Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Troje trzydziestolatków. Trzy marzenia. Trzy precyzyjnie opracowane plany, jak je zrealizować.
Tytułowi „zachłanni” to tzw. słoiki - lokalni emigranci, jakich w Polsce tysiące. Przyjeżdżają do dużych miast po wykształcenie i lepszą przyszłość. Przeprowadzka oznacza dla nich nowe życie i konieczność zdobywania wszystkiego od początku: dachu nad głową, pracy i przyjaciół. Zawieszeni między miastem a rodzinnym domem odkrywają, że to, co dotąd znali i czego się nauczyli, nijak nie przystaje do nowej rzeczywistości. Żeby przetrwać, muszą być silni, ambitni i nigdy się nie poddawać. Są więc zachłanni – w dobrym i złym sensie.
„Zachłanni” to powieść o przyjezdnych, która nie ocenia. Z humorem, ale i nutką goryczy opisuje codzienność przybysza, na którą składają się wynajmowane mieszkania, przypadkowi współlokatorzy, zaskakujące znajomości i najdziwniejsze dorywcze prace. Opowiada o życiowych szansach i rozczarowaniach. Pokazuje, w jaki sposób decyzja o opuszczeniu rodzinnej miejscowości, dla niektórych będąca spełnieniem marzeń, dla innych jedynym wyjściem, kształtuje życie ludzi i ich samych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 420
Kiedy nie miałem schronienia,
zrobiłem je z zuchwałości.
Robert Pinsky Samurai Song
***
Kiedy umierał, nie przyłożyłem do tego ręki. Ale pomocną dłoń schowałem do kieszeni. W milczeniu przyglądałem się, jak uchodzi z niego życie. Nie życzyłem mu źle. Chciałem tylko, by ustąpił mi miejsca. Tak długo czekałem na swoją kolej.
Tamtej nocy śniłem o ziemi.
Czarnej, ciepłej i wilgotnej. Rozciągała się po horyzont i była moja. Jak okiem sięgnąć pustka, ograniczana jedynie linią odległego lasu. Żadnych trakcji, płotów, budynków. Nic. Przestrzeń. Ostre powietrze i cisza. Oddychałem głęboko. Po każdym kroku zapierałem się mocno stopami i odwracałem za siebie. Moje podeszwy odciskały głęboki i dokładny ślad.
Brnąłem z wysiłkiem. Buty zapadały się coraz głębiej. Nie zwracałem na to uwagi, ponieważ brałem udział w niezwykłym doświadczeniu. Na własnym organizmie odczuwałem, czym jest uziemienie. Moje naelektryzowane ciało ulegało zobojętnieniu. Oddychałem coraz wolniej i pełniej, ogarniał mnie obezwładniający spokój. W kontakcie z podłożem stawałem się niewzruszony. Jednocześnie z każdego zanurzenia w ziemi czerpałem siłę. Czułem, jak od stóp aż po czubek głowy przenika mnie moc.
Moja ziemia.
Wsunąłem w nią dłoń. Grudki łatwo ustępowały pod palcami. Czarna maź oblepiała mi skórę i wciskała się pod paznokcie.
Aśka nie cierpi tego uczucia. Mówi, że jest jak zgrzytanie zębów albo piszczenie kredy jeżdżącej po tablicy. Kazałaby mi zaraz usuwać brud, ale byłem sam i miałem to gdzieś. Skoro coś ci przeszkadza, to twój problem.
Mnie na ogół przeszkadza niewiele. Z grubsza tylko jedno: do szału doprowadza mnie to miasto. Stolica, pożal się Boże. Urbanistyczna karykatura sklecona na piachu z wiślanej łachy. Szpetny zaścianek, który z Europą ma związek wyłącznie kartograficzny.
Tak, jestem słoikiem. Tak, przyjechałem tu za pracą. Nie, nie posiadam warszawskiego meldunku i okradam to miasto, wyprowadzając podatki na prowincję. Mam się wynosić z miejsc parkingowych i przychodni? Mam to gdzieś, i tak są gówno warte. Na zdrowie nie narzekam, nie muszę napychać lokalnym konowałom potrójnej stawki. Zęby leczę u siebie, kupuję u siebie. Tak, żarcie też. Przecież w tym grajdole nie ma nawet gdzie kupić mięsa. Chyba że ekoszynkę po czterdzieści pięć za kilo. Jak się nie podoba, zostają oślizgłe truchła pływające na zafoliowanych tackach.
Mieszkamy z narzeczoną na dwudziestu metrach. Domek ciasny, ale własny? Nic z tych rzeczy. Wynajmujemy pokój w dzielonym mieszkaniu. Brać kredyt na całe życie na zakup jakiejś nory? Dziękuję, postoję.
Przeglądaliśmy ogłoszenia, chodziliśmy nawet oglądać. Czasem myślę, że niektórym zwyczajnie odwala. Klitka w wielkiej płycie, boazeria, PCV, wyliniały chodnik i pożółkły kibel. I to wszystko za chore jakieś pieniądze. A tu kolejka, licytacja i casting jak do Mam talent!. Ludzie, do czego ten pęd? Do ciasnoty i hipoteki na resztę życia? Uwłaczające. Nieporozumienie jakieś.
Powinno być inaczej. W małych miastach żyje się lepiej, wygodniej. Cisza, spokój, zieleń, godziwe warunki. Aśki rodzice, ojciec mechanik i matka fryzjerka, mają dom z ogrodem. Stać ich, choć nie są nadziani. Skromny klocek z PRL-u, ale zrobili z niego cudeńko. W Warszawie mogliby za to kupić dwa pokoje. I jak się w nich pomieścić z dzieciakami, gratami? O dziadkach nie wspominając. Ale w dużym mieście dom wielopokoleniowy to fikcja. Każdy orze w samotności.
Po co tu jestem i się szastam, skoro mogę mieszkać gdzie indziej? Otóż właśnie nie mogę. Sytuacja w naszym kraju mi na to nie pozwala. Wróciły czasy centralnego sterowania gospodarką: wszystkim trzęsą duże miasta. Puchną, wysysając ludzi z prowincji, i zaburzają ekonomiczną równowagę. Teraz nawet jeśli ktoś chce zostać, to nie ma jak. Nie wyżyje, bo robota jest tylko w mieście. A że najlepsze fuchy krążą w obiegu zamkniętym, to dla przyjezdnych zostają ochłapy. Zlecenia, dzieła, zastępstwa i inne badziewie. Kiedyś to wszystko pieprznie jak balon. Nie można dymać w nieskończoność.
– Wynajmować to frajerstwo – mówi Marcin. – Nabijasz komuś kabzę. Nic z tego nie masz, a obcego spłacasz. Lepiej kupić, nawet na kredyt. Drogo, ale wiesz, że śpisz na kasie. Bulić i tak bulisz, ale przynajmniej jesteś na swoim.
Czyżby? Chyba na bankowym!
Kumpla wywalili z roboty. Od trzech miesięcy nie może nic znaleźć. Dziewczyna z brzuchem, starzy biedni i daleko, a tu co miesiąc dwa koła do spłaty. Ubezpieczenia nie miał, oszczędności też. I o co ta szarpanina? O trzydzieści osiem metrów na obrzeżach, do których codziennie wlecze się w korku.
Aśce marzy się chociaż tyle. Pokój z kuchnią, minisypialnia i łazienka wielkości sławojki. „Dziewczyno – mówię. – I co dalej? Kołyskę ustawisz w salonie? Do sypialni wejdzie tylko wyro, nawet obejść go nie ma jak, stajesz na progu i od razu dajesz nura w pościel. A ciuchy, wózek, rower? Gdzie to wszystko trzymać? Na rzygowniku, który mieni się dumnie balkonem?”
Marcin cwaniaczy, bo ma nadzianych rodziców. Starzy kupili mieszkanie jemu i jego siostrze. Każdemu osobne.
– Wolnoć Tomku w swoim domku – powtarza z głupkowatym uśmiechem.
Miejscowi nie rozumieją mojej frustracji. Każdy ma mieszkań po rodzinie, tylko wybierać. A to po ciotce, a to z książeczki mieszkaniowej, a to kupione jako lokata kapitału, jeszcze przed górką. I trzymają sobie te izby, ściskają, napawają się nimi. Żeby jeszcze wynajmowali i zarabiali na przyjezdnych, to bym zrozumiał. Gdybym ja miał takie zaplecze, wszystko bym odpicował i dał ogłoszenie. Przebierałbym w najemcach, robił przesłuchania, kazał nosić zaświadczenia o zarobkach. Pan nie, pan tak, pani nie. Ten niechlujny, ta niewypłacalna. Gej? Precz. Para? Won, zaraz zrobią dziecko i już się nie wyniosą. Nie spieszyłbym się. Dawałbym sobie czas na dokonanie właściwego wyboru.
Jako kamienicznik rzuciłbym robotę i zabrał Asię w świat. Co miesiąc sprawdzałbym tylko stan konta. Ot, cała robota. Ale nie. Tamci mieszkania tylko posiadają. Trzymają sobie puste, w odwodzie. Nie chcą, żeby im się ktoś obcy pałętał i niszczył. Wiadomo, cudzego nie uszanuje. Więc w jednym, na siedemdziesięciu metrach, siedzi kot, który nie lubi się z pieskami. W drugim mieszkają rzeczy, których od lat nikomu nie chce się przejrzeć i wyrzucić. Bliźniak stoi pusty, będzie dla wnuków, jak się urodzą i dorosną.
A my? Od dziesięciu lat na walizkach. Przyjechaliśmy na studia i niemal od początku wynajmujemy razem. W rodzinie się to nie podobało, zwłaszcza u Aśki. Że mieszkanie przed ślubem, od razu po maturze. Ale nikt z moralistów nie wpadł na to, żeby się zrzucić dziewczynie na osobny pokój. Dla świętego spokoju zaręczyliśmy się i na parę lat ucichło. Teraz dopytują, kiedy wesele, że to już tyle lat. No cóż, nawet jeśli się pobierzemy, to i tak imprezy nie będzie. Zbieramy na dom.
Dziesięć lat wynajmowania. Okrągła rocznica, muszę wymyślić, jak ją uczcić.
To jasne, czego oczekuje Aśka.
Oboje wiemy, że nadeszła najwyższa pora na kupno własnego mieszkania.
Ona jeszcze nie wie, że nie mam pojęcia, jak to zrobić.
Ja nie chcę wiedzieć, co będzie, jeśli mi się nie uda.
Moi starzy nie dają nam się nad sobą użalać.
– Cierpliwości – mówią. – Wszystko ma swój czas. Jest czas akademików i wynajmowanych pokoi. Jest czas na kawalerkę i czas na własny dom. Nie od razu Kraków zbudowano.
Oni też wyjechali, jak my. W tamtych czasach z ich rodzin nikt wcześniej nie studiował, każdy zostawał na gospodarce. Więc jechać do miasta to była przygoda! I bilet w jedną stronę. Nikt nie wracał, bo wykształconym od ręki dawali dobrą pracę.
Ojciec z matką najpierw mieszkali w akademiku, tam się poznali. Najlepsze lata w życiu, powtarzają zgodnie. Co wieczór nasiadówki, potańcówki i partyjki brydża. Po studiach mamie zaproponowali, żeby została na uczelni, więc zamieszkali w hotelu asystenckim. Ale ojciec szybko dostał posadę kierownika w zakładzie, w mniejszym mieście, więc w pakiecie z mieszkaniem. Po paru latach wykupili je za grosze, na które zresztą wzięli nieoprocentowaną pożyczkę z pracy. Wyobrażacie sobie? Nierealne, co? Cóż, nasza rzeczywistość wygląda trochę inaczej.
Zaczęliśmy podobnie: od akademika. Załatwiliśmy papiery i czuliśmy podekscytowanie. Szukaliśmy klimatów z dawnych lat. Świetnej zabawy i przyjaźni na całe życie. Nic z tego. Betonowe klocki przy Żwirki i Wigury przypominały wymarłe miasto. Puste korytarze i ciasne, pozamykane od środka pokoje. Niby ktoś tam się snuł od czasu do czasu, ale zaraz znikał w którejś z obleśnych dziupli. Każdy siedział cicho i wkuwał. Mieszkaliśmy osobno – Aśka z dwiema dziewczynami, ja z jakimś milczącym typem z geologii. Poranna wymiana spojrzeń z karaluchem spacerującym po umywalce była bardziej owocna niż próby nawiązania kontaktu z tamtym. Aśce trafiła się służbistka, mierząca, czy gary na półce stoją w równej linii; druga współlokatorka regularnie trzeszczała piętrowym wyrem ze swoim niedomytym kolesiem. Poza nimi nie pamiętam z tamtych czasów nikogo, żadnej twarzy. Tylko odległy dźwięk kroków gdzieś na wyższych piętrach i całonocne bzyczenie jarzeniówek.
A imprezy w klubach studenckich? Dobre sobie. Kluby studenckie w Warszawie nie istnieją. Niech was nie zwiedzie nazwa. Student nie student, bulisz za wjazd, a za piwo jak za zboże. W popowym łomocie prężą się znudzone zmalowane panny, wokół nich krążą pojedynczy satelici, którzy studiowali dziesięć lat temu albo wcale. Juwenalia? Dawno już nie trzęsą miastem, a koncerty jak na Dniach Parczewa. Za czasów naszych starych studenci na parę dni przejmowali władzę nad miastem. A życie studenckie to była legenda. Ile się z tego urodziło anegdot! W pokojach robiło się tak zwany telewizor: na półce nad drzwiami stawiało się miskę z wodą, która pociągnięta sznurkiem przywiązanym do klamki, wylewała się wchodzącemu na łeb. Po zajęciach grało się w brydża lub w sekrecie przed współlokatorami oddawało miłosnym uniesieniom. Jedna para zakleszczyła się podczas numerku, pogotowie musiało ich rozdzielać. Jakiś typ oszalał z miłości i rurą od prysznica zdewastował kibel, potem chciał się rzucać z dachu, w końcu wylądował w kolczastym żywopłocie. A u nas? Emocje wzbudzał tylko bałagan lub kiedy ktoś komuś przeszkadzał się uczyć.
Po roku zdecydowaliśmy, że taniej i wygodniej wyjdzie nam wynająć razem pokój na mieście. Wzięliśmy się więc za przeglądanie ogłoszeń. Najtaniej było przy rodzinie, ale par nie chcieli, na ogół samą dziewczynę. Część pokoi okazała się przechodnia, czyli też odpadały: zero prywatności. Znaleźliśmy raz ofertę za złotówkę, z zastrzeżeniem, że właściciel co weekend będzie wpadał na kolację i bzykanko. W końcu wybraliśmy kilka bardziej standardowych ogłoszeń i zaczęliśmy dzwonić. Pokoje można było oglądać w ustalonych godzinach. Na miejscu wchodziło się w podgrupach i wpisywało się na listę zainteresowanych. Właściciel wybierał, kto mu się podobał, i oddzwaniał lub nie. Ponieważ chcieliśmy mieszkać we dwoje, musieliśmy płacić więcej (że niby większa eksploatacja), więc mieliśmy szansę. Udało się nam przy trzecim podejściu, a potem szło już z górki.
Pierwszy był nieumeblowany pokój na Stegnach. W kolejnym, na Woli, mebli mieliśmy aż za dużo, zabierały większość powierzchni w pomieszczeniu. Właściciele zwozili nam wszystko, co im zawadzało. Wiklinową sofę, idiotyczny sekretarzyk, stojącą lampę, czyli to, co najmniej funkcjonalne. Zbędne rupiecie zabierające i tak ograniczoną przestrzeń.
– Nam niepotrzebne, a wam może się przydać – obwieszczali hojnie.
Potem przyszła kolej na ciemny salon w kamienicy na Ochocie, długi i wąski jak jeżdżące sąsiednią ulicą tramwaje, które co kilka minut wprawiały całe mieszkanie w drżenie. Następny był upalny, wyścielony lakierowaną boazerią „penthouse” na ostatnim piętrze mrówkowca przy Czerniakowskiej, wreszcie zatęchła suterena w starej willi na Saskiej Kępie.
Z początku tour po dzielnicach traktowaliśmy jak przygodę. Robiliśmy pamiątkowe zdjęcia groteskowym wnętrzom i kuriozalnym sprzętom. Uwiecznialiśmy smaczki, na przykład wielkiego misia, który został współlokatorowi po tym, jak wyprowadziła się od niego dziewczyna. Miś siedział w kącie, zakurzony i smętny, zajmując większość łóżka. Rozbrajał wszystkie nowe laski, które kumpel sobie sprowadzał.
Albo nogi w łazience. Raz sąsiedzi zza ściany postanowili wymienić umywalkę i posypała się im przy tym część ściany. Przez dwa tygodnie między łazienkami była dziura. Kiedy rano patrzyłem w lustro, na dole widziałem nogi sąsiada, który po drugiej stronie mył zęby.
Z czasem jednak życie na walizkach przestało bawić, a zaczęło drażnić. Było jak przewlekły gap year, jak podróż, która przestaje kształcić, a zaczyna męczyć, gdy nie ma z niej powrotu.
Dom to ludzie. Stworzyliśmy już więc kilka różnych domów. Studencką imprezownię z wyżeraniem sobie rzeczy z lodówki i wożeniem prania do rodziców. Robotniczą sypialnię, do której ściąga się wieczorem i pada na tapczan za zamkniętymi drzwiami. Obóz dla uchodźców, którzy po pospiesznej ucieczce z rodzinnych stron nie stanęli jeszcze na własnych nogach.
Nie mamy kontaktu z żadnym z byłych współlokatorów, a przecież z każdym przeszliśmy spory kawałek życia. Mieszkać z kimś to intymna sprawa, wiele związków nigdy nie dociera do tego etapu. Co wieczór zmierza się przez miasto w to samo miejsce. Ktoś pieszo, ktoś rowerem, jeszcze ktoś autobusem z przesiadką. W przelewającym się chaotycznie miejskim tłumie bezbłędnie odnajduje się drogę, jak bociany po zimie. Zanurza się w tej samej wannie, śpi oddech w oddech przez ścianę. Wchodzi się do kuchni i od razu wiadomo, kiedy coś nie gra albo kiedy ktoś ma dobry dzień.
– Na ulicy jesteś nikim, tanio ubraną wieśniarą lub wyblakłym kolesiem, którego nie da się zapamiętać – tłumaczył mi Melon, kumpel, który kiedyś z nami mieszkał. – Jeszcze jedną głową w kolejce, numerkiem na poczcie, zajętym miejscem w autobusie. Ale my, twoi współlokatorzy, znamy twoje imię. Wiemy, że wyszedłeś z zagłębia życiowego marazmu i żeby studiować, musiałeś wykazać nieziemską siłę przebicia. I wcale nie chodzi o to, że na twoim wydziale było trzydzieści osób na jedno miejsce. Pamiętamy, że bałeś się, kiedy twoja dziewczyna wybrała studia w Łodzi, bo odległość wszystko komplikuje. Trzymamy cię za słowo, że będziesz tu pracował tylko dotąd, aż uzbierasz na bilet do Amazonii. We wspólnocie wszystko to ma znaczenie. Masz świadków swojego życia, więc to życie nie wydaje się już tak cholernie anonimowe. Nocą na osiedlu świecą tysiące okien, ale ty w swoim nie siedzisz sam.
Z drugiej strony wspólne mieszkanie zobojętnia. Mała przestrzeń, w dodatku cudza, rodzi terytorialne konflikty. Poranna kolejka do łazienki, włosy w odpływie, brudne gary w zlewie wystarczą, żeby wybuchła otwarta wojna. Ludzie, którzy na ogół nie są małostkowi i marudni, zmieniają się w utyskujące zrzędy. Nie stawiaj czajnika na największym palniku, bo się spali. Za głośno włączasz światło i mnie budzisz. Nie pisz w nocy esemesów, bo stukanie w klawiaturę nie daje mi spać.
Sam kiedyś naskoczyłem na jednego typa o jakąś pierdołę. Wchodzę po nim do łazienki i od progu czuję, że cuchnie. Nie dość, że blokuje klop przez dwadzieścia minut, kiedy ja spieszę się do roboty, to jeszcze zostawia mnie ze swoim smrodem. Odrzuca mnie i czuję, że zaczynam się cały gotować. Najchętniej dałbym mu w pysk. I wtedy widzę, że przy kiblu stoi jakiś sikacz z supermarketu. Czyli kupił najtańszy płyn do mycia. Wypadam i wrzeszczę, że co to jest za gówno, że skąpi paru groszy, że wspólne to nie znaczy niczyje i że ja chcę mieć pewność, że kibel po nim jest czysty, bo brzydzę się na nim siadać. Koleś popatrzył na mnie osłupiały, a potem kazał mi się leczyć. Mówił, że takich z natręctwami zamykają u czubków.
Gdyby nie Aśka, wzięlibyśmy się za łby. Sam się potem na siebie wkurzyłem, że zachowałem się jak znerwicowany tetryk. Nie wiedziałem, co we mnie wstąpiło. Totalne zamroczenie. Wieczorem Aśka wzięła mnie na browar i powiedziała, że ta moja wrogość to walka o własną przestrzeń. Bulgocząca pod powierzchnią niespełniona potrzeba posiadania prywatnego terenu, na którym nikt ci nie wchodzi w drogę ani nie każe z dnia na dzień pakować manatków.
Wiem, że chciała dobrze, próbowała jakoś rozładować moje napięcie. Jest po psychologii i uważa, że faceci za mało mówią o sobie, więc ciągle próbuje mnie otwierać i oczyszczać z nagromadzonych emocji. Chyba nie jestem wdzięcznym pacjentem, bo na ogół te wiwisekcje mnie nużą. Nie wiem, do czego takie grzebanie miałoby doprowadzić. Często Aśka się wścieka i mówi, że nie dopuszczam jej do siebie, że tylko ślizga się po mojej skorupie.
Wtedy pytam, co chciałaby usłyszeć, i jeszcze bardziej ją tym wkurzam. Jej złość mnie bawi i rozczula, więc mimo jej oporu przytulam ją i dziękuję, że tak się o mnie troszczy. Kiedy ją obejmuję i czuję, jak pod moim dotykiem jej rozgorączkowane ciało poddaje się i rozluźnia, strasznie mnie to podnieca. To, że jest taka mądra i twarda, a jednocześnie nie umie mi się oprzeć. Seks smakuje wtedy najlepiej. Jej umysł próbuje jeszcze sformułować jakąś błyskotliwą ripostę, ale ciało oddaje mi się w posiadanie. Zanim dosięgnę językiem jej sutków, wiem, że są naprężone i gotowe. Wciągam nosem powietrze i czuję, że jest wilgotna. Czasem świadomie zwlekam i pozwalam jej czekać, aż przyniosę jej ulgę. Przez tych parę chwil mam nad nią władzę. Coś jednak jest w tej psychologii. Manipulacja, wpływ, zależność – może faktycznie sterują nami mroczne siły i popędy? Po wszystkim śmieję się, że będę musiał nadzorować jej kontakty z pacjentami, bo od psychoanalizy jest tylko krok do łóżka.
Ale wtedy, po tamtej rozmowie o własnej przestrzeni, jej przemądrzała diagnoza tylko mnie rozjuszyła. Jakby mnie coś opętało. Powiedziałem, że doceniam jej starania, ale nie potrzebuję, żeby ktoś mi mówił, co myślę i czuję. Bo co ona właściwie powiedziała? Że nie mam swojego miejsca i nic z tym nie umiem zrobić. Że jestem frustratem pętającym się po cudzej własności. Kiedy dziewczyna mówi ci coś takiego, to znaczy, że jesteś dupa nie facet. Fundamentalne zadanie niespełnione: dom niezbudowany. Lub choćby zapluta kawalerka – też niekupiona. Co mogę Aśce zaoferować? Tylko cygańską tułaczkę.
Przecież nie jestem kretynem. Wiem, że od seriali Aśka woli programy z metamorfozami wnętrz. Widzę te wszystkie wnętrzarskie pisma, które gromadzi. „Moje Mieszkanie”, „Cztery Kąty”. A piec piąty!
Od razu szlag mnie trafia, kiedy do skrzynki wrzucają nam katalog IKE-i. Wtedy mam następne tygodnie z głowy. Aśka i IKEA to miłość od pierwszego wejrzenia, jak więź między dzieckiem i szczenięciem, która trwa niezmieniona, przetrzymując burze dorastania i upływ czasu. Nasza klasa dwa razy do roku jechała do któregoś z warszawskich teatrów. Kilka miesięcy wcześniej zapisywało się na listę, wpłacało pieniądze i czekało. W końcu nadchodził dzień wyjazdu, wyczekiwany jak zabawa choinkowa i inne rzadkie odmiany od szkolnej codzienności. Po skróconych lekcjach szliśmy się przebrać w ładne ubrania i po zbiórce pakowaliśmy się do autokaru. Przedstawienie miało w całej wyprawie najmniejsze znaczenie. Liczyła się kluczowa towarzysko podróż, najlepiej w ostatnim rzędzie siedzeń, ukradkowe pociąganie wódki z butelek po sokach i godzinny postój w Jankach, którego dopominaliśmy się dzikim skandowaniem. Kierowca niechętnie skręcał z gierkówki i zawijał na duży parking. Tam klasa dzieliła się na dwa obozy: pierwszy ruszał do McDonalda, drugi do IKE-i.
Asia zawsze biegła do IKE-i. Z zegarkiem w ręku, bojąca się spóźnić i zdenerwowana, że ma tak mało czasu, a jednocześnie cudownie podekscytowana. Kiedy zacząłem ją podrywać, mimo gwizdów kumpli szedłem za nią, oficjalnie po to, żeby pilnować czasu i ewentualnie pomóc jej nieść zakupy. Kupowała najwyżej jakiś drobiazg, ramkę na zdjęcia albo ozdobne pudełko z kartonu. Najważniejsza była sama wędrówka alejką wiodącą przez zaaranżowane wnętrza.
Niebieski blaszany bunkier bez okien przypominał starą szafę skrywającą wstęp do zaczarowanej krainy. Kiedy przez obrotowe drzwi wchodziliśmy do środka, zostawiając za sobą ciemność wieczoru i szpetotę moknących w deszczu pawilonów handlowych, nasze oczy potrzebowały chwili, żeby przywyknąć do ciepłego, złotego światła panującego w sklepie jak w sezamie pełnym skarbów. Urządzone w wydzielonych boksach salony, kuchnie i sypialnie udawały prawdziwe mieszkania. Miały nawet okna zasłonięte firankami lub żaluzjami. Z głośników płynęła subtelna muzyka. Można było usiąść w fotelu, dotknąć miękkiej poduszki, wziąć ze stołu kieliszek, przeglądać książki z biblioteczki. Domek dla lalek w skali makro.
Katalog w skrzynce na listy budzi te wspomnienia. Oraz marzenia na przyszłość. Słucham wtedy o lampach i kuchennych wyspach, muszę popierać wyższość naturalnych materiałów nad sztucznymi, wreszcie kończy się traceniem połowy soboty na dojeżdżanie pod miasto tylko po to, żeby przywieźć jakieś duperele. Po kilku godzinach łażenia pakujemy do torby poszewki na poduszki i zapachowe świeczki. Drugie pół dnia udajemy, że robimy przemeblowanie.
Aśka bawiła się tak w dzieciństwie: kiedy nudziło jej się w domu, zmieniała ustawienie przedmiotów w swoim pokoju. A że pomieszczenie miało dwa na trzy metry, pole manewru było mocno ograniczone. Mogła najwyżej zamienić miejscami łóżko z biurkiem. Za to wieszała plakaty, zmieniała narzuty, malowała wzorki na ścianie. Wciąż lubi tak się bawić. Najpierw wyciąga wszystko z półek i szafek. Potem pokazuje mi palcem, co mam gdzie przestawić lub gdzie wbić gwóźdź. Na końcu dopracowuje detale: rozwiesza oprawione zdjęcia, obkleja stare graty kawałkami tapet, narzuca na lampy kolorowe apaszki. Tłumaczy mi przy tym reguły feng shui. Błyszczą jej oczy, gestykuluje. Jest wtedy w swoim żywiole.
Niektóre pomysły Aśki nie są szczególnie udane: czasem po zmianach nie daje się swobodnie przejść albo do końca otworzyć drzwi. Skrzecząca pospolitość wynajmowanych klitek ogranicza jej rozmach. Ale muszę przyznać, że dziewczyna ma talent i potrafi z niczego stworzyć fajny klimat. Mówi, że testuje różne style, ale swój wymarzony dom ma już rozplanowany w najdrobniejszych szczegółach. Wie dokładnie, co jak będzie wyglądało. Wszystko w kremach, szarościach i beżach. Na podłodze białe deski, po szwedzku. Wanna na wygiętych nóżkach, łazienka koniecznie z oknem. Sypialnia w stylu kolonialnym. Kuchnia z drewnianym blatem, pachnąca doniczkowymi ziołami.
Znam ten opis na pamięć, podobnie jak to, co po nim następuje. Kiedy Aśka kończy roztaczać swoje wizje, jej uniesienie stopniowo opada. Patrzy w zamyśleniu na nowo zaaranżowany pokój i przestaje dostrzegać oryginalną stylizację zrobioną małym kosztem. Widzi już tylko zastępczą prowizorkę, do której nie warto się przywiązywać, bo przecież nie jest nasza. Zmienianie wystroju miejsca, w którym nie chce się być, to przelewanie z pustego w próżne. W końcu Aśka zmęczona kładzie się spać. A ja długo nie mogę zasnąć.
Albo parapetówki – ostatnio był jakiś wysyp. Zazwyczaj zaczyna się podobnie. Aśka rzuca mimochodem:
– Zarezerwuj sobie sobotę za dwa tygodnie, zostajemy na weekend. Idziemy na imprezę.
– Jakaś okazja? – pytam.
– Parapetówka. U Sylwii.
Oho. Zaczynamy. Wczoraj było tak:
– Trzeba kupić prezent, może pójdziemy razem coś wybrać? – zapytała.
– Nie wystarczy wino?
– Wino można przynieść na zwykłą imprezę, na parapetówkę wypada dać coś na nowe mieszkanie – poinstruowała mnie.
– Możemy się nie wstrzelić: nie wiemy, jak się urządziła i co jej będzie pasować – zauważyłem.
– Najbezpieczniej będzie kupić coś praktycznego, co niekoniecznie musi stać w widocznym miejscu. Świece, które można wypalić, albo pachnące woreczki do szafy. Albo coś do kuchni.
– To może sama kupisz? – zaproponowałem. – Ja się na tym kompletnie nie znam.
– Mogę, ale nie o to chodzi. Prezent powinien być od nas obojga, wspólny.
– Przecież będzie.
– Tak, tylko znów ja mam wszystko załatwić? Ostatnio mam wrażenie, że wszystko jest na mojej głowie. Wiesz, sprawy się same nie załatwiają.
Rozumiem, o co jej chodzi. Nie muszę być psychologiem, żeby czuć, do czego pije. Zazwyczaj w tym miejscu rozmowa szybko schodzi na kredyt, o który miałem się dowiedzieć, a wciąż tego nie zrobiłem. Obiecałem spotkać się z doradcą i porównać oferty banków. Miałem przynieść dobre wieści i przystąpić do szukania mieszkania – naszego mieszania. A ja wciąż zbywam Aśkę ogólnikami: nie miałem czasu, nie jestem przekonany do kredytu, banki to krwiopijcy, być może wyjedziemy za granicę, żeby szybciej zarobić i kupić nieruchomość za gotówkę. Wtedy ona płacze, że nie chce wyjeżdżać, że jest związana z rodziną i przyjaciółmi, że nie po to studiowała, żeby teraz wszystko przerwać i stanąć na zmywaku.
Jej łzy mnie paraliżują. Nie mam pojęcia, co z nimi robić. Aśka mnie ponagla, oczekuje, że się określę, znajdę rozwiązanie. Pytam, co chciałaby usłyszeć. Wtedy ona się nakręca i zaczyna zrzędzić, że gada się ze mną jak ze ścianą. Im dłużej milczę, tym bardziej się złości. Wylicza, ile razy wracamy do tego samego tematu. Dopytuje, jaką mam propozycję. W końcu puszczają jej nerwy i mówi coś, o co mogę się obrazić. Korzystam wtedy z okazji i kończę dyskusję. Następnego dnia Aśka robi dla mnie coś miłego, bo męczą ją wyrzuty sumienia, że ona, taka świadoma siebie i ludzkiej psychiki, straciła nad sobą panowanie. I na jakiś czas mam spokój.
W lepszym lub gorszym stylu kolejny raz odwlekam kwestię mieszkania, ale wiem, że za parę tygodni wróci. Nasi rówieśnicy pokończyli studia, podobierali się w pary i na potęgę wiją gniazdka. I Aśka też chce gniazdować. Widzę, jak się męczy, i wiem, że już nigdy nie będzie normalnie, że coś się skończyło i ten temat wciąż będzie między nas wchodził. Żegnajcie wakacje pod namiotem i miłości na plaży. Witaj, dorosłości.
Chodzimy więc na te parapetówki i oglądamy mieszkania, niedostępne jak ciastka za szybą. Ostatnio przyszła kolej na Sylwię. Przeczuwałem, czym to się skończy, bo Aśka i Sylwia to najlepsze przyjaciółki. Poznały się na studiach, razem uczyły się do egzaminów, przygotowywały referaty, razem przechodziły przez staże i pierwsze prace. Do tej pory szły łeb w łeb, ale teraz Aśka została w tyle. Zakupem własnego mieszkania Sylwia wyprzedziła ją o całą długość. To nie mogło wróżyć nic dobrego.
Mieszkanie znajdowało się na modnym wśród naszych znajomych Imielinie.
– Osobiście nie widzę w tej dzielnicy nic ciekawego – powiedziałem do Aśki. – Nudne kwadratowe blokowisko, właściwie na obrzeżach miasta.
– Tak, ale jest metro i mnóstwo młodych ludzi wokół.
– Co z tego, skoro widują się tylko w drodze do korpo, gdzie zarabiają na kredyty?
– Zachowaj te obserwacje dla siebie. Bądź miły.
Zaczęło się jak zwykle: dzwonek do drzwi, „wejdźcie”, prezent, „nie trzeba było”.
Potem oprowadzanie. No ładnie, bo nowo, ale czym tu się ekscytować? Dumne czterdzieści metrów, osobna kuchnia, sypialnia wydzielona kotarą. Okna na sąsiedni blok, rower w przedpokoju.
Kiedy impreza, jak to zwykle bywa, przeniosła się do kuchni, wymknąłem się na ponowny, tym razem samotny obchód po mieszkaniu. Wybrałbym wprawdzie inną lokalizację i większy metraż, ale podobały mi się niektóre rozwiązania, które zastosowała Sylwia. Na przykład prysznic bez brodzika, na poziomie równym z podłogą. Albo narożna kanapa, dobrze wykorzystująca przestrzeń. Usiadłem, wygodna. Oparłem się i pogładziłem materiał: zdawał się gładki i odporny na wilgoć jak skóra, ale był przyjemnie ciepły w dotyku. Praktyczne. Postanowiłem zapytać, co to za firma.
Podobały mi się też rolety. Po cichu je opuściłem. Łagodnie przepuszczały światło zachodzącego słońca, ocieplając wnętrze. Wyglądały o wiele lepiej niż zasłony czy żaluzje. Do naszego mieszkania skopiowałbym też podnóżek. Zajmuje niewiele miejsca, a daje ogromny komfort po całym dniu. Usiadłem i wygodnie oparłem na nim nogi. Wcale nie miałem ochoty wracać do kuchni. W milczeniu patrzyłem, jak zapada zmrok.
Następnego dnia Aśka zapytała, czy mi się podobało. Odparłem, że nie ma się czym zachwycać, że Sylwia przepłaciła. Na jej miejscu odkładałbym parę lat dłużej i kupił większe, bardziej perspektywiczne mieszkanie, w którym można powiększyć rodzinę. Na to Aśka, że nie muszę udawać i żebym się nie wstydził, że widziała mnie, kiedy po ciemku z rozmarzeniem poklepywałem kanapę. I że ona też marzy o własnym mieszkaniu i już nie może się go doczekać. Ja na to nic, ona dalej swoje, finał do przewidzenia, w końcu wyszedłem do pracy i zostawiłem ją za zamkniętymi drzwiami.
Mam świadomość, że zachowuję się jak świnia i manipulator. Celowo doprowadzam Aśkę do wściekłości, bo chcę uciąć rozmowę, która prowadzi donikąd. Patrzę na nią i widzę, że się miota, że dusi ją bezsilność. I wtedy ogarnia mnie dziwny spokój. Po prostu się wyłączam.
Pauza. Tak dobrze się znamy. Tyle razy już tak rozmawialiśmy. Znam każdy grymas jej twarzy, każdy ton, który przybiera jej głos. Najpierw ciepły i przyjacielski, potem szorstki. Rozczarowany. Głęboko zawiedziony. Mogę rozpisać nasz dialog na minuty. W finale moja dziewczyna zdradzi się z czymś, czego będzie się potem wstydzić. Choć bardzo stara się dobrać właściwe słowa, nie uda jej się ukryć, że mnie nie szanuje.
Otwarcie nigdy by się do tego nie przyznała. Udaje więc, że tak nie jest. A ja udaję, że ona jeszcze nie wie, że jestem bezradny.
Uziemiony.
Wypróbowałem już wszystkie opcje. W banku byłem na samym początku. Spodziewałem się, że kredyt będzie złodziejski, pomnożony przez sztucznie nadmuchane ceny mieszkań. Wiedziałem, że łącznie z odsetkami przyjdzie nam zapłacić sumę nieprzystającą do standardu nieruchomości. Bałem się wiązać na kilkadziesiąt lat, brać na siebie takie obciążenie. Przyznaję, pomyślałem nawet o tym, że kredyt może okazać się trwalszy niż nasz związek. I co wtedy? Zdecydowałem jednak, że zajmę się tymi rozważaniami, kiedy będę już wiedział, na czym dokładnie stoję. Spisałem listę najbliższych oddziałów bankowych i ruszyłem. Nie przewidziałem jednego: tego, że nie mam żadnej zdolności kredytowej. Dla krawaciarzy od hipoteki jestem zerem, które wyświetla się im w okienku symulacji pożyczki. Następny proszę.
Jestem wśród szczęściarzy, którzy mają pracę. W formularzach zbierających dane osobowe klasyfikuję się jako „pracownik biurowy”. Zajmuję się wszystkim po trochu – to i tak bez znaczenia. Po kilku latach praktyk i zleceń mam nawet etat. Na czas określony, ale zawsze. Jednak dla banku jestem nikim, bo poza bieżącym utrzymaniem na niewiele mnie stać. Nie, nie będzie lepiej. Czasy błyskotliwych karier dobiegły końca. Aktualni menedżerowie koło czterdziestki są za młodzi, by odejść na emeryturę, i za starzy, by szukać nowych wyzwań gdzie indziej. Samochody służbowe i zagraniczne wyjazdy z klientami też dawno poszły w zapomnienie. Tak jak coroczne korekty pensji. Nikogo już nie dziwi awans bez podwyżki. Nie ma sensu się spinać, lepiej siedzieć w budżetówce. Wychodzi na to samo, a mniejszy stres.
Mimo to nie poddałem się łatwo. Pomyślałem, że mógłbym zebrać pieniądze po rodzinie: dogadać się, spisać umowy pożyczki. Ale nadal ceny rynkowe były nie do przejścia. Szukałem więc innych możliwości. W wyszukiwarkę wpisałem mieszkania do remontu. Niestety, ceny okazały się tylko trochę niższe niż ceny lokali gotowych do zamieszkania (wniosek: nie opłaca się cyzelować mieszkania na sprzedaż). Pomyślałem, że przejdę się zobaczyć, może totalna rudera będzie stanowić punkt wyjściowy do negocjacji? Szperałem więc wieczorami, nawet Aśka zaczęła się dąsać, że ciągle późno wracam.
Od początku nastawiłem się na rynek wtórny.
– Najlepsze miejscówki w mieście już dawno zostały zabudowane – tłumaczył mi Marcin.
Miałem gdzieś szpanerski adres, ale liczył się dobry dojazd.
– Miasteczko Wilanów, Górny Mokotów, Kabaty to osiedla dla frajerów, przepłacili, a tłoczą się w korkach jak reszta – ostrzegał Marcin. – Białołęka, Ursus, Piaseczno są najtańsze, ale pożałujesz kupna po tygodniu dojazdów. Poza tym zupełnie nie ma tam co robić. Ot, sypialnie najemników. Radziłbym Grochów lub Pragę Północ: skromnie, ale sensownie. I z fantazją.
Od razu odpuściłem więc sobie lewą stronę Wisły. Poszedłem pod prąd. Postanowiłem oglądać wszystko, co każdy nabywca przy zdrowych zmysłach odrzuca w pierwszej kolejności. Wielka płyta. Zrujnowane kamienice z zaszczanymi klatkami schodowymi, ostatnie piętra bez windy. Hałaśliwe, okratowane partery. Niedocieplone poddasza z mało ekonomicznymi skosami, w zimie zimne, w lecie gorące. Stare budownictwo z piecykami gazowymi i ukraińskimi robotnikami koczującymi na karimatach. Podchodzące wilgocią sutereny. Dziwaczne mieszkania wydzielone w domach, jeden pokój na parterze, jeden na piętrze. Dawne służbówki.
Zły stan techniczny i osobliwe lokalizacje wabiły mnie jak ćmę. Przemierzałem opuszczone tereny fabryczne, wieczorami przypominające zaułki dziewiętnastowiecznego Londynu z opisów Dickensa. Niestraszny był mi mdły smrodek domowych pupili, starych i wyliniałych jak ich właściciele. Nie zważałem na inwalidów czy niezarejestrowanych lokatorów tkwiących cichutko w kątach jak bibeloty-koszmarki na politurowanych półkach. Ignorowałem wieloletni papierosowy dym, który przeżarł dywany i meble. Wyobrażałem sobie, jak ciemne, zapuszczone i zbiedniałe wnętrza odzyskują dawny (lub zupełnie nowy) blask pod zdolną ręką Asi. W myślach rwałem sparciałe wykładziny, burzyłem ściany, otwierałem ciemne kuchnie. Budowałem nowy, wspaniały świat, by rzucić go do stóp mojej pani.
– Nic z tego. Najkoszmarniejsze rudery nie ustępują cenowo normalnym nieruchomościom – poskarżyłem się Marcinowi.
Wyskoczyliśmy na browar po treningu. Ostatnio trener mnie chwalił, że daję z siebie wszystko.
– Może przydybasz jakąś babcię-niemotę? – zażartował Marcin.
– Jelenia ze świecą szukać. Nie w tym życiu. Wszyscy się zwiedzieli, że można cisnąć do oporu i na byle klitce zarobić kokosy.
– Wiesz, są różne sytuacje życiowe. Ludzie wpadają w długi, tarapaty. Nie namawiam, ale słyszałem nieraz, jak ktoś wykupił menela z mieszkaniem kwaterunkowym. Potem lokal przepisał, a pijaczyny dyskretnie się pozbył.
– Niby jak, wrzucając do Wisły? Może i nie mam mieszkania, ale do pierdla mi się nie spieszy.
– A może TBS-y? Albo licytacje komornicze? – zapytał Marcin, ale posłałem mu pogardliwe spojrzenie. – Nie masz wyboru, musisz szukać niestandardowo – usprawiedliwił się.
– Wszystko sprawdziłem, to kanał. Nieliczne okazje cenowe zawsze niosą ze sobą komplikacje. Niejasną sytuację prawną, wmeldowanych sublokatorów, skłóconych spadkobierców – wyliczałem. – Licytacje w spółdzielniach to też pic na wodę. Co lepsze kąski rozdziela się pod stołem, reszta to kosztowna szarpanina.
– Cholera. Pozostaje ci chyba czekać na szczęśliwy traf. – Marcin pociągnął łyk piwa.
– Nie gram w totka.
– Czasem wystarczy prezent od losu. Ostatnio słyszałem nieprawdopodobną historię. – Marcin sięgnął po paczkę fajek.
– Opowiadaj – powiedziałem.
Wyszliśmy na zewnątrz, żeby zapalić. Naciągnąłem kaptur na głowę, włosy miałem wilgotne po prysznicu.
– Opowiedziała mi to matka – zaczął Marcin, zapalając papierosa. – Na jej osiedlu jest warzywniak. Jakaś para, którą zna z widzenia, często robiła tam zakupy. Traf chciał, że przychodziła tam też pewna starowinka, którą moja matka też kojarzy. Rzucała się w oczy. Drżącą od parkinsona ręką pakowała zieleninę do siatki i samotnie człapała do domu.
– Wzruszające. – Zaciągnąłem się.
– Młodzi zaczęli jej się kłaniać, potem z nią rozmawiać, parę razy zanieśli jej torby do domu. Tak dowiedzieli się, że mieszka sama – ciągnął Marcin.
– I co, postanowili jej się pozbyć?
– Więcej wiary – skarcił mnie. – Zaczęli do niej zaglądać i trochę pomagać w drobnych sprawach. A to podwieźli ją do lekarza, a to pomogli w urzędowej sprawie. To ona im gotowała rosołek albo piekła szarlotkę.
– Sielanka. I co dalej?
– Babcia mieszkała sama na sześćdziesięciu metrach.
– Super – burknąłem.
– Jak się dowiedziała, ile tamci płacą co miesiąc za kawalerkę, zaprosiła ich, żeby zamieszkali u niej – opowiadał Marcin. – Dla nich więcej miejsca, a jej raźniej. Umówili się, że oni będą płacić czynsz, bez opłat za wynajem.
– No, faktycznie, niesamowita historia. Stara pomyślała o młodych, to się już nie zdarza – skwitowałem, gasząc papierosa.
– To nie koniec. Mieszkaliby tak sobie razem nie wiadomo ile, gdyby babka się nagle nie przekręciła we śnie. Żadnego dogorywania z charczeniem, po prostu grzecznie i czyściutko kobita przeniosła się na łono Abrahama. Niedługo okazało się, że tak samo dyskretnie, jak zeszła, zapisała im przed śmiercią mieszkanie. Za opiekę.
– Cholera, trzeba mieć niebywały fart – westchnąłem. – Ty, a może oni jej pomogli przenieść się na tamten świat? Nikt tego nie sprawdził?
– Nie wiem, ale to wciąż nie koniec historii. – Marcin wyciągnął w moją stronę paczkę fajek. Nie chciałem więcej. – Jak przyszło do postępowania spadkowego, okazało się, że babina była wdową po jakimś wojskowym trepie. I że zapisała im jeszcze dwa inne mieszkania, na Żoliborzu i Mokotowie, o których tamci nie wiedzieli.
– Ja pieprzę. Czy ona nie miała żadnej rodziny? – zapytałem.
– Miała. Po pogrzebie ktoś nawet przyjechał i upomniał się o spadek, ale już było pozamiatane. Babka wszystko zapisała w testamencie. Rodzinkę olała, bo się nią nie zajmowali, więc się wkurzyła i cały majątek przekazała tamtym. Mieszkają sobie teraz wygodnie na swoim, a z wynajmu mają trzecią pensję.
Weszliśmy z powrotem do knajpy. Nie wydobyłem z siebie słowa, dopóki nie usiedliśmy z powrotem przy stole.
– Twoja matka naprawdę zna tych ludzi? – nie dowierzałem.
– Tak, ja też ich kojarzę. Jaki jest z tego wszystkiego morał? – spytał Marcin. – Warto być dobrym człowiekiem – odpowiedział, wznosząc szklankę piwa.
Wieczorem powtórzyłem wszystko Aśce. Nie mogłem uwierzyć, że można mieć aż takie szczęście. Wątpiłem w nieświadomość i czyste intencje tamtej pary. I jeszcze rodzina, która nie trzyma łapy na mieszkaniach, wiedząc, że stara zaraz kojfnie! Nieprawdopodobne.
Ale Aśka nie była zdziwiona. Słyszała o podobnych przypadkach. A to jakaś stara panna przed śmiercią przepisała sąsiadom zza ściany mieszkanie i ci zrobili sobie jedno duże. A to studentka wyhaczyła niedołężną ciotkę i zaproponowała, że będzie się nią opiekować. Wiadomo, już została w jej mieszkaniu. I tak dalej.
O zmierzchu wychyliłem się na nasz mikrobalkonik, ostrożnie stawiając stopę między gołębimi łajnami. Jednym z nielicznych plusów naszego obecnego mieszkania jest niezły widok na całą Pragę. Ogarnąłem wzrokiem dzielnicę układającą się do snu. Niezliczone gniazdka, dziuple, norki. W niektórych całe rodziny tłoczą się w jednym pokoju, inne stoją puste. Są jeszcze takie, które za chwilę opustoszeją, bo ich samotni właściciele szykują się do Ostatniej Przeprowadzki. Zastanawiałem się, ilu takich niezagospodarowanych seniorów może teraz być w zasięgu mojego wzroku. Albo na naszym osiedlu. A może nawet w naszym bloku?
*
W niedzielę byliśmy w kościele. Nie jesteśmy szczególnie praktykujący, ale Aśka jest z wierzącej rodziny i chociaż rodzice są daleko, jej wewnętrzny imperatyw ma się świetnie. Dla świętego, nomen omen, spokoju, daję się jej czasami zaciągnąć. Tym razem byłem uważniejszy niż zwykle. Przerysowany, za wysoki gmach, trudny do sprzątania i ogrzania, wypełniał pogłos mikrofonu, wprawiający w drgania nici pajęczyn zwieszające się z nieosiągalnego dla szczotek sklepienia. Monotonny głos z ambony hipnotycznie recytował osiem błogosławieństw.
„Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy Królestwo Niebieskie.
Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni.
Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.
Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”.
Objąłem wzrokiem obie nawy. Zwyczajowo jedna jest kobieca, druga męska, ale tutaj panowie ścieśnili się ledwie w kilku ławkach, oddając połowę swojej przestrzeni krzepkim białogłowym. Znak czasu, jesteśmy w defensywie. Marcin zapytał mnie kiedyś:
– Wiesz, dlaczego mężczyźni umierają na długo przed swoimi żonami? Bo nie mogą się tego doczekać.
Chustki i kaszkiety, kule, toporne buty, grube warstwy ubrań mimo czerwcowego upału – starcy wyczłapali ze swoich kokonów i przykuśtykali na mszę, w bezwarunkowym odruchu istot społecznych. Ciałem udają wspólnotę, lecz duch bezpiecznie odgrodzony brakiem aparatu słuchowego zasklepia się w ciszy, zwrócony do własnego wnętrza, pełnego wspomnień i bieżących spraw. Po godzinie podnoszenia się i siadania odmaszerują, by ponownie się zasunąć w swoich życiowych futerałach. W sumie niewiele się różnimy, my i oni.
Jak większość obecnych odpłynąłem myślami. W szkole kolekcjonowałem książki z serii Tajemnice zwierząt. Miały zielone okładki i niesamowite ilustracje. Lubiłem zwłaszcza Zwierzęta niewidoczne. Na każdym obrazku w książce ukryta była postać zwierzęcia, rozpoznawalna dopiero po bliższym przyjrzeniu się. Na przykład flądra ledwie widoczna jako zarys pod morskim piaskiem albo ćma w kolorze budynku, na którym przysiadła.
Był tam też rozdział o troglobiontach, czyli stworzeniach żyjących w jaskini. Zdarza się, że trafiają do niej przypadkowo małe zwierzęta, które szybko ją opuszczają. Jaskinia ma jednak grono stałych mieszkańców, którzy żyją w panujących tam ciemnościach, nigdy nie wychodząc na zewnątrz. Są wśród nich owady, skorupiaki, pająki, wije i kilka gatunków ryb po omacku krążących w skalnych kałużach. Zwierzęta te są najczęściej ślepe i pozbawione barw, a owady mają uwstecznione skrzydła. Rozwijają się bardzo powoli z powodu niedoboru pokarmu. Ił oraz szczątki współmieszkańców nie zapewniają im wystarczającej energii, by mogły prowadzić aktywne życie. Spowolnione procesy życiowe i mała aktywność rekompensowane są u nich nadzwyczajną długością życia. Jaskinia to rezerwat dla wszystkich gatunków, które nie potrafiłyby przeżyć gdzie indziej.
Blok jest jak jaskinia. Dla niektórych maleńkie mieszkanka to tylko konieczny etap przejściowy na drodze do wzbogacenia się i przeniesienia do segmentu czy domu. Na stałe zostają tu tylko starcy i nieudacznicy, którzy nie wykorzystali swojej życiowej szansy. Bezrobotni i pominięci przy awansie, ubodzy uziemieni kredytem. Niewidoczni, nieistotni. Żyją niezauważalnie, ale bardzo wytrwale. Witają każdy dzień bez entuzjazmu, ale i bez niepokoju, co też przyniesie, bo to z góry wiadomo. Do perfekcji opanowali sztukę kompromisu. Są elastyczni, dostrzegają, że życie nie jest tylko czarne albo białe. Z każdym dniem ich skóra staje się trochę bardziej szara, upodabniając ich do reszty mieszkańców, do koloru wielkiej płyty, do koloru Warszawy.
Oprzytomniałem, kiedy na koniec mszy ksiądz wyczytał nazwiska parafian, którzy w minionym tygodniu przenieśli się do Domu Pana. Pięć zgonów, pięć opuszczonych lokali. Podniosłem się ze wszystkimi, pochylając głowę przed błogosławieństwem. Zamiast modlitwy wypowiedziałem w myślach pragnienie. Niech się wypełnią biblijne słowa. Jestem ubogi. Smucę się, łaknę i pragnę. Staję się więc cichy, by posiąść ziemię na własność.
Jaka jest szansa na spotkanie staruszki, która zapisze nam w testamencie kilka mieszkań? Znikoma. A jaka jest szansa, że sami ją znajdziemy? Większa. W drodze do mieszkania podzieliłem się moimi przemyśleniami z Aśką.
– Odbiło ci – powiedziała.
– Dlaczego tak myślisz? – spytałem. – Widziałaś, ile siwych głów było w kościele?
Ja widziałem. Całą armię, podziemie seniorów! Co niedziela wypełzają na powierzchnię ze swoich własnościowych norek.
– Przecież to obcy ludzie – odpowiedziała.
– To można szybko zmienić.
– I co z tego? Każdy z nich ma jakąś rodzinę, nawet daleką.
– Niekoniecznie. Jest wiele samotnych starszych osób, tyle się o tym mówi. Nawet jeśli mają rodzinę, nikt ich nie odwiedza, nie dba o nich – odparłem.
– To jeszcze nie jest wystarczający powód, żeby dali komuś mieszkanie w prezencie.
– A dlaczego nie? Co mają do stracenia? – zapytałem.
– Starsi ludzie są nieufni, bardzo przywiązani do tego, co dobrze znają, i niełatwo przychodzi im budowanie nowych więzi. Jeśli nie są zżyci z rodziną, są związani z Kościołem. Albo z jakąś organizacją dobroczynną. I prędzej im przekażą mieszkanie.
– Wsparcie potrzebujących młodych ludzi to dobry uczynek, Kościół by to pochwalał – zauważyłem.
– Nie bądź cyniczny.
– Gdzie tu cynizm? Najlepiej pomagać w swoim środowisku. Czynić dobrze bliźniemu, to znaczy człowiekowi, który jest obok.
– Oni się boją, tyle się teraz słyszy o wyłudzaczach, oszustach – wyliczała.
Miała rację. To już nie te czasy, że poniesiesz komuś ciężką torbę. Teraz nikt ci tej torby nie da, bo się boi, że uciekniesz razem z nią.
– To fakt. Ale można poświęcić trochę czasu, nastawić się na sąsiadów z bloku, punktem wyjścia mogłaby być właśnie sąsiedzka pomoc – powiedziałem.
– Czy ty w ogóle znasz naszych sąsiadów?
Słuszna uwaga. Przed przeprowadzką do Warszawy znałem wszystkich na klatce. Każdemu mówiłem „dzień dobry”. Tutaj większości sąsiadów nawet nie rozpoznałbym na ulicy.
– Masz rację. Ale to można zmienić. Pójść coś pożyczyć, upiec ciasto i się przedstawić…
– Pomyślą, że otrute i że chcesz im splądrować mieszkanie. Zresztą, co to w ogóle za pomysły? Chcesz chodzić po ludziach, wkładać im nogę w drzwi jak domokrążca? – zapytała.
– Nie przesadzaj, można wszystko rozegrać delikatnie i grzecznie – nie dawałem za wygraną.
– Jak to: rozegrać? To ma być jakaś gra? Ta cała wizja, to polowanie na emerytów, to jakieś niepoważne!
– Aśka, to jest po prostu opcja, którą warto wypróbować. Przecież sama drążysz temat mieszkania, narzekasz, że nie wykazuję inicjatywy. No to wykazuję.
– Ale nie tak, nie w ten sposób. To takie… nie wiem. Upokarzające.
– Upokarzające jest to, że ciężko pracuję i nie stać mnie na kawalerkę ani na kredyt – wypaliłem.
Kawa na ławę. Tego się nie spodziewała.
– Przecież nawet nie pytałeś, nie sprawdziłeś w banku – odezwała się w końcu.
– Pytałem. Nie mam zdolności kredytowej. Zadowolona?
Zamilkła.
– Dlaczego nic nie powiedziałeś? – odezwała się w końcu.
– A czym miałem się chwalić?
– Zaczekaj, opowiedz mi o tym. Które banki sprawdziłeś?
– Wszystkie. Nie ma o czym rozmawiać – uciąłem.
– Kiedy to było? Może coś się zmieniło? W końcu banki zarabiają na kredytach, to w ich interesie, żeby…
– Aśka, koniec tematu. Nie, i już. Przyjmij to. Chcesz zrobić następny krok czy stać w miejscu? – zapytałem.
Zaszkliły jej się oczy.
– Chcę coś zmienić, ale nie tak. Inaczej, normalnie.
Jej głos zaczął brzmieć płaczliwie.
– Obawiam się, że tak się nie da. Żyjemy w dziwnych czasach, dlatego trzeba szukać niestandardowych rozwiązań – powiedziałem cieplej.
– Nie wiem. Już nic nie wiem… Jestem wykończona tym tematem. Mam dość.
– Wiem, kochanie. Dlatego pozwól mi się tym zająć. Po prostu spróbujemy i już.
Aśka zaliczyła swojego niedzielnego doła. Zazwyczaj wpada w melancholię, kiedy po weekendzie wracamy wieczorem do Warszawy. Mówi, że źle znosi moment przejścia z jednego trybu na drugi. W rodzinnych stronach jest jej pokój, rodzice, przyjaciółka z dzieciństwa. Ciasto ze śliwkami na leżaku w ogrodzie. I dużo miejsca. Bo Aśki rodzice mają dom. Socrealistyczny klocek z lat siedemdziesiątych, ale dom. Z osobnym pomieszczeniem do każdego celu: jadalnią, gabinetem, pokojem gościnnym, garderobą i innymi luksusami nieosiągalnymi w miejskich klitkach, gdzie wszystko się ze sobą miesza. My w salonowym kredensie trzymamy ciuchy i książki, zakupy spożywcze przechowujemy w szafce z butami, a długopisy w przegródkach na sztućce. Wszystko włożone na wcisk, wyjmiesz jedną rzecz i cała misterna konstrukcja może runąć.
Wynajmujemy teraz ósme z rzędu mieszkanie. Dobrą stroną częstych przeprowadzek jest kontrola nad rzeczami. Na bieżąco odsiewasz i mniej kupujesz, bo nie masz gdzie tego trzymać. Kasa nie rozłazi ci się na bzdury. Jak pomyślisz o tym, że co pół roku musisz pakować ciuchy i jechać do starych wymienić garderobę na aktualną porę roku, odechciewa się zakupów. Za dużo zachodu. Tylko co to zmienia? Z dumą podliczyłem, ile zaoszczędziliśmy przez ostatni rok, ale wyszło na to, że w skali mieszkania to i tak nic nie znaczy. Raz na jakiś czas Aśka sobie odpuszcza i szaleje na wyprzedażach, a potem znów wywozi ciuchy do rodziców.
Może to ją tak przygnębia, to ciągłe pakowanie. Wiązanie pieprzonego węzełka na kijku i ruszanie w drogę, kolejny i kolejny raz. Syndrom Janka Wędrowniczka czasem włącza się jej nawet, kiedy donikąd nie wyjeżdżamy.
Tamtego wieczoru Aśka położyła się wcześniej do łóżka. A ja usiadłem do sporządzenia strategii.
Na pierwszy pomysł wpadłem już w kościele. A gdyby tak zagaić księdza? Powiedzieć, że szukam swojej drogi w bezwzględnym, konsumpcyjnym świecie. Że mam głęboką potrzebę zrobienia czegoś dla innych. Tu, w moim najbliższym otoczeniu. Szczególnie leży mi na sercu dobro osób starszych i chorych. Czy ksiądz nie mógłby pomóc i wskazać jakiejś schorowanej, bezbronnej, samotnej duszy?
Nie, to chyba nie przejdzie. Za grubymi nićmi szyta ta intryga. Skończyłbym jeszcze, szorując mopem kruchtę albo śpiewając w scholi. Nie mam czasu! Po namyśle w ogóle nie zapisałem tego pomysłu na liście. Punkt pierwszy sformułowałem inaczej: „Rozeznanie w najbliższej okolicy”.
Aśka miała rację, w ogóle nie kojarzyłem sąsiadów z klatki. Z poprzednich miejsc też nikogo nie pamiętałem, tyle tego było… Po prostu wchodziłem i wychodziłem, nie rozglądając się na boki. Do tej pory jakoś z nikim nie gawędziłem ani nie proponowałem nikomu noszenia siatek. No cóż. Błędy zawsze można naprawić.
Punkt drugi: „Stać się uważniejszym mieszkańcem”.
Dotąd nie chciało mi się nawet otwierać drzwi kolesiom od gazu albo dozorcy, który w kółko spisywał liczniki. W końcu to nie mój lokal, więc co mnie to obchodzi? Szanuję swój czas. Poza tym dzisiaj tak to jest, każdy siedzi zamknięty na cztery spusty i boi się wpuszczać obcych. Wiadomo, może taki gazownik robi rekonesans i przyjdzie się potem włamać?
Tutaj tkwił pewien problem. Wszyscy się boją, ciężko więc na przykład pójść coś od kogoś pożyczyć. Każdy ma komórkę, więc numer na nagły wypadek i prośbę o skorzystanie z telefonu też odpada. Muszę pomyśleć nad innymi sposobami zbliżenia się do sąsiadów.
Punkt trzeci: „Zaangażowanie w lokalną społeczność”.
Szczęśliwym trafem zbliża się zebranie członków wspólnoty. Mogłem zacząć działać od razu. Zaproponowałem właścicielom mieszkania, że pójdę w ich imieniu. Powiedziałem, że chciałbym zapoznać się z planami remontu bloku i zasugerować dyskusję o kilku rozwiązaniach. Między innymi o podjeździe dla niepełnosprawnych, czym zamierzałem sobie zaskarbić przychylność zniedołężniałych mieszkańców. Nadchodzi społecznik, obrońca uciśnionych i przyjaciel seniorów!
Opracowanie graficzne okładki:
Kuba Magierowski
Redaktor prowadzący:
Jacek Fronczak
Opracowanie redakcyjne:
Joanna Morawska
Korekta:
Sylwia Kozak-Śmiech
© 2014 by Magdalena Żelazowska
© for the Polish edition by Harlequin Polska sp. z o.o., Warszawa 2014
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieł w jakiejkolwiek formie.
Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B. V.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Znak firmowy wydawnictwa Harlequin jest zastrzeżony.
Wyłącznym właścicielem nazwy i znaku firmowego wydawnictwa Harlequin jest Harlequin Enterprises Limited. Nazwa i znak firmowy nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Harlequin Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN: 978-83-276-1005-8
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com