Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Osobliwe warunki życia wytworzyły typ cygana, tego króla bez ziemi, owijającego się dumnie dziurawą peleryną niby płaszczem monarszym. Świadomość, że o wartości jego decyduje talent, i tylko talent, stwarza w artyście lekceważenie kodeksu etyki społecznej w stosunku do mieszczucha, filistra, którego uważa jakby za reprezentanta wrogiego plemienia. Niestałość dochodów, niestosunek pomiędzy stanem materialnym a wysokim napięciem duchowym, częste wreszcie ocieranie się o świat zbytku — wytwarzają ową specyficzną gospodarkę, w której owoc kilkumiesięcznej pracy spożywa się w kilka godzin, aby nazajutrz rozpocząć życie czarnej nędzy, bardziej w tych kontrastach odpowiadające wyobraźni artysty niż ciągła uregulowana mierność.
A wreszcie, te okresy wytężonej pracy, łamania się z samym sobą, to rozbujanie nerwów między upojeniem twórczym a zwątpieniem niemocy lub zawodu pociąga za sobą nieodzowną potrzebę równie silnych odczynów odurzenia i szalonych wybryków. Ta dekoracyjna strona życia cyganerii, te hulanki i ekscentryczności najbardziej podpadają oczom publiczności, jako iż tamte dnie i noce mozolnej, wytrwałej pracy pozostają w cieniu; stąd tyle ciem, wabionych owym łatwym na pozór, barwnym i niefrasobliwym życiem, leci ku temu światu — ażeby w nim spłonąć. Tę też cyganerię, bawiącą się, biesiadującą, całującą ładne buziaki, płatającą tysiączne psoty, wziął Murger za przedmiot swoich Scen.
…Cyganeria! To pojęcie skrystalizowało się pod piórem Murgera po raz pierwszy i definitywny zarazem…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
JAK POWSTAŁO KÓŁKO CYGANERII
Oto jak przypadek, nazywany totumfackim pana Boga, zetknął pewnego dnia ludzi, których braterstwo miało później stworzyć odłam cyganerii, z jakim autor niniejszej książki pragnie zapoznać publiczność.
Jednego ranka – a było to 8 kwietnia – Aleksander Schaunard, który uprawiał dwie sztuki wyzwolone, malarstwo i muzykę, obudził się od kuranta, jakiego wycinał kogut z sąsiedztwa, pełniący dlań funkcję zegara.
– Do kroćset! – wykrzyknął Schaunard – mój upierzony zegar coś śpieszy; niepodobna, aby to już było dziś.
Mówiąc to, wyskoczył żywo z mebla własnego wynalazku, który to mebel, odgrywający rolę łóżka w nocy – nie chcemy go obmawiać, ale odgrywał ją bardzo licho – spełniał w dzień funkcję wszystkich innych mebli, nieobecnych wskutek silnego mrozu, jakim odznaczała się ta zima: jak widzimy, mebel do wszystkiego.
Aby się zabezpieczyć od rannego przymrozku, Schaunard włożył spiesznie różową atłasową spódniczkę usianą srebrnymi blaszkami, która służyła mu za szlafrok. Błyskotliwy ten strój zostawiła u artysty, po jakiejś reducie, maseczka, która popełniła to szaleństwo, że dała się złapać na obietnice Schaunarda: artysta, przebrany za margrabiego de Mondor, podzwaniał kusząco tuzinem dukatów, fantastyczną monetą, wyciętą z blachy i pożyczoną z teatru.
Wdziawszy ten domowy strój, artysta podszedł do okna, aby otworzyć okiennice. Promień słońca, podobny świetlnej strzale, wdarł się do pokoju i zmusił malarza do wytrzeszczenia oczu jeszcze przesłoniętych mgłami snu; równocześnie piąta wybiła na pobliskiej wieży.
– To jutrzenka we własnej osobie – mruknął Schaunard – zdumiewające! Ale – dodał, spoglądając na kalendarz ścienny – to musi być jakaś pomyłka. Nauka twierdzi, iż w tej epoce słońce powinno wstawać o wpół do szóstej; jest dopiero piąta, a ono już na nogach. Gorliwość zupełnie nie na miejscu, wniosę skargę na to ciało niebieskie do biura astronomicznego. Jednakże – dodał – trzeba by zacząć niepokoić się trochę; wszak to dziś przypada wczorajsze jutro; że zaś wczoraj był siódmy, zatem, o ile Saturn nie posuwa się raczkiem, musi być dzisiaj ósmy kwietnia. Jeśli mam wierzyć zapewnieniom tego papieru – ciągnął Schaunard, gotując się odczytać sądowne wypowiedzenie przybite do ściany – dziś, punkt o południu, mam opróżnić to locum, i wyliczyć do rąk imć pana Bernarda, mego gospodarza, za trzy zapadłe terminy sumę siedemdziesięciu pięciu franków, których domaga się bardzo niepoprawną kaligrafią. Spodziewałem się, jak zawsze, iż traf zechce uregulować tę sprawę, ale zdaje się nie miał czasu. Ostatecznie, mam jeszcze sześć godzin, dobrze ich używszy, może... Dalej... dalej, w drogę... – dodał Schaunard.
Gotował się wdziać paltocik, którego materia, niegdyś włochata, dotknięta była gruntownym wyłysieniem, kiedy nagle, jakby go ukąsiła tarantula, zaczął wykonywać po pokoju egzotyczny taniec własnego układu, który na balach publicznych ściągnął nań niejednokrotnie zaszczytną uwagę policji.
– No, no! – wykrzyknął – to osobliwe, jak ranne powietrze budzi pomysły: zdaje się, że jestem na tropie melodii! Spróbujmy.
I Schaunard, wpół nagi, usiadł do fortepianu. Obudziwszy instrument burzliwą serią akordów, zaczął, wciąż monologując, ścigać na klawiaturze melodię, której szukał od tak dawna.
– Do, sol, mi, do, la, si, do, re – bum, bum, fa, re, mi, re. – Au, au, to re fałszywe jak Judasz – rzekł Schaunard, silnie uderzając w klawisz o wątpliwym dźwięku. – Spróbujmy w moll... To powinno zręcznie malować zmartwienie młodej osoby, która obrywa białą margerytkę nad błękitnym jeziorem. Pomysł, który nie grzeszy zbytnio młodością. Ostatecznie, taka moda; nie znalazłoby się wydawcy, który ośmieliłby się wydać romancę bez błękitnego jeziora, trzeba się tedy dostroić... Do, sol, mi, do, la, si, do, re, ależ to nie najgorzej, to daje wrażenie margerytki, zwłaszcza dla ludzi mocnych w botanice. – La, si, do, re – ty hyclu re, poczekaj! A teraz, aby dobrze odmalować błękitne jezioro, trzeba by czegoś mokrego, lazurowego, księżycowego – bo i księżyc musi być – o, już mam, nie zapomnijmy łabędzia – fa, mi, la, sol – ciągnął Schaunard, wypukując krystaliczne nutki. – Zostaje pożegnanie młodej dziewicy, która myśli rzucić się w błękitne jezioro, aby się połączyć ze swym kochankiem zagrzebanym w śniegu; rozwiązanie niekoniecznie jasne – mruknął Schaunard – ale interesujące. Trzeba by coś czułego, melancholicznego, już, już, mam – dwanaście taktów, które płaczą jak Magdalenki – serce pęka! – Brr, brr – wstrząsnął się Schaunard, dygocąc w swojej usianej gwiazdami spódniczce – gdybyż mogło zamiast serca popękać drzewo, jest tam w alkowie belka, która mi bardzo zawadza, kiedy mam gości na... obiedzie; zapaliłbym nią nieco na kominku... la, la, re, mi – czuję, że moje natchnienie spowite jest w siarczysty katar. A ba! pal licho!... topmy dalej pannicę.
I gdy palce mordowały klawikord, Schaunard, z płonącym okiem, z napiętym uchem, ścigał melodię, która podobna sylfowi, bujała w dźwięcznej mgle, jaką drgania instrumentu zdawały się napełniać pokój.
– Spróbujmy teraz, jak muzyka kryje się ze słowami poety. I chrypliwym głosem zanucił ten urywek, z gatunku specjalnie umiłowanego operom komicznym:
Dziewczyna złotowłosa,
Z zadumą w licu bladem,
Podnosi wzrok w niebiosa
W gwiazd strojne świetny diadem,
I w nurcie lazurowym
Jeziora srebrnej fali...
– Jak, jak? – wykrzyknął Schaunard zdjęty słusznym oburzeniem – lazurowy nurt srebrnej fali, przyznam się, że nie zauważyłem dotąd tego kwiatka, to już trochę nadto romantyczne. Ten poeta to idiota... nie widział nigdy srebra ani jeziora. Cała ballada głupia jak stołowe nogi; rytm zawadza mi przy muzyce; na przyszłość będę sam sobie układał tekst. Tak, tak, nie odwlekając, wobec tego iż jestem w wenie, kropnę sobie model kupletów, aby dostroić doń melodię.
I Schaunard, ujmując głowę w obie ręce, przybrał postawę śmiertelnika obcującego z Muzami. Po kilku minutach tego uświęconego konkubinatu wydał na świat jedną z owych poczwarności, które libreciści słusznie nazywają monstrum i które improwizują na poczekaniu, iżby służyły za prowizoryczną kanwę dla kompozytora.
Tylko że monstrum Schaunarda miało sens i wyrażało dość jasno niepokój zbudzony w jego duszy brutalnym nadejściem tej daty – ósmy kwietnia.
Oto ów kuplet:
Osiem a osiem, to szesnaście,
A bodaj cię cholera,
Czy znajdzie się w tym mieście
Jakowaś dusza szczera,
Co by mi pożyczyła
Osiemset nędznych franiów
Bym zatkał chciwe gardła
Mych wierzycieli dra-a-a-niów?
A kiedy, kiedy, na niebieskim kompasie,
Dwanaście uderzeń walnie.
Mą żądzę uczciwości palącą ugaszę,
Czynsz płacąc punktualnie.
– Tam do licha – rzekł Schaunard, odczytując – kompasie i ugaszę, to rymy niezbyt bogate, ale nie mam czasu starać się o ich dobrobyt. Spróbujmy teraz, jak tekst pada na muzykę.
I, okropnym nosowym organem, który był mu właściwy, zaczął na nowo wyśpiewywać. Zadowolony z wyniku, Schaunard wyraził sobie uznanie triumfalnym skrzywieniem, które komicznym fałdem sadowiło się na oklep na jego nosie, ilekroć rad był z siebie. Ale ten błogostan pychy nie miał trwać długo.
Jedenasta wybiła na pobliskiej wieży; każde uderzenie wnikało do pokoju i rozpływało się w ironicznych dźwiękach, które zdawały się mówić do nieszczęśliwego: „Czyś gotów?”.
Artysta skoczył na krześle.
– Czas pędzi jak jeleń – rzekł – zostało mi zaledwie trzy kwadranse na znalezienie siedemdziesięciu pięciu franków i nowego mieszkania. Nie dokażę tego cudu – to wkracza w dziedzinę magii. No, daję sobie pięć minut na rozwiązanie tego problemu. – I wspierając głowę o kolana, zstąpił w otchłań zadumy.
Pięć minut upłynęło; Schaunard podniósł głowę, nie znalazłszy nic, co by było podobne do siedemdziesięciu pięciu franków.
– Stanowczo, jeden mam tylko sposób, aby się stąd wydostać: po prostu iść sobie. Czas jest ładny, mój przyjaciel Traf przechadza się może w słońcu. Trzeba będzie prosić go o gościnność, póki nie znajdę sposobu ułożenia stosunków z panem Bernardem.
Schaunard, wypełniwszy kieszenie paltota, głębokie jak piwnice, wszystkimi przedmiotami, jakie się w nich mogły zmieścić, związał w fular nieco bielizny i opuścił pokój, nie bez krótkiego a wzruszającego pożegnania pod adresem swego domicilium.
Kiedy mijał dziedziniec, odźwierny, który widocznie nań czatował, zatrzymał go nagle.
– Panie, panie Schaunard – wykrzyknął, zagradzając mu drogę – pan nie pamięta? To dziś ósmy.
– Osiem a osiem to szesnaście,
A bodaj cię cholera...
zanucił Schaunard – pamiętam, zanadto pamiętam.
– Bo to będzie trochę późno na przeprowadzkę – rzekł odźwierny. – Jest wpół do dwunastej; nowy lokator, który wynajął pański pokój, może zjawić się lada chwila. Trzeba by się pośpieszyć!
– Zatem – odparł Schaunard – przepuśćcie mnie, dobry człowieku, idę po wóz meblowy.
– To ślicznie, ale, nim się pan przeprowadzi, jest tu mała formalność. Mam rozkaz nie dać panu zabrać ani włoska, póki pan nie zapłaci trzech zaległych terminów. Jest pan pewnie na to przygotowany?...
– Myślę! – odparł Schaunard, uderzając się dumnie po kieszeni.
– Zatem – rzekł odźwierny – może pan zechce wstąpić, dam panu kwit.
– Załatwię to, wracając.
– Czemu nie zaraz? – rzekł odźwierny z uporem.
– Idę do kantoru wymiany. Nie mam drobnych.
– A! A! – odparł tamten z niepokojem – idzie pan zmienić pieniądze? Zatem, aby panu usłużyć, przechowam tę paczkę, która by mogła panu zawadzać.
– Panie odźwierny – rzekł Schaunard z godnością – czyżby to znaczyło, że mi pan nie ufa? Pan sądzi, że ja zabieram meble w chustce do nosa?
– Niech mi pan raczy darować – odparł odźwierny nieco łagodniej – taki mam rozkaz. Pan Bernard nakazał mi wyraźnie nie dać panu zabrać ani włoska, póki się pan nie wypłaci.
– Ależ, patrzcie, przyjacielu – rzekł Schaunard, rozchylając paczkę – to nie żadne włoski, to koszule, które niosę do praczki tuż obok kantoru wymiany, o dwadzieścia kroków stąd.
– To co insze – rzekł odźwierny, zbadawszy zawartość. – Z przeproszeniem pańskim, panie Schaunard, czy mógłbym spytać o pański nowy adres?
– Ulica Rivoli – odparł z zimną krwią artysta, który, znalazłszy się na ulicy, pomknął żywo przed siebie.
– Ulica Rivoli – mruknął odźwierny, zatapiając palec we wnętrzu nosa – to bardzo osobliwe, że wynajęto mu lokal przy ulicy Rivoli i nie zasięgnięto nawet tutaj wiadomości, to bardzo osobliwe. Ostatecznie nie zabierze mebli, póki nie zapłaci. Byle nowy lokator nie zechciał się wprowadzać właśnie wtedy, kiedy pan Schaunard będzie się wynosił! Ładny by się zrobił bigos na schodach. Dobryś! – krzyknął nagle, wychylając głowę przez okienko – właśnie licho przyniosło nowego.
W istocie, młody człowiek, ustrojony w biały kapelusz w stylu Ludwika XIII, wkroczył do sieni, prowadząc za sobą posłańca, który nie zdawał się zbytnio uginać pod ciężarem.
– Moi drodzy – spytał odźwiernego, który wyszedł na spotkanie – czy mieszkanie wolne?
– Jeszcze nie, proszę pana, ale za chwilę. Lokator udał się po wóz, aby zabrać rzeczy. Tymczasem może pan złożyć meble na dziedzińcu.
– Boję się, czy deszcz nie zacznie padać – odparł młody człowiek, gryząc spokojnie bukiecik fiołków, który trzymał w zębach – meble mogłyby się zniszczyć. Mój człowieku – dodał, zwracając się do posłańca, który został w tyle, dźwigając na plecach jakieś przedmioty dość niezrozumiałej dla odźwiernego przyrody – złóżcie to w sieni i wróćcie na dawne mieszkanie zabrać resztę antyków i dzieł sztuki.
Posłaniec ustawił pod ścianą kilka parawanów, których skrzydła, złożone w tej chwili, można było, jak się zdaje, dowolnie rozkładać.
– Patrzcie! – rzekł młody człowiek do posłańca, odchylając jedno ze skrzydeł i pokazując widoczną na płótnie skazę – stało się nieszczęście: uszkodziliście mi weneckie lustro – starajcie się uważać za drugim nawrotem, dawajcie zwłaszcza baczenie na bibliotekę.
– Co jemu się marzy z jakimś weneckim lustrem? – zauważył odźwierny, kręcąc się z niespokojną miną dokoła opartych o mur płócien – nie widzę żadnego lustra, to widocznie jakiś żart, widzę tylko parawany, zobaczymy zresztą, co nam przyniesie dalej.
– Czy lokator nie ma zamiaru rychło opróżnić mieszkania? Jest wpół do pierwszej i chciałbym się już rozgościć – rzekł młody człowiek.
– Nie przypuszczam, aby się spóźnił – odparł odźwierny – zresztą nic się jeszcze nie stało wobec tego, iż meble pańskie nie nadeszły – dodał z naciskiem.
Młody człowiek zamierzał odpowiedzieć, kiedy dragon, pełniący służbę ordynansa, wszedł w dziedziniec.
– Pan Bernard? – spytał, wydobywając list ze skórzanej torby, która wisiała mu u boku.
– Tutaj – odparł odźwierny.
– List dla niego – rzekł dragon – proszę potwierdzić odbiór. – I podał odźwiernemu kwitariusz, który ten wziął do podpisania.
– Przepraszam, że pana zostawię samego – rzekł odźwierny do młodego człowieka, który przechadzał się niecierpliwie po podwórzu, ale oto list z ministerstwa do pana Bernarda, gospodarza domu, muszę odnieść.
W chwili gdy odźwierny wchodził do mieszkania kamienicznika, pan Bernard zabierał się do golenia.
– Co tam, Durand?
– Proszę pana – odparł ten, uchylając czapeczki – żołnierz jakiś przyniósł to dla pana; mówi że z ministerium. – I podał panu Bernardowi list, na którego kopercie widniała pieczęć Departamentu Wojny.
– O mój Boże! – wykrzyknął pan Bernard tak wzruszony, że omal się nie zaciął brzytwą – to z Ministerium Wojny. Pewien jestem, że to Legia Honorowa, o którą zabiegam od dawna; wreszcie oddają sprawiedliwość moim nienagannym służbom. Masz, Durand – rzekł, grzebiąc w kamizelce – masz tu pięć franków, napij się za moje zdrowie. Zaraz, zaraz... nie mam przy sobie, dam ci później, zaczekaj!
Odźwierny uczuł się tak wzruszony tym napadem piorunującej hojności, do której kamienicznik go nie przyzwyczaił, że wsadził kaszkiet z powrotem na głowę.
Pan Bernard, który w innym momencie skarciłby surowo to naruszenie hierarchii, zdawał się tego nie spostrzegać. Włożył okulary, rozdarł kopertę z pełnym szacunku wzruszeniem niby wezyr otrzymujący firman od sułtana i począł odczytywać. Przy pierwszych zdaniach straszliwy grymas wycisnął karmazynowe fałdy tłuszczu jego policzków; z małych oczek strzeliły iskry, które omal nie zażegły ognia w kosmykach krzaczastej peruki. W miarę czytania rysy zmieniły się gwałtownie: rzekłbyś, fizjonomia jego uległa trzęsieniu ziemi.
Oto zawartość listu wystylizowanego na papierze z nagłówkiem Ministerium Wojny, przyniesionego przez służbowego dragona, na który to list pan Bernard wydał rządowi pokwitowanie:
Szanowny panie i gospodarzu!
Grzeczność, ta – jeśli wierzyć mitologii – prababka pięknych form, nakazuje mi uświadomić pana, że znajduję się w okrutnej konieczności niepozwalającej mi zadość uczynić przyjętemu zwyczajowi, który nakazuje płacić komorne – zwłaszcza o ile się z nim zalega. Do dziś rana kołysałem się nadzieją, iż zdołam uświetnić ten piękny dzień, uiszczając trzechkrotną należność za moje mieszkanie. Chimera, złudzenie, sen! Gdy ja drzemałem na poduszce ufności – pech – po grecku ananke – rozpraszał moje nadzieje. Wpływy, na które liczyłem – mój Boże, co dziś za zastój w handlu! – nie wpłynęły – i, ze znacznych sum do zrealizowania, otrzymałem ledwie trzy franki... które mi pożyczono, nie śmiem ich panu ofiarować. Nadejdą lepsze dni dla naszej pięknej Francji i dla mnie – niech pan o tym nie wątpi. Z chwilą kiedy zabłysną, przypnę sobie skrzydła, aby pana o tym zawiadomić i wycofać z pańskich nieruchomości szacowne sprzęty, które tam zostawiłem. Tymczasem powierzam je pańskiej opiece oraz opiece prawa: jako iż, przed upływem roku, broni ono panu rozporządzać takowymi, w razie gdybyś pan chciał się pokusić o to dla odzyskania sum, na które jesteś zapisany w rejestrach mojej uczciwości. Polecam panu szczególnie fortepian, oraz wielką ramę, zawierającą sześćdziesiąt pukli włosów, których rozmaite kolory przebiegają całą gamę odcieni kapilarnych, a które zostały uszczknięte na czole Gracji skalpelem Amora.
Możesz tedy, szanowny panie i gospodarzu, rozrządzić stropem, pod którym gościłem. Użyczam panu zezwolenia, wzmocnionego moim podpisem i pieczęcią.
Aleksander Schaunard
Skończywszy czytać ten list, który artysta nakreślił w biurze jednego z przyjaciół, urzędnika w ministerium, pan Bernard zgniótł papier z oburzeniem; że zaś wzrok jego padł na odźwiernego, który czekał przyrzeczonej gratyfikacji, spytał go brutalnie, co tu robi.
– Czekam, proszę pana!
– Na co?
– To, co łaskawość pańska... względem dobrej wiadomości!... – wyjąkał odźwierny.
– Precz! Co ty, hultaju, stoisz tu przede mną w czapce?
– Ależ, proszę pana...
– Ani słowa! Żadnych odpowiadań! Wychodź, albo raczej nie, zaczekaj tu na mnie. Pójdziemy do pokoju tego łajdaka artysty, który się wyprowadził, nie zapłaciwszy komornego.
– Jak to – rzekł odźwierny – pan Schaunard?...
– Tak – ciągnął gospodarz, którego wściekłość rosła ze słowami. – I, jeżeli wyniósł bodaj najmniejszy sprzęcik, wypędzam cię, słyszysz, wypę-ę-ędzam.
– Ależ to niemożliwe – szepnął biedny odźwierny. – Pan Schaunard nie wyprowadził się, poszedł zmienić pieniądze, aby panu zapłacić, oraz zamówić wóz dla zabrania rzeczy.
– Zabrania rzeczy! – wykrzyknął pan Bernard. – Pędźmy, jestem pewien, że właśnie to czyni: zastawił ci pułapkę, aby cię wywabić z bramy i dokonać swego, ty stary głupcze!
– Och! Boże! Boże! Ja stary głupiec! – wykrzyknął stary Durand, drżąc przed olimpijskim gniewem chlebodawcy, który ciągnął go po schodach.
Gdy mijali dziedziniec, młody człowiek w białym kapeluszu zwrócił się do odźwiernego.
– Mój dobry wicegospodarzu – wykrzyknął – czy nie ma nadziei, abym mógł rychło wejść w używalność mego mieszkania? Czy to nie dziś 8 kwietnia? Czy nie tu wynająłem pokoju i czy nie dałem zadatku, tak czy nie?
– Przepraszam pana, przepraszam – rzekł gospodarz – jestem na pańskie usługi. Durand – dodał, zwracając się do odźwiernego – ja sam rozmówię się z panem; biegnij na górę, ten opryszek Schaunard wrócił z pewnością, aby spakować graty; zamkniesz go, jeżeli go zdybiesz, i zejdziesz po policję.
Stary Durand znikł na schodach.
– Przepraszam pana – rzekł z ukłonem kamienicznik do młodego człowieka, zostawszy z nim sam na sam – z kim mam zaszczyt...
– Jestem pański nowy lokator, wynająłem pokój w tym domu na szóstym piętrze, i zaczyna mnie niecierpliwić, że nie mogę go objąć w posiadanie.
– Jest mi niezmiernie przykro, proszę pana – odparł pan Bernard – zachodzą niejakie trudności między mną a jednym z lokatorów, którego pan ma zająć miejsce.
– Panie, panie – zakrzyknął z okna na najwyższym piętrze stary Durand – pana Schaunarda nie ma, ale pokój jego jest... głupiec ze mnie, chcę powiedzieć, że nic nie wyniósł, ani włoska, proszę pana.
– To dobrze, możesz zejść – odparł pan Bernard. – Mój Boże – zwrócił się do młodego człowieka – nieco cierpliwości, proszę pana. Odźwierny zniesie do piwnicy sprzęty niewypłacalnego lokatora, za pół godziny będzie się pan mógł wprowadzić. Zresztą meble pańskie jeszcze nie nadeszły.
– Owszem, proszę pana – odparł spokojnie młody człowiek.
Pan Bernard spojrzał dokoła i ujrzał jedynie wielkie parawany, które już zaniepokoiły odźwiernego.
– Jak to, owszem... jak to... – szepnął – ależ ja nic nie widzę.
– Oto – odparł młody człowiek, rozkładając skrzydła wielkiej ramy i ukazując oczom zdumionego kamienicznika wnętrze pałacu z jaspisowymi kolumnami, płaskorzeźbami i obrazami mistrzów.
– Ale... meble? – spytał pan Bernard.
– Oto są – odparł młody człowiek, wskazując wspaniałe urządzenie, wymalowane w pałacu, zakupionym świeżo w hali licytacyjnej na wyprzedaży amatorskiego teatru...
– Panie – podjął gospodarz – chcę wierzyć, iż posiada pan meble poważniejsze niż...
– Jak to, toć to Boule najczystszej próby!
– Pojmuje pan, że trzeba mi rękojmi czynszu.
– Bagatela! Pałac nie wystarczy panu jako rękojmia komornego na poddaszu!
– Nie, panie, chcę mebli, prawdziwych mahoniowych mebli.
– Ach, panie, ani złoto, ani mahoń nie czynią człowieka szczęśliwym, powiedział któryś ze starożytnych. A przy tym ja nie znoszę mahoniu; to drzewo zanadto oklepane, wszędzie go pełno.
– Koniec końców, musi pan mieć jakieś meble, mniejsza o to z czego i jakie!
– Nie, to zajmuje za wiele miejsca, kiedy się ma krzesła, nie wiadomo doprawdy, gdzie usiąść.
– Ale przecież musi pan mieć łóżko! W czymże pan sypia!
– W spokoju czystego sumienia, szanowny panie.
– Przepraszam, jeszcze jedno – rzekł pan Bernard – pańskie zajęcie, jeśli łaska!
W tejże chwili posłaniec młodego człowieka, przybywając na drugi zawrót, wszedł na dziedziniec. Między przedmiotami, jakie dźwigał na plecach, można było zauważyć sztalugi.
– Proszę pana! – wykrzyknął odźwierny z przerażeniem – to malarz!
– Artysta, byłem tego pewny – jęknął z kolei pan Bernard, przy czym włosy peruki stanęły mu dęba ze zgrozy – malarz!!! Zatem tyś nie zasięgnął informacji? – podjął, zwracając się do odźwiernego. – Nie wiedziałeś, czym ten pan się trudni?
– Tak... nie... – bąkał nieborak. – Dał mi pięć franków zadatku; czy mogłem przypuszczać...
– Kiedyż będzie temu koniec? – spytał wreszcie młody człowiek.
– Panie – podjął pan Bernard, wkładając z powagą na nos okulary – skoro pan nie ma mebli, nie może się pan wprowadzić. Prawo upoważnia do uchylenia najmu lokatorowi, który nie daje rękojmi.
– A moje słowo? – rzekł artysta z godnością.
– To nie to co meble... Może pan szukać mieszkania gdzie indziej. Durand odda panu zadatek.
– Hę? – rzekł odźwierny ze zdumieniem. – Włożyłem już do kasy.
– Ależ, panie – odparł młody człowiek – nie mogę znaleźć innego mieszkania w ciągu minuty. Niech mi pan użyczy gościnności bodaj na dzień.
– Niech pan idzie do hotelu – odparł pan Bernard. – Ale, ale – dodał żywo pod wpływem nagłego zastanowienia. – Jeśli pan chce, wynajmę panu już z meblami pokój, który miałeś zajmować i gdzie znajdują się rzeczy niewypłacalnego lokatora. Ale wiadomo panu, że, przy tego rodzaju najmie, czynsz płaci się z góry.
– Chodzi o to, ile pan zażąda za tę norę – rzekł artysta, zniewolony rad nierad do tego układu.
– Hm, mieszkanie bardzo przyzwoite, czynsz będzie wynosił dwadzieścia pięć franków na miesiąc, cena okazyjna. Płatne z góry.
– Już pan powiedział, frazes ten nie wart bisu – odparł młody człowiek, szperając w kieszeni. – Ma pan wydać z pięciuset franków?
– Hę! – spytał odźwierny zdumiony – pan powiada?...
– No cóż, z pięciuset, z pół tysiąca, jakże mam mówić? Czyście nigdy tego nie widzieli? – rzekł artysta, przesuwając banknot przed oczyma właściciela i odźwiernego, którzy na ten widok omal nie stracili równowagi.
– Każę panu wydać – odparł pan Bernard z uszanowaniem. – Będzie się należało jedynie dwadzieścia franków, skoro Durand ma panu zwrócić zadatek.
– Zostawiam mu go – rzekł artysta – pod warunkiem, że przyjdzie mi co rano oznajmić dzień i datę miesiąca, kwadrę księżyca, pogodę, jaką mamy i formę rządu, pod jaką będziemy żyli.
– Och, panie – wykrzyknął stary Durand, opisując w ukłonie krzywiznę 90 stopni.
– Dobrze już, zacny człowieku, będziesz mi służył za kalendarz. Tymczasem pomożesz posłańcowi wnieść rzeczy.
– Panie – rzekł kamienicznik – prześlę panu kwit.
Tegoż samego wieczoru nowy lokator pana Bernarda, malarz Marceli, rozgościł się w mieszkaniu zbiegłego Schaunarda, przeobrażonym w pałac.
Przez ten czas rzeczony Schaunard uganiał po całym Paryżu za monetą.
Schaunard wyniósł pożyczanie do wysokości sztuki. Przewidując wypadek, w którym będzie zmuszony naciągnąć cudzoziemca, nauczył się sposobu pożyczenia pięciu franków we wszystkich językach kuli ziemskiej. Wystudiował repertuar podstępów, jakich używa kruszec, aby się wymknąć tym, którzy go ścigają: lepiej niż marynarz zna godziny przypływu i odpływu, on znał epoki, w których woda stoi wysoko lub nisko – to znaczy dni, w których przyjaciele i znajomi zwykli otrzymywać pieniądze. Toteż były domy, w których widząc go wchodzącego, nie mówiono: „Idzie pan Schaunard”, ale: „a, to dzisiaj pierwszy lub piętnasty”. Aby ułatwić i zrównać dziesięcinę, jaką okładał w razie potrzeby ludzi mających środki, Schaunard sporządził wedle dzielnic i okręgów alfabetyczny rejestr, gdzie znajdowały się nazwiska przyjaciół i znajomych. Przy nazwisku widniało: maximum sumy, jaką mógł obłożyć którego, zależnie od jego majątku; epoka, w której podatnik bywał przy monecie; oraz godzina posiłków, wraz ze zwykłym menu tego domu. Prócz tego Schaunard miał jeszcze małą księgę handlową, prowadzoną w największym porządku, obejmującą wykaz pożyczonych sum do najdrobniejszych ułamków; nie chciał bowiem zadłużać się ponad pewną cyfrę, wiszącą jeszcze na końcu pióra wujaszka z Normandii, po którym miał dziedziczyć. Z chwilą gdy był winien jednej osobie 20 franków, Schaunard zamykał konto i spłacał je w całości, choćby nawet musiał w tym celu pożyczyć od innych, którym był winien mniej. W ten sposób zachowywał zawsze na rynku pewien kredyt, który nazywał swoim ruchomym długiem; że zaś wiedziano, iż ma zwyczaj oddawać, skoro tylko środki pozwalają mu na to, wygadzano mu chętnie w miarę możności.
Otóż od jedenastej rano, kiedy wyruszył z domu, aby zgromadzić niezbędne siedemdziesiąt pięć franków, zdobył zaledwie mizernego talara, owoc współdziałania liter M, V i U słynnej listy: reszta alfabetu, mając jak on, komorne na karku, oddaliła go z niczym.
O szóstej gwałtowny apetyt wydzwonił mu w żołądku godzinę obiadu; artysta znajdował się wówczas koło rogatki Maine, gdzie mieszkała litera U. Schaunard wstąpił do tej litery, gdzie miał „swoje nakrycie” – o ile były nakrycia.
– Do kogo pan idzie? – zatrzymał go odźwierny.
– Do pana U... – odparł artysta.
– Nie ma w domu.
– A pani?
– Pani także; polecili mi powiedzieć jednemu panu, który ich miał odwiedzić, że poszli do kogoś na obiad, ot prawda, jeżeli to na pana czekali, oto adres, który zostawili: – I podał Schaunardowi świstek, na którym przyjaciel U nakreślił:
Poszliśmy na obiad do Schaunarda, ulica... numer... przyjdź tam.
– Brawo – rzekł artysta, odchodząc – kiedy Traf weźmie się do rzeczy, urządza paradne farsy.
Schaunard przypomniał sobie, że znajduje się o dwa kroki od knajpki, gdzie parę razy zdarzyło mu się pokrzepić za niedrogie pieniądze, skierował się tedy ku zakładowi, położonemu przy ulicy du Maine i znanemu wśród pośledniejszej cyganerii pod mianem Mamy Cadet. Jest to restauracyjka, której zwykła klientela składa się z woźniców orleańskiego gościńca, szansonistek z Montparnasse i amantów teatrzyku Bombino. W letnim sezonie młódź malarska z licznych pracowni w okolicy Luxemburga, pokątni literaci, redaktorzy zagadkowych dzienniczków zachodzą gromadnie do Mamy Cadet słynnej ze swej potrawki z królika, kiszonej kapusty oraz białego cienkusza.
Schaunard usadowił się w ogródku: tak nazywają się u Mamy Cadet listki rachitycznych drzewek, których chorowita zieloność tworzy rodzaj altany.
„Daję słowo, raz kozie śmierć – rzekł Schaunard w duchu – wyprawię sobie ucztę Baltazara”. I nie namyślając się długo, zamówił zupę, pół porcji kapusty i dwie półporcje potrawki z królika; zauważył, iż dzieląc w ten sposób porcje na ułamki, zyskuje się co najmniej ćwiartkę na całości.
Zamówienie to ściągnęło nań spojrzenia młodej osoby w białej sukni, biało obutej, z głową przybraną kwiatem pomarańczowym: welon z materii będącej imitacją imitacji bujał na ramionach, które miały przyczyny, aby zachować incognito. Była to śpiewaczka z teatrzyku Montparnasse, którego kulisy wychodzą, można rzec, na kuchnię Mamy Cadet. Przyszła pokrzepić się w antrakcie Łucji i kończyła w tej chwili półporcję czarnej, obiad złożony z karczocha, zaprawionego octem i oliwą.
– Dwie potrawki, bagatela! – rzekła półgłosem do dziewczyny pełniącej funkcje chłopca – ten młody człowiek dobrze się odżywia. Ile ja płacę, Adelo?
– Cztery su karczoch, cztery kawa, jeden chleb. Dziewięć su.
– Proszę – rzekła śpiewaczka i wyszła, nucąc: – Ta miłość, którą Bóg mi zsyła!...
– O! O! Bierze, la – rzekła nagle tajemnicza osobistość, siedząca przy tym samym stole co Schaunard i na wpół zasłonięta szańcem książek.
– Bierze? – rzekł Schaunard. – Może, ale zachowuje je dla siebie. Ale co za pomysł – dodał, wskazując palcem talerz, na którym Łucja z Lamermooru spożywała karczochy – marynować swój falset w occie!
– Tak, to poważny kwas – dorzuciła osoba, która odezwała się przedtem. – To produkt miasta Orleanu, cieszący się zasłużoną sławą.
Schaunard przyjrzał się bystro osobnikowi, który zarzucał w ten sposób wędkę w nurty konwersacji. Uporczywe spojrzenie wielkich niebieskich oczu, które jak gdyby wciąż szukały czegoś, dawały jego fizjonomii wyraz spokojnej błogości, jaki widuje się u młodych kleryków. Twarz miała ton starej kości słoniowej, z wyjątkiem policzków, jak gdyby powleczonych warstwą tłuczonej cegły. Usta zdawały się wyrysowane przez początkującego ucznia, którego ktoś trącił w łokieć. Wargi wywinięte z murzyńska, odsłaniały zęby godne myśliwskiego psa; podbródek usadowił się dwoma fałdami na białej krawatce, której jeden koniuszek groził gwiazdom, drugi zaś mierzył ku środkowi ziemi. Spod wyłysiałego filcowego kapelusza, o zdumiewająco szerokim rondzie, włosy wymykały się w jasnych puklach. Nieznajomy miał orzechowy płaszcz z peleryną, którego materia, doprowadzona do przejrzystości kanwy, była szorstka jak tarka. Z ziejących kieszeni płaszcza wychylały się pliki papierów i broszur. Nie troszcząc się o badawczy wzrok sąsiada, nieznajomy napawał się garnirowaną kapustą, wydając głośne oznaki zadowolenia. Jedząc, czytał i, od czasu do czasu, robił notatki ołówkiem, który miał za uchem.
– No cóż – wykrzyknął Schaunard, uderzając nożem w szklankę – cóż z moją potrawką?!
– Proszę pana – odparła dziewczyna, która zjawiła się z talerzem – już nie ma, ostatnią porcję ten pan właśnie zamówił – dodała, stawiając talerz przed jegomościem z biblioteką.
– A niech to diabli! – wykrzyknął Schaunard. – Tyle było melancholijnego rozczarowania w tym: A niech to diabli, że pożeracz tomów uczuł się w duchu wzruszony. Przesunął szaniec z książek, który wznosił się między nim a Schaunardem, i stawiając półmisek pośrodku, rzekł najsłodszym głosem:
– Wolno mi pana prosić, abyś zechciał podzielić ze mną to danie?
– Ależ... – odparł Schaunard – nie chciałbym pana pozbawiać...
– Pozbawi mnie pan tedy przyjemności usłużenia mu?
– Jeżeli tak, w takim razie...
I Schaunard podsunął talerz.
– Pozwoli pan, że nie ofiaruję panu głowy – rzekł nieznajomy.
– Och, panie! – wykrzyknął Schaunard – nie zniosę, aby... – Ale, stawiając przed sobą talerz, spostrzegł, iż nieznajomy jemu właśnie nałożył porcję, którą rzekomo chciał zachować dla siebie.
– Cóż za komedie? – burknął Schaunard w głębi duszy.
– O ile głowa jest najszlachetniejszą częścią człowieka – rzekł nieznajomy – stanowi ona najmniej sympatyczną część królika. Toteż znam wiele osób, które jej nie znoszą. Ja, przeciwnie, przepadam za nią.
– W takim razie – rzekł Schaunard – żałuję bardzo, że się pan jej wyrzekł dla mnie.
– Jak to!... Przepraszam – rzekł człowiek z biblioteką – to ja wziąłem głowę. Miałem nawet zaszczyt zwrócić pańską uwagę, że...
– Za pozwoleniem – rzekł Schaunard, podsuwając mu pod nos swój talerz. – Cóż to jest, ten kawałek?
– Sprawiedliwe nieba! Co widzę! O bogowie! Jeszcze jedna głowa. To królik z gatunku bicephalów! – wykrzyknął nieznajomy.
– Bice... – rzekł Schaunard.
– ...phalos. To z greckiego. W istocie, pan de Buffon, naturalista, który nosił żaboty, cytuje przykłady tego niezwykłego zjawiska. Na honor, rad jestem z przypadku, który pozwala mi spożywać ów fenomen przyrody.
Dzięki temu wydarzeniu rozmowa zawiązała się ostatecznie. Schaunard, który nie chciał się dać zawstydzić w grzeczności, kazał podać ekstra litr wina; człowiek z biblioteką zamówił drugi. Schaunard postawił sałatę, bibliofil deser. O ósmej wieczór sześć wypróżnionych flaszek stało szeregiem na stole. W ciągu gawędy, szczerość, podlana niewinnymi libacjami, pchnęła ich do wzajemnej wymiany biografii; znali się już tak, jakby się nigdy nie rozstawali. Człowiek z biblioteką, wysłuchawszy zwierzeń Schaunarda, oznajmił, iż nazywa się Gustaw Colline, z zawodu jest filozofem, żyje zaś, udzielając lekcji matematyki, scholastyki, botaniki i innych nauk na ika lub yka.
Trochę pieniędzy, które zdobywał, goniąc za lekcjami, Colline obracał na kupno książek. Jego orzechowy płaszcz znany był antykwariuszom na wybrzeżu, od mostu Zgody po most św. Michała. Co robił z tymi książkami, tak licznymi, iż życia człowieka nie starczyłoby na ich przeczytanie, tego nikt nie wiedział, on zaś mniej niż ktokolwiek. Ale narów ten przeszedł u niego w namiętność; skoro wracał wieczór bez nowego tomu, odświeżał na swój użytek rzeczenie Tytusa i powiadał: „Straciłem dzień”. Jego ujmujące obejście, wysłowienie przedstawiające mozaikę stylów, ryzykowne kalambury, jakimi okraszał rozmowę, zyskały mu sympatię Schaunarda, który niezwłocznie poprosił Colline’a o prawo dołączenia jego nazwiska do tych, które składały wspomniany wyżej słynny skorowidz.