Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Nie możesz przejść z ukrycia do manifestacji inaczej niźli dzięki mocy imienia JHVH… Po bezkształtnej otchłani i ciemnościach nadchodzi światło… Jam jest światłem, które powstaje w ciemnościach. Jestem egzorcystą w trakcie egzorcyzmu. Ukaż się mi w swej postaci, gdyż władam siłami przynoszącymi równowagę… TY MIĘ ZNASZ, WIĘC UKAŻ SIĘ MI. (…) Poruszenie w kolumnie dymu stało się wyraźniejsze i gwałtowniejsze. Niespotykanej urody twarz, wielokrotnie większa od ludzkiej, ukazała się na zachodniej krawędzi kręgu. Jej ciało było niestabilne, pojawiało się i znikało. Na owej twarzy widniał wyraz ponurego rozdrażnienia, zmieszanego z zaskoczeniem, które w tej sytuacji wyglądało niemal komicznie. Była wykrzywiona ze zdziwienia, że została usidlona i zmuszona do przyjęcia kształtu. Tak właśnie wyglądał Bartzebal”.
W taki właśnie sposób Thur, mag i medyk w jednej osobie, przywołuje demona Bartzebala, by wspomógł grupę przyjaciół w drodze do ich celu. „Z pomocą wysokiej magii” pióra Geralda Gardnera, autorytetu w dziedzinie czarownictwa, odkrywa przed Czytelnikiem tajemniczy świat magii i kowenów czarownic. Poprzez fikcyjne wydarzenia autor, piszący pod pseudonimem Scire, ujawnia wiele z sekretnych prawd Rzemiosła. Posiłkuje się rytuałami zaczerpniętymi z Klucza Salomona i innych magicznych manuskryptów, by w wymyślonym świecie stworzyć wiarygodny obraz praktyk magicznych. Książka ta ma jednak jeszcze inny wymiar – to podróż młodego człowieka, który z pomocą magii chce odzyskać zagrabiony mu tytuł i majątek. Pod koniec tej podróży odnajduje przede wszystkim samego siebie.
Wprowadzenie do polskiego wydania napisała Christina Oakley Harrington, wiccanka i właścicielka znanej londyńskiej księgarni okultystycznej Treadwell’s.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Gerald B. Gardner
Z pomocą
wysokiej magii
Lydney 2024
Gerald B. Gardner (Scire)
High Magic’s Aid
Copyright for the Polish edition © Fosforos 2023
Tłumaczenie: © Oskar Majda
Redakcja i korekta: Marta Zielińska
Skład i oprawa graficzna: Damian „Velkan” Mełgieś
Wydanie I
Wydawnictwo Fosforos
www.fosforos.pl
Lydney 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Spis treści
Wprowadzenie do polskiego wydania
Wstęp
Rozdział I Z pomocą wysokiej magii
Rozdział II Brat Stephen
Rozdział III W poszukiwaniu wiedźmy
Rozdział IV Wiedźma
Rozdział VZ pomocą księżyca
Rozdział VI Zostawiając dziki las za sobą
Rozdział VII Przybycie do Londynu
Rozdział VIII Londyn to zacne miejsce
Rozdział IX Wspólna podróż
Rozdział X Wspólna praca
Rozdział XI Magia muzyki
Rozdział XII Spurnheath
Rozdział XIII Czerwone podwiązki
Rozdział XIV Deerleap
Rozdział XV Konsekracja pentakli
Rozdział XVI Przygotowanie wielkiego kręgu
Rozdział XVII Wiedźmi kult
Rozdział XVIII Duch Dantilion
Rozdział XIX Zamki i ziemie
Rozdział XX Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu
dr1 Gerald B. Gardner
Scire2 O.T.O. IV°=VII°3
(13 VI 1884 - 12 II 1964)
Wprowadzenie do polskiego wydania
Gdy Gerald Gardner zainaugurował sprzedaż tej książki w lipcu 1949 roku w londyńskiej księgarni Atlantis, umożliwił szerokiemu kręgowi odbiorców pierwszy kontakt z wicca, misteryjnym kultem, w którym uczestniczył wraz ze swą drogą przyjaciółką Dafo oraz kilkoma innymi, bezimiennymi osobami, które tworzyły grupę znaną dziś jako kowen z New Forest. Powieść „Z pomocą wysokiej magii” służyła jako zaproszenie wystosowane do wszystkich osób zainteresowanych wiedźmim rzemiosłem. Potencjalnym wiedźmom radzono zapoznanie się z jej treścią, by sprawdzić, czy rezonują z koncepcjami zawartym na jej kartach. Patricia Crowther we wczesnych latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku otrzymała na przykład polecenie, by ją przeczytać i zwrócić szczególną uwagę na słowa kapłanki Morven, gdyż w nich zawarta jest większość nauk przekazywanych w ramach wiedźmiego kultu. Fred Lamond powiedział mi, że Gerald Gardner poprosił go, by ją przeczytał, po tym jak spotkali się po raz pierwszy w 1956 roku. Dzięki temu Fred mógł się upewnić, czy odpowiadają mu praktyki wiedźm, takie jak chociażby rytualna nagość, wyzwania, którym należało sprostać podczas inicjacji, czy konieczność podporządkowania się przewodzącej kowenowi kobiecie. Książka służyła jako lista kontrolna, mająca za zadanie sprawdzić, czy potencjalni kandydaci do inicjacji są zharmonizowani z naukami i praktykami kultu, przede wszystkim jednak miała przyciągnąć nowych wyznawców. Philip Heselton pokazał, że to najpewniej za sprawą lektury „Z pomocą wysokiej magii” pod koniec 1949 roku londyński kowen powiększył się o paru nowych członków. Począwszy od 1951 roku Gerald zaangażował się w prowadzenie muzeum magii w Castletown na wyspie Man. Przez trzy lata (1951–1954) był nie tylko głównym mecenasem tej instytucji i współpracownikiem Cecila Williamsona, pełnił również rolę wiedźmy–rezydenta. Ludzie pamiętają, że w tych wczesnych dniach zasiadał w westybulu muzeum przy wielkim stole, na którym leżała sterta egzemplarzy niniejszej powieści. Zachęcano gości muzeum, by nabywali książkę bezpośrednio od niego. Sprzedaż była tam zapewne większa niż w londyńskiej księgarni Atlantis, gdzie książka zalegała na półkach.
Na jednym poziomie „Z pomocą wysokiej magii” to książka przygodowa skierowana do młodych mężczyzn. Jej akcja dzieje się w średniowiecznej Anglii. Głównym bohaterem jest młodzieniec łączący siły z dwójką przyjaciół, by pozbyć się złego najeźdźcy, który zajął należące do jego rodziny ziemie. Poznaje też wiedźmę, której magia i wsparcie pozwalają mu osiągnąć upragniony cel. W trakcie swych przygód trzech mężczyzn zostaje inicjowanych do wicca przez ich przyjaciółkę wiedźmę, przez co sami zostają wiedźmami. Morven, wiedźma i kapłanka, staje się ich przewodniczką i nauczycielką magii. W tym momencie zaczynamy dostrzegać, że to coś więcej niż zwykła powieść przygodowa. Pomiędzy czwórką głównych bohaterów, pośród których jest kobieta, panują równość i serdeczność. Działają wspólnie, na równych prawach i we wzajemnym szacunku, by osiągnąć wyznaczone cele.
Sprawiedliwość społeczna, która stanowi ważny wątek w tej książce, ma również fundamentalne znaczenie dla wicca jako religii. Czarnymi charakterami w „Z pomocą wysokiej magii” są normańscy najeźdźcy, arystokraci, którzy zagarniają ziemie należące do angielskiego ludu, prześladują lokalne zwyczaje i nakładają wysokie podatki wpędzające ich poddanych w ubóstwo. Gerald Gardner napisał niegdyś: „Jestem dumny, że należę do grupy, która zawsze była po stronie uciśnionych, w przeciwieństwie do kościoła i państwa, które zawarły sojusz by ciemiężyć maluczkich”. Ta powieść stanowi krytykę wszystkiego, czemu przeciwstawia się wicca: przywilejów klasowych, elitaryzmu, snobizmu i opresji. Wartości, które głosi powieść, są tożsame z tymi, które według Gardnera wicca powinna szerzyć w świecie: równość pomiędzy ludźmi, przyrodzona godność jednostki, wzajemne wsparcie, współpraca i przyjacielskie usposobienie. Czytelnik zostaje zapewniony, że sami w sobie cudzoziemcy nie stanowią problemu. Ostatecznie jeden z głównych bohaterów uczył się magii w Hiszpanii. Gerald Gardner był zdecydowanie przeciwny wszelkim przejawom rasizmu. Uważał, że kult wiedźm ma uniwersalną naturę, jest lokalnym przejawem ogólnoświatowego, mistycznego impulsu, dostępnym dla każdego, kto poczuł wezwanie Bogini i potrafi nawiązać emocjonalną więź z napotkanymi wiedźmami. Dwoje członków jego własnego kowenu miało żydowskie korzenie, przetrwało Holokaust, a jednym z jego najbliższych przyjaciół był muzułmański imigrant afgańsko–induskiego pochodzenia. Bratnie dusze nie musiały dzielić koloru skóry, przynależności etnicznej czy płci kulturowej.
W tej powieści najwięcej uwagi należy poświęcić słowom wiedźmy Morven, której przy narodzinach nadano imię Vada. Listy pozostawione przez Gardnera potwierdzają, że opisane przez niego rytuały wywodzą się z magii ceremonialnej, a nie praktyk współczesnych mu wiedźm. Było to spełnienie wymogu postawionego Gardnerowi przez jego kapłankę, która uznała, że publikowanie autentycznych wiccańskich technik nie byłoby właściwe. Dalego też najwyższą wagę mają wypowiedzi Morven. Świadczy o tym zdanie zapisane na 183 stronie biografii Gerald Gardner: Witch4autorstwa Jacka Barcelina: „Tylko słowa wypowiadaneprzez wiedźmę, która jest główną bohaterką powieści, mogą być uznane za prawdziwe”. Philip Heselton, który poświęcił badaniu tej książki więcej wysiłku i czasu niż ktokolwiek inny, wypunktował na czym najpewniej polegały praktyki ówczesnych wiedźm. Przede wszystkim wykorzystywały dźwięk i muzykę oraz techniki zmieniające świadomość, by umożliwić osiągnięcie odmiennego stanu umysłu. Ekstaza i pobudzenie emocjonalne są zawsze niezbędne, by dostąpić duchowego połączenia z bóstwami, które współcześni pisarze określają mianem gnozy. Temu właśnie celowi od początku służyły obrzędy wiedźm. Stanowi on rdzeń wszystkich wczesnych gardneriańskich praktyk. Grupy te, które przetrwały po dziś dzień, niezależnie od tego czy wywodzą się z Bricket Wood, czy z Sheffield, zawsze wykorzystują śpiewy, taniec i inne techniki, dopóki zebrane w kręgu wiedźmy nie odczują wzmożonego odprężenia. Morven przestawia również inne fundamentalne dla wiedźmiego kultu koncepcje. Po pierwsze wszystkie wiedźmy, podobnie jak inni ludzie, podlegają reinkarnacji. Starają się jednak odszukać siebie nawzajem w każdym kolejnym życiu, by odnowić łączącą je magiczną, miłosną relację i wspólnie kontynuować działania magiczne. Magia wiedźm polega, jak mówi powieść, na umiejętności kontrolowania cudzego umysłu na odległość, czyli wpływaniu na myśli innych ludzi, dzięki czemu podejmą oni lepsze dla siebie i innych decyzje, niż pierwotnie zamierzali. Wreszcie w powieści jest jasno napisane, że techniki magiczne należy wykorzystywać w ścisłych ramach etycznych. Nie ma miejsca na klątwy, zemstę czy okrucieństwo. Nasi młodzi bohaterowie żądają sprawiedliwości, uczciwości i dobrobytu nie tylko dla siebie, lecz również dla innych ciemiężonych ludzi. Dążąc do tego celu nie zapominają o zasadach moralnych. Gardner jasno stawiał sprawę, że wiedźmy, które w lokalnych wspólnotach pełnią role znachorów i szamanów, powinny być odpowiedzialnymi społecznie ludźmi, działającymi zawsze w sposób mądry i rozważny.
Mam nadzieję, że ta opowieść pozwoli Tobie, Czytelniku i Czytelniczko posmakować owej serdecznej inkluzywności, której sama doświadczyłam pośród wywodzących się od Gardnera wiedźm, kiedy spotkałam je po raz pierwszy w 1990 roku. Ludzie, z którymi się wtedy zaprzyjaźniłam mieli pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat, a okazali gościnność i dobroć młodej dziewczynie, którą zafascynował kult wiedźm, ale wiedziała o nim tyle co nic i była daleko od domu. W kolejnych latach, gdy nasze relacje pogłębiły się, doświadczyłam wielu z tych rzeczy, o których traktuje „Z pomocą wysokiej magii”: dobroci, współczucia, solidarności i sprawiedliwości. Mimo, że Gerald zmarł w 1964 roku, wartości, które miały znaczenie dla niego i współczesnych mu wiedźm są kultywowane przez tych, którzy go przeżyli. Zbierają pieniądze, by wspomóc proekologiczne inicjatywy, rzucają zaklęcia, by chronić zwierzęta przed okrutnym traktowaniem i zachęcają każdą napotkaną osobę do wyrażania siebie w dogodny dla niej sposób. Potępiają rasizm i jako inicjowane wiedźmy są otwarci na nawiązywanie kontaktów ze wszystkim, z którymi odczuwają powinowactwo, niezależne od koloru ich skóry czy pochodzenia etnicznego. Kowen w Bricket Wood założony przez Gardnera wsparł w 1998 roku powstanie kowenu–córki, któremu przewodziła transpłciowa arcykapłanka wywodząca swą linię z tej właśnie grupy. Patricia i Arnold Crowther, którzy zostali inicjowani w 1960 roku i założyli kowen w Sheffield, byli najwcześniejszymi i najgłośniejszymi zwolennikami inicjowania osób homoseksualnych. Postępując w ten sposób, działali zgodnie z duchem, którego odnajdziecie na kartach „Z pomocą wysokiej magii”. Subtelnym przesłaniem tej historii są radość, przygoda, przyjaźń i zachwyt, które powinny stać się udziałem każdej ludzkiej istoty. I magia. Nigdy nie zapominajmy o magii.
Christina Oakley Harrington
Maj, 2022
Wstęp
„Magia! Czarownictwo! Same głupstwa i bzdury. W dzisiejszych czasach nikt nie wierzy w podobne rzeczy. To wszystko polegało wyłącznie na paleniu pachnących ohydnie proszków i mamrotaniu niezrozumiałych inkantacji przywołujących diabła, któremu zaprzedawało się duszę. Na tym to polegało, na niczym więcej”. Ale czy na pewno? Czy jakakolwiek zdrowa na umyśle osoba — a nawet nie do końca zdrowa — wydałaby swoją nieśmiertelną duszę na wieczne potępienie za nic albo za niewiele więcej niż nic?
Nasi przodkowie mieli swoje wierzenia. Przynajmniej dziewięciu milionom ludzi zadano okrutną śmierć, głownie paląc ich żywcem na stosie z powodu tych właśnie wierzeń5.Magię definiuje się czasami jako działanie wbrew prawom natury, w celu osiągnięcia sukcesów w różnego rodzajów przedsięwzięciach. Kościół naucza, że podobne cele można osiągnąć poprzez modlitwy i składanie darów wotywnych świętym. Wierzono również, że biblijny król Salomon przywoływał duchy i zmuszał je do dokonywania przeróżnych cudów. Temu tematowi poświęcono wiele książek. Powszechnie uważano, że „Klucz Salomona”, który jest obecnie jedną z najczęściej wykorzystywanych magicznych ksiąg, został napisany właśnie przez tego władcę6. Inną popularną księgą poświęconą podobnym praktykom był „Encheiridion papieża Leona III”7.
Jeśli wielcy tego świata praktykowali magię oraz nauczali, jak ją stosować, to czy pomniejsi ludzie nie mogliby również się nią zajmować, gdyby tylko wiedzieli jak? Ostatecznie sztuka magiczna była kiedyś nauczana, mniej lub bardziej oficjalnie, na niektórych uniwersytetach, a w sekrecie praktycznie wszędzie.
Możecie w tej chwili zapytać: „Czy magia w ogóle działała, a jeśli nie, to czemu w nią wierzono i praktykowano?”
Historia ludzkości zna wiele zdarzeń, które wydawały się być efektem działania magicznych rytuałów. Gdy Francja była zdana na łaskę Anglii, jej król nie miał ludzi, pieniędzy, nadziei ani popleczników, pojawiła się młoda wieśniaczka, wiedźma z Domrémy, która stworzyła armię z niczego i wygnała z kraju najeźdźców. Fakt, że później za te czyny spalono ją na stosie jak wiele innych wiedźm, tylko wzmocnił wiarę, że magia działa8. Wystarczyło jedynie wiedzieć w jaki sposób i mieć odwagę, by to zrobić.
Innocenty III został papieżem zanim otrzymał święcenia kapłańskie9. Stephena Langtona, człowieka znikąd, niespodziwanie wybrano arcybiskupem Canterbury10. Naszym przodkom tego typu wydarzenia musiały wydawać się efektem działań magicznych.
Jeśli chcesz się dowiedzieć w co dokładnie wierzyli i co starali się za pomocą swych wierzeń osiągnąć, wyrusz wraz ze mną w podróż do przeszłości11.
Gerald B. Gardner
Rozdział IZ pomocą wysokiej magii
— Orphial, Anial, Oramageon, Adonai, Tzabaoth, El, Elothai, Eloahim, Shaddai, Tetragrammaton, Anaphoditon — dźwięczały w powietrzu imiona będące częścią wielkiej inkantacji.
Olaf Bonder kołysał się nieznacznie. Z przewiązanymi opaską oczami, całkowicie bezbronny, stał w nakreślonym na podłodze równobocznym trójkącie manifestacji. Trójkąt znajdował się na zewnątrz ochronnego kręgu, miejsca pomiędzy przyjaznym światem ludzi, a przerażającymi władcami zewnętrznych przestrzeni. Thur Peterson pouczył go, żeby oczyścił swój umysł, by stworzyć puste miejsce dla ducha, który miał przemówić przez niego. Ów duch miał nauczyć ich jak przygotować się do wielkiego przedsięwzięcia, jakiego chcieli niebawem się podjąć.
Zmysły Olafa nie były jeszcze gotowe. Poprzez zakrycie oczu jego wyobraźnia została znacznie pobudzona. Umysł wbrew woli zalały wspomnienia z jego życia i intymnych historii, które wydarzyły się na przestrzeni wielu lat. Pojawiające się obrazy były wyraźne, jakby oświecały je płomienie, na podobieństwo błyskawic, którym zdarza się rozświetlać mrok podczas groźnej burzy. Przez chwilę ogarnął go paraliżujący strach. Nie był przyzwyczajony do tak intensywnej stymulacji umysłu i zawrotnej szybkości z jaką napływały kolejne wizje.
Miał ledwie szesnaście lat i gdyby nie jego starszy brat Jan, sprawy upadającego rodzinnego majątku nie zaprzątałyby mu głowy tak bardzo. Przerażające obrazy po raz pierwszy ukazały mu grabież i spalenie ufortyfikowanego domu jego dziadka, wzniesionego wysoko na niedostępnych skałach. Zobaczył zabójstwo dobrego tana Edgara Bondera zabitego przez znienawidzonego Normandczyka Fitz–Urse’a, ucieczkę jego własnego ojca z rzezi i powolną budowę normandzkiej twierdzy na popiołach starego domostwa.
Dlaczego wszystko musiało wydawać się dziś w nocy tak realne, nawet śmierć ojca daleko na wojnie? Dlaczego tak wyraźnie widział swoją matkę w chwili, gdy Thur Peterson przyniósł jej tę wiadomość? Był wtedy małym chłopcem, który kurczowo trzymał się matczynej spódnicy. Jego starszy brat stał obok, milcząc zawzięcie, jakby już wtedy podjął decyzję, żeby za wszelką cenę odzyskać utraconą godność. Matka otarła łzy wierzchem dłoni i wróciła do swojego miejsca za pługiem ciągniętym przez woła, który cierpliwe wyczekiwał jej poleceń. Nie było czasu na żałobę. Miała teraz na głowie całe gospodarstwo, z którego musiała wykarmić siebie i synów, i które była zmuszona ustawicznie ochraniać przed zakusami chciwego kościoła.
— Chiaoth, Ha, Qadosch, Beraka!
Każde z imion uderzało w mózg Olafa niczym młotek. Musiał oczyścić swój umysł ze wspomnień, w których mimo woli pogrążał się coraz bardziej i skupić się na zadaniu, które wyznaczył mu Jan. Chciał odzyskać rodowe ziemie, zamki, ludzi i przerwać żałosną egzystencję banity harującego na nędzne życie pomiędzy prostakami i ordynusami, jakieś dwadzieścia mil stąd, na obrzeżach wielkich puszczy.
— Anphaim, Aralim, Chashmalim, Ishm!
Czy to się nigdy nie skończy? Wydarzenia ostatniego dnia przemknęły mu przed oczami. Za sprawą małostkowego wybryku jednego z braci rozgoryczony Jan zdecydował się odwiedzić miejsce, gdzie Olaf orał nieurodzajne poletko, które tego dnia wydawało się nie mieć końca.
— Więcej już tego nie zniosę! — wykrzyknął wzburzony. — Dziś w nocy odszukamy Thura Petersona i poprosimy go o pomoc.
— Jakiej pomocy może udzielić nam ten zwyczajny medyk?
— Nie określiłbym go mianem zwyczajnego.
— Czy ma jakieś pieniądze? Bo do realizacji tego przedsięwzięcia przydałby się nam pokaźny buszel złotych monet, Janie12.
— To prawda.
— Czy Thur posiada tyle złota? Wątpię, żeby takim bogactwem dysponował nawet sam opat.
— Thur ma w zanadrzu coś lepszego, sam się niebawem przekonasz. Nasz plan się uda z pomocą wysokiej magii! Mogę na ciebie liczyć, bracie?
— Gdzie podążysz, podążę i ja. Co uczynisz i ja uczynię.
Od dzikiego galopu ciemną nocą do wysokiego domu Thura i długiej narady, która nastąpiła potem wydawały się dzielić go teraz całe lata, a nie ledwie kilka godzin.
Thur z początku protestował:
— To wszystko miało miejsce wiele lat temu Janie, dwadzieścia albo więcej. Miłowałem twojego ojca, był mi przyjacielem i druhem. Gdyby podjął próbę wtedy, podążyłbym za nim, lecz teraz to wszystko tylko mrzonki. Nawet jeśli udałoby się nam jakimś cudem odbić zamek, to jak niby mielibyśmy go bronić we wrogiej okolicy? Potrzebowałbyś całej armii i dużo złota, żeby ją utrzymać i zaopatrzyć.
— Kiedyś przysięgałeś wspomóc mojego ojca przy pomocy sztuki, którą opanowałeś!
Słysząc te słowa Olaf przyjrzał się obu mężczyznom szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Jan był jasnowłosym młodzieńcem, szarookim, o zamyślonym spojrzeniu, wysokim, smukłym i muskularnym. Całe jego ciało wydawało się pulsować niespożytą energią, którą z trudem udawało mu się utrzymać w ryzach, kiedy tak siedział na drewnianym, wykończonym sitowiem stołku z wyciągniętymi przed siebie nogami, mocno wbijając pięty w podłogę. Wpatrywał się intensywnie w oblicze Thura, podczas gdy starszy mężczyzna, wyższy i bardziej postawny od Jana, z pociągłą twarzą, ciemnymi poważnymi oczami, w których krył się ogień, stał spoglądając na swojego gościa. Jego wydatny nos wyglądał jak ponury cypel albo czarny cień w migocącym płomieniu zawieszonej pod sufitem lampy.
— Czarodziejstwo! — chrapliwie wyszeptał Olaf i przeżegnał się. Thur zerknął na niego z rozdrażnieniem, wzruszył ramionami, a następnie ponownie zwrócił się do Jana.
— Tak, tak, wiem. Mam jednak nieco uzasadnionych obaw w tej kwestii. To prawda, że jestem w posiadaniu pergaminów, które zawierają instrukcje jak osiągnąć pewne efekty przy pomocy odpowiednich narzędzi. Niestety nie dysponuję takimi narzędziami.
— Narzędzia — sapnął przerażony Olaf. Jan machnął niecierpliwie ręką, dając mu do zrozumienia, by zamilkł i nie przerywał im więcej.
— Bez nich wszelkie działania są niebezpieczne. Najpierw powinienem zakreślić krąg odpowiednio pobłogosławionym mieczem.
— W jaki sposób taki uzyskać? — spytał Jan.
— Można tego dokonać, ale my nie mamy takiej możliwości. Żeby wykonać miecz potrzebny mi rylec, lecz by stworzyć rylec musiałbym wejść w posiadanie konsekrowanego ostrza o białej rękojeści i wiedźmiego noża, athame13. One z kolei powinny być wykonane przy pomocy rylca.
Jan opadł zrezygnowany na swój stołek i siedział tam zgarbiony, z opuszczoną głową. Thur spojrzał na niego ze współczuciem.
— To wszystko tworzy zaklęty krąg, z którego nie jestem w stanie się wydostać.
Zapadła wymowna cisza. Jan poczuł, jak ogarnia go dojmujące rozczarowanie. Jego dziecięca wiara w moce Thura sprawiła, że miał wielkie oczekiwania wobec tego spotkania. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że będzie musiał walczyć i ciężko pracować, by odzyskać rodzinne dobra, jednak liczył na to, że Thur i jego sztuka magiczna wspomogą go w jego staraniach. Rozdrażniony własną niemocą Thur dodał:
— Głupcy, myśleliście, że wystarczy, że po prostu machnę różdżką? To nie działa w ten sposób. Czy można wypalić cegły nie posiadając gliny i ognia? Mag musi dysponować odpowiednimi narzędziami, by praktykować swą sztukę.
— Myślałem… — Jan zawahał się i pogrążył w milczeniu.
— Prawdą jest, że magia ma swe źródło w nas samych — kontynuował Thur zamyślony. — Trzeba jednak spokoju i ciszy, by ją przebudzić, a następnie sprawić, by zapłonęła z pełną mocą. Jak miałbym skoncentrować swą wolę, by przywołać najpotężniejsze siły, gdy w każdej chwili mogą tutaj wtargnąć żołnierze naszego pana, opata?
— Do jasnej cholery z tymi wścibskimi księżulkami — skomentował Jan.
— Nie mogę pracować w milczeniu. By przywołać duchy z nieba bądź piekła, muszę wołać głośno. Jeśli tak zrobię to czy sąsiedzi nie usłyszą mnie i nie doniosą od razu o wszystkim opatowi? On nie darzy mnie szczególnym afektem… Zresztą kogóż on kocha, poza swoim tłuściutkim brzuchem? — roześmiał się Thur. — Niestety chłopcze, nie wiem, jak ci pomóc. Oddałbym duszę za syna twego ojca, ale nie wiem, jak cię wesprzeć, by to miało jakikolwiek sens.
— Masz swoje pergaminy Thurze. Te, o których często nam prawiłeś, kiedy byliśmy ledwie dzieciakami.
— Zaiste posiadam je i cenię. Uczyłem się wysokiej magii na uniwersytecie w Kordobie, lecz cóż z tego? Każdy może tam wykładać. Wykłada się więc przedmioty, które przyciągną potencjalnych studentów. Nauczyciele, którzy mają wielu uczniów są wielce poważani, lecz zazwyczaj skupiają się na teorii, nie na praktyce.
— Ale jeśli pozna się teorię to można przecież przejść do praktyki?
— I tu się kryje pewien problem. Uczą, że potrzebne ci jest to, czy tamto, ale nie mówią jak i skąd to pozyskać. Daj mi stosowne narzędzia to wykorzystam je w najlepszy możliwy sposób. Zważ, iż nauczają, że jeśli nie posiadasz wymaganego narzędzia narażasz na niebezpieczeństwo swe życie i nieśmiertelną duszę. Gdyby było inaczej, to czyż z całą moją wiedzą byłbym jeno biednym medykiem tyrającym za półdarmo w tej zapyziałej wiosce? Pomyśl. Gdybym mógł wykorzystywać swe moce, to czy już dawno nie uczyniłbym siebie bogaczem?— Rozumiem — powiedział przygnębiony Jan. Dotąd wszystkie swoje nadzieje pokładał w Thurze, a teraz odkrył, że nie może na nim polegać.
— Thurze, czy nie ma żadnego sposobu, by zaradzić naszym troskom? Nie boję się ryzykować życia, lecz czy będę musiał, jak twierdzą klechy, zaprzedać swą duszę?
— Klechy łżą — powiedział Thur. — Bóg, którego przyzywają magowie jest tym samym, do którego modlą się księża. Uczy się nas jednak innych modlitw, takich, z jakich korzystał sam król Salomon, o którym Bóg rzekł: „Oto spełniam twoje pragnienie i daję ci serce mądre i pojętne, takie, że podobnego tobie przed tobą nie było i po tobie nie będzie”14. Salomon dokonał wielu cudów i wielkich dzieł wykorzystując wiedzę, którą przekazał mu Pan, lecz gdy osiągnął wiek starczy napisał do swego syna: „Ceń mój synu, Roboamie, mądrość mych słów widząc, iż ja, Salomon, zaiste uczyniłem i dokonałem wielu cudów, spisałem księgę, w której zawarłem sekrety sekretów, by je zachować w ukryciu. Skryłem w niej również wszelkie sekrety sztuk magicznych znane ich mistrzom, w tym oto kluczu je spisałem, a podobnie jak klucz otwiera skarbiec, tak ów klucz otwiera skarbnicę wiedzy o sztukach i naukach magicznych. Zatem mój synu niechaj zostaną poczynione właściwe przygotowania, według moich wskazówek co do dnia i godziny oraz wszystkich niezbędnych rzeczy, gdyż bez tego działanie będzie tylko folgowaniem kłamstwu i próżności. Nakazuję ci mój synu Roboamie, byś umieścił ten mój klucz przy mnie, w mym grobowcu”.
— Tak też się stało — kontynuował po chwili Thur. — Lecz nastał czasy, gdy przybyli babilońscy myśliciele, którzy rozkopali grobowiec i wykonali wiele kopii owego klucza, za pomocą których dokonali wielu cudów.
— A ty masz ów klucz? — zapytał Jan. Olaf wytrzeszczył ze zdziwienia oczy.
— W istocie. On jednak nie wystarczy. Pisma mówią wyraźnie, że bez właściwych narzędzi próby grożą śmiercią, albo czymś gorszym. Bez nich bowiem nie sposób okiełznać przyzwanych sił.
— Zatem wygląda na to, iż nie ma już żadnej nadziei — rzekł Jan, na co Thur odpowiedział:
— Być może jakaś nadzieja jest.
Zwrócił się do Olafa i spytał ostrym głosem:
— Ty… Czy kochałeś już kobietę?
— Kobietę? Kochałem moją matkę, gdy bywała łagodna.
— Nie w tym rzecz — powiedział Thur. — Czyś wodził zakochanymi oczami za jakąś młódką… bądź jakąkolwiek kobietą? Mów szczerze!
— Skądże znowu! — odparł natychmiast Olaf. — Wszystkie dziewczyny są niespełna rozumu. Żaden z nich pożytek.
— Zatem mogę wam pomóc — powiedział Thur. — Istnieje sposób na przyzwanie ducha, by przemówił poprzez młodą osobę. Jako, że przywołuje się wówczas jedynie duchową esencję, krąg może zostać zakreślony zwykłym mieczem… Tak słyszałem. Lecz młodzieniec bądź dziewczę nie może przedtem doświadczyć żadnego rodzaju cielesnych uciech, inaczej wszystkim nam zagrozi śmiertelne niebezpieczeństwo. Istnieją też inne zagrożenia… Stos, jeśli nas złapią, ale to akurat możemy zaryzykować. Nigdy bym nie spróbował z kimś innym w obawie, że się wystraszy, zacznie paplać i wyda nas wszystkich, lecz tobie możemy zaufać. Zważ jednak, że niebezpieczeństwo dla młodej osoby jest wielkie, gdyż musi stać się pośrednikiem między dwoma światami, za ochronę mając jedynie trójkąt manifestacji. Gdyby bowiem znajdował się w bezpiecznej przestrzeni kręgu, duch nie mógłby przekroczyć tej granicy i zamanifestować się poprzez jego ciało. Gdyby owej sile to się jednak udało niechybnie zniszczyłaby wszystkich, którzy znaleźli się wewnątrz, gdyż jest to tylko częściowa ochrona. Chyba, że posiada się owe narzędzia, których nam nie staje.
— Rozumiem — wolno rzekł Jan. — Jeśli tylko Olaf się nie boi…
Olaf wysunął się do przodu.
— Chcę spróbować — powiedział.
— Nie — zaprotestował nagle Jan. — Nie zgadzam się na to… nie mój własny brat.
— Podjąłem już decyzję — powtórzył cicho Olaf. Jan zamilkł.
— Jeśli Olaf ma odwagę, to niebezpieczeństwo jest minimalne. Tak przynajmniej słyszałem — powiedział Thur. — Nie pozwól, żeby ogarnęło cię przerażenie, nie panikuj, a wtedy jest szansa, że odniesiemy sukces. A jeśli nie, przynajmniej zyskamy doświadczenie, z którego będziemy mogli skorzystać później.
— Po prawdzie to się boję — powiedział Olaf. — Lecz odegnam od siebie lęk, by wspomóc Jana i realizację jego wielkich planów. Możesz ze mną zrobić co zechcesz. Będę ci posłuszny we wszystkim.
— Nie lękaj się więc, dzielny chłopcze. Dam ci silny talizman — rzekł Thur, krzątając się przy dzbanie i wielkiej balii.
— Teraz rozbierzmy się wszyscy i weźmy kąpiel w tej święconej wodzie.
Gdy tak uczynili, Thur zakreślił na podłodze wielkie kręgi, jeden wewnątrz drugiego, a na zewnątrz nich duży równoboczny trójkąt. Wokół geometrycznych figur zapisał mistyczne imiona. Następnie obmył resztą wody głowę Olafa wypowiadając przy tym słowa:
— Aspergus Cam Domini, Hyssop Mundabitur Lavabus Eam, et Super Nivem, Delabatur — i powiesił na szyi chłopca żelazny talizman. Słowa podziałały na Olafa uspakajająco, poczuł, że go wzmocniły. Jednak wypowiedziane później inne, straszne słowa wstrząsnęły nim do głębi duszy, dźwięcząc donośnie w mózgu niczym echo w jaskini. Nie znoszący sprzeciwu, donośny głos nie należał do Thura. Był przepełniony straszliwą mocą, która natychmiast zmusiła go do posłuszeństwa.
— Orphial, Anial, Ormageon, przybądź! O Bartzebalu, Bartzebalu… PRZYBĄDŹ!15
Thur wprowadził Olafa do wnętrza trójkąta, a następnie przewiązał mu oczy kawałkiem czarnego materiału. Związał też razem jego ręce i stopy wypowiadając słowa inwokacji:
— Tak jak jesteś ślepy na wszystko z wyjątkiem światła, które ci ukażę, tak też wiążę cię w przestrzeni, gdzie podlegasz tylko mej woli. Tym oto mieczem przywołuję dla ciebie ochronę Bartzebala, by żadna siła na niebie i w piekle, bądź spod ziemi nie mogła tobą zawładnąć, prócz tych mocy, które sam do ciebie zawezwę. Tym oto mieczem nacinam twą pierś, by ciało twoje stało się świątynią Marsa. Nakazuję ci teraz powtarzać za mną te oto słowa… Przywołuję moce Marsa, by objawiły się we mnie i przeze mnie, Ancor Amocramides.
Wówczas rozległ się młodzieńczy głos Olafa, mimowolnie przybierający śpiewny ton:
— Przywołuję moce Marsa, by objawiły się we mnie i przeze mnie, Ancor Amocramides. — Chłopiec stanął pewnie i prosto wewnątrz trójkąta manifestacji.
Rozpoczął się rytuał. Zawodzenia i jęki rozbrzmiewające wokół niego wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Opaska wokół jego głowy, którą zawiązano delikatnie teraz ciążyła niczym żelazna obręcz. Wydawało się, że zaraz pęknie mu głowa, a płuca i serce eksplodują z wysiłku. Narastał w nim lęk o takiej sile, że miał wrażenie, iż żaden człowiek nie byłby w stanie doświadczyć go i przeżyć. Lęk!
Jeśliby umarł podczas tego bezbożnego obrzędu nawet sam słodki Jezus Chrystus nie mógłby go ocalić przed wiecznym potępieniem. Wielki czarny obłok wydawał się zbierać u nasady jego kręgosłupa, po czym powoli… powoli… zaczął się wznosić na wysokość jego karku aż włosy stanęły mu dęba. Tymczasem obłok uniósł się i zawisł nad nim jak mroczny baldachim podtrzymywany przez wszystkie diabły z piekła rodem. Był pewien, że gdyby tylko wzniósł rękę mógłby dotknąć grubej, czarnej, gęstej jak nieprzepuszczająca powietrza tkanina materii. W taki sposób objawił się jego lęk… a teraz owa tkanina zaczęła opuszczać się na jego głowę… dusząc go… Jeśli dosięgnie jego ust czeka go zguba.
Był to strach, przed którym go ostrzegano, a który teraz mógł w każdej chwili eksplodować, zabijając Thura i Jana. To nie powinno, nie mogło, się zdarzyć! Czarna chmura dosięgła jego nozdrzy… za kilka sekund zakryje mu usta. Zaczął odganiać ją myślami, a wtedy znieruchomiała. Przez chwilę, która zdawała się trwać całą wieczność, zawisła w bezruchu, podczas gdy Olaf skręcał się z wysiłku, zmagał sam ze sobą, by ocalić ich życia. Wreszcie chmura zaczęła się powoli kurczyć, aż w końcu całkowicie zniknęła, zostawiając go drżącego i spoconego, lecz panującego nad sobą. Zwyciężył! Poczuł, że nigdy więcej siły ciemności nie zaatakują go ani nie zmogą.
Pojawiło się więcej krótkotrwałych wizji, choć mniej częstych i intensywnych, aż wreszcie i one całkowicie zniknęły zostawiając po sobie tylko poczucie zmęczenia i oszołomienia. Zachwiał się ponownie, lecz wielkim wysiłkiem udało mu się opanować. Wbrew sobie zaczął mamrotać, jakby w delirium. Wypowiadał słowa, które nie miały dla niego najmniejszego sensu. Nagle dotarł do niego władczy, powitalny okrzyk Thura, w którym wyczuł, również z niedowierzaniem, bezdenną ulgę.
— Bądź pozdrowiony Bartzebalu! O potężny duchu, witaj, któryś przybył wezwany imieniem Elohim Gibur. Powiedz mi, zaprawdę, w jaki sposób mój przyjaciel Jan Bonder może spełnić swe życzenie!
Z wyschniętych, spękanych ust Olafa wypłynął potok niezrozumiałych dźwięków, pośród których wybrzmiało jedynie kilka jasnych słów:
— Szukajcie wiedźmy z Wandy.
Wtem głowie chłopca rozległo się dudnienie. Dotarło do niego, że ktoś z całą siłą dobija się do zaryglowanych drzwi. Ludzie opata! Za chwilę drzwi zostaną wyłamane, potem zostaną im już tylko stos i ogień, który strawi ich trójkę… A on był związany, oślepiony, bezradny.
Rozdział IIBrat Stephen
— Szukajcie wiedźmy z Wandy!
Przez chwilę Jan i Thur nerwowo zerkali na siebie poprzez opary kadzideł unoszące się z ustawionych na podłodze mis. Co zaś się tyczy Olafa to starał się on utrzymać władzę nad szalejącymi emocjami, które ogarnęły go, gdy zaczął wieszczyć niepojęte dla niego samego rzeczy. Był na wpół odurzony zapachem kadzidła, świadomy jedynie narastającego w jego głowie dudnienia.
— Cóż to za hałas? — zażądał odpowiedzi Jan, nie do końca ufający w tym momencie swoim zmysłom i odwadze, gdyż doświadczał teraz przerażających rzeczy.
— Najwyraźniej ktoś próbuje się tu dostać. Zaraza na ciekawskich! — wymamrotał Thur, a następnie dodał w odpowiedzi na głośne kołatanie do drzwi:
— Idę, już idę, niech was diabli!
Olafowi wydawało się, że jego głowa zaraz pęknie na pół. Zachwiał się i upadł. Z nosa trysnęła mu krew, a z ust zaczęła toczyć się piana.
— Thurze! — krzyknął Jan, na tyle głośno, że udało mu się zagłuszyć panujący w pomieszczeniu hałas. Wydawało się, że drzwi zaraz rozpadną się w drobny mak. Thur zachował zimną krew.
— Cisza! — ostrzegł, a następnie szybko wypowiedział słowa mistycznej formuły odsyłającej ducha.
— Teraz, o duchu Bartzebalu, coś przybył na me wezwanie, zezwalam byś oddalił się w pokoju. Zaklinam cię, byś odchodząc nie skrzywdził żadnej osoby bądź rzeczy, szczególnie zaś tego młodzieńca, który znalazł się w trójkącie manifestacji. Odejdź w pokoju, zaklinam cię imieniem Adonai!
Następnie zwrócił się do Jana:
— Wciągnij Olafa do kręgu, zdejmij mu przepaskę z oczu, lecz nie rozwiązuj go jeszcze. Zetrzyj trójkąt z podłogi, a ja zobaczę kto puka. Ruszył powoli przez swój sklep, specjalnie przewracając stołek i głośno przeklinając intruzów. Chciał w ten sposób zyskać tyle czasu, ile się w tej sytuacji dało. Łomotanie nie ustawało. Ze zdziwieniem stwierdził, że drzwi wciąż wytrzymują, mimo, że według jego oceny przy takim zgiełku powinny już dawno rozpaść się na kawałki. Z ponurą determinacją, powolutku, delikatnie odryglował nabijane ćwiekami dębowe wierzeje, a następnie gwałtownie je rozwarł. Dokładnie w momencie, kiedy obuta w solidne sandały noga przymierzała się do kolejnego kopnięcia.
— Niechaj sam diabeł obetnie ci paluchy! — rzekł uprzejmie na powitanie. — Co teraz? Jaka jest przyczyna tego całego zgiełku?
— Czy uważasz nas za psy, żeby trzymać tak długo pod drzwiami? — czknął ktoś donośnie. W powietrzu dało się wyczuć wyraźny zapach alkoholu.
— Dobry Boże, byłoby to zaiste obrazą dla poczciwych zwierzaków, by was określić tym samym mianem. Milczcie i szanujcie się bardziej, chyba, że chcecie, by historia o waszym wyczynie dotarła do uszu mojego pana, opata!
— Nie wycieraj sobie gęby wspominając tego cholernego lisa! — wykrztusił drugi głos, zbyt zaskoczony tupetem Thura i zbyt pijany, by uniknąć przekleństwa. Thur zdawał sobie sprawę, że w tej sytuacji pokora na niewiele się zda. Mógł tylko zastraszać bądź dać się zastraszyć. Skierował więc z całą mocą dziarskie spojrzenie w pijane, przekrwione ślepia swojego adwersarza. Co więcej, sukces jego ostatniego eksperymentu i podniosły stan, w którym wciąż się znajdował, dodały mu majestatu, którego zazwyczaj nie posiadał, co nie umknęło bystremu spojrzeniu osoby stojącej w tyle małej grupy.
Grupa składała się z trzech mężczyzn. Byli to bracia z pobliskiego opactwa świętego Ethelreda, odziani w białe habity i obszerne białe peleryny ze spiczastymi kapturami noszonymi przez mnichów z zakonu benedyktynów. Każdy z nich niósł pochodnię, której płomień ledwo pełgał na gwałtownym wietrze, dając więcej dymu niż światła. Thur dostrzegł w mroku gromadkę ciężko objuczonych mułów, z których każdy niósł dwa wory ze zbożem, dodatkowo zaś przeróżne rupiecie wyglądające na łupy odebrane wieśniakom. Dokładnie tym zapewne były.
Thur rozejrzał się, pociągnął nosem i zamilkł. Uśmiechy zniknęły z rumianych gęb stojącej najbliżej niego dwójki, by ustąpić miejsca wyrazowi wyraźnego dyskomfortu.
— Co tam mości Thurze? Przywozimy trochę zacnych łupów i pierogi z dziczyzną — wyjaśnił mężczyzna trzymający się dotąd z tyłu gromadki16.
— Zawsze jesteś tu mile widziany bracie Stephenie i wy też, bracie Jamesie i bracie Thomasie — rzekł Thur otwierając szerzej drzwi.
— Czuję zapach kadzidła — głośno pociągnął nosem Stephen.
— Lepsze to niż oddech cuchnący gorzałką — odparł zaczepnie Thur.
— Kadzidło! — powtórzył bezmyślnie Stephen. — Przyzywaliście Wenerę, hę? My z wielkim sukcesem zbieraliśmy dziesięcinę. Czy przeszkadzamy w twoich praktykach?
— Bynajmniej — odparł Thur beztrosko. — W środku mam chorego chłopca, z którego akurat wyganiam diabły, a nie je przyzywam, mistrzu Stephenie.
Do rozmowy wtrącił się braciszek James:
— Jeśli teraz powrócimy do opactwa, przeszkodzimy w północnej mszy, a tak się nie godzi.
— Na dodatek zmuszą was niechybnie do uczestnictwa — sucho skomentował Thur. — Rozumiem. Wejdźcie zatem wszyscy, zapraszam.
Brat Thomas zachichotał jak dziewuszka.
— Ano tańcowaliśmy u Hoba, młynarza. Tam są dorodne młódki i dużo kadzi z piwem do osuszenia. Choć przepędził nas, kiedy tylko piwo się skończyło. Szczerze wątpię w jego jakość.
— Thomas jest z tych wątpiących — beknął James.
— Uderza do głowy, nie w nogi — skarcił go Thomas z godnością.
— Jeśli nogi mają odmówić posłuszeństwa przepuście mnie. Trzęsę się w tym przeciągu. Zwierzęta pozostawimy tam, gdzie stoją.
— Wspaniała gratka dla jakiegoś nocnego przybłędy, który by się na nie natknął i odjechał wraz z całym zgromadzonym dobytkiem — zadrwił Thur. — Wejdźcie do środka, bracia, jeśli nie macie nic przeciwko. Mam piwo, nie będę wam go żałował.
— A Wenera? — zainteresował się braciszek Thomas.
— Wenera to brudna pogańska dziwka, żadne towarzystwo dla uczciwych mnichów. A ja jestem medykiem, nie stręczycielem. Wchodzicie!
W międzyczasie trójka mężczyzn zdążyła już wtoczyć się na zaplecze. Jedynie brat Stephen był w stanie jako tako utrzymać się prosto. Thur zamknął i zaryglował drzwi, następnie podążył za nimi. Niezbyt delikatnie pchnął Johna i Thomasa na krzesła, wziął do ręki pokaźnych rozmiarów dzban i wyszedł tylnym wejściem do szopy, w której przechowywał piwo. Gdy wrócił Stephen stał z rękami na biodrach, na wyprostowanych nogach. Kaptur odrzucił na plecy, głowę pochylił do przodu tak, że ogień oświetlał jego przystojną twarz o wyrazistych rysach. Z ciekawością, zdradzającą niepokojącą znajomość tematu, wpatrywał się w Olafa, który był nadal związany i leżał pojękując w kręgu. Jan klęczał obok niego, podtrzymując mu głowę ramieniem. Cieknącą z ust krwawą pianę wycierał starannie kawałkiem materiału, którym uprzednio chłopiec miał przewiązane oczy. Zupełnie nie zwracał uwagi na mnicha. Kiedy Thur wszedł do pomieszczenia Stephen odwrócił się gwałtownie. Na stole położył przywieziony z wioski pieróg z dziczyzną. Medyk obficie rozlewał piwo do kufli, które podawał gościom. Następnie zabrał się za krojenia i rozdawanie ogromnych kawałków pieroga. Stephen obsłużył się sam, a potem znów zaczął bacznie obserwować rozciągniętego na ziemi Olafa. Tymczasem Thur wziął lampę i poszedł na przód sklepu, by przygotować pokrzepiający wywar.
— Co dolega temu chłopcu? — zapytał Stephen z pełnymi ustami.
Jan warknął jak rozeźlony pies. Stephen spoważniał i przytaknął, jakby otrzymał inteligentną i grzeczną odpowiedź.
— Więc to tak — skomentował. — To rzeczywiście szkoda.
Jan spojrzał na niego z wyraźną wrogością. Nienawidził wszystkich księży, których cenił niewiele bardziej od grasujących na drogach rozbójników. Stephen jednak zignorował tę nieuprzejmość, wiedząc, że i tak nie mógł nic na nią poradzić. Niestosowne zachowanie jego towarzyszy dawało młodzieńcowi nad nim przewagę.
Tymczasem powrócił Thur z gotową miksturą i lampą. Delikatnie zbadał Olafa i przekonał go, żeby wypił podany mu napój. Niebawem jęki ucichły, a medyk zabrał się do poluzowywania więzów.
— Drgawki się skończyły, możemy go bezpiecznie rozwiązać.
Czynność ta zainteresowała braciszka Jamesa, który podniósł się niepewnie z krzesła i stanął obok Stephena z kuflem piwa w jednym ręku i kawałkiem pieroga w drugim. Popijał piwo i zakąszał pierogiem, spoglądając raz po raz na Olafa podchmielonym wzrokiem. Stephen cały czas milczał znacząco. Jego uważnemu spojrzeniu nie umknął żaden szczegół tego, co działo się w pokoju.
— No dalej! — parsknął James. — Jeśli chłopak jest chory, trzeba go rozwiązać. Zaprawdę, mi to wszystko na kilometr zalatuje czarami.
— Tak mówisz? — odparł w Stephen rozdrażnionym głosem.
— To mi wygląda na złe oko — ciągnął James.
— Czy złym okiem można coś wyraźnie dojrzeć? — spytał Stephen retorycznie. Uwagi Jamesa sprawiły, że nagle zrobił się zgryźliwy. Tymczasem James spałaszował ostatni kawałek pieroga i wskazał drżącym palcem na podłogę.
— Widzisz ten krąg, bracie bałwanie?
— Krąg — powtórzył jak echo Stephen. — Tak się zapatrzyłeś w dno kufla, że widzisz je teraz na niebiosach i na ziemi. Taki to krąg!
— Ale to przecież jest krąg!
— Twój brzuch też jest krągły i najwyraźniej nie potrafisz wyjrzeć poza niego.
— Krąg, nie krąg, dobrodzieju — zagadnął James Thura. — Nie rozwiązuj tego młodzieńca. Jeśli do jutra nie wydobrzeje przyprowadź go do opactwa. Wyleczyłem już wielu takich jak on. Święcona woda i brzozowa pałka zazwyczaj są skuteczne w wypędzaniu diabłów.
Braciszek Thomas ruszył do przodu, by dołączyć do dyskusji, podczas gdy Thur zerkał w rozdrażnieniu raz na jedną, raz na drugą pochyloną nad chłopcem twarz.
— Mamy prostsze i lepsze leki, jeśli tylko skóra jest delikatna. Macie czym zapłacić? Woda święcona i pałka kosztują ledwie pensa, ale za dziesięć pensów możemy go dotknąć paznokciem z palca u stopy świętego Wawrzyńca.
— Mamy przecież coś jeszcze lepszego — wtrącił się James. — W opactwie przechowujemy najprawdziwszą z plag egipskich. Plagę ciemności, przywiezioną prosto z Ziemi Świętej przez pokornego pątnika. Za jedyne dwadzieścia pensów chory może uchylić wieko szkatuły, przyłożyć oko do szpary i zerknąć w święte ciemności.
— Zaiste — powiedział Thur. — Widziałem jak to cudo sporządzał cieśla, na rozkaz subprzeora. Czyż nie pomalowano jej wewnątrz na czarno, a pokrywy nie skonstruowano tak, że można ją uchylić tylko nieznacznie, by do wnętrza nie mogło przeniknąć żadne światło?
— W rzeczy samej! — zakrzyknął Thomas. — Owa skrzynka przyniosła nam już całkiem spory utarg. Subprzeor wtyka do niej przez szparę żywice, słodkie przyprawy i trochę gnoju, dlatego unosi się z niej tajemniczy, orientalny zapach. Wielu pielgrzymów wąchało szkatułę i przysięgało, że czuli jakby na powrót znaleźli się w świętym mieście Jeruzalem.
— Spokój, głupcy! Czy nasz święty kościół musi znajdować się na łasce takich niecnych języków? Zamilczcie, bezwstydnicy.
Gniewne słowa Stephena zaskoczyły ich i zadziwiły. Thur przyjrzał mu się badawczo. Nawet Jan rzucił w jego stronę pytające spojrzenie. James i Thomas obserwowali go z szeroko otwartymi oczami i kuflami w połowie wzniesionymi do ich rozwartych ze zdziwienia ust. Stephen wyglądał w tej chwili dość groźnie, jakby doznał osobistej obrazy i powziął zamiar wywrzeć krwawą zemstę na tych, którzy odważyli się jej dopuścić. Dwóch mnichów błyskawicznie usiadło, jakby to miało uchronić ich zadki przed kopniakami. Stephen patrzył groźnie w ich stronę z wysuniętą do przodu szczęką, co tylko podkreślało jej smukły kształt i zdawało się sugerować obietnicę rychłego wypełnienia niewypowiedzianej groźby. Jego pełne, zazwyczaj skore do uśmiechu usta straciły całą swoją słodycz. Teraz zaciskał je w wąska, siną linię. Niezwykły to był wyraz twarzy… „Niezwykłe zachowanie jak na pospolitego mnicha”, pomyślał Thur. Może więc Stephen nie był aż tak pospolity na jakiego wyglądał? Thur jednak nie czuł się w najmniejszym stopniu speszony. Spokojnie kontynuował dolewanie oliwy do ognia.
— Niech najświętszy kościół zrezygnuje choć z części swej świętoszkowatości na rzecz zwykłej uczciwości, to z pewnością zyska więcej szacunku i miłości — przemówił jedwabistym głosem, schylając się nad Olafem i badając jego puls zwinnymi palcami. Stephen nie spuszczał wzroku ze skonfundowanych braciszków, gdy odpowiedział surowo:
— Takie wywody mogą wyjść tylko z pogańskich ust.
— Jednakże nasz Pan Jezus Chrystus słynął z uczciwości zanim uznano jego świętość… Dzisiejszy świat potrzebuje przede wszystkim uczciwości — kontynuował Thur odgarniając włosy z mokrego czoła Olafa i osuszając je chusteczką.
— Toż to bezwstydna herezja! — oznajmił Stephen, odwracając wzrok od struchlałych braciszków i skupiając całą swą uwagę na Thurze, któremu przyglądał się ze zdziwieniem.
— Doprawdy, jeśli to jest herezja, to w dzisiejszych czasach mamy wielu heretyków. Zważ na to, jeśli twemu sercu bliskie jest dobro kościoła. Czemuż by ktoś, kto para się uczciwie sztuką magiczną, miałaby nie pochylać się nad takimi jak ten przypadkami. To jest kolejna ważna rzecz, którą powinieneś sobie przemyśleć.
Śmiałość z jaką wygłosił tą tyradę, zawarte w niej prawdy, całkowicie zbiły Stephena z pantałyku. Jego wzrok stał się od razu mniej groźny, za to bardziej tajemniczy. James i Thomas poczuli, że niebezpieczeństwo minęło. Ostatnie wydarzenia, które uznali za groźne otrzeźwiły ich trochę. Żeby ukryć dyskomfort i poczuć się bezpieczniej zaczęli paplać jak najęci.
— Prawdę mówiąc nie podoba mi się, jak wygląda ów młodzieniec, Thurze — rzekł James z rozmysłem potrząsając głową.
— Tu wyraźnie śmierdzi czarami — dodał Thomas.
James spoglądał na Olafa nie ryzykując jednak uniesienia się z krzesła.
— To jasne, że rzucono na niego urok. Co prawda nie kojarzę, by w pobliżu mieszkała jakaś wiedźma, ale to przecież nie znaczy, że takowej nie ma. Szczerze wierzę, że za każdym stogiem siana kryje się jakaś wiedźma. Ciemny lud je wielbi, więc nikt nie puści pary z gęby, by je wydać władzom.
— Czy słyszeliście może o wiedźmie z Wandy? — spytał Thur.
Stephen potrząsnął głową:
— Nie kojarzę żadnej wiedźmy ani miejsca o nazwie Wanda.
— Czy ten chłopiec bełkotał coś o wiedźmie z Wandy? — skwapliwie spytał James. — To ona rzuciła na niego urok? Jest takie miejsce, pięćdziesiąt mil stąd poprzez las i w górę, pośród trzęsawisk. Jeden z naszych braci pochodzi stamtąd. Leży ono na brzegu rozległego jeziora. To dzikie pustkowie. Ludzie, którzy żyją pośród szuwarów są niewiele lepsi od zwierząt. Idealne wprost miejsce dla wiedźmy.
Stephen poruszył się niespokojnie.
— Dość już o wiedźmach. Napijmy się. Przed chwilą usłyszałem ostatnią z pieśni mszalnych, najlepiej więc, żebyśmy wyruszyli w drogę, by zdążyć się wyspać we własnych łóżkach przed jutrznią. Spokojnej nocy, Thurze, a chłopcu szybkiego powrotu do zdrowia. Wielkie dzięki. Piwo doskonale warzone i było go pod dostatkiem.
Thur nie protestował, odprowadził ich pospiesznie do wyjścia. Po chwili wrócili jednak, by odpalić od ognia pochodnie. Dopiero wtedy podążyli w stronę opactwa, zostawiając za sobą ślad gęstego, smolistego dymu oraz silny zapach wypitego piwa. Po jakimś czasie lekki stukot kopyt ucichł w oddali.
Gdy Thur powrócił do pokoju na zapleczu Jan nadal siedział na niskim stołku przy Olafie. Pobielałą twarz chłopca wykrzywiał grymas bólu i wyczerpania. Był nadal półprzytomny, każdy kolejny oddech przychodził mu z trudem.
— Diabli niech wezmą całe to opactwo i każdego z tych durnych, wiecznie pijanych szkodników z osobna… To miejsce jest jeno siedliskiem złodziei i lubieżników. — wybuchnął Thur, który nieomal wyszedł z siebie z lęku i wściekłości, po tym jak został zmuszony przedwcześnie przerwać rytuał, narażając tym samym zdrowie i życie Olafa. Syczał ze złości jak rozwścieczony kocur:
— O mało nie zabili chłopaka!
— Niechaj będę przeklęty za to, żem ryzykował jego życiem — lamentował Jan. Jego rozpaczliwe jęki zmusiły Thura do działania szybciej niż cokolwiek innego.
— Pomóż mi go rozebrać. Bez ubrań będzie mu łatwiej złapać oddech. Potem pomóż mi go zanieść do łóżka. Sen i cisza wystarczą, żeby przywrócić mu nadwątlone siły.
Jan posłuchał, mimo, że cały dygotał jak w gorączce. W myślach nieprzerwanie roztrząsał wydarzenia ostatnich godzin.
— Nigdy więcej! — wykrzyknął, a jego ciałem wstrząsnął mimowolny dreszcz. — Musi być jakiś inny sposób. Nie wiem co robić, Thurze. Doradź mi! Czy mam zarzucić swe plany? Czy powinniśmy pozostać drobnymi rolnikami, póki Olaf nie podrośnie, a potem razem wyruszyć na wojnę albo przyłączyć się do jakiegoś potężnego barona?
Thur w milczeniu rozmyślał nad odpowiedzią.
— Niczego się nie dowiedzieliśmy podczas tego koszmarnego obrządku — ciągnął Jan.
— Naprawdę uważasz, że niczego? Czemóż to? Jak dla mnie odnieśliśmy większy sukces niż śmiałem oczekiwać. Podaj mi tamten płaszcz.
Jan posłusznie wykonał polecenie. Zawinęli nagiego Olafa w podbite futrem okrycie, a następnie przenieśli go przez tylne drzwi, w górę, po krętych schodach, do komnaty, która służyła Thurowi za sypialnię. Tam ułożyli go na polowym łóżku, na którym uprzednio położyli wypchany słomą materac. Przykryli chłopca zgrzebnym kocem i stanęli obok, przyglądając mu się z uwagą i niepokojem.
Wtedy, jakby przez wzgląd na nich, Olaf rozwarł oczy, a nawet uśmiechnął się słabo.
— Teraz wszystko będzie już ze mną dobrze — wymamrotał sennie. — Zasypiam.
— A kiedy poczuje się lepiej, we trójkę poszukamy wiedźmy z Wandy, zanim podejmiemy jakiekolwiek postanowienia dotyczące przyszłości — wyszeptał Thur do Jana. — Oto moja rada dla ciebie, mój chłopcze!
Rozdział IIIW poszukiwaniu wiedźmy
Następnego poranka w umówionym miejscu dwie mile za miastem Jan i Olaf oczekiwali na Thura. Wymknęli się z osady przed świtem, przeprawiając się wpław przez otaczającą ją fosę, żeby uniknąć spotkania ze strażnikami przy bramie. Byli podobni do zmarłego ojca i Jan zawsze obawiał się, że ktoś zwróci na nich uwagę. Wiedział, że żaden z mieszkańców nie wydałby ich świadomie. Zdawał sobie jednak sprawę z ich skłonności do plotek, a to mogło mieć dla nich opłakane konsekwencje. Gdyby ich rozpoznano wcześniej czy później ta wiadomość dotarłaby do Fitz–Urse’a i najpewniej doprowadziłaby do ich schwytania. Wyrok wydany na podstawie jakichś sfingowanych zarzutów doprowadziłby do powieszenia ich jako banitów. Dlatego gdy nastał chłodny, wilgotny majowy świt siedzieli w przydrożnych krzakach starając się ogrzać w słabych promieniach wschodzącego słońca. O tej porze ustały już co prawda zimne wiatry, które jeszcze do niedawna szalały w polach. Mimo to ciepło zrobiło się dopiero około dziewiątej.
— Najprawdziwszy wiosenny poranek — skomentował Olaf przeciągając się leniwie. Nadal był blady i osłabiony po niedawnych doświadczeniach.
Jan nie mógł się z nim nie zgodzić.
— Zaprawdę, to była długa i ciężka zima. Myślałem, że już się nigdy nie skończy. Nienawidzę tej ciągłej bezsensownej harówki, w którą zmieniło się nasze życie!
— Nie radzimy sobie najgorzej.
— Prawda, lecz to nie czyni naszego losu o wiele lżejszym. Jesteśmy stworzeni do lepszego życia.
— Skąd ta pewność? — roześmiał się Olaf. — Nasza matka była jeno córką rolnika, a nasz ojciec najemnym żołnierzem.
— Za to naszego dziada, sir Edwarda, uczynił rycerzem sam król Henryk, a nasz ród władał tymi ziemiami całe wieki przed tym. Wszystko było dobrze, dopóki przeklęty Fitz–Urse tego nie zepsuł.
Olaf westchnął. Szkoda było tracić taki wspaniały majowy poranek na ponure wspomnienia. Według niego lepiej było zapomnieć o przeszłości, skoro i tak w tej chwili nie potrafili niczemu zaradzić.
— Takie bywają koleje wojny — skomentował spokojnie.
— Wojna — syknął Jan z trudem opanowując wściekłość. — To był podły, krwawy mord, który pomszczę zanim umrę.
— Z Bożą pomocą, bracie.
— Jeśli On o nas zapomniał, cóż, poszukam pomocy u kogoś innego.
— Twoje dzikie i lekkomyślne tyrady prędzej przypieczętują nasz los, niźli przyniosą jakikolwiek pożytek. Gdzie jest Thur? Powinien już tu być.
— Słyszę tętent kopyt zmierzających w naszym kierunku. To znaczy, że jest już blisko.
— Czy ta wiedźma, której szukamy, naprawdę nam pomoże?
— Musisz zapytać Thura. Jemu coś chodzi po głowie, ale ja nie jestem jego powiernikiem.
— To było niesamowite zdarzenie, Janie. Ten paraliżujący strach, który wydawał się dławić mnie i wyciskać ze mnie życie, jakby zaciskały się wokół mnie sploty ogromnego węża. Cały się trzęsę na samą myśl jak bliski byłem tego, by poddać się mocy owego ducha. Ledwo pamiętam cokolwiek, poza tym, no, oprócz tego, że prawie was wtedy zawiodłem.
— Zapomnij już o tym — powiedział Jan. — Nigdy nie przestanę obwiniać siebie za to, że pozwoliłem ci wziąć udział w tym przedsięwzięciu. Byłeś bardzo odważny i zasłużyłeś na moją dozgonną wdzięczność. Cała wina leży po mojej stronie.
Słowa brata sprawiły, że Olaf uśmiechnął się z satysfakcją. Zerwał źdźbło trawy i zaczął je niespiesznie przeżuwać. — Zrobiłem to z własnej woli. Nie byłbyś w stanie mnie powstrzymać. Lecz według mnie zanim zaangażujemy się jeszcze bardziej powinniśmy wiedzieć ciut więcej o tym co chodzi po głowie Thurowi. Konszachty z wiedźmami to nie żarty.
— Nie ufasz mu zatem? Nie dziwię się temu, zważywszy na twoje ostatnie doświadczenia. Ja jednak nie mam najmniejszych podstaw, by w niego wątpić.
— Ani ja. Był przyjacielem ojca i to mi wystarczy. Nie lubię jednak poruszać się po omacku.
Jan przyjrzał się Olafowi, który bawił się źdźbłem trawy. Po ostatnich wydarzeniach zdawał się nabrać dojrzałości i rozwagi. Jan miał szczerą nadzieję, że nie odcisnęły one trwałego piętna w umyśle chłopca. Tymczasem zza zakrętu nadjechał Thur i zatrzymał się obok nich.
— Napotkałem pewną przeszkodę…
— Cóż znowu się stało?
Thur roześmiał się.
— Zatrzymał mnie człowiek z obolałą twarzą! Musiałem wyrwać mu ząb i… odesłać go, wyjącego z bólu jak stado wściekłych wilków! Potem domówiłem się z młodym Tomem Snooksem, by leczył chorych pod moją nieobecność. Powiedziałem mu, że zostałem pilnie zawezwany przez mojego młodszego brata, który ciężko zachorował.
— Już się bałem, że znowu naszli cię ci przeklęci braciszkowie — zaśmiał się Jan. — Pora wskakiwać na siodła. Przed nami długa droga!
Wyruszyli w iście świątecznym nastroju. Mieli tęgie i zdrowe wierzchowce, a przy sobie wszystko, co tylko mogło się przydać podczas długiej podróży. Nie wiedzieli bowiem, jak dużo czasu przyjdzie im spędzić w drodze. Chociaż dzień był gorący zaopatrzyli się w ciepłe płaszcze, które zwinęli i przywiązali do siodeł. Mieli też chleb, ser, pierogi nadziewane mięsem i piwo w skórzanym bukłaku, który radośnie dyndał przy kolanach Thura.
Jan i Thur nosili porządne okrycia w rdzawym kolorze. Pod nimi mieli kaftany, a na nogach buty z miękkiej skóry. Olaf pod swym kaftanem nosił zieloną tunikę, barwioną urzetem barwierskim i rezedą żółtawą. Nie przyłożyli zbytniej wagi do koloru kapturów. Olafa był zielony, podobnie jak jego ubranie. Kolor ten podkreślał nieskazitelną biel jego skóry i jasne, kręcone włosy. Kaptur Jana miał piękny, jasnoniebieski odcień, którego nie można było z niczym innym pomylić. Był to prezent od matki na jego ostatnie urodziny. Podarowała mu go w nadziei, że przestanie snuć swoje nazbyt ambitne, jej zdaniem, plany i skupi się na bardziej wzniosłych rzeczach. Kaptur Thura był zdecydowanie bardziej stonowany, czerwono–brązowy podobnie jak reszta jego odzienia. Mimo, że ich kaptury prezentowały się nadzwyczaj godnie, ciepła pogoda sprawiła, że byli zmuszeni odrzucić je na plecy i jechać z odkrytymi głowami. Każdy z nich był uzbrojony w solidny miecz i sztylet, gdyż w niespokojnych czasach rządów króla Jana nikt nie odważyłby się wyruszyć w podróż bez broni.
Jechali więc w jasnym majowym słońcu przez żyzne, uprawne pola i łagodne pagórki. Gdzieniegdzie rosły niewielkie zagajniki, chroniące zboża przed przenikliwymi wiatrami. Nie minęło dużo czasu, zanim dotarli do końca zagospodarowanych ziem i zbliżyli do wielkiego lasu, który w owych czasach rozciągał się na znacznych połaciach tamtej części Anglii. Szeroka, trawiasta ścieżka biegła na północ między pochylonymi konarami potężnych drzew. W oddali na prawo od nich wiła się rzeka, którą ledwie czterdzieści mil dzieliło od położonego na wschodzie morza, gdzie znajdowała swe ujście.
Wszędzie wokół pośród bujnej, zielonej trawy, rosły pierwiosnki, fiołki, hiacynty i anemony. Nieopodal spokojnie gruchały grzywacze. W tej idyllicznej scenerii jedynym przypomnieniem o zagrożeniu, które dla dzikiej natury niósł ze sobą człowiek, był okazjonalny krzyk spłoszonego bażanta.
O takich właśnie rzeczach rozmyślał Olaf, czujnym wzrokiem obserwując otoczenie. Cała trójka milczała, jak to się czasem zdarza ludziom nie przywykłym do widoku lasu, który może się w takich chwilach wydawać posępny i nieprzyjazny. W obliczu leśnej gęstwiny człowiek potrafi poczuć się mały i bezsilny, jakby w cieniu drzew matka natura stawiała zarówno otwarty, jak i skryty opór ludzkości. Co wrażliwszą osobę mogła w takiej chwili dopaść otrzeźwiająca refleksja, że w tym tajemnym miejscu jest ledwie intruzem.
Każdy z towarzyszy był pogrążony we własnych myślach. Thur rozpamiętywał swój nieoczekiwany sukces w sztuce magicznej... Był człowiekiem o szerokich horyzontach, który całe życie polegał na swym chłodnym, analitycznym umyśle i sumiennie wypełniał obowiązki polegające na przynoszeniu ulgi w cierpieniach pacjentom, jak na porządnego lekarza przystało. Jednakże teraz otworzyły się przed nim drzwi, które były dotychczas zamknięte. Za tymi drzwiami zaś znajdowała się tak potężna moc, że sama myśl o niej napełniała go nie znaną wcześniej ekscytacją. Owa moc otworzyła przed nim zupełnie nowe, niesamowite perspektywy. Poczuł się niczym koneser delektujący się najszlachetniejszymi gatunkami wina. Jednak jego myśli wkrótce skupiły się na milczących towarzyszach.
Wielka była różnica między dwoma braćmi. Jan był popadającym w samouwielbienie marzycielem, śniącym o chwalebnej przyszłości. Nie miał jednak zamiaru realizować swych celów własną ciężką pracą, lecz liczył na uśmiech fortuny, który pozwoliłby mu osiągnąć pozycję, o której marzył. Thur kochał Jana jak syna, czuł więc, że nie może spocząć, dopóki nie zrobi wszystkiego, co w jego mocy, aby pomóc mu w drodze do tego, prawie niemożliwego do zrealizowania, celu. Chciał, by młodzieniec pozbył się wreszcie nękających go demonów i mógł spokojnie zrealizować drzemiący w nim naturalny potencjał.
Tymczasem głowa Jana pełna była pytań i wątpliwości. Kim była rzeczona wiedźma? Czy w ogóle uda im się ją odnaleźć? Czy przyniesie to im jakikolwiek pożytek? Co chodziło po głowie Thurowi? Czy ich ostatnie doświadczenia i nadzieje były jedynie efektem wybujałej fantazji? Jedna myśl goniła następną, jak wiewiórki w kołowrocie.
A Olaf, tak otwarty na wszystko, co go teraz otaczało, pragnął jedynie, żeby Jan był w stanie choć na chwilę zapomnieć o ich dziadku oraz wszystkim co ten sobą reprezentował i po prostu zaczął się cieszyć tym radosnym majowym dniem.
Był to jedyny moment w ciągu dnia, kiedy las wyglądał na wesołe miejsce. Pomiędzy zielonymi liśćmi błyskało światło słoneczne, a brązowe pędy na gałęziach kasztanowców wydawały się ciekawsze od wiedźm. Pąki bladoróżowych płatków na tle soczyście zielonych liści w zestawieniu z wyblakłymi, surowymi pniami starożytnych jabłoni stanowiły warty dostrzeżenia i zapamiętania nawet po kres swych dni widok.
Olaf żałował, że nie jest w stanie przenieść ich piękna na pergamin, tak jak to czynił w opactwie brat Jerome. Tyle, że Jerome uznałby takie widoki za grzeszne, mimo, że tak bardzo je kochał w skrytości ducha. Dlatego niewiele malował podobnych rzeczy, tylko trochę tych, które widział przez okno, kiedy poświęcał czas na portretowanie czarnych i białych mnisich habitów. Przez chwilę Olaf rozważał możliwość nauczenia się tego wszystkiego od Jerome’a, ale odrzucił ów pomysł, gdy zrozumiał, że w zamian musiałby zrezygnować z wolności szwendania się, gdzie popadnie.
Jan przerwał ciszę:
— Rozmyślam o tej wiedźmie. Myślisz, że kiedykolwiek ją odnajdziemy?
— Sam zadawałem sobie to pytanie, dopóki się tym nie zmęczyłem — wzruszył ramionami Thur. — Uważam, że warto spróbować.
— A co potem? — zapytał Olaf.
— Nie wiem — powiedział Thur. — Wszystko zależy od tego, co znajdziemy. Proponuję jednak byśmy, zanim zaczniemy wątpić, podążyli za otrzymaną wskazówką.
— To dość rozsądne podejście.
— Wszelkie cuda są czcze i pozbawione znaczenia — westchnął Jan.
— Odwagi — poradził wesoło Thur. — Być może czekają nas wielkie rzeczy. Nadzieja jest najlepszą towarzyszką w podróży.
— Dzięki za radę — odparł Jan, starając się otrząsnąć z przygnębienia. — Chyba brzmię jak ostatni niewdzięcznik, ale wiesz przecież, że nie jestem taki. Prawdą jest, że nie jestem w stanie dłużej znosić obecnego życia. Jeśli nasze przedsięwzięcie się nie powiedzie, wyruszę do Londynu i zaciągnę się na służbę u jakiegoś potężnego pana. Dobry żołdak nigdy nie zazna głodu.
Olaf milczał. Podobne deklaracje słyszał z ust brata dość często, nie był więc pod wrażeniem. Thur uśmiechnął się tylko pod nosem.
— Bądź cierpliwy, chłopcze. Jestem pewien, że uda się nam zrealizować nasze plany.
Po tych słowach znów zapadło milczenie. Konie niosły ich coraz głębiej w las. Po jakimś czasie towarzysze zatrzymali się, żeby zjeść południowy posiłek pod konarami dzikiej wiśni, która rosła przy strumieniu wpływającym do pobliskiej rzeki. Przerzucono nad nim solidną kładkę, którą tworzyły dwie sporej wielkości granitowe płyty, co wzbudziło ciekawość Thura.
— Chciałbym wiedzieć jakim cudem te płyty się tutaj znalazły — powiedział.
— Duchy musiały wywlec je prosto z samego piekła — sapnął Olaf. — Z chęcią bym się wykąpał. Dołączysz do mnie Thurze? Najwyższy czas odświeżyć się po ciężkiej podróży.
Cała trójka rozebrała się do naga i zanurzyła w chłodnej, wartkiej wodzie. Pół godziny później rozłożyli się wygodnie na brzegu, by wysuszyć się w promieniach majowego słońca. Potem, gdy Olaf napoił konie i wymienił ich wędzidła, Thur z Janem spakowali prowiant. Niebawem też wznowili podróż.
— Thurze — zagadnął po chwili chłopak— Czy dajesz wiarę opowieściom o wiedźmach? O tym jak tańczą wokół diabła podczas swych czarnych sabatów?
— Zaiste, wierzę w to co na własne oczy widziałem!
— Z pewnością nie widziałeś niczego podobnego!
— Nie tylko widziałem, ale i tańczyłem pośród najlepszych z nich.
— Nieprawda! — westchnął Olaf, spoglądając na niego z mieszaniną podziwu i strachu. Jan gapił się w jego stronę, przerażony.
— Prawda. To wydarzyło się, gdy byłem żakiem w Kordobie. Studiowałem magię u uczonego doktora Henriquesa Menisisa da Mendosa. Opowiem wam o nim więcej innym razem. Wraz z przyjaciółmi chcieliśmy wykorzystać nasze nauki w praktyce, ale brakowało nam do tego stosownych narzędzi i środków. Nasz mistrz, doktor Henriques, również nie dysponował odpowiednimi narzędziami, gdyż wykładał tylko teorię…
— Czyli był jak rolnik bez łopaty i pługa — przerwał Olaf.
— Zaiste. Potrzebowaliśmy wiedźmiego athame, by przygotować swoje narzędzia, więc udaliśmy się na sabat, żeby taki od kogoś wypożyczyć. Spotkania odbywały się w sekrecie, za każdym razem w innej lokalizacji. Musieliśmy więc najpierw złożyć przysięgę milczenia. Na miejsce dotarliśmy z opaskami na oczach, prowadzeni przez zamaskowanego przewodnika. Gdy byliśmy blisko kazano nam wsadzić kije między nogi i ujeżdżać je, jak to robią dzieci podczas zabawy.
— Czemu? — zapytał Jan.
— Gdyż bóg wiedźm, którego zwą one Janicotem17, jest bóstwem plonów i bydła, bogiem płodności, który domaga się, by miłosny akt dokonywał się przed jego obliczem. Kobiety często wykorzystują do tego miotłę, bo zazwyczaj jest pod ręką, lecz każdy kij może przecież pełnić tą rolę, nawet trzonek topora czy motyki się nada.
— Prosta sprawa — westchnął Jan. Thur roześmiał się głośno.
— Trzymaliśmy się razem i rozglądaliśmy się wokół niespokojnie. Na miejscu była skała, na której zaaranżowano ołtarz, gdzie zasiadał odziany w skóry główny kapłan Janicota. Nosił maskę. Na głowie miał rogi, między którym umieszczono płonącą pochodnię. Przyprowadzano mu nagie dzieci, by je inicjował. Klękały przed nim, a on je błogosławił i obdarzał wolnością przysługującą członkom owego bractwa.
— Czy musiały całować jego ogon? — spytał podekscytowany Olaf.