny od strony miasta w żaden sposób, ponieważ nie prowadziła tam droga ani nawet wydeptana ludzką nogą dróżka. Matula znikała w lesie i przyprowadzała to świnie, to krowę czy konia, kury i króliki. Żaneta pamiętała ciężką pracę przy sprzątaniu domu, budowę kurnika, sianie poletka za domem, by mieć podstawowe warzywa, oporządzanie zwierząt codziennie od świtu do nocy. Czas na szkołę nie przychodził, a ona rosła, podczas gdy matula malała, wracała do ziemi, jak to powtarzała.
Wiele zmieniło się w tym dniu, kiedy Żelisława przyprowadziła do domu dziecko. Owinięte w kocyk kwiliło cicho niczym ptak w zaroślach i Żaneta w pierwszym momencie pomyślała, że mama przyniosła do domu kota. Jakże się zdziwiła, gdy w derce znalazła niemowlę. Nie wyglądało normalnie, miało zniekształconą główkę, a jego ciało było wykrzywione w cierpieniu.
– Pierwsza ze zgwałconych przez ruskich – rzuciła sucho do Żanety, nie patrząc córce w oczy. – Zagotuj wodę, przynieś nieco krowiego mleka.
– Dlaczego jest takie… dziwne? – zapytała dziewczyna.
Ciarki przechodziły jej po plecach, kiedy obserwowała dzidziusia. Budził zaciekawienie i jednocześnie wstręt.
– Kiedy kobieta jest zmuszona do cielesności – Żelisława odchrząknęła – dziecko nie kształtuje się z miłości, jak ty. – Spojrzała z czułością na córkę i Żanetę oblało przyjemne ciepło. – Wtedy ciało kobiety sabotuje ciążę. No i rodzą się potwory. Oczywiście, my tak nie postrzegamy tych dzieci. – Ucałowała zdeformowaną główkę. – To dar, jak każde życie.
– Będzie moim rodzeństwem? – zapytała Żaneta.
– Nie – ucięła Żelisława ostro. – Jesteśmy opiekunkami. Przejmiesz moje obowiązki już niebawem. – Spojrzała między drzewami w niebo, aż Żaneta zadrżała z zimna.
– Mamo…
Nie umiała ubrać w słowa tego, co poczuła w tym momencie, ale strach zacisnął jej pazury na gardle.
– Idź do obowiązków. Dzieciak musi coś zjeść, trzeba go obmyć i ulokować w pokoju. Niebawem zaroi się tutaj od mu podobnych. No, ruszże się, Żanetko!
Zakrzątnęła się i spełniła polecenia matki, jednocześnie przyglądając się jej uważnie. Znów na źrenicach pojawiła się ta dziwna mgła, tym razem jednak Żelisława nie patrzyła w dal, ale sprawnymi ruchami oporządzała niemowlę. Żaneta chciała poznać jej myśli, ale nie miała takiej mocy, a pytanie było bez sensu.
– Co z jego mamą? – odezwała się, kiedy chłopczyk zasnął w prowizorycznym posłaniu.
– Musimy zbić kilka kołysek. – Matka złapała się pod boki. – Jego rodzicielka poszła w swoją stronę. Dałam jej wieniec dla Dziewanny, ma złożyć ofiarę. Pewnie będą gadać, że porzuciła dziecko w lesie, ale czy ktokolwiek to teraz ocenia?
– Nie powie o nas innym?
– Naiwna jesteś jeszcze, Żanetko. – Mama uśmiechnęła się lekko i pogłaskała ją po głowie. – Oczywiście, że tak, ale szeptem, żeby dotarło do tego, kogo trzeba. Wiele jest teraz kobiet z takimi, hm, problemami. Dziewanna będzie zadowolona.
– Po co jej te dzieci?
– Nie mam pojęcia – odparła szczerze Żelisława. – Może chodzi o zachowanie życia…? Chociaż nic tu nie jest oczywiste. Nasza rola, twoja głównie, to zaopiekowanie się tymi, których odrzucili najbliżsi. Sądzisz, że chłopiec by przeżył tam? – Wskazała w kierunku miasta. – Inność zawsze przerażała ludzi, a teraz wyszły z nich najgorsze instynkty.
– Po co ta wojna, mamusiu? – Padło kolejne pytanie i Żanetka poczuła, jak mama sztywnieje.
– Chyba nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie, córciu. – Matka poklepała ją po plecach i pchnęła w kierunku kuchni. Nadeszła pora kolacji. – Może trzeba jej było, żeby oddzielić ziarno od plew? W sensie dobrych od złych. Chociaż nikt chyba nie jest ani kryształowy ani do cna zły. Może chodziło o ukazanie zła, żebyśmy go unikali. To bestialstwo, o którym usłyszałam od tej kobiety… Nie mieści się w głowie.
– Ale już minęło – skomentowała Żaneta, jednak matula pokręciła głową.
– Nigdy nie mija, tylko chowa się na jakiś czas. Naszym powołaniem jest czynić dobro. Mamy misję, Żanetko, nie możemy odpuścić, dopóki ostatnia z rodu nie stanie na tej ziemi.
– Co to znaczy? – drążyła.
– Za wcześnie. – Żelisława popatrzyła na nią uważniej, jakby dopiero teraz uświadomiła sobie, z kim rozmawia. – Powiem ci w swoim czasie.
Swój czas nastąpił, kiedy Żaneta skończyła szesnaście lat. Życie toczyło się powoli, swoim rytmem wyznaczanym przez rutynę codziennych obowiązków. Do sierocińca matuli dołączyły kolejne dzieci, dwie dziewczynki i chłopczyk. Żanetę nieco przerażały te ciche stworzenia, każde w inny sposób dziwaczne, patrzące zawsze wielkimi oczami, ze smutkiem tak ogromnym, że rozrywał duszę. Tego lata matula podupadła na zdrowiu, stawała się cieniem samej siebie, była coraz bardziej przezroczysta.
– Zżera mnie od środka – wyznała któregoś wieczoru.
Siedziały na ganku, dzieci położyły się już spać. Lipcowe powietrze pachniało intensywnie i przyjemnie. Żaneta już dawno porzuciła myśl o szkole, zaakceptowała rzeczywistość ograniczającą się do lasu i tych kilku milczących dziwaków.
– Co?
– Choroba – uściśliła niecierpliwie Żelisława. – Czas na naszą rozmowę, córko. Ważne jest, żebyś zrozumiała, jakie to istotne.
Żanetę wypełniło podekscytowanie. Tyle czasu czekała, aż nadejdzie ten moment, że teraz, kiedy się stał, nie mogła uwierzyć. Splotła dłonie i wcisnęła je między kolana, żeby mama nie zauważyła, jak drżą.
– Słucham. Jestem gotowa.
– Nie jesteś – zaprzeczyła matka. – Nie na to, co mam do powiedzenia. Musisz jednak posłusznie spełniać wszystkie polecenia, inaczej czeka nas zły los. Poświęciłam wiele, żeby zapewnić rodowi bezpieczeństwo, żebyśmy mogły kontynuować tę linię silnych kobiet i tworzyć lepszy świat właśnie dla nich. Mężczyźni… – Popatrzyła w dal, być może wspominała męża i Żaneta też mimowolnie pomyślała o tacie.
Nie bardzo go pamiętała, stał się z biegiem lat tylko plamą. Tak samo jak bracia. I, o dziwo, Żaklina, a przecież kiedyś nie wyobrażała sobie życia bez siostry bliźniaczki.
– Mężczyźni są niebezpieczni, Żanetko – kontynuowała matula. – Widać to było podczas wojny, kiedy palili i gwałcili, odcinali piersi i wyciągali dzieci z brzucha matek. Pokazali prawdziwe twarze, barbarzyńskie i nieprzyjazne.
– Ale tatuś… – wtrąciła, ale matka uniosła dłoń i Żaneta zamilkła.
– Niewiele o nim wiesz, córko. Też nie należał do tych kryształowych i do kieliszka zaglądał aż nazbyt chętnie. Pewnie z przyjemnością kolaborowałby z Niemcami, gdyby go wcześniej nie zaciukali. Tchórzliwy typ, chociaż swego czasu kochałam go na zabój.
Żaneta milczała. Nie sądziła, że mama uważała tatusia za słabego. Chyba nie potrafiła tego przyjąć, w końcu to człowiek, który woził ją na barana i śmiał się przy stole grubym, niskim śmiechem. I chociaż stał się tylko zatartym wspomnieniem, pielęgnowała miłość do niego.
– Nie – zaprotestowała.
– Nie musisz wierzyć. – Żelisława wzruszyła ramionami. – Zresztą nie ma to znaczenia. Kiedyś poznasz kogoś, komu podarujesz wianek. Może nawet niedługo, pewnie poniesie cię w świat. Nie możesz jednak opuścić lasu.
– Mam sobie sprowadzić kawalera do kniei? – prychnęła Żaneta.
– Żaden chłop nie zostanie przy tobie, córko – rzuciła ostro matula. – Albo umrze, albo ucieknie. Nie zostałyśmy stworzone do związków, mamy służyć Dziewannie.
– Kosztem naszego szczęścia? – Żanecie w oczach pojawiły się łzy.
Marzyła o miłości, jak każda dziewczyna w jej wieku. Matka wieczorami snuła baśnie, opowiadała bajki i Żaneta wierzyła, że i ją czeka kiedyś wspaniałe życie z księciem u boku. Wyobrażała to sobie przed snem, każdego wieczoru, coraz odważniej. Mimo że wychowała się w buszu, wierzyła, że świat stoi przed nią otwarty i pełen niespodzianek. Matula deptała jej marzenia!
– Tak – szepnęła Żelisława. – Ale to nie wszystko. Kiedy zamordowano naszą rodzinę, straciłam dzieci. Ty będziesz musiała je poświęcić.
– Co masz na myśli? – warknęła.
– Dziewanna nie pomaga za darmo. Myślisz, że jesteśmy tu, nieniepokojone przez nikogo, ot tak po prostu? – Żelisława spojrzała na córkę, a ta pokręciła głową. – No właśnie. Dziewanna plącze im ścieżki. W zamian oczekuje podarunków.
– Wieńców od ciężarnych, które z tobą rodzą – zasugerowała Żaneta.
– Nie. – Głos matki okazał się twardy jak głaz i równie beznamiętny. – Synów. Jeśli urodzisz dziecko płci męskiej, musi ono trafić do Dziewanny.
Żaneta poczuła, że przez jej ciało przechodzi prąd przerażenia. W pierwszym momencie myślała, że matula żartuje, ale ta pozostawała poważna i wpatrywała się uparcie w przestrzeń, a mgła zasnuła jej wzrok.
– Nie zgadzam się na to! – wrzasnęła Żaneta, a matka uderzyła ją w udo boleśnie. – Nie oddam dziecka bogini, która nawet nie istnieje! Coś sobie wymyśliłaś, nie wiesz, że prawdziwym Bogiem jest Jezus?
– Wmawiano ci to w dzieciństwie. Myślałam, że zapomniałaś – prychnęła śmiechem Żelisława. – Nie pamiętasz tego uczucia tamtej nocy, kiedy złożyłam przysięgę?
Oczywiście, że pamiętała. Z tego uczucia nie mogła się otrząsnąć do teraz, chociaż minęło tyle lat. Na samą myśl przechodziły ją zimne dreszcze i chciała gdzieś się schować. Wierzyła, oczywiście że tak. W końcu nieraz doświadczyła cudów Dziewanny, jak choćby pojawienie się tego domu za ich plecami czy zwierzyny, która zawsze łapała się w sidła. No i ten brak ludzi, czyli to, że nikt nie trafił w to miejsce nigdy. Mogła kłamać i oszukiwać samą siebie, ale znała prawdę.
– Musisz nauczyć się odbierać porody i przejąć moją rolę. Twój życiowy cel to zadbać o nasze dzieci – powiedziała miękko Żelisława. – Pomożesz przechodzić kobietom przez wieczny trud, który jest naszym udziałem od zarania wieków i taki pozostanie na zawsze, aż do ostatniego człowieka.
– Nie mam zamiaru! – Żaneta poderwała się, tupnęła raz i drugi, jakby mogło to cokolwiek zmienić. – Nie jestem jak ty! – zaszlochała. – Nie chcę być taka jak ty. – Załamała ręce.
– Musisz! – Matka wstała i uderzyła ją w twarz. Histeria minęła od razu. – Dziewanna nie odpuści.
– Czyli sprowadziłaś na nas klątwę, tak?
– Ochronę – poprawiła Żelisława. – To coś innego.
– Jasne, wtedy to miało sens. W wojnę, znaczy – perorowała wściekła Żaneta. – Ale później? Teraz? Minęło już wiele lat, pewnie na zewnątrz, w mieście, życie wygląda zupełnie inaczej. Mamy wolność.
Żelisława zaśmiała się okrutnie.
– Mamy komunizm, córko – sprostowała. – Nie mniejszy syf niż podczas wojennej zawieruchy. Dlatego nie posłałam cię do szkoły, bo by ci w głowie namieszali.
– Nie dałaś mi wyboru! – zawyła Żaneta. – Nie zapytałaś o zdanie! A co z moimi dziećmi?
Żelisława popatrzyła na córkę z bólem w oczach, Żaneta nie chciała jednak przyjąć jej żalu. Marzenia, te kruche wyobrażenia o tym, co mogłoby się stać w przyszłości, rozsypały się w pył i uciekły na wietrze. Serce rozrywała jej niesprawiedliwość. Nie pisała się na taki los!
– Twoje dzieci będą wychowywać się tutaj. – Matula zatoczyła ręką wkoło. – Córki. Nie wiem, co Dziewanna pocznie z chłopcami. Może da ich na pożarcie rusałkom, w końcu jest ich opiekunką.
– Mówisz to tak spokojnie, jakby w ogóle cię to nie obchodziło!
– Żanetko, widziałam śmierć moich dzieci – wyznała ze spokojem Żelisława. – Katowanego Dobrosza, uciętą głowę Gniewa, nawet nie chcę wiedzieć, co zrobili z Żakliną i ty też nie chcesz tego wiedzieć. Utrata kogoś bliskiego w taki sposób pozostawia w człowieku ślad na zawsze. Nie mogłam ryzykować, że i ciebie dopadną, czy wtedy, czy teraz, zrobiłabym wiele, żeby cię ochronić, dlatego ofiarowałam się Dziewannie.
– Nikt cię o to nie prosił – burknęła Żaneta.
Nie umiała docenić poświęcenia matki, nie rozumiała go.
– Utrata dziecka jest najgorszym, co może spotkać człowieka – wyjaśniła matula. – Twoje będą żyły spokojnie. Nie sądzę, by Dziewanna robiła krzywdę chłopcom, postaram się dowiedzieć, dlaczego tak bardzo ich pragnie.
– W takim razie nie będę mieć dzieci – zastrzegła Żaneta buntowniczo. Musiała poczuć, że ma jakąkolwiek kontrolę nad własnym życiem. – Ród skończy się na mnie.
Żelisława uśmiechnęła się lekko i pokręciła głową. Żaneta poczuła się głupia i niewiele warta, skoro matka wyśmiewała ją prosto w twarz. Miała ochotę uciec i postanowiła, że kiedy zapadnie zmrok, zrobi to. Sprzeciwi się tej głupiej klątwie, obietnicy, której nie chciała wypełniać. Mama nuciła cicho jakąś pieśń i wydawała się nie zważać na humory córki. Pewnie będzie zadowolona, że ta zniknęła z jej życia, skupi się na sierotach, w końcu to je bardziej kochała niż rodzone dziecko! Buntownicze myśli towarzyszyły jej jeszcze długo w nocy i nie musiała nawet się pilnować, by nie zasnąć. Rozsadzał ją zbyt wielki gniew.
Żaneta kochała otaczający ją bór, ale nie nocą. W ciemnościach spomiędzy pni wyskakiwały duszki, konary budziły się do życia i wyglądały niczym powykręcane paluchy, las tętnił nierozpoznanym życiem, a to budziło grozę. Matula wspominała, że czasami pod ich dom podchodzili wilcy i Żaneta nie miała pewności, czy ma na myśli zwierzęta, czy inne istoty. Nie porzuciła jednak swojego zamiaru i po drugiej zerwała się z łóżka, przeszła boso przez dom i wymknęła się na zewnątrz. Nie miała pojęcia, którędy iść, ale wiedziała, w którą stronę udawała się mama, kiedy szła odebrać poród. Wierzyła, że sobie poradzi, przecież wychowała się w tym lesie i znała jego tajemnice. Gałązki pod jej stopami łamały się z trzaskiem i za każdym razem miała wrażenie, że serce wyskoczy jej z piersi. Hukała sowa, ale to również nie przynosiło jej ulgi, dźwięk brzmiał złowieszczo, szczególnie w połączeniu z wiatrem. Ten zaś zerwał się nagle, zakołysał pniami chudych iglastych drzew, aż zaskrzypiały jakby w proteście. Podmuch owionął Żanetę, wzbił igły i zeschłe liście, popchnął w stronę polany. Zastała tam Dziewannę. Wiedziała, że to ona, bo rozpoznała ją po łuku i chartach otaczających swoją panią. Bogini trzymała napiętą broń i celowała w jej serce, tego Żaneta była pewna. Struchlała, uklękła i wyciągnęła przed siebie dłonie.
– Pani wybaczy! – krzyknęła. – Wybaczy pani!
– Chciałaś uciec – zauważyła Dziewanna głosem brzmiącym, jakby dochodził spod ziemi.
Albo z grobu – na tę myśl Żaneta zadrżała.
– Tak.
– Dlaczego? – Dziewanna opuściła broń i zbliżyła się do dziewczyny.
Pachniała swojsko, wyprawionymi skórami zwierząt zarzuconymi na ramiona, ziołami, ściółką. Jej skóra emanowała światłem niczym księżyc, białym i przyjemnym. Wydawała się ładna, zupełnie inna od tego czegoś, co wiele lat wcześniej Żaneta widziała w borze, kiedy matka składała obietnicę. Przyjemna twarz nakropiona piegami, brązowe włosy w niektórych miejscach pozaplatane w warkocze, ustrojone koralami z żołędzi i szyszek, uśmiech. Było w nim coś złowieszczego, bezlitosnego, chociaż bogini patrzyła na Żanetę swoimi brązowymi oczami ze zrozumieniem i troską.
– Nie chcę oddawać ci synów, nie zamierzałam zostać w lesie na zawsze! – W Żanecie znów obudził się gniew. – Nie prosiłam o to!
– Prosiła twoja matka – rzekła surowo Dziewanna. – Każdy syn ma być oddany do mnie pod opiekę…
– Żeby go pożarły rusałki! – prychnęła Żaneta tak, że drobinki śliny uciekły jej z ust.
Na szczęście nie dosięgły bogini, ale wystarczyło, żeby dziewczynę zawstydzić. Powściągnęła nieco wściekłość, w końcu nie rozmawiała z matulą, nie mogła sobie pozwolić na wszystko.
– Chyba nie za bardzo wiesz, kim one są?
– Nie. – Żaneta pochyliła głowę.
Skąd miała czerpać informację, skoro nie umiała czytać. Ten brak znów boleśnie zakłuł ją w pierś.
– To ci opowiem.
Rzuciła jakieś brzmiąco obce słowa do chartów, a te posłusznie położyły się na ziemi. Ich pani usiadła również i skrzyżowała nogi, po czym skinęła na Żanetę, żeby spoczęła obok. Trawa okazała się mokra, ale dziewczyna nie zamierzała narzekać. Mokra dupa jeszcze nikogo nie zabiła. Poza tym kochała opowieści i prawie zapomniała, z kim ma do czynienia, kiedy Dziewanna zaczęła opowiadać.
– Słowo rusałka oznacza z łaciny święto róż, rosalia. Niektórzy nazywają rusałki wiłami, tak, chyba tutaj funkcjonował taki termin, ale mają różne nazwy: kazytka, łaskotucha, łaskotałka, juda, majaki, dziwożony, panny wodne, moriany, wodiany, a następnie topielice i nawki. Pewnie zależy od regionu.
– Znam wiły, matula o nich opowiadała – wtrąciła Żaneta. – Były ich różne rodzaje w zależności od tego, gdzie mieszkały. Samowiły w lasach, zagorkinie w górach, w wodach brodarice i oblakinie w chmurach.
– Tak, tak. – Bogini machnęła ręką. – Ale nie o etymologię nam przecież chodzi. Rusałki uwielbiają hasać nago, są ciekawskie świata, często klaszczą i się śmieją. Uwielbiają nów, nie przepadają za światłem księżyca. Rusałki kochają mężczyzn, a kiedy który ich dotknie, łaskoczą go aż do śmierci lub porywają do tańca również kończącego się zgonem.
– Więc prowadzą młodzieńców na stracenie, tak czy inaczej – zauważyła Żaneta. – Nie wiem, jak ma mnie to pocieszać.
– Rusałki potrzebują dzieci płci męskiej – wyjawiła Dziewanna. – Traktują je jak swoje, a później puszczają w świat.
– W normalny, ludzki świat?
– Tak – przytaknęła Dziewanna z lekkim uśmiechem.
I znów wydawało się Żanecie, że nie jest on wcale przyjazny.
– Gdzie tkwi haczyk?
Bogini zaśmiała się, aż niektóre z chartów podniosły łby i popatrzyły czujnie.
– Nie są… zbyt inteligentni. Czasami doprowadzają ich do szaleństwa.
– I na taki los moich chłopców mam się godzić? – prychnęła znów Żaneta. – Która matka by na to poszła?
– Jeśli nie wypełnisz przeznaczenia, cóż… – Niedopowiedzenie zawisło w powietrzu.
– Co?
– Twoja matka zostanie uosobieniem Marzanny. – Dziewanna popatrzyła uważnie na Żanetę, aż przeszyły ją ciarki. – A jak zapewne wiesz, to bogini zimy i śmierci, ale też odrodzenia. Żelisława poczuje każdy ogień trawiący kukłę Marzanny, i każdą wodę, która zatopi taką lalkę. A pamiętaj, że zwyczaj jest żywy wśród dzieci, nawet chrześcijaństwo tego nie wypleniło.
– Jak to? – Żaneta pokręciła głową, zaczęły ją łupać skronie. – Nie rozumiem.
– Żeby zapewnić ci bezpieczeństwo, tobie i przyszłemu rodowi, Żelisława poświeciła duszę. Jeśli odejdziesz, a droga wolna, będziesz winna jej cierpienia w zaświatach. Czy to jasne?
– Jak cholerne słońce – wydusiła Żaneta przez zaciśnięte gardło.
Ogarnęło ją poczucie beznadziei. Zdawała sobie sprawę, że musi zawrócić, porzucić okruchy marzeń, które jeszcze tkwiły w duszy, wyłuskać je i wyrzucić na zawsze.
– Obiecuję ci dobre życie, Żaneto – odezwała się Dziewanna i wstała, a charty za nią. – Spijesz słodycz z kwiatów, wypełnisz obietnicę, a ja będę ci sprzyjać. Musisz tylko tu zostać, opiekować się sierotami…
– Po co ci one?
– Każde umierające w lesie dziecko boli – wyjaśniła Dziewanna. – A takie zazwyczaj porzuca się w chaszczach, żeby zamarzło albo żeby rozszarpały je zwierzęta. To zakłóca spokój, burzy harmonię.
– Ich życie jest pasmem cierpień – zauważyła Żaneta. – Czy nie lepiej, gdyby go nie doświadczyły?
– Te istoty mają dusze o wiele piękniejsze niż inni ludzie. – Bogini spojrzała karcąco. – Są potrzebni, żeby panowała równowaga. Ich serca są czyste, nieskalane takimi myślami jak twoje, gdy uważasz, że lepiej gdyby ich nie było.
Żaneta nie odpowiedziała. Nie czuła wstydu za to, co powiedziała, bo uważała, że sieroty nie mają dobrego życia. Czy mogłaby im je zapewnić kiedyś w przyszłości? Odwróciła się i poszła z powrotem do domu. Najpierw usłyszała świst, dopiero później poczuła strzałę wbitą w prawą łopatkę.
– Żebyś nigdy nie zapomniała – zastrzegła Dziewanna, kiedy Żaneta upadła na kolana z bólu. – To cierpienie przyniesie ci opamiętanie za każdym razem. Jesteś moją naznaczoną.
Spis treści
1.
2.
3.
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.
12.
13.
14.
15.
16.
17.
18.
19.
20.
21.
22.
23.
24.
25.
26.
27.
28.
29.
30.
31.
32.
33.
34.
35.
36.
37.
38.
39.
40.
41.
42.
43.
44.
45.
46.
47.
48.