Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Proza ze Ściany Wschodniej
Czy krajobraz, na jaki patrzymy za oknem, ma wpływ na to, kim jesteśmy, na nasze życiowe wybory? Na to, o czym i jak piszemy? Człowiek nie istnieje przecież bez kontekstu… Proza ze Ściany Wschodniej. Tom 1. Poczytaj, poszukaj odpowiedzi…
O KSIĄŻCE
„Kilkadziesiąt opowieści (legend?) z puszczańskich wsi, kartoflisk i kombajnów zbożowych. Michał Chomiuk, niczym jeden z braci Grimm, wprowadza nas w świat legend i baśni, ale zaskakuje w nich takimi bohaterami jak policja, weterynarz czy lekarz. W jego klechdach ktoś, zupełnie jak 100 lat temu, piecze chleb z krwią węża, ale zaraz potem dzwoni jakiś telefon i przychodzą smsy…
Chomiuk opisuje świat wiejskich wierzeń, który już odszedł. Opisuje językiem surowym, wiernie, bo od środka, jednak mocno filtrując go własnym chomiukowym stylem. Opisuje świat wierzeń, guseł, zabobonów. Niesprawiedliwego postrzegania odmieńców i płci. Świat magiczny, pogański, który tak chciał być chrześcijański (na jedno w sumie wychodzi). Ale też świat bóstw i bogów. O jakiego boga chodzi – o Jahwe, Swarożyca, czy innego Zeusa – nie zawsze jest jasne.
Podobnie jak jasna nie jest tożsamość samego Michała Chomiuka – człowieka, który jako dziecko odmówił jedzenia zwierząt, a potem zdjął tysiące wnyków w lasach Lubelszczyzny i blokował polowania. Zatrzymywał harwestery w Puszczy Białowieskiej, łapał kłusowników w Lasach Janowskich, a kiedyś w krzakach nad rzeką Wieprz znalazł sarnę z pętlą na szyi i uratował ją, stosując sztuczne oddychanie. Cóż można jeszcze powiedzieć o Chomiuku, który dzieli się oddechem z sarną? Jedna z jego sąsiadek twierdzi, że to zielarz, wiedźmin. Kiedy na przykład jedzie przez wieś na rowerze, to tak się ziemia trzęsie, że garnki lecą z pieca na ziemię, a szyby drżą w oknach”.
MICHAŁ KSIĄŻEK, reporter i przyrodnik, autor m.in. Atlasu dziur i szczelin
OD AUTORA:
„Moja przygoda z Podlasiem rozpoczęła się w 2005 roku, kiedy wiedziony miłością do dzikiej przyrody po raz pierwszy odwiedziłem cudowną i przebogatą Puszczę Białowieską, w której spędziłem wówczas trzy tygodnie. Aby rzecz ująć precyzyjnie, w samej puszczy, pośród leśnej głuszy, śpiąc w paśnikach czy też myśliwskich ambonach, wśród królestwa żubra i sóweczki, przesiedziałem równe dwa tygodnie, trzeci tydzień spędziłem natomiast, wędrując po okolicznych wioskach i prowadząc ciekawe rozmowy z ich mieszkańcami.
To wtedy właśnie udało mi się zebrać sporo niezwykłych, pasjonujących opowieści o ludowej obrzędowości, o wciąż żywej „instytucji” szeptuchy, czyli zamawiaczki, czy też mrocznych bajań o zaklinaniu wężowej krwi po to, aby komuś później zaszkodzić.
Już wówczas zrodziła się we mnie chęć zebrania obszerniejszego materiału na Podlasiu i wydania książki na ten temat. Wiele lat miało jednak upłynąć, zanim stało się to możliwe.
Mam nadzieję, że zgromadzony przeze mnie materiał, spisane opowieści i zwyczaje zainteresują czytelników oraz że ta skromna praca przyda się komuś, kto zechce się zapoznać z lokalnymi tradycjami, wierzeniami czy, mówiąc dość brzydko, zabobonami. Oczywiście nie jest to praca naukowa ani pod żadnym pozorem nie ma zamiaru takiej udawać. Starałem się jednak zrobić wszystko, by zebrać jak najwięcej różnorodnego materiału u źródła, a następnie rzetelnie go przedstawić.
Nie ukrywam, że niektóre opowieści są – w różnym stopniu – nieco przeze mnie zredagowane, sfabularyzowane, być może nawet – nie boję się użyć tego słowa – podkolorowane. Wszystkie one są jednak oparte na autentycznym, szczerym przekazie, a to, co stanowi jego sedno, nie zostało zmienione. Zmienione czy dodane mogą być imiona bohaterów, pewne drugorzędne fakty i poboczne części historii. Wszystko, co stanowi występujący czy gdzieś zasłyszany zwyczaj, rytuał bądź opowieść, pozostało niezmienione. W wypadku niektórych krótszych historyjek zrezygnowałem z jakiegokolwiek fabularyzowania czy ozdabiania i opisałem je „na sucho” – dokładnie tak, jak je usłyszałem i zanotowałem”.
MICHAŁ CHOMIUK
O AUTORZE:
Michał Chomiuk (ur. 1976 r.), magister malarstwa na Wydziale Artystycznym Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Prezes i wieloletni koordynator projektów stowarzyszenia Zielona Swoboda. Przez wiele lat zaangażowany w ochronę lasów i walkę z kłusownictwem. Przeprowadził kilka tysięcy patroli zwalczających kłusownictwo. Uczestnik licznych działań na rzecz ochrony przyrody (Pradolina Wieprza, Puszcza Białowieska, Pogórze Przemyskie, Bieszczady). Brał udział w protestach społecznych przeciwko wyrębom cennych drzewostanów Puszczy Białowieskiej i Bieszczadów. Pasjonat starych, ludowych opowieści i legend. Autor dwóch książek, zawierających zebrane przez siebie opowieści ludowe od mieszkańców wsi Lubelszczyzny (Dziwy spod strzechy i wierzbowej dziupli, oraz Kasza dla diabła, czyli kręte ścieżki lubelskiego zabobonu). W wolnych chwilach maluje obrazy i pisze. Hobbystycznie zbiera i odnawia stare meble wiejskie. Około dziesięciu lat temu przeżył głębokie nawrócenie. Od tej pory gorliwy i praktykujący katolik.
FRAGMENT KSIĄŻKI:
„Były dwie sąsiadki. Jedna miała krowę i druga miała krowę. Krowa jednej z sąsiadek zawsze dawała mleko tłuste, a krowa drugiej – chude. Ta, która miała mleko chude, zazdrościła swej sąsiadce i dochodziła, z jakiej przyczyny tak jest. Życzliwi sąsiedzi poinformowali kobietę, że jej sąsiadka to wiedźma i to jej czarów sprawa, że ma takie tłuściutkie mleko, podczas gdy ona sama ma chude, byle jakie i mało. Powiedzieli też kobiecie, że można tę sprawę odwrócić, tylko trzeba zrobić jedną rzecz. Żeby odczarować mleko, kobieta musiała podejść wieczorem pod okno domu sąsiadki, gdy ta będzie doiła krowy, i gołą dupę wypiąć do okna. Wtedy czar miał ustąpić.
Durna zabobonna baba, niewiele myśląc, tak zrobiła. Wyszła wieczorem z chałupy, przeszła na drugą stronę drogi, wlazła na podwórko kobiety, zawinęła kieckę i wypięła tłuste gołe dupsko wprost do okna sąsiadki. Mąż tej sąsiadki siedział za stołem, a okno miał naprzeciwko, tak że ze zdumieniem wielkim w oczach spoglądał na osobliwy tenże widok. Szybko jednak ochłonął i złapawszy gruby, sękaty kij, co tchu wyskoczył przed chatę. Doskoczył do baby i dalej – po gołej wypiętej dupie okładać, tłuc, walić z całych sił niemiłosiernie. Baba z piskiem i wyciem uchodziła w te pędy. Dupsko miała tak obite i tak posiniaczone, że przez tydzień na nim usiąść nie mogła.
Odechciało jej się na zawsze zabobonów i oskarżeń sąsiadki o czary”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Z ogromną satysfakcją, radością i przyjemnością przekazuję Państwu moją kolejną skromną książkę. Tak samo jak dwie poprzednie napisane przeze mnie pozycje, ta również stanowi zbiór ludowych legend, wierzeń, tradycji, zwyczajów oraz zabobonów. O ile jednak dwie poprzednie książki (Dziwy spod strzechy i wierzbowej dziupli oraz Kasza dla diabła, czyli kręte ścieżki lubelskiego zabobonu) dotyczyły legend i zwyczajów zebranych na mojej rodzinnej Lubelszczyźnie, o tyle niniejsza pozycja zawiera materiał z Podlasia.
Moja przygoda z Podlasiem rozpoczęła się w 2005 roku, kiedy wiedziony miłością do dzikiej przyrody po raz pierwszy odwiedziłem cudowną i przebogatą Puszczę Białowieską, w której spędziłem wówczas trzy tygodnie. Aby rzecz ująć precyzyjnie, w samej puszczy, pośród leśnej głuszy, śpiąc w paśnikach czy też myśliwskich ambonach, wśród królestwa żubra i sóweczki, przesiedziałem równe dwa tygodnie, trzeci tydzień spędziłem natomiast, wędrując po okolicznych wioskach i prowadząc ciekawe rozmowy z ich mieszkańcami.
To wtedy właśnie udało mi się zebrać sporo niezwykłych, pasjonujących opowieści o ludowej obrzędowości, o wciąż żywej „instytucji” szeptuchy, czyli zamawiaczki, czy też mrocznych bajań o zaklinaniu wężowej krwi po to, aby komuś później zaszkodzić.
Już wówczas zrodziła się we mnie chęć zebrania obszerniejszego materiału na Podlasiu i wydania książki na ten temat. Wiele lat miało jednak upłynąć, zanim stało się to możliwe. Nie miałem wówczas ku temu ani czasu, ani możliwości, brakowało mi też sprecyzowanego planu.
Od tamtego czasu do Puszczy Białowieskiej przyjeżdżałem jeszcze wielokrotnie – czy to turystycznie, czy w ramach rozmaitych szkoleń, projektów i warsztatów, aż w końcu w 2017 roku zagościłem tam na nieco dłużej.
Wtedy właśnie, na skutek złej – a moim zdaniem wręcz fatalnej – decyzji ówczesnego ministra środowiska, profesora Jana Szyszki, w Puszczy Białowieskiej prowadzono wycinkę na masową skalę. Jako miłośnik przyrody bardzo szybko zaangażowałem się w protesty przeciwko tym dewastującym puszczę wyrębom i do zakończenia wycinki udzielałem się na rzecz jej zatrzymania.
To właśnie dzięki ludziom, których tam poznałem, dzięki ich zaangażowaniu i wsparciu, mogą Państwo dzisiaj trzymać w ręku ową publikację. To dzięki ich namowom, zachętom oraz konkretnym czynom mogłem poświęcić czas i energię na zebranie, a następnie opracowanie materiału do tej książki.
Mam nadzieję, że zgromadzony przeze mnie materiał, spisane opowieści i zwyczaje zainteresują czytelników oraz że ta skromna praca przyda się komuś, kto zechce się zapoznać z lokalnymi tradycjami, wierzeniami czy, mówiąc dość brzydko, zabobonami. Oczywiście nie jest to praca naukowa ani pod żadnym pozorem nie ma zamiaru takiej udawać. Starałem się jednak zrobić wszystko, by zebrać jak najwięcej różnorodnego materiału u źródła, a następnie rzetelnie go przedstawić.
Nie ukrywam, że niektóre opowieści są – w różnym stopniu – nieco przeze mnie zredagowane, sfabularyzowane, być może nawet – nie boję się użyć tego słowa – podkolorowane. Wszystkie one są jednak oparte na autentycznym, szczerym przekazie, a to, co stanowi jego sedno, nie zostało zmienione. Zmienione czy dodane mogą być imiona bohaterów, pewne drugorzędne fakty i poboczne części historii. Wszystko, co stanowi występujący czy gdzieś zasłyszany zwyczaj, rytuał bądź opowieść, pozostało niezmienione. W wypadku niektórych krótszych historyjek zrezygnowałem z jakiegokolwiek fabularyzowania czy ozdabiania i opisałem je „na sucho” – dokładnie tak, jak je usłyszałem i zanotowałem.
Zbierając materiał, spisywałem wszystko jak leci, gdyż uważam, że w kulturze ludowej bardzo ciekawym zjawiskiem jest wszystko to, co – pod różnymi wpływami – ulega pewnemu przemieszaniu, chciałoby się powiedzieć: skundleniu. Dlatego w książce pojawia się na przykład informacja o tym, że nad Biebrzą matki straszyły swoje pociechy tym, że – oprócz zmor, dziadów, czy bezdenników – może je porwać Buka. Oczywiste, przynajmniej dla mnie, jest to, że zostało to zaczerpnięte z Doliny Muminków, ale w chwili, kiedy pewna miejscowa kobieta, zapytana o lokalne tradycje i demony, opowiada mi o Buce, nie mogłem tego nie zanotować. Choć większość historii opiera się na tradycjach lokalnych, także w nich łatwo dostrzec pewne obce wpływy. Daje się je na przykład wychwycić, kiedy wieloletni szeptun określa pewną wiekową zamawiaczkę, swoją koleżankę po fachu, mianem szamanki.
Zebrane historie pochodzą głównie z dwóch rejonów Podlasia, mianowicie: z okolic Puszczy Białowieskiej oraz z basenu Biebrzy. W książce pojawia się też kilka historii z południowego Podlasia (czyli tego leżącego już na terenie województwa lubelskiego).
Mam głęboką nadzieję – jeszcze raz to powtórzę – że mój trud nie pójdzie na marne i książka spodoba się czytelnikom. Z serca życzę miłej lektury i serdecznie pozdrawiam.
Michał Chomiuk
Na przełomie kwietnia i maja Anno Domini 2018 wraz z Halszką i Sewerynem zbieraliśmy materiał do niniejszej książki, jeżdżąc po pięknych, malowniczych wioskach powiatu hajnowskiego. Odwiedzaliśmy ich wiekowych mieszkańców, przeprowadzaliśmy wywiady. Ludzie ci chętnie dzielili się z nami swoją wiedzą, doświadczeniem i niekiedy nad wyraz barwnymi i ciekawymi opowieściami oraz klechdami z tych okolic. Opowiadali o pozostałościach ludowej obrzędowości, baśni, wierzeń, legend, obyczajów, demonologii, wszelkich czarów, zamów, dziwów i sensacji. Ja, jako człowiek wierzący i mający świadomość tego, że wśród rozmaitych ludowych guseł i zwyczajów mogą być – a nawet bez wątpienia są – takie, które niosą w sobie przekaz sprzeczny z religią chrześcijańską lub nawet pewne realne demoniczne zainfekowanie, byłem bardzo ostrożny i zaczynałem wszystko od modlitwy. Starałem się też pozostawać w zażyłości i bliskości z Panem Bogiem, często przystępując do spowiedzi świętej i komunii.
Zdarzyło mi się jednak wówczas dwa razy samemu wziąć udział w seansie zamawiania. Mimo że nie zauważyłem ani wówczas, ani później żadnych negatywnych skutków dla mej wiary, duchowości i tak dalej, a poza tym miałem świadomość, iż zamawiacze byli osobami wierzącymi, a ich zamowy polegały przede wszystkim na wzmożonej i aktywnej modlitwie do Boga, Matki Bożej i do prawosławnych świętych, do dzisiaj mam pewne wątpliwości, czy zrobiłem słusznie. Uważam jednak, że w przeciwieństwie do rozmaitych komercyjnych uzdrowicieli: szamanów, bioenergoterapeutów, wróżek, tarocistów, kabalistów i tym podobnych – w większości hochsztaplerów i oszustów, których siła bazuje albo na ludzkiej naiwności, albo też na realnych konszachtach z kimś, z kim w żadne układy wchodzić nie należy – w wypadku zwyczajów i wierzeń ludowych mamy do czynienia z prawdziwym, bardzo cennym i godnym ochrony bogactwem.
Nawet jeśli istnieje tutaj pewne niebezpieczeństwo – wszak w dziedzinie ludowości, jak wszędzie, występują siły dobre i złe, ciemne oraz jasne charaktery, występują też kuszenie i działanie złych duchów – to jednak to niezwykłe bogactwo, dzisiaj już ginące, odchodzące w niepamięć i niebyt, trzeba moim zdaniem chronić, ratować, notować i spisywać. Nie po to oczywiście, by samemu korzystać z pewnych stosowanych przez wiejskich zaklinaczy czy przez szeptuchy praktyk, sposobów oraz metod (przed tym jako chrześcijanin przestrzegam, szczególnie przed rzeczami typowo magicznymi), ale po to, by być świadomym ogromu ojczystego i regionalnego bogactwa, jego złożoności, wielkości i potęgi, rozmaitych splatających się motywów, pieśni, opowiadań i tradycji kształtujących się nieraz przez wieki, przyjmujących i adaptujących rozmaite wpływy i naleciałości, wrastających w żywy i barwny organizm tradycji, kultury, ludowości i dziedzictwa.
Pragnę jeszcze dodać, chcąc szczególnie uspokoić wszystkich, którzy od razu i we wszystkim doszukują się działań złego ducha, że nie zawsze to, co na pozór wydaje się magią czy praktyką czarnoksięską lub podobną, musi tym być w swej istocie. Inny bowiem jest język religijnej ortodoksji, inny mistyki, a jeszcze inny język religijności ludowej. W tej ostatniej w każdym regionie mamy do czynienia z przenikaniem się elementów baśniowych, legendarnych, czasami też bardzo naiwnych, lecz pięknych. Nie zawsze i nie w każdym przypadku – chociaż tego wykluczyć nie można – religijność ludowa, nawet przemieszana z jakimś obcym wpływem, musi być sprzeczna z ortodoksją. O tym również należy pamiętać.
Jako przykład podam tutaj chociażby okadzanie dymem z pokruszonego ziela z wianuszków święconych na oktawę Bożego Ciała. Pamiętam taki zwyczaj z mojej wioski rodzinnej, z przekazów mojej świętej pamięci babci, że właśnie dymem z tych spalanych wianuszków okadzano wymiona krów, które miały zapalenie. Z jednej strony można powiedzieć, że jest to praktyka magiczna, bo przecież ten dym miał uzdrowić chorą krowę czy też, w innych przypadkach, chore dziecko. Ja jednak za nic w świecie nie posądziłbym osób, które stosowały tę praktykę, o jakąkolwiek magię. Wiem, że moja babcia, która opowiadała o tym zwyczaju, obraziłaby się na każdą sugestię wskazującą, iż może mieć to cokolwiek wspólnego z czarami czy magią. Lud wiejski absolutnie nie traktował tego czy też podobnych zwyczajów jako czarnoksięskich bądź magicznych. Wprost przeciwnie – to nie sam w sobie dym miał uzdrawiać. Tym, co uzdrawiało, co pomagało w każdym przypadku, miała być modlitwa. Dopiero zioła, które poświęcono – czy to w cerkwi, czy w kościele – zyskiwały moc jakiegokolwiek uzdrawiania i użyteczności.
Wracając do naszej wyprawy, jako że powiat hajnowski pod tym względem należy do najbardziej urodzajnych w całej Polsce, a tradycja szeptuch zamawiających wszelkie dolegliwości jest tutaj żywa i popularna, nie omieszkaliśmy – jak już wcześniej zaznaczyłem – na własnej skórze spróbować działania owego szeptania. Składając samego siebie na ołtarzu wiedzy (aczkolwiek tylko po części, przechodziłem bowiem zapalenie gardła i ból był prawdziwy), skierowałem swe kroki do wioski Tyniewicze, gdzie mieszka i zamawia uznany ludowy uzdrowiciel.
Siwowłosy staruszek, ponad dziewięćdziesięcioletni, jak się później okazało, otworzył drzwi drewnianej chaty, do której zapukałem. Seweryn, który obwoził mnie wówczas swym sławetnym volkswagenem T-3 z blaszaną balią na dachu, wzbudzającą zdumienie, a przynajmniej spore zainteresowanie tubylców, postanowił poczekać na zewnątrz. Starszy człowiek zapytał mnie, z czym do niego przychodzę, na co – zresztą zgodnie z prawdą, może tylko minimalnie naciąganą – wytłumaczyłem mu, że powodem mojej wizyty jest ból gardła, który trzyma mnie już od tygodnia, i czy on, znany zamawiacz, mógłby mi pomóc jakimś sposobem pozbyć się tej zamroki. Miły staruszek zaprosił mnie do środka chaty. Mówił do mnie w języku białoruskim, a ściśle: „po swojemu”, czyli dialektem ludności prawosławnej żyjącej na tych terenach. Wprowadził mnie do izby kuchennej i poprosił, bym usiadł na krześle.
Dom, a raczej niewielka chatynka, od razu urzekł mnie niezwykłym klimatem wschodniej religijności, a nawet mistyki, w której życie ludzkie jest wplecione w sieć niezwykle misternych powiązań ze światem ducha, domeną świętych, apostołów, męczenników i cudotwórców, których wstawiennictwo i opieka są najwyższą gwarancją duchowego bezpieczeństwa oraz powodzenia w batalii z siłami zła. Wstawiennictwo to jest także jedyną godną zaufania pomocą prowadzącą na wyżyny ducha, ku pełnemu i ostatecznemu zbawieniu i połączeniu się z Bogiem. Bogactwo wszędzie porozwieszanych ikon, wizerunków świętych, butelki (niestety, często plastikowe) z cudowną wodą z różnych źródeł świętych, na przykład z Grabarki, księgi modlitewne pisane cyrylicą, Ewangelia, wielkanocne rózgi, farbowane jaja, lniane szmatki oraz zwoje wiszących lnianych pakuł – cały arsenał narzędzi do walki z chorobą, urokiem, najrozmaitszym złem, bólem i biedą.
Kiedy już siedziałem na krześle i podziwiałam tę wspaniałą, iście muzealną ekspozycję, staruszek nakrył moją głowę lnianą chustą i położywszy na niej swe dłonie, rozpoczął inwokacje. Ogromnie żałuję, że moja znajomość białoruskiego pozostawia tak wiele do życzenia, gdyż z potoku cichej, a przy tym niezwykle szybkiej mowy, zlewającej wszystkie słowa w jeden nurt, udało mi się wyłowić tylko pojedyncze wyrazy. Zrozumiałem, że mężczyzna prosił o wstawiennictwo Maryję, Jezusa Chrystusa, apostołów Piotra i Pawła, a także archanioła Michała. Nie zatrzymując się w swojej modlitwie, wziął do ręki niewielką, na czerwono farbowaną kraszankę i tą kraszanką wodził jakiś czas dookoła mej szyi, mego karku i gardła, tak jakby na to jajko nawijał nici choroby jak na szpulę swoistą, aby wyciągnąć z ciała zainfekowanego tę oto bolączkę, która nie dawała cieszyć się zdrowiem i kłuła, i dźgała niby nożem.
Powtórzywszy kilka razy zabieg z nawijaniem choroby na jajko, dziadek odszedł, wziął w dłoń wielkanocną rózgę (jak mniemam, odpowiednik katolickiej palmy) i stanąwszy za mną, szepcząc pod nosem zamowy, trzykrotnie tą rózgą sieknął mnie po plecach. Potem usiadł, przestał szeptać i popatrzył na mnie. „To z zazdrości – powiedział. – Ktoś cię przeklął i ja tę klątwę odegnałem”. Wyjaśnił mi ze śmiertelną powagą, że problemy z gardłem pochodzą z jakiejś klątwy, rzuconej na mnie może nawet nieświadomie. Obiecał mi także, że tego samego dnia wieczorem będzie się jeszcze modlił w mojej intencji.
Tak więc byłem – według niego – „uzdrowiony”. Uznałem jednak, że wielkim nietaktem (a raczej zmarnowaniem okazji) byłoby w mojej sytuacji nie podpytać co nieco szanownego szeptuna o tajniki jego uzdrowicielskiego, magicznego fachu. Taka okazja trafia się raczej nieczęsto, a uzyskana wiedza mogła w znacznym stopniu wpłynąć na wartość niniejszej publikacji. Raczej nie mogłem liczyć na udostępnienie formuł modlitewnych zamów, które były niezmiernie długie, deklamowane „po swojemu” i z tego, co powiedział mi staruszek, możliwe do przekazania jedynie następcy zamawiacza. Ale jakakolwiek wiedza przekazana przez znawcę tematu także stanowiłaby dla mnie ogromną wartość.
Dziadek okazał się całkiem wdzięcznym rozmówcą. Wyjaśnił mi, że jego zamowy mają wyłącznie „boski” charakter, że to, co on robi, jest czystą modlitwą. „Ja znam ponad sto modlitw, wszystkie na pamięć, każdą na co innego. Znam modlitwy na nogi, na ręce, na brzuch, wrzody, na głowę, nerwy, na wszystko. Ja muszę umieć to na pamięć i tak samo osoba, która chciałaby przejąć ode mnie. Nie ma komu, ja już stary, a po mnie kto przejmie? To trzeba, by chodził koło mnie, uczył się, na pamięć uczył się wszystkiego, to nie proste. Wszystko, wszystkiego na pamięć trzeba się nauczyć” – żalił się staruszek świadomy wielkiego zagrożenia swojego rzemiosła.
„A słyszał pan może o tych, co «na złe» zamawiają, czarują, żeby krzywdę na kogo sprowadzić?” – spytałem. „A są tacy – odpowiedział. – Tutaj niedaleko jest taka diablica, szamanka, co to złe robi. Ona jak zamawia, to się modli do «tiomnych sił», a co to te «tiomne siły», sam pan chyba doskonale rozumie. Do szatana się modli, do diabła. Tam do niej jadą, jak kto złego co komu chce zrobić. Grube pieniądze płacą, po tysiąc złotych i więcej. Jak teściowa na zięcia zła i chce, żeby co go niedobrego spotkało, zięć na teściową… i tak dalej. Potem do mnie jadą, żebym pomógł, żebym odczarował, zdjął te złe uroki, co ona zadała. Inaczej to i umrzeć ta osoba by mogła, bo to bardzo silne potęgi, panie”.
Po chwili kontynuował swoją opowieść: „Albo inni też do mnie jadą, też chcą, bym rzucał złe czary na kogo, żebym ja to zło ludziom zadawał. Myślą, że u mnie może taniej, to jadą. Ale ja w życiu, niech, no niech mi pan wierzy, w życiu, za żadne skarby tego nie robię, nie robiłem i robić nie będę. Mnie nie wolno, ja w zeszycie oczywiście mam to wszystko spisane, ale przekreślone, nawet czytać mi nie wolno. Czy Pan Jezus pozwalał komu źle życzyć, źle czynić, krzywdzić? Przecież pokój i dobro tylko nakazywał. Zna pan Ewangelię? No to wie pan, co tam napisane. Ja znam, owszem, wszystkie te zamowy, te diabelskie, znam na pamięć, ale użyć ich nie mogę. Ja tylko z Bogiem. Żeby mi i złotem płacili, tobym nie chciał tego złego się czepiać. Ale są tacy, co robią. Powiem panu jedną historię. Mój kolega, leśniczy, co w lesie pracuje, w puszczy, kiedyś jakoś na obchód się wybrał. Idzie, patrzy, a tam chleb leży pod drzewem. A nad chlebem tym wąż powieszony, łeb ucięty, krew kapie na bochen. I on patrzy, a co ta kropla krwi kapnęła na ten bochenek, to ten chleb stęka, jakby mu ciężko jakoś było. I to prawda. Panie, to czary, to grzech mocny. Oni potem ten chleb podrzucają komuś i to strasznie szkodliwe. Węże potem się wylęgają w żołądku i duszą, do gardła idą, zabić mogą nawet, to jest prawda”.
Niesamowite opowiadanie starca przeniosło me myśli w krainę mrocznych wyobrażeń, jakich nie powstydziliby się David Lynch ani Ingmar Bergman. Widać było jednak, że mężczyzna święcie wierzy w to, co mówi – tak samo jak w moc swoich zamów, także tych złych, których nawet czytać nie wolno. Najdobitniejszym dowodem jego wiary było to, że mężczyzna za żadne skarby nie chciał zdradzić ani kawałka złych zamów, gdyż gdyby poznali je pewni ludzie, za ich pomocą wzajemnie by się zabijali. Przyznam szczerze, że chęć poznania tych formuł dla własnej ciekawości (bo nie miałem i nie mam najmniejszego zamiaru na nikogo rzucać uroków ani czarów zabójczych) była we mnie dość duża, ale wiadomo, dokąd ciekawość zaprowadzić nas może, przeto lepiej może, że wyszło, jak wyszło.
W każdym razie po powrocie do domu przez kilka dni popijałem cudowną wodę ze Świętej Góry Grabarki, którą podarował mi staruszek. Wody starczyło na jakiś tydzień i nim całą wypiłem, wszelki ból w moim gardle ustąpił. Nie potrafię powiedzieć, czy rzeczywiście zadziałała tutaj moc zamawiania, czy modlitwa, czy woda cudowna, czy też zwykła autosugestia, czy po prostu najzwyczajniej w świecie choroba przeszła samoistnie. Zdarzenie to jednak niewątpliwie było czymś ciekawym. Odkryło ono przede mną niezwykle barwny i ciekawy świat tej starej, tak niegdyś powszechnej, a dziś już ginącej tradycji, którą – niezależnie, czy wierzymy w jej skuteczność medyczną, czy też nie – powinniśmy opisywać, dokumentować i w ten sposób chronić, gdyż jest ona częścią żywego, bogatego dziedzictwa tych ziem i dlatego ma wielką wartość.
Było piękne, późne kwietniowe popołudnie. Soczysta, eksplodująca zieleń panoszyła się wszędzie, uwolniona z mrocznych kazamatów nie tak odległej jeszcze zimy. Dwa miesiące temu świat wyglądał przecież zupełnie inaczej. Szaruga, wiuga, śnieżyce, depresyjny brak słońca i życia, jak gdyby skostnienie i martwota już na zawsze miały zwyciężać w kosmicznej batalii, przesądzając o losach stworzenia.
Ale cud zmartwychwstania nie zawiódł, tryumfował chwalebnie i radośnie, ożywiał zmysły, ciało i ducha. Grała melodia w milionach serc i umysłów, w miliardach pąków, liści oraz w kwieciu nadobnym, różnobarwnym, będącym ozdobą leśnego poszycia i rozczapierzonych koron wiejskich drzew. Puszcza ożyła. Białe, a gdzieniegdzie i żółte łany zawilców upiększały swym wdziękiem tajemną dzicz pramacierzy. Potężne kolosy w najprzedziwniejszych kompozycjach i układach, powykręcane drzewne labirynty, pałacowe komnaty, stopnie, krainy, o jakich nie śniło niejedno ludzkie oko, przepych godny samego króla Salomona albo i tuzina ruskich carów. Gdzieżby zresztą szukać wśród dzieł rąk ludzkich takowego kunsztu, finezji, wyczucia. Skąd ten czar, skąd ten zachwyt, to uczucie, żeś w domu, u siebie, żeś stąd wyrósł niby dąb tysiącletni, poorany bruzdami czasu, choć w bezczasie, chłonąc wszystkie zapachy, krople deszczu, żar słońca, ryk jelenia, śpiew ptasi i to wszystko dookoła…
Tak, wszystko to właśnie gmatwanina konarów, wykrotów, suchych pni, młodych siewek. Dziuple, stare olbrzymy i kłody w nieskończoność. Wieczność w zasadzie, chociaż nie ta prawdziwa – niebiańska – ale ziemska, poetycka i tak bliska. I ta cisza, ta pustka przeogromna, niezmącona. Bo gdy nawet trzask jakiś, szmer gałęzi czy powiew albo ptaków śpiewanie, to ta cisza, ta pustka jest w sercu tego dźwięku, tam króluje, na tronie zasiada, tak że dźwięk jej nie mąci, a przeciwnie: istotę odkrywa, czyniąc ją jeszcze głębszą, jeszcze cichszą, pustą bardziej, nade wszystko wspaniałą.
Zieleń niby kolebka, która do snu utula – albo raczej nie do snu, a do trwania w bezruchu, w jakimś dziwnym zachwycie, gdzie brak lęku, gonitwy, gdzie ty tylko i Bóg twój, przystań twoja pradawna.
Wszelkiej mocy siedlisko z niewidzialnej krynicy, z której wielu czerpało, różne mając intencje.
Pośród dąbrowy zielonej, pośród mchów i przylaszczek, w spokoju i magii, z dziczy Bożej królestwa jakiś ruch się wyłania, jakiś stęk, jęk stłumiony. Chusta barwna na głowie, kostur w ręku drewniany, krok powolny i torba skórzana. Nogi depczą zawilce, wargi szepczą po cichu jakieś długie litanie lub modły albo może zaklęcia, lecz tak cicho, że prawie nie słychać.
Baba stara, kulejąca, pomarszczona i siwa, z kijem w dłoni pomyka, ledwo lezie, choć twarz ma zawziętą. A cóż to za dziwadło – jakby z drewna się wylęgła, jakby kukła strugana kozikiem, niby fragment konara, który ożył i zaczął wędrówkę. Ona idzie, mamrocze, czasem westchnie, przystanie, czasem na pniu usiądzie. Czegoś tam pośród gałęzi i materii leśnej szuka, coś obserwuje, na coś spogląda. Wzrok ma wredny, zawistny, najwyraźniej niedobry. Jakaś ona złowroga, coś tu nie gra, coś w tej całej postaci dziwny zamęt wprowadza. Nagle zrywa się baba, człapie, woda brudna jej w butach chlupoce, widać, że biec by chciała, lecz, niestety, nie może starucha. Ślepia paskudnie i złowieszczo się błyszczą i jarzą, usta sine, bezzębne puchną w grymasie, dziki uśmiech wykrzywia oblicze. Jest demonom podobna, złem przeżarta, jadem strasznym zatruta, czymś przeklętym, diabelskim – bo to wiedźma zapewne, czarownica, szeptucha od złego.
Zacisnęły się kościste ręce na zwinnym, wyginającym się wężowym ciele, który to wypełzł nieopatrznie, by przywitać wiosnę, i ku swemu nieszczęściu i zgubie trafił akurat na ścieżkę, którą podążało zdesperowane babsko. Baba wyszczerzyła czarne pnie powyszczerbianego uzębienia w grymasie zawistnej radości, a okrągłe, chytre, błyszczące i wyłupiaste ślepia się zaiskrzyły. Czym prędzej z kieszeni serdaka dobyła ostry nóż. Zdjęła torbę z ramienia, wyciągnęła z niej dość dużych rozmiarów pakunek zawinięty w lniany obrus i położyła go na ziemi.
Gdy już rozsupłała zawiniątko, widać było, że wewnątrz znajdował się bochenek chleba, nad którym kobieta zaczęła szeptać jakoweś formuły, może modły niedobre i zapewne wszelkie najgorsze przekleństwa, jakie tylko znała. Po chwili uniosła nad tym chlebem nieszczęsnym – który pragnął być zwykłym, nieskażonym, dobrym nade wszystko pokarmem i, jak każdy chleb, darem niebios – wciąż wijącego się węża. Skierowała go głową do dołu i nie zaprzestając swych diabelskich modłów, oberżnęła głowę nieszczęśliwemu stworzeniu, które poświęciło swe życie dla niecnych planów diabolicznej staruchy.
Wówczas puszcza zamarła, ptaki nagle ucichły, pociemniało na niebie. Jakaś złowroga melodia popłynęła przez bezkres, wiatr się zerwał i zawył żałośnie.
Z wężowej szyi płynęła krew. Wąską, równą strużką przy akompaniamencie przeklętych szeptów do ciemnych sił przyzywanych przez babę. Krew spływała na święty bochenek chleba powszedniego. Ku złemu, ku krzywdzie, ku śmierci. Najwyraźniej chleb – który przecież od Boga pochodzi i dany nam został jako pokarm dla ciała i ducha, boć przecie i Chrystus jako chleb się objawił – znieść już tego nie zdołał i ku przestrodze od złego stękał, wzdychał, rozpaczał. Co krew spadnie, on stęknie, co szept płynie, on wzdycha. Bieda będzie, oj, bieda…
Puszcza smętnie zagrała, zaskomlało w nieszczęściu i bólu splugawione stworzenie.
***
Swieta była trzydziestodwuletną wdową, którą o dziesięć lat starszy mąż trzy lata temu zostawił samą z trójką dzieci na tym świecie, odchodząc na wieczne odpoczywanie z powodu przewlekłej choroby serca. Kobiecie nie było lekko. Pracowita i dobra, jakoś sobie radziła, ale jako że poza dwoma hektarami ziemi, walącą się stodołą, drewnianą chałupiną, kawałkiem łąki, kilkoma kurami i krową majątku nie miała prawie żadnego, a do tego dzieciaki rosły – trzeba było jeść dać, ubrać jakoś – to bywały też chwile boleści. Nie raz i nie dwa w domu chleba nie było, garnki puste, znikąd pomocy, zarobku żadnego, dzieci głodne płakały: „Mamo, jeść”… Zawodziły, aż się serce krajało, a Swiecie łzy spływały po twarzy. Ileż się w cerkwi pod ikoną Zbawiciela namodliła o poprawę losu i zdrowia, ileż śluzów rzewnych wylała na posadzkę kamienną, ile wreszcie zwyczajnie, po ludzku, pracy włożyć musiała w to, by zdobyć trochę grosza – czy to w polu, czy w ogrodzie, czy gdzie w dworze, wylewając siódme poty. Masło, jak narobiła – sprzedała, ser – sprzedała, jajka – to samo.
Tak więc tylko to, co najpośledniejsze i najmniej pożywne, pozostawało dla niej i dzieci. A to glonek chleba z cukrem, a to trochę jakiej kaszy czasem czy ugotowanych kartofli, i to dobrze jeszcze, jak choć trochę zsiadłego mleka można było podać do tego, bo czasami i tego nie było. Najgorsze były właśnie te trzy lata od śmierci Swietowego męża – Iwana. Wówczas naprawdę bieda potrafiła przycisnąć i trzymać. Kiedy jesień czy zima, nastawał martwy sezon pustki w spiżarence, piwnicy i kuchni.
Dwie jasnowłose dziewczynki – jedna miała lat sześć, a druga osiem – oraz dziesięcioletni chłopczyk, chociaż zahartowani w niedostatku od dziecka, przeżywali istne katusze. Ich płacz, ich wołanie i para wydobyta z opadłych na ziemię kryształowych łez unosiły się uparcie ku górze. Wypłynąwszy przez otwarte okienne wrota, wędrowały ku niebu, niosąc niestrudzenie dramatyczną skargę ku świętym oraz Maryi Przeczystej, którzy z kolei, na mocy nadanych przez niebiosa przywilejów świętego wstawiennictwa, dzień po dniu, godzina po godzinie zanosili te skargi i modlitwy przed tron Najwyższego.
Nawet święte i najczystsze serce samego Chrystusa, co zmartwychwstał, a w Swym chwalebnym zmartwychwstałym ciele wciąż pamiętał ból i nędzę ziemskiego żywota, litowało się niezmiernie i w głębokim współczuciu. Niebiosa nie mogły pozostać głuche na ten lament i wydały dekret w tej sprawie. Oto pod koniec trzeciego roku mordęgi zdolna i pracowita Swieta za zaoszczędzone czerwońce zakupiła maszynę do szycia. Śliczną, malowaną czarną emalią, ze złotym zdobieniem, z fabryki Singera. I okazało się, że kobieta jest mistrzynią w tej sprawie. To, co szyła – czy suknie, czy spódnice, czy spodnie, czy obrusy, czy zasłony – było pierwszej jakości. Bardzo zgrabne, świetnie skrojone i bez skazy. Jedno za drugim posypały się zamówienia, a że Swieta była sprytna i nad wyraz pracowita, prędziuchno w domu zaczęło robić się lepiej. Pieniążki spływały i spływały, Swieta szyła i szyła – i w niecałe pół roku już panował w jej domu taki dostatek jak kiedyś, za życia małżonka. Dzieci pięknie odżyły, biegały szczęśliwe po polach i łąkach, to znowu pomagały matuli w domowych robotach.
Tak to jednak już bywa, że gdy ktoś z biedy wychodzi, bo swoim własnym wysiłkiem niedolę odpędzi albo los się do niego uśmiechnie, kłuje nieraz w oczy zawistnych sąsiadów, którzy, niestety, nie życzą mu dobrze. Jest już coś takiego w człowieku, że jego charakter i postawa względem bliźnich nie zawsze okazują się szlachetne. Często zazdrość paskudna bierze górę albo jakaś duma urażona czy też niespełnienia, pragnienia i porażki zapisane w historii osobistej pchają człowieka, by złorzeczyć temu sąsiadowi, co mu lepiej troszeczkę akurat w tej chwili i czasie. Aby krzywdy mu życzyć, cieszyć się jego bólem i cierpieniem – zamiast pragnąć dobrego. Tak też oto Swieta, choć dobra, uprzejma, choć każdemu życzliwa i miła, naraziła się przez to, że jej lepiej się robić poczęło, że dostatniej w jej domu, w jej obejściu, że uśmiech na twarzy zagościł.
A miała Swieta sąsiadkę – starą, szczerbatą i zgorzkniałą Walentynę. Rozczochrane siwe widmo. Nie baba, ale koścista starucha o złym, zawistnym spojrzeniu, od którego uciekała wszelka Boża istota, czy to zwierzę, czy człowiek – ktokolwiek. Jej spojrzenie, mówili, powodowało same nieszczęścia. To bydło zdychało, to koń osłabł, to choroba chwyciła kogoś we wsi, więc kto mógł, ten omijał tę Walę z daleka. Oczywiście jeśli ktoś był naprawdę wierzący, szczerze Bogu oddany i zabobon omijający z daleka, zło dostępu do niego nie miało. Jeśli jednak ktoś był chociaż trochę w wierze słabowity, na jakiekolwiek sugestie czy uroki podatniejszy, wtedy złe spojrzenie czy czary mogły takowemu człekowi czy rodzinie jego większą szkodę uczynić. Owa Wala była kobietą o wielkiej goryczy w sercu, pełną nienawiści i złości o potędze przepastnej, którymi częstowała wszystkich wokoło, rozsiewając zatrute energie i prądy.
Coś zapewne w młodości tej kobiety zaważyło, może jakaś trauma z dzieciństwa, może bieda, może nawet jakaś większa krzywda przebyta, że jej serce stwardniało, skamieniało, że osłabła w nim ostatnia iskra dobra, życzliwości czy miłości. Tak czy owak, bez przebaczenia, bez pojednania i oddania się Bożemu miłosierdziu stała się okrutną jędzą, zawistnicą, potworem.
Gdy zobaczyła, że jej młoda sąsiadka Swieta w coraz lepszej kondycji, w coraz większym dostatku, że w zaradności swej biedzie powiedziała: „Won, wynocha!” i przez pracę swych rąk podźwignęła się mocno z upadku i nędzy, że już dzieci jej niegłodne, że z energią i ze śmiechem bawią się, rumienią, rosną pięknie, że ubrane, że obute, że jak trzeba wszystko wokół, to w kobiecie coś szepnęło, coś swój jad w nią wlało, zaczadziło, do przestępstwa nakłoniło i złych czynów.
Zapiekłe, nieznające dobroci serce kobiety uknuło podły i przewrotny plan, aby zgubić i pogrążyć swą sąsiadkę. Jej wrodzona przebiegłość pozwoliła układać scenariusze tak chytre, że sam diabeł – jej kompan i druh wierny – wielkie żywił poważanie i uznanie dla oddanej swojej służki. Jego macki jakże dawno i serce, i umysł babie oplotły niby nicią pajęczą, uwiodły go i zdobyły, by od Boga ją oddalić i wieść na wieczną zgubę.
***
Pięknej kwietniowej niedzieli Swieta oraz trójka jej dzieciaków powrócili z cerkwi do domu i kobieta pełna radości zabrała się za gotowanie obiadu. Wzięła dobrej pszennej mąki, zagniotła ciasto, narobiła farszu z kartofli i sera i poczęła formować pierogi. Dzieci były zadowolone na samą myśl o tym i nie mogły się doczekać jadła. Prawie trzy godziny spędzone na cerkiewnej liturgii sprawiły, że głód był już duży. Oczywiście inny, zupełnie nie taki jak za dni niedostatku, kiedy głód, prawdziwy głód przekleństwem był okropnym oraz nędzą. Ten, choć mocny, był radosny, bo wiadomo, że krótki, że już zaraz się skończy i jeść będą do syta.
Nagle stukot słychać – do drzwi ktoś łomoce. Wala, ta zawistna sąsiadka, stoi za progiem i wejść pragnie do kuchni sąsiadki krawcowej. Swieta, jako że przyjazna i dobra, zaprasza, każe usiąść kobiecie na krześle za stołem. Pyta o zdrowie sąsiadkę, o nowiny, co gdzie słychać, jak się żyje, czy nic nie dolega i nie boli. Nieświadoma okrutnych zamiarów złej jędzy proponuje jej jadło, gościnę, życzliwym słowem częstuje, uśmiech pośle – zwyczajnie, po ludzku, jak się godzi. Na to Wala: „Ja żem przyszła tu do was, bo mam chleba za dużo, od piątku mi zostało, sama nie zjem, a dobry, nie zaschnięty, wyrzucać nie będę, a i kurom też szkoda oddawać. Może zjecie? Was czworo, na kolację, do mleka czy do czego, będzie w sam raz, a mi samej za wiele”.
Zadziwiła się Swieta na to, bo znała Walę ze skąpstwa i złej woli i trochę niezwykłe jej się to wydało, ale niestety w swej naiwności przyjęła ten gest staruchy za dobrą monetę. Pomyślała, że może coś drgnęło, jakiś odruch serca, iskierka, co przecie czasem w najgorszym się potrafi odezwać. Ucieszyła się nawet, że być może od teraz jakiś przełom w relacjach nastanie, że a nuż na lata stare sąsiadka zechce wrócić na lepszą drogę i że będą możliwe jakieś ludzkie układy, normalność. Ale niestety… jakże się myliła Swieta w swych przemyśleniach. Jakiż błąd popełniła, przyjmując od wiedźmy podarek. Jeszcze gdy zła baba siedziała w jej chacie, ukroiła po pajdzie dla każdego z dzieciaków i podała im, by jadły, a resztę skrzętnie zachowała. Błysnęły zawistne iskierki w wyłupiastych i przekrwionych oczach sąsiadki, ledwo dostrzegalny grymas w kącikach podłych ust się ukazał. Baba zadowolona szepnęła coś z cicha. Wiedziała, że jej plan się powiedzie. Szkoda było jej wprawdzie, że tylko dzieciaki to zjadły, że matka nie ruszyła podarku – ale i to wystarczyło.
Każde z dzieci chleba podjadło, by przed podaniem na stół pierogów pierwsze łaknienie zaspokoić. Naraz Wala wstała od stołu: „Muszę iść – gada Swiecie. – Krowę muszę napoić i przepalować, bo już trawę na pewno wygryzła, co miała od rana”. Swieta na to jej mówi, żeby chociaż na obiad została, zaraz pierogi będą, zje i pójdzie, krowa poczeka. Ale Wala mówi, że nie, że już i tak za długo ta krowa tam czeka i że ona wpadła tu tylko, żeby chleba im przynieść. Poszła przeto starucha z Swietowego domostwa. Drzwi trzasnęły i baba zniknęła.
Nie minęło nawet pół godziny, a pierogi już były podane i ze smakiem zjadane przez dzieci. Wtedy najmłodsza dziewczynka poskarżyła się: „Mamo, boli! W brzuchu coś siedzi, jeść nie mogę!” – zawołała i zapłakała żałośnie i w bólu.
Wówczas także druga dziewczynka i chłopczyk skrzywili się, zapłakali, poskarżyli się na ból brzucha, zbledli, zaczęli jęczeć i pocić się. Jakiś tajemniczy ból w brzuszkach dziecięcych się usadowił, wiercił dziurę niby świdrem, dokuczał. Palący, kłujący i przenikający na wylot, sprawiał małym istotkom katusze. Perliste krople potu wystąpiły na czoła dziecięce i spływały gęstym potokiem, niby woda kryniczna. Młode liczka nabrzmiały, sinieć nagle zaczęły jak ten grzyb siniejący. Kiedy palcem naciśniesz, oddechu złapać nie mogą, piszczą i jak węże się wiją w konwulsjach.
Trwoga i rozpacz wielka targnęły sercem Swiety. Co robić, jak ratować dzieciątka niewinne? Chryste Panie, ratuj od złego. Czy to pierogi, co przyrządziła, im zaszkodziły czy też jakie inne paskudztwo? Przecie jeszcze przed chwilą takie wesołe, szczebiocące, rumiane, takie żywe, nic im nie było, rozbrykane jak jelenie w puszczy, jak zające na polu, jak te czajki latające nad łąką i kwilące szczęśliwie. Cóż się stało, na Boga? Cóż będzie?
A dzieciaki coraz bardziej i bardziej sine, jęczą tylko cichuteńko, ledwo dyszą, oczęta zamglone jak opary nad bagnem, co wschodzą. Zaraz zemrzeć im pewnie pisane. Bardzo krótko trwały niezdecydowanie i lament kobiety. Pierwotny matczyny instynkt i głęboka, największe góry przenosić zdolna miłość do dzieci musiały zwyciężyć. Piorunem, bez myśli w głowie zupełnie, Swieta wybiegła na zewnątrz i jak huragan mknęła przez wieś, świadoma każdej sekundy, każdego jej ułamka. W Bogu złożywszy cały swój los i swych dzieci, musiała działać prędko, bez wahania. Najbliższe istoty trzeba było ratować od śmierci, wszystko inne naraz nieważne, naraz błahe się stało. Chociaż tchu już jej brak, choć nie nawykła do takich wyczynów, choć wiatr płuca rozdyma od biegu, wytrzymała to Swieta, chociaż ciało jej mocno osłabło.
Dobiegłszy do drewnianej, pięknie zdobionej chaty na drugim końcu wioski, przed którą przy drodze stały dwa wielkie krzyże, rzuciła się ku drzwiom i na krzesło w izbie upadła. „Ratujcie, babciu Ninoczko, moje dzieci kochane!!! One tam umierają, całe sine, naraz cała trójka, płaczą, jęczą, poty oblały je całe. Duszą się, jakby coś je od środka zżerało, krępowało, jakby coś we wnętrznościach siedziało, brzuchy mocno im puchną, nabrzmiewają, sinieją. Jam myślała z początku, babuniu, że to pierogi moje zaszkodziły, ale ja też je jadłam i mnie nic się nie stało. Ale wpierw jeszcze ta Wala, sąsiadka moja, chleba nam bochen przyniosła, tom zdziwiła się bardzo, bo ona nigdy nic nikomu nie dała i w ogóle na wszystkich patrzy nienawistnie, a tu przynosi i mnie daje, jakby z serca. Ale ja głupia myślałam, że ona może coś trochę poprawiła się, lepsza na starość chciała być, tom wzięła, dzieciaki zjadły po pajdzie, a ja nie ruszała… Pewnie to z tego się stało, ratujcie!!!”.
Babcia Nina była jedną z najmocniejszych szeptuch w okolicy. Stara, ponad dziewięćdziesięcioletnia, lecz żywotna, wesoła i żwawa, bogobojna, dobra, szczera. W jej chałupie wszędzie wisiały ikony i zioła. Każdy, kto miał jakąś biedę, chorobę czy zmartwienie, ten do Ninoczki – bo tak pieszczotliwie ją zwali – pędził, bo wiedział, że jak ona nie zdoła, to już nikt nie pomoże.
Ninoczka od razu wiedziała, co robić, i co jest przyczyną nieszczęścia. „To wężowa krew w chleb była wlana – wskazała. – Kto chce komuś zaszkodzić, straszną biedę wywołać u kogoś, nienawiść czuje do niego i złorzeczy, węże łapie wtedy, głowę obcina i tę krew na chleb spuszcza, odmawiając przy tym modlitwę do diabła. I jak komu potem tenże chleb da do zjedzenia, to ten człowiek, zjadłszy go, strasznych cierpień i boleści dostaje. Tak jakby węże gdzieś w środku z tego chleba wypełzały i gryzły, a potem do gardła aż idą i duszą. Człowiek wije się, oddechu złapać nie może, a czasami to jest tak mocne, że i z tego umiera”. Wzdrygnęła się na te słowa Swieta z przerażenia o swe dzieci i pobladła, ale Ninoczka uspokoiła ją i mówi: „Dobrze, żeś ty na czas do mnie przyszła, żeś wiedziała, gdzie szukać pomocy. Ja modlitwą spróbuję tu pomóc”.
Stanęła Ninoczka naprzeciw ikony, długie modlitwy i zamowy przeciw złemu szeptała, a Swieta towarzyszyła jej przy tym, modląc się w sercu, prosząc Boga o wsparcie. Ninoczka przyzywała Jezusa Chrystusa, Maryję Pannę, apostołów i świętych, archanioła Michała, by pomogli odegnać szatanów. Powiedziała wszak Swiecie Ninoczka, że jej modły same w sobie pomóc nie mogą, że nie ona pomaga, lecz Bóg tylko. Ona tylko się modli, tylko prosi, ale Bóg przez nią działa. Że to tylko jak kto wierzy, jak wiarę ma mocną i żywą i do końca Bogu zaufa, wtedy tylko możliwe się stają uzdrowienie oraz losu poprawa.
Swiecie tego nie trzeba powtarzać, wszak jej wiara była bardzo głęboka. Skromna, miła, uczciwa, każdego dnia wychwalała Najwyższego, wciąż dziękując za każdy dzień życia. Kiedy przystępowała do Najświętszego Sakramentu spożycia Pańskiego Ciała i Krwi Pańskiej, kiedy Chrystus zmartwychwstały, mistrz z Nazaretu jednoczył się z nią duchem i ciałem w tej cudownej komunii, wszystko dookoła było na wskroś przeniknięte duchem Bożym. Ciało i krew Pańska obecne były dla niej we wszystkim: w słońcu i wodzie, w drzewach owocujących i kwitnących, w wietrze, w kamieniu czy w obłokach. Cała natura, całe Boże stworzenie co roku dawało jej widomy znak zmartwychwstania. Jak to kwiecie – co rok wystrzelające ku słońcu po zimie, co ze śmierci wstawało jak z otchłani. Boża moc w każdym tchnieniu obecna, w każdej myśli i w każdym uczuciu. Modlitwy Ninoczki jeszcze bardziej pobudziły tę wiarę.
Z najgłębszą i najczulszą miłością do swych dzieci Swieta kierowała swe prośby ku Bogu. Ptaki śpiewały radośnie za oknem, latały jaskółki i szpaki, kwitły gęsto, bieluchno jabłonie. Ninoczka przeżegnała się kilka razy nad wodą źródlaną i mówi: „Masz to, Swieta. Ja się już pomodliłam, jeszcze wieczór się dzisiaj pomodlę, a ty daj to dzieciakom do picia, to pomoże. Idź z Bogiem szczęśliwie”.
Swieta chwyciła butelkę z omodloną wodą i co tchu pobiegła do domu. Ileż radości, łez ze szczęścia płynących i śmiechu było, kiedy kobieta spostrzegła, że już dzieci spokojne i wesołe. W chwili, gdy babcia Ninoczka zaczęła się modlić, od razu poczuły ulgę oraz spokój. Z każdą chwilą jej modłów zły czar uchodził, aż w końcu całkiem zaginął. Swieta dała dzieciakom zamówionej wody, by do cna przegnać złego, i zmówiła modlitwy dziękczynne. Resztkę przeklętego bochenka chlebowego w piec cisnęła, by ogień ją strawił.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki