Zaginiona księgarnia - Evie Woods - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Zaginiona księgarnia ebook i audiobook

Woods Evie

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

125 osób interesuje się tą książką

Opis

Przy cichej ulicy w Dublinie zaginiona księgarnia czeka, by ją odnaleźć…

Opalina, Martha i Henry zbyt długo godzili się na role drugoplanowych bohaterów.

Kiedy w końcu postanawiają przejąć stery własnego życia, los prowadzi ich pod pewien adres, gdzie zapomniana księgarnia czeka, by ktoś ją odnalazł. Trójka niczego niepodejrzewających nieznajomych przekonuje się, że ich własne historie są tak samo niezwykłe, jak te, które opisano na stronach ich ukochanych książek.

Odkrywając tajemnice księgarnianych półek, przenoszą się do cudownego świata… gdzie nic nie jest takie, jakie się wydaje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 47 min

Lektor: Emilia Mandes
Oceny
4,4 (263 oceny)
155
68
30
10
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Elishia79

Z braku laku…

Nie rozumiem zachwytu komentujących. Książka nudna i bez polotu.
31
Goniasonia1308

Nie oderwiesz się od lektury

CUDOWNA!! Zachęcam do zapoznania się z tą książką i rozkoszowania się historią tajemniczej ksiegarni
20
Bibliofile

Dobrze spędzony czas

Ciekawe połączenie świata rzeczywistego z fantazją.
10
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Tajemnicza historia, sporo w niej niedopowiedzeń. Spodoba się miłośnikom książek i bajek dla dorosłych. Większość z nas potrzebuje czasem takich opowieści.
10
wero1234

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna opowieść, szkoda że tak szybko się skończyła
00

Popularność




Tytuł oryginału The Lost Bookshop

Copyright © Evie Woods 2023

First published 2023 by One More ChapterA division of HarperCollinsPublishers Ltd1 London Bridge StreetLondon SE1 9GFharpercollins.co.uk

Przekład Patrycja Zarawska

Redakcja i korektaKatarzyna Zegadło-Gałecka, Magdalena Pazura

Skład i adaptacja okładki Martyna Potoczny, Tomasz Brzozowski

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Tytuł wiersza Emily Brontë Moja dusza nie tchórz w przekładzie Krystyny Lenkowskiej; fragment powieści Emily Brontë Wichrowe Wzgórza w przekładzie Janiny Sujkowskiej; fragment wiersza Emily Dickinson w przekładzie Stanisława Barańczaka; fragment powieści Jane Austen Perswazje w przekładzie Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej.

Niniejsza powieść w całości opiera się na fikcji. Przedstawione w niej imiona i nazwiska, postacie oraz wydarzenia wywodzą się z wyobraźni autorki. Jakiekolwiek podobieństwa do prawdziwych osób, żyjących lub zmarłych, do wydarzeń lub miejsc jest całkowicie przypadkowe.

Copyright © for this editionInsignis Media, Kraków 2024Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN pełnej wersji 978-83-68053-28-9

StoryLight, imprint Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

x.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

tiktok.com/insignis_media (@insignis_media)

Dla wszystkich miłośników książek

Prolog

Zalane deszczem dublińskie ulice w chłodny zimowy dzień nie były odpowiednim miejscem dla szwendającego się małego chłopca, chyba że chłopiec ten przyciskał nos do witryny wyjątkowo fascynującej księgarni. W środku błyskały światełka, a kolorowe okładki wabiły, obiecując historie pełne przygód i ucieczek. Wystawa była wypakowana nowościami i ozdobami; pod sufitem unosiły się miniaturowe balony na gorące powietrze, pozytywki z mechanicznymi ptaszkami i karuzelkami obracały się przy dźwiękach muzyki. Chłopca spostrzegła stojąca w środku kobieta i zachęciła go gestem, by wszedł. Pokręcił przecząco głową i zaczerwienił się lekko.

– Spóźnię się do szkoły – powiedział bezgłośnie przez szybę.

Kobieta kiwnęła głową i uśmiechnęła się. Wyglądała całkiem przyjaźnie.

– Tylko na minutkę – wymamrotał po trzech sekundach walki z przemożną chęcią wstąpienia do księgarni.

– Na minutkę – przytaknęła kobieta za kontuarem i sięgnęła po kolejne książki, które wyjmowała z pudła. Zerknęła na jego wystającą ze spodni koszulę, na skarpetki nie do pary i na strzechę włosów, która najwyraźniej od jakiegoś czasu z powodzeniem unikała grzebienia. Uśmiechnęła się sama do siebie. Księgarnia Opaliny działała na chłopców i dziewczęta jak magnes.

– W której jesteś klasie?

– W trzeciej, u Świętego Ignacego – odpowiedział, zadzierając głowę, żeby obejrzeć podwieszone u sklepionego sufitu drewniane aeroplany.

– Podoba ci się tam?

Prychnął na tę myśl.

Zostawiła go kartkującego starą księgę z magicznymi sztuczkami, lecz chłopiec już po chwili podszedł do jej biurka i zaczął się przyglądać materiałom piśmienniczym.

– Możesz mi pomóc, jeśli chcesz. Rozsyłam zaproszenia na premierę książki.

Wzruszył ramionami i z nieco przesadzonym entuzjazmem zaczął naśladować sposób, w jaki składała zaproszenia i wsuwała je do kopert. Marszczył nos z wysiłku, aż przemieszczały się konstelacje piegów na jego policzkach.

– Co to znaczy „O-pa-llina"? – spytał, wydłużając przesadnie każdą sylabę nieznanego mu słowa.

– Opalina to imię.

– Pani jest Opalina?

– Nie. Mam na imię Martha.

Widziała, że nie usatysfakcjonowała go ta odpowiedź.

– Mogę ci o niej opowiedzieć, chcesz? Ona też nie przepadała za szkołą. No i nie lubiła zasad.

– Ani robić tego, co jej kazali? – podsunął.

– O, tego zwłaszcza. – Martha uśmiechnęła się konspiracyjnie. – Proszę, włóż resztę zaproszeń do kopert, a ja tymczasem zrobię nam herbaty. Dobra opowieść zawsze zaczyna się od herbaty.

Rozdział 1

OPALINA

Londyn, 1921 rok

Przesunęłam palcami po grzbiecie książki, pozwalając, by tłoczenia oprawy poprowadziły moją skórę do czegoś namacalnego – czegoś, w co wierzyłam bardziej niż w fikcję, która się przede mną rozgrywała. Miałam dwadzieścia jeden lat i moja matka orzekła, że czas, abym wyszła za mąż. Mój brat Lyndon mało pomocnie znalazł nierozgarniętego osobnika, który właśnie odziedziczył rodzinny interes – coś związanego z importowaniem czegoś z odległego miejsca. Prawie go nie słuchałam.

– Kobieta w twoim wieku ma tylko dwie możliwości – zawyrokowała matka, odstawiając filiżankę ze spodkiem na stolik przy fotelu. – Jedna to wyjść za mąż, a druga: znaleźć posadę odpowiadającą jej dystynkcji.

– Dystynkcji? – powtórzyłam z niejakim niedowierzaniem.

Rozejrzawszy się po salonie z odłażącą farbą i spłowiałymi zasłonami, nie mogłam wyjść z podziwu dla jej próżności. Poślubiła człowieka niższego stanu i zawsze dokładała starań, by to ojcu przypomnieć, w razie gdyby umknęło jego pamięci.

– Musisz to teraz robić? – zapytał mój brat panią Barrett, naszą służącą, która akurat wymiatała popiół z paleniska.

– Pani zażyczyła sobie ognia – odparła gosposia tonem niewykazującym ani krzty respektu. Pracowała u nas, odkąd sięgałam pamięcią, i przyjmowała polecenia tylko od mojej matki. Pozostałych domowników traktowała jak tanich oszustów podszywających się pod wielkie państwo.

– Rzecz w tym, że musisz wyjść za mąż – powtórzył Lyndon niczym papuga i pokuśtykał przez pokój, ciężko opierając się na lasce.

Starszy ode mnie o dwadzieścia jeden lat, miał całą prawą stronę ciała okaleczoną. Oberwał szrapnelem podczas wojny we Flandrii; i ten brat, którego znałam wcześniej, zginął gdzieś na tamtym polu bitwy. Przerażały mnie wyzierające z jego oczu okropieństwa i choć nie chciałam tego przyznać, zaczęłam się go naprawdę bać.

– To dobra partia. Renta po ojcu ledwie wystarcza matce na prowadzenie domu. Pora, żebyś podniosła nos znad książek i zmierzyła się z rzeczywistością.

Mocniej przywarłam do swojej książki. Rzadkie pierwsze amerykańskie wydanie Wichrowych Wzgórz, otrzymane od ojca podobnie jak głębokie zamiłowanie do czytania. Trzymałam je niczym talizman – oprawny w płótno tom, na którego grzbiecie złotymi literami wypisano wprowadzającą w błąd informację: „autora Dziwnych losów Jane Eyre”. Natknęliśmy się na niego zupełnie przypadkiem na pchlim targu w Camden (sekret, którego nie mogliśmy zdradzić matce). Później dowiedziałam się, że angielski wydawca Emily zdecydował się na ten zabieg, aby więcej zarobić dzięki sukcesowi, jaki już zdążyła odnieść powieść jej siostry. Książka nie była w najlepszym stanie: płócienna oprawa przetarła się na brzegach, a z tyłu widniało klinowate nacięcie. Kartki wypadały ze środka, ponieważ nici, którymi je zszyto, wystrzępiły się pod wpływem użytkowania. Lecz na mnie wszystkie te niedoskonałości, wraz z zapachem papieru przesiąkniętego dymem cygar, działały jak wehikuł czasu. Może to właśnie wtedy ziarno zostało zasiane. Książka nigdy nie jest tym, na co wygląda. Sądzę, że ojciec miał nadzieję poprzez miłość do książek zaszczepić mi zainteresowanie nauką w szkole, ale jeśli już, zamiłowanie do lektury tylko podsyciło moją nienawiść do szkolnej ławy. Zazwyczaj żyłam w świecie własnej wyobraźni, dlatego co wieczór pędziłam ze szkoły do domu i prosiłam ojca, żeby mi poczytał. Był urzędnikiem państwowym, uczciwym człowiekiem z pasją poznawczą. Zawsze mawiał, że książki to coś więcej niż słowa na papierze: że są bramami wiodącymi w inne miejsca, do innego życia. Zakochałam się w nich i w rozległych światach, które w sobie kryły, a wszystko to zawdzięczałam swojemu ojcu.

– Jeżeli przechylisz głowę – powiedział mi kiedyś – usłyszysz, jak starsze książki szepczą swoje tajemnice.

Znalazłam na półce zabytkową książkę w oprawie ze skóry cielęcej, z kartkami zabarwionymi upływem czasu. Przyłożyłam ją do ucha i zamknęłam mocno oczy, wyobrażając sobie, że słyszę ważne sekrety, które autor próbował mi powierzyć. Ale nie dotarło do mnie ani jedno słowo.

– Co słyszysz? – spytał tata.

Zaczekałam, pozwoliłam, by dźwięk wypełnił mi uszy.

– Słyszę morze!

Wrażenie było takie, jakby przyłożyć sobie do ucha muszlę; powietrze wirowało wśród kartek. Ojciec uśmiechnął się i ujął mój policzek w dłoń.

– Tato, czy one oddychają? – zapytałam.

– Tak – odrzekł. – Opowieści oddychają.

Gdy ostatecznie padł ofiarą grypy hiszpanki w 1918 roku, całą noc czuwałam przy nim, trzymając chłodną dłoń zmarłego i czytając jego ulubioną powieść. Davida Copperfielda autorstwa Charlesa Dickensa. Jakoś naiwnie myślałam, że te słowa sprowadzą go z powrotem.

– Odmawiam poślubienia mężczyzny, którego nigdy nawet nie spotkałam, tylko w celu podreperowania rodzinnych finansów. Cały ten pomysł jest niedorzeczny!

Kiedy to powiedziałam, pani Barrett upuściła szczotkę i brzęk metalu opadającego na marmur wykrzywił twarz mojego brata. Lyndon nienawidził hałasów.

– Wynoś się stąd, ale już!

Biedna kobieta cierpiała na niedowład kolan i dopiero za trzecią próbą udało się jej podnieść i opuścić pokój. Jak zdołała zamknąć za sobą drzwi, nie trzaskając nimi, tego się nigdy nie dowiem.

Kontynuowałam swoją obronę:

– Jeśli jestem dla was obojga takim ciężarem, po prostu się wyniosę.

– A gdzie, u licha, miałabyś się niby podziać? Nie masz pieniędzy – zwróciła mi uwagę matka. Była już po sześćdziesiątce, ale nigdy nie przestała nazywać mojego przyjścia na świat ich „małą niespodzianką”, co mogłoby brzmieć uroczo, gdybym nie wiedziała, że nie cierpi niespodzianek. Dorastanie w domu ze starszym pokoleniem tylko potęgowało we mnie chęć wyrwania się na wolność i zakosztowania nowoczesnego życia.

– Mam przyjaciół – nie ustępowałam. – Mogę znaleźć pracę.

Matka zapiszczała.

– Psiakrew, ty niewdzięczny bachorze! – warknął Lyndon, łapiąc mnie za nadgarstek, gdy chciałam wstać z krzesła.

– To mnie boli – zaprotestowałam.

– Zaboli cię jeszcze bardziej, jeśli nie posłuchasz.

Próbowałam oswobodzić rękę, ale trzymał mocno. Spojrzałam na matkę, która pilnie przyglądała się dywanikowi u swych stóp.

– Rozumiem – powiedziałam, gdy wreszcie do mnie dotarło, że Lyndon jest teraz panem domu i to on podejmuje decyzje.

– Bardzo dobrze. – Nie puścił mojego nadgarstka; czułam na twarzy jego kwaśny oddech. – Powiedziałem: bardzo dobrze.

Spojrzałam mu w oczy i znów spróbowałam się uwolnić.

– Spotkam się z tym konkurentem – zapewniłam.

– Wyjdziesz za niego – rzekł z naciskiem i powoli rozwarł dłoń.

Wygładziłam na sobie sukienkę i wetknęłam książkę pod pachę.

– Zatem postanowione – stwierdził Lyndon, patrząc zimnym wzrokiem gdzieś ponad moim ramieniem. – Zaproszę Austina dziś na kolację i wszystko uzgodnimy.

– Tak, bracie – odparłam, po czym wycofałam się do swojego pokoju na górze.

* * *

Pogmerałam w górnej szufladzie toaletki i znalazłam papierosa, którego kiedyś ukradłam z kuchennego zapasu pani Barrett. Otworzyłam okno i zapaliłam, zaciągając się powoli niczym filmowa femme fatale. Usiadłam przy toaletce i oparłam papieros o starą muszlę ostrygi, którą zabrałam z plaży zeszłego lata. To były beztroskie wakacje z moją najlepszą przyjaciółką Jane, zanim wyszła za mąż. Chociaż część kobiet miała teraz prawo głosu, i tak za ich jedyną życiową opcję uważano dobre zamążpójście.

Patrząc na swoje odbicie w lustrze, dotknęłam karku tam, gdzie się kończyły włosy. Matka o mało nie zemdlała, gdy zobaczyła, co zrobiłam ze swoimi długimi puklami. „Już nie jestem małą dziewczynką”, powiedziałam jej wtedy. Ale czy rzeczywiście w to wierzyłam? Chciałam być nowoczesną kobietą. Musiałam podjąć ryzyko. Lecz bez pieniędzy jak miałam wypowiedzieć posłuszeństwo starszym? I w tym momencie powróciły do mnie słowa ojca: „Książki są jak bramy”. Znów popatrzyłam na regał z książkami i ponownie zaciągnęłam się dymem z papierosa.

– Co zrobiłaby Nellie Bly? – zadałam sobie pytanie, jak to często robiłam.

Dla mnie była uosobieniem nieustraszonej postawy życiowej: pionierska amerykańska dziennikarka, która – zainspirowana powieścią Jules’a Verne’a – odbyła podróż dookoła świata, ustanawiając rekord siedemdziesięciu dwóch dni, sześciu godzin i jedenastu minut. Zawsze mówiła, że właściwie przyłożona i nakierowana energia pozwala osiągnąć, co tylko zechcemy. Gdybym była chłopakiem, mogłabym oznajmić, że przed ślubem chcę odbyć podróż po Europie. Pragnęłam poznać inne kultury. Miałam już dwadzieścia jeden lat i niczego nie osiągnęłam. Nic nie widziałam. Jeszcze raz spojrzałam na swoje książki i podjęłam postanowienie, zanim dopaliłam papierosa.

* * *

– Ile może mi pan za nie dać? – Patrzyłam, jak pan Turton ogląda moje egzemplarze Wichrowych Wzgórz i Katedry Najświętszej Marii Panny w Paryżu.

Był właścicielem zatęchłej, ciasnej księgarenki, która składała się właściwe tylko z długiego, pozbawionego okien korytarza. Dym z jego fajki snuł się w gęstym powietrzu, przyprawiając mnie o łzawienie oczu.

– Dwa funty, i to już będzie z naddatkiem.

– O, nie, potrzebuję znacznie więcej.

Dostrzegł Davida Copperfielda mojego ojca i zanim zdążyłam go powstrzymać, zaczął kartkować powieść.

– Tej nie sprzedaję. Ma… wartość sentymentalną.

– Ach, a to interesujące. Jest znana jako „wydanie odczytowe”, ponieważ Dickens czytywał z niego podczas swoich publicznych wystąpień. – Bulwiasty nos i małe oczka nadawały antykwariuszowi wygląd borsuka lub kreta. Wciągnął zapach cennego egzemplarza, jakby wąchał trufle.

– Tak, jestem tego świadoma – powiedziałam, próbując wyrwać książkę z jego chciwych łap.

On jednak wciąż rozwodził się nad jej wartością, jakby ją już sprzedawał na aukcji.

– Bogata oprawa, cała z polerowanej czerwonej cielęcej skóry. Czarujące wydanie. Tłoczone, złocone zdobienia na grzbiecie. Wszystkie brzegi stronic z pozłotą. Oryginalne marmurkowe wyklejki.

– Dostałam tę książkę od ojca. Nie zamierzam jej sprzedać.

Spojrzał na mnie ponad okularami, mierząc mnie wzrokiem.

– Panno…?

– Carlisle.

– Panno Carlisle, to jeden z najlepiej zachowanych egzemplarzy tego rzadkiego wydania, jakie kiedykolwiek miałem w ręce.

– A ilustracje wykonał Hablot K. Browne. Widzi pan jego pseudonim, Phiz – dodałam z dumą.

– Mógłbym zaproponować pani piętnaście funtów.

Nastała cisza, jak zawsze w chwilach, kiedy ma zapaść decyzja zmieniająca życie. Na jednej ścieżce miałam przed sobą wolność i nieznane. Na drugiej – złoconą klatkę.

– Dwadzieścia funtów, panie Turton, i dobijemy targu.

Zmrużył oczy, a jego usta zdradziły powstrzymywany uśmiech. Wiedziałam, że zapłaci, tak jak byłam pewna, że później poświęcę życie na odzyskanie tej książki. Gdy odwrócił się do mnie plecami, wsunęłam swoje Wichrowe Wzgórza z powrotem do kieszeni i wyszłam.

Tak rozpoczęła się moja kariera handlarki książkami.

Rozdział 2

MARTHA

Dublin, dziewięć miesięcy wcześniej…

Kiedy po raz pierwszy weszłam do georgiańskiej kamienicy z czerwonej cegły przy Ha’penny Lane tamtego zimnego, ciemnego wieczoru, ociekając deszczówką spływającą mi z kurtki, nie zamierzałam zatrzymać się w tym miejscu na dłużej. Głos kobiety, z którą rozmawiałam wcześniej przez telefon, nie brzmiał zbyt przyjaźnie, ale nie miałam dokąd pójść, a moje fundusze były bardzo skromne. Do Dublina wyruszyłam w zeszłym tygodniu z drugiego końca kraju, z samotnego przystanku autobusowego tuż za miasteczkiem. Nie wiem, jak długo na nim siedziałam, czy było zimno, czy ciepło ani czy ktokolwiek mnie mijał. Wszystkie moje zmysły przytępiało jedno przytłaczające pragnienie: wynieść się stąd. Nie widziałam na prawe oko, dlatego nie spostrzegłam, kiedy w końcu podjechał autobus. Całe ciało miałam odrętwiałe, ale gdy się zsunęłam z kamiennego murka, dały o sobie znać żebra. Wciąż nie pozwalałam myślom wracać do tamtych chwil. Jeszcze nie. Nawet kiedy kierowca wysiadł, żeby mi pomóc z walizką i popatrzył na mnie, jakbym właśnie uciekła z zakładu zamkniętego, nie pozwoliłam myślom na powrót w tamto miejsce.

– Dokąd? – zapytał.

„Dokądkolwiek, byle dalej”.

– Do Dublina – odparłam.

Dublin może być wystarczająco daleko. Patrzyłam, jak za oknem przesuwa się prowincjonalna sceneria. Nienawidziłam tych pieprzonych pól, miasteczek ze szkołą, kościołem i dwunastoma pubami. Tej napierającej zewsząd szarości. Pewnie się zdrzemnęłam, bo aż drgnęłam, gdy mi się zwidziało, że on znów jest na mnie, a ja zasłaniam rękami twarz. Nie wiedziałam, co osłaniać. Był za szybki. A kiedy złapał pogrzebacz, wszystko mi się rozpadło. Wszystko. Wszelka nadzieja. Wszelka naiwna, głupia nadzieja. W tamtym momencie czegoś się dowiedziałam: jesteśmy na tym świecie zdani tylko na siebie. Nikt nie przyjdzie nam na ratunek. Ludzie się nagle nie zmienią, nie przeproszą i nie zaczną nas traktować z szacunkiem. Zadają ból i krzywdzą na oślep, i zamęczą każdego, kogo się da. Musiałam ratować się sama.

* * *

– Poproszę tylko kawę i tostową kanapkę z serem – powiedziałam do kelnera, wybierając z menu najtańszą rzecz.

Nie dopisało mi szczęście online, wzięłam więc lokalną gazetę i zaczęłam w niej szukać pracy. Po tygodniu pobytu w hostelu zaczynało mi brakować pieniędzy. I wtedy zobaczyłam ogłoszenie: „Gosposia. Praca z zamieszkaniem”. Wybrałam w telefonie numer i już następnego dnia stałam na stopniach przed bardzo okazałym domem. Zapukałam do połyskliwych czarnych drzwi. Madame Bowden, jak kazała się do siebie zwracać, nie przypominała nikogo, kogo do tej pory poznałam. Niczym postać z jakiegoś historycznego dramatu telewizyjnego nosiła pierzaste boa i diamentowe kolczyki. W ciągu pięciu minut zdążyła mnie uraczyć opowieściami z czasów spędzonych w Teatrze Królewskim, kiedy tańczyła w zespole Royalettes i grała w jakichś starych sztukach, o których nigdy nie słyszałam.

– Ludzie nazywają mnie ekscentryczką, a wtedy ja nazywam ich nudziarzami, wszystko jest więc względne. Możesz mi przypomnieć, jak się nazywasz?

– Martha – powtórzyłam po raz trzeci, podążając za nią po schodach do piwnicy.

Chodziła o lasce i choć wielce się z nią obnosiła, wyglądała na całkiem sprawną. Domyśliłam się, że przypuszczalnie jest po osiemdziesiątce, ale zarazem zdawało się, że upływ lat jej nie dotyczy – jako aktorka wybrała dla siebie taką rolę, by zastygnąć w czasie.

– No więc ostatnia dziewczyna była tu bardzo szczęśliwa – zauważyła takim tonem, jakby mnie ostrzegała, że powinnam się czuć nie inaczej.

Było tak ciemno, że prawie nic nie widziałam, jeśli nie liczyć półokienka przy suficie ukazującego stopy przechodzących ulicą ludzi. Madame Bowden klepnęła laską włącznik i zapaliła światło. Zajaśniała wielka żarówka wiszącej lampy i po chwilowym oślepieniu ujrzałam pojedyncze łóżko w kącie i szafę pod przeciwległą ścianą. Koło drzwi był mały aneks kuchenny, a tuż za drzwiami – wejście do maleńkiej łazienki z prysznicem. Linoleum na podłodze podwijało się na brzegach, a tapeta na ścianie szła w jego ślady, ale ja natychmiast poczułam się tu bezpiecznie. Była to przestrzeń, którą mogłabym nazwać własną. Zamknąć drzwi i nie musieć się martwić, że ktoś je wyważy.

– I jak? – zapytała madame Bowden, unosząc brew.

– Uroczo – odpowiedziałam.

– No oczywiście. Przecież mówiłam.

– Czy w takim razie dostanę tę pracę?

Zmrużyła oczy, przyglądając się mojej zaniedbanej powierzchowności. Dziękowałam Bogu za jej ewidentnie kiepski wzrok, bo inaczej zapewne dostrzegłaby moją posiniaczoną twarz. Albo może dostrzegła, lecz jej to nie odstręczyło.

– Och, sądzę, że tak – skapitulowała. – Ale nie daj się ponieść euforii. Zatrudniam cię z czystego braku. Nikt inny się nie zgłosił. Uwierzysz? Taki jest problem z waszym pokoleniem. Absolutna niechęć do uczciwej codziennej pracy. Nic, tylko pitu-pitu, oczekują pieniędzy za nic.

Nie przestawała gderać, zostawiając mnie i wspinając się po schodach na parter. Usiadłam ostrożnie na łóżku, a sprężyny pode mną zagrały przy tym jak zepsuty akordeon. I tak nie miało to znaczenia. Ważne, że nikt mnie tutaj nie znajdzie. Nastawiłam budzik na siódmą. Moja nowa chlebodawczyni oczekiwała rano „wyśmienitych doznań kulinarnych”, zatem będę musiała z tego, co znajdę w lodówce, wyczarować śniadanie godne gwiazdek Michelina. Zapadłam w błogi sen, nawet nie zdjąwszy z siebie przemoczonych ubrań ani nie zasłoniwszy żaluzji.

* * *

Usiadłam na łóżku w tej samej minucie, w której się zbudziłam. Czemu jest tak jasno? Gdzie ja jestem? I dlaczego dzwoni budzik? Mój umysł powoli odpowiadał na kolejne pytania, a ja popatrzyłam na swoje stare dżinsy i workowaty sweter. Nie byłam zbyt pewna, jaki strój będzie odpowiedni dla gosposi, ale uznałam, że ten przypuszczalnie się nie nada. Otworzyłam walizkę i wyjęłam z niej długą, szarą dzierganą sukienkę. Właściwie nie pamiętałam, żebym ją pakowała. Pewnie jakiś zakamarek mojego mózgu pomyślał o tym, żeby zabrać rzeczy, które nie będą wymagały prasowania. Szybko rozpięłam sweter i już miałam rozsunąć zamek dżinsów, gdy zobaczyłam dolną połowę dwóch nóg przechodzących tuż przed piwnicznym okienkiem z boku domu. Wstrzymałam oddech do momentu, kiedy ujrzałam buty – brązowe, zamszowe, ze sznurówkami. On takich nie miał. Patrzyłam, zasłaniając swetrem stanik, podczas gdy buty chodziły tam i z powrotem, zataczając półokręgi. Co ten człowiek, u diabła, wyprawia? Poczułam wzbierający gniew. Mimo niemałego oporu okna udało mi się je otworzyć i wystawić głowę na zewnątrz, opierając ręce o parapet.

– Przepraszam?

Bez odpowiedzi. Odchrząknęłam głośno. Wciąż nic.

– Czy mogę w czymś pomóc?

– Szczerze wątpię.

Zaskoczył mnie angielski akcent. Już prawie myślałam, że te stopy w ogóle nie mają swojego ciała. Wciąż nie widziałam twarzy rozmówcy, ale zaczynałam go po kawałku odczytywać. Zawsze tak postępowałam – starałam się przejrzeć ludzi, choć czasami wpędzało mnie to w kłopoty. Ten człowiek sprawiał wrażenie rozkojarzonego, poszukującego, nieszczęśliwego.

– Co pan tutaj robi? – ciągnęłam rozmowę z jego łydkami.

– Nie sądzę, żeby to był pani interes. Co pani tu robi?

– Mieszkam tutaj! – oparłam, żałując, że jednak nie zasłoniłam żaluzji. – Więc może pan sobie podglądać laski gdzie indziej.

Głos mi trochę zadrżał. Nie czułam się na siłach, by się użerać z nieznajomym, ale chciałam też mieć trochę prywatności. Usłyszałam, że jego buty zaszurały po ziemi, i zaraz potem zapewne przykucnął, bo jego twarz znalazła się tuż przede mną. Wcale nie pasowała do głosu, który był ostry, jakby można się nim było zaciąć w palec. Z jego brązowych oczu przebijało ciepło. A może były zielone? Przypuszczalnie piwne, tyle że przesłonięte włosami. Ale miał prześmiewcze wejrzenie jak ktoś, kto przyczepi się do każdego wypowiedzianego przez ciebie słowa.

– Czy pani właśnie powiedziała „podglądać laski”? – zapytał najwidoczniej rozbawiony. – Przybyła tu pani wehikułem czasu prosto z lat osiemdziesiątych?

Nie byłam pewna, co mi się bardziej nie podoba: czy to, że ktoś mnie ignoruje, czy że ze mnie drwi. Jego szeroki uśmiech był irytująco zaraźliwy i ukazywał pewne niedoskonałości w uzębieniu, które przypisałam krótkotrwałemu zamiłowaniu do sportu. Najpewniej piłki nożnej. Pewnie obronił twarzą karniaka. Uśmiechnęłam się, ale zaraz nad tym zapanowałam.

– Słuchaj pan, jeżeli nie przestaniesz mnie stalkować czy co tam pan robisz, zadzwonię na policję.

Uniósł ręce w geście kapitulacji.

– Przepraszam. Hej, mam na imię Henry – rzekł, wyciągając do mnie rękę.

Wlepiłam w nią wzrok i patrzyłam, jak wycofuje ją z zakłopotaniem.

– Nie zaglądałem do pani okna, daję słowo. Ja tylko… tylko czegoś szukam.

„Prawdopodobna historyjka”, pomyślałam.

– Co pan zgubił?

– Eee… – Rozejrzał się po ziemi niczyjej między domem madame Bowden a sąsiednim, mierzwiąc sobie rękami i tak już zmierzwione włosy.

– Właściwie to nie zgubiłem…

Przewróciłam oczami. Zdecydowanie podglądacz. Czy cokolwiek. Zbok! Na pewno. Właśnie miałam mu to powiedzieć, kiedy wypalił słowo, którego się nie spodziewałam.

– Szczątki! Szukam szczątków…

– O Jezu Chryste, to ktoś tu umarł? Wiedziałam, wiedziałam, że to miejsce ma jakąś dziwną aurę. Miałam przeczucie, gdy tylko przyjechałam…

– Nie, nie. Boże, nie. Nie w tym sensie szczątków. – Nachylił się, żeby znów nawiązać ze mną kontakt wzrokowy. – Proszę posłuchać, wiem, że to brzmi podejrzanie, ale daję słowo, nie ma w tym nic złego. Po prostu trudno mi wyjaśnić.

Przez chwilę żadne z nas się nie odezwało. On kucał pod ścianą szczytową, a ja na wpół wisiałam w oknie, stojąc na kuchennym krześle. W tym momencie rozległo się dzwonienie.

– Co to było? – zapytał, próbując zajrzeć do środka.

Obejrzałam się i zobaczyłam wiszący przy ścianie bardzo staroświecki dzwonek z przymocowanym drutem, który znikał w suficie. Wiele wskazywało na to, że znalazłam się we własnej, odgrywanej w rzeczywistości wersji Downton Abbey. Zwróciłam się ponownie do swojego rozmówcy. Henry’ego.

– Niech mi pan wyświadczy przysługę. Czegokolwiek pan szuka, proszę to robić gdzieś indziej – powiedziałam i zatrzasnęłam mu okno przed nosem.

Rozdział 3

HENRY

Siedziałem w tym samym pubie co wczoraj i co przedwczoraj, tuląc w dłoniach pintę guinnessa. Miałem nawet swój ulubiony stołek przy barze, schowany w samym kącie. W tle leciała Tainted Love, a ja wystukiwałem rytm czubkiem buta o drewnianą okładzinę lady.

„Czasami czuję, że muszę – STUK, STUK – uciec, że muszę – STUK, STUK…”

Czytałem swoje notatki z poprzedniego dnia:

W ciągu całego życia sześć miesięcy spędzamy na poszukiwaniu zaginionych przedmiotów. Pewna firma ubezpieczeniowa przeprowadziła ankietę, z której wynika, że przeciętna osoba zapodziewa do dziewięciu przedmiotów dziennie, co oznacza, że zanim skończymy sześćdziesiąt lat, gubimy do 200 000 rzeczy. Jeśli chodzi o książki: ile wydań w miękkiej okładce, maszynopisów lub odręcznie spisanych zarysów treści zgubiono albo stracono w historii ludzkości? Nieskończenie wiele. Ile zapomnianych bibliotek pozostaje ukrytych, jak choćby zbiór zwojów z jaskiń Mogao koło Dunhuangu, na skraju pustyni Gobi – przez tysiąc lat pozostawał zapieczętowany, po czym zupełnie przypadkowo odkrył go taoistyczny mnich, który zwalił ścianę, kiedy się o nią oparł, paląc papierosa. Za rumowiskiem znalazł stertę starożytnych dokumentów piętrzącą się na wysokość trzech metrów, a złożoną z manuskryptów spisanych w siedemnastu różnych językach. Kto wie, jakie jeszcze skarby są do odkrycia, jakie zaginione rzeczy czekają, by je wydostać na światło dzienne?

Przynajmniej właśnie to przypominałem sam sobie, po raz kolejny nocując na kwaterze, na którą nie było mnie stać, i spisując w swoim dzienniku notatki o nieistniejącej obecnie księgarni. Czy w ogóle kiedyś istniała? Miałem jedynie list od jednego z najbardziej znanych w świecie kolekcjonerów rzadkich książek wysłany do właścicielki księgarni, niejakiej panny Opaliny Gray. Autor listu wspominał pewien zaginiony rękopis. A gdzie się natknąłem na tak niezwykłą korespondencję? W jedynym miejscu na Ziemi, gdzie możliwość staje się rzeczywistością – w sali aukcyjnej. Całymi latami szukałem jakiegoś wielkiego odkrycia, które rozsławiłoby moje nazwisko w świecie rzadkich ksiąg, a ten list przybliżał mnie do tego bardziej niż cokolwiek do tej pory.

Już kilka dni temu powinienem był wsiąść w samolot powrotny do Wielkiej Brytanii. Pociągnąłem kolejny łyk „czarnego napitku”, jak miejscowi nazywają swoje piwo. Motywacja przyjmuje najróżniejsze rozmiary i kształty, a moja – ta trzymająca mnie dotąd w Irlandii – brała się z tego, żeby nie wyjść na kompletnego złamasa. Bo wszyscy tego się właśnie spodziewali, włącznie ze mną. Jeżeli nikt nie traktuje cię poważnie, jak możesz w ogóle mieć nadzieję, że sam się będziesz uważać za kogoś poważnego? Obwiniałem swojego ojca i nie miałem w związku z tym żadnych skrupułów. Moje najwcześniejsze wspomnienie o nim dotyczyło zdrady. Kazał mi stanąć przed publicznością i „wystąpić” z moim nowym zabawkowym mikrofonem. Musiało być Boże Narodzenie, a publiczność stanowili jego sproszeni do domu kumple. Śpiewałem jakieś piosenki, nie mam pojęcia jakie. Jedyne, co zapamiętałem, to jego śmiech; gdy był naprawdę pijany, śmiejąc się, wyglądał prawie jak szczerzący kły wilk. Inni dołączyli do niego i policzki zapłonęły mi tak mocno, że ledwie zauważyłem ściekającą mi po nogach ciepłą ciecz.

„Posikał się!”, wysapał mój ojciec i ze śmiechu zwalił się z krzesła.

Nie pamiętam, co było potem. Pewnie uratowała mnie matka. Ale od tego momentu wiecznie chodziłem z etykietką beksy, nadwrażliwego maminsynka. Nie pomogło, gdy z matczynego łona wyszła moja siostra Lucinda z pięściami zawsze gotowymi do walki. Ją szanował. Właściwie wszyscy czuli przed nią respekt. Moja pozycja rodzinnego nieudacznika została umocniona i utrzymywałem się na niej bez wysiłku.

Dopóki nie trafiłem na ten list Rosenbacha.

Nagle stałem się wybrańcem losu, jakbym miał sobie w końcu powetować te wszystkie lata pozbawiania się żywotnych zapasów witaminy D spędzone dobrowolnie na ślęczeniu w zakamarkach bibliotek. Całymi dniami przesiadywałem w bibliotece i czytałem, aż wszyscy sądzili, że tam pracuję, i ostatecznie sam w to uwierzyłem. Osiągnąłem godny podziwu poziom utwierdzania się w ułudzie, kiedy zacząłem pouczać personel, jak ma wykonywać swoje obowiązki. Gdy moja matka dowiedziała się o tym, wpadła w szał.

„Tyle pieniędzy wydałam na twoje czesne, Henry! A ty nie przystąpiłeś do ani jednego egzaminu!”

Owszem, ale wydałem te pieniądze na opłacenie studiów w Londyńskiej Szkole Ksiąg Rzadkich, nie zostały więc zmarnowane. Miałem fach w ręku, chociaż nikt inny nie uważał krańcowego umiłowania starych książek za fach.

Mimo to nigdy dotąd nie podążałem takim tropem jak ten… Nie był ze mnie żaden Indiana Jones. Lucinda kiedyś powiedziała, że mam taką żyłkę przygody jak pusty kubeł. No i kto teraz jest pustym kubłem, co? Roześmiałem się, piwo ewidentnie uderzało mi do głowy. Całymi tygodniami snułem się po Ha’penny Lane, szukając jakiejś wskazówki, jakiegoś śladu, który by pozostał po istniejącej tu kiedyś księgarni. Czegoś takiego jak ciemna plama na dywanie po przesunięciu stojącej na nim sofy. Ale wychodziłem z tego z pustymi rękami.

Póki nie pojawiła się ta dziewczyna.

Skąd się wzięła? Patrzyła na mnie najbardziej przeszywającymi niebieskimi oczyma, jakie w życiu widziałem. Też zagapiłem się na nią. Wyglądała na rozzłoszczoną. Nie; uświadomiłem sobie, że wyglądała, jakby się czegoś bała. Miała bardzo bladą skórę, ale na jej okrągłych policzkach różowiał lekki rumieniec. Długa tleniona grzywka nie zdołała ukryć paskudnej czarniawej śliwy wokół oka. Ogólnie dziewczyna sprawiała wrażenie anioła, któremu się gorzej wiedzie. Miałem ochotę przeciągnąć rozmowę, ale co mogłem powiedzieć? Czy widziałaś zaginioną księgarnię? Czy to możliwe, że twój dom ją wchłonął? Masz czas, żeby wyskoczyć ze mną na kolację? Kiedy zatrzasnęła okno i odwróciła się, wciąż przyciskając do piersi sweter, zobaczyłem na jej plecach rozległy tatuaż. Nie wzór czy obrazek, tylko linijka za linijką drobniutkiego pisma przypominającego zwoje znad Morza Martwego.

Rozmawialiśmy tylko przez chwilę, ale byłem pewien, że to najbardziej intrygująca kobieta, jaką spotkałem w życiu. Jednak, co irytujące, wpisała się we wzór wszystkich kobiet, które po tym, jak mnie poznają, natychmiast okazują mi niechęć. Może mimo wszystko wie coś o księgarni, będę więc musiał wykrzesać z siebie odrobinę czaru, by ją o to wypytać.

* * *

Dwie godziny później znajdowałem się znów na kwaterze, stojąc w wąskim korytarzu, który wydawał się jeszcze węższy z racji klaustrofobicznej tapety i oprawionych w ramy portretów co najmniej pięciu papieży. Pomarańczowe kwiaty zdawały się patrzeć na mnie złośliwie, a pomarszczony brązowy chodnik nie poprawiał sytuacji.

– Wrróciłeś na herrbatkę, złotko?

Nora miała prezencję Hildy Ogden, tyle że z najmocniejszym dublińskim akcentem, jaki słyszałem w życiu. Zaliczała się do tego rodzaju ludzi, którzy widzieli już wszystko. Kiedy tak stała ze zgiętą ręką i papierosem w obwisłej dłoni, wyglądała, jakby nic jej nie mogło zdziwić. Zazdrościłem takim ludziom. Gdyby w tej chwili doszło do nuklearnego wybuchu i dookoła posypałyby się cegły z zaprawą, Nora zapewne stałaby dalej z papierosem w ręce i wałkami we włosach, zastanawiając się, kto odpalił tę rakietę, po czym poszłaby usmażyć sobie jajka na podwieczorek.

– Nie, dzięki, Noro. Zjadłem w pubie zapiekankę i frytki.

Nigdy dotąd nie spotkałem nikogo, kto by się tak przejmował moją dietą. Większość naszych rozmów kończyła się jej obawami o moją wagę, która jak na upodobania Nory była zbyt mizerna.

– O, to dobrze, potrzebujesz pożywnej strrawy. – Z aprobatą pokiwała głową. – A rrano dostaniesz pełne irlandzkie śniadanie – zapowiedziała bez ogródek.

Skinąłem uprzejmie i ruszyłem po schodach do swojego pokoju z falbaniastymi zasłonami i lśniącą narzutą na łóżku. Mimo takiego wystroju wnętrze natychmiast wywoływało wrażenie domu. Nie mojego domu, rzecz jasna. Chodzi mi o poczucie domowości. Może to dlatego, że Nora traktowała gościa, jakby go znała od lat. Niczym członka rodziny, która – jak się zdążyłem zorientować – składała się z Nory, trzech terierów jack russell i męża imieniem Barry, bezpiecznie unikającego wystawiania się na widok. „Mieszka w tamtej szopie”, oznajmiła mojego pierwszego wieczoru, pokazując mi wspólną łazienkę z sanitariatami w kolorze awokado. Z podwórka dobiegał odgłos młotka uderzającego o drewno. „Gdyby tak jeszcze zechciał tam sypiać”, dodała z pobłażliwym westchnieniem.

– A przy okazji, przyszedł do ciebie list – zawołała za mną teraz, wyławiając z kieszeni fartucha kopertę. – Urzędowy. Wygląda poważnie. Nie czytałam – zastrzegła pośpiesznie, potwierdzając tym samym, że owszem, zapoznała się z treścią.

Ciąg dalszy książki dostępny w pełnej wersji.

Rozdział 4

OPALINA

Gdy podniesiono trapy i w powietrzu zatrzepotały białe chusteczki, moje serce wypełniło się mieszaniną podekscytowania i lęku. Spędziwszy chłodną, bezsenną noc w pociągu pocztowym jadącym do Dover, miałam niezliczone godziny na kwestionowanie zasadności własnego postanowienia o ucieczce do Francji. Starczyło mi tylko czasu, by wysłać telegram do Jane, i gorzko żałowałam, że nie miałam okazji porządnie pożegnać się z jedyną osobą, za którą będę tęsknić. Nie wiedziałam, co mnie czeka, byłam jednak w pełni świadoma tego, co zostawiam za sobą. Matka niewątpliwie będzie roztrzęsiona moim wyjazdem, jeżeli nie z powodu utraty córki, to zapewne z obawy o plotki i złą sławę, jaką okryje się nasze rodowe nazwisko. Przynosiłam wstyd im obojgu, ale nie miałam wyboru. Na jednej szali leżała ich duma, na drugiej – moja przyszłość, a ja nie mogłam, nie zamierzałam złożyć samej siebie na ołtarzu ich oczekiwań. Moje wykształcenie było wystarczające, żebym sobie poradziła, albo przynajmniej tak myślałam, bo wkrótce proza życia miała się okazać znacznie surowszą nauczycielką.

Stojąc na pokładzie, położyłam walizkę u swoich stóp i zapatrzyłam się w horyzont. Wielu pasażerów już się rozlokowało na leżakach, by zapobiec chorobie morskiej, ale nie poszłam w ich ślady. Trzymałam się relingu i zaczęłam sobie wyobrażać wszystkie czekające mnie przygody, bez żadnych praktycznych myśli o tym, jak mam dać sobie radę sama w obcym kraju. Kątem oka złowiłam jakiś ruch i zanim się zorientowałam, ktoś oddalał się z moją walizką. Krzyknęłam za nim, ale mój głos porwał wiatr, a gdy ruszyłam w pogoń, pośliznęłam się na gładkim drewnie pokładu. Tymczasem zerwał się jakiś mężczyzna, przemknął obok mnie i szybko jak błyskawica popędził kładką, gdzie dopadł złodzieja – młodego chłopaka, co najmniej dwunastoletniego. Złapał go za kołnierz i odebrawszy mu walizkę, przyciągnął go do mnie, po czym z silnym akcentem zapytał, co chciałabym z nim zrobić.

– No… ee… cóż – plątałam się zakłopotana. Całe zdarzenie mocno mną wstrząsnęło.

– Jeśli mademoiselle sobie życzy, złożę raport kapitanowi statku – rzekł z lekko dramatyzującym zacięciem.

Nagle uświadomiłam sobie, jaki jest wysoki: miał dobrze ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a do tego zapadające w pamięć rysy smagłej twarzy. Czarne włosy, ciemne oczy i brązowawą skórę. Był nieopisanie atrakcyjny.

– Mademoiselle? – powtórzył z iskierką uśmiechu w oczach.

– Ee, tak, tak, oczywiście – powiedziałam i spojrzałam na chłopca. Twarz mu się nagle zmieniła, wyglądał jak prześladowana owieczka. – A co kapitan z nim zrobi? – zainteresowałam się, biorąc z powrotem swoją walizkę.

– Gdy złodziej zejdzie na ląd, natychmiast trafi do więzienia, jak sądzę – odparł obojętnym tonem mężczyzna.

– Och.

– Decyzja należy wyłącznie do pani, mademoiselle.

– Cóż, dostałam z powrotem swoją własność, więc sądzę, że nie stało się nic wielkiego. A on już więcej nie zrobi nic takiego, prawda? – zwróciłam się do młodzika, który, jak teraz zauważyłam, nie miał butów, a jego ubranie wyglądało na o dwa rozmiary za małe. Chłopak żarliwie pokręcił głową, po czym jak dzikie stworzenie zniknął w tłumie, gdy tylko mężczyzna rozluźnił chwyt.

– Mademoiselle jest zbyt łaskawa – orzekł mój dobroczyńca, patrząc na ucieczkę wyrostka. – Pozwoli pani, że się przedstawię. Nazywam się Armand Hassan – powiedział z lekkim ukłonem.

Jego imię i nazwisko zabrzmiały tak egzotycznie i intrygująco, że natychmiast nadały mu uwodzicielski powab. Był dobrze ubrany, lecz ze swobodną elegancją, jakby po prostu nie mógł kiepsko wyglądać bez względu na to, co na siebie włoży. A jednak w jego oczach czaiło się coś niebezpiecznego lub tajemniczego, co wzbudzało we mnie nieufność.

– Panna Carlisle – odpowiedziałam, podając mu rękę i zbyt późno uświadamiając sobie, że właśnie temu zupełnie obcemu człowiekowi zdradziłam swoje prawdziwe nazwisko. Powinnam nabrać rozumu, i to szybko.

– Enchanté, mademoiselle Carlisle, niech mi wolno będzie zauważyć, jak piękne posiada pani nazwisko. Żywię nadzieję, że będę miewał okazję je wymawiać. I to często.

Uniósł moją dłoń w rękawiczce do ust i przysięgam, że przez materiał poczułam ciepło jego oddechu. Szybko odwróciłam wzrok, mając nadzieję, że nie zaczerwieniły mi się policzki. Jeszcze dobrze nie oddaliłam się od brzegów Anglii, a już ulegam urokom obcego akcentu jak jakaś naiwniaczka. Trzeba się wziąć w garść.

– Tak, cóż, bardzo panu dziękuję, panie Hassan, ale muszę się zbierać – oznajmiłam, znowu zbyt późno przypominając sobie, że znajduję się na pokładzie statku i nie mam się dokąd śpieszyć.

Oczy mu zamigotały, przywodząc mi na myśl ostrzeżenia, których się nasłuchałam o wdawaniu się w rozmowy z nieznajomymi mężczyznami.

– Mademoiselle, jeśli mogę na pożegnanie udzielić pani kilku słów porady: taka czarująca młoda osoba jak pani musi być na przyszłość bardzo ostrożna. Samotne podróżowanie po kontynencie dla płci pięknej zawsze się wiąże z zagrożeniem ze strony pozbawionych skrupułów osobników.

W tym momencie odzyskałam opanowanie, wyprostowałam ramiona i zadarłam podbródek.

– Panie Hassan. Choć niewątpliwie biegle włada pan angielskim językiem, najwyraźniej pańska wiedza o angielskich kobietach jest bardzo znikoma. Doskonale potrafimy o siebie zadbać, wielkie dzięki.

Z tymi słowami zarzuciłam połą płaszcza i zdecydowanym krokiem oddaliłam się pod wiatr, o mało nie gubiąc przy tym kapelusza, który złapałam ręką w ostatniej chwili.

– Co za tupet – wymamrotałam pod nosem, zdeterminowana nie dać się omamić bez względu na okoliczności.

* * *

Hotel Petit Lafayette, sądząc po fasadzie, wydawał się dość wytworny, jednak podobnie jak z książkami, nigdy nie należy osądzać miejsca po samym wyglądzie. Poprowadzono mnie schodami, które wiły się wokół dziedzińca wewnętrznego, dzięki czemu każdy pokój miał coś w rodzaju balkonu wychodzącego na szare wnętrzności budynku. Jeszcze bardziej podupadłam na duchu, gdy prowadzący mnie mężczyzna otworzył drzwi do mojego chambre. Nigdy nie miałam okazji zajrzeć do klasztoru, ale wyobrażałam sobie, że to, co widzę teraz przed sobą, jest świeckim odpowiednikiem mnisiej celi: ciasny pokój z wąskim, wyglądającym na niewygodne łóżkiem i bez okna.

– Nie, nie – powiedziałam, kręcąc głową.

– Non? – powtórzył nieporuszenie.

– Nie. Obawiam się, że to wykluczone.

Jako że nie padła odpowiedź, wdałam się w szczegóły:

– Ten pokój – wyjaśniłam, podnosząc głos i mówiąc wolniej, bo jak inaczej miałby zrozumieć moją niedolę – jest czymś na podobieństwo mnisiej celi! Chciałabym… je voudrais une chambre plus grande. Avec une fenêtre!

Dziesięć minut później znalazłam się w skromnej wielkości pokoju z nieco szerszym łóżkiem – za podwójną cenę. Moje umiejętności pertraktacji zdecydowanie wymagały udoskonalenia, ale gdy otworzyłam wysokie okno i ujrzałam rozpościerający się zeń widok, przestałam narzekać… Przede mną ciągnęły się w dal dachy Paryża, złociste w wieczornym świetle. Byłam, całkiem po prostu, przerażona tym, co zrobiłam. Pragnienie i jego spełnienie mogą wywołać u jednej i tej samej osoby zupełnie przeciwne odczucia. Jednak byłam zdeterminowana, by osiągnąć sukces. I absolutnie nie mogłam sobie pozwolić na łzy.

* * *

Mój pierwszy dzień w Paryżu był wietrzny, ale słoneczny. Trzymałam się ściśle mapki zakupionej u ulicznego sprzedawcy. Paryż okazał się tak piękny i inspirujący, jak miałam nadzieję – każda kolejna ulica była ładniejsza od poprzedniej. Budynki z kamienia w kremowym kolorze, z wysokimi oknami i szarymi blaszanymi dachami, prezentowały się nieskazitelnie szykownie w łagodnym świetle słońca. Wracając Quai de la Tournelle, natknęłam się na rząd kramów z książkami. Bukiniści – później poznałam tę nazwę – sprzedawali najróżniejsze książki, francusko- i angielskojęzyczne, magazyny i inne czasopisma, a nawet stare plakaty i pocztówki. Zatrzymałam się, żeby pomyszkować, zaglądając do rozwieszonych na balustradach wzdłuż Sekwany zielonych metalowych skrzynek zawierających papierowe skarby. Wyglądały niczym wagony pociągu, który zatrzymał się tylko na dzień, żeby pokazać towar czytającej publiczności, a tuż przed nocą odjedzie.

Znalazłam się w siódmym niebie na brzegu rzeki w pełnym słońcu, zagubiona w świecie książek i cudzoziemskich akcentów. I wtedy je zauważyłam: Histoires extraordinaires. Oprawione w modrą okładkę dwutomowe francuskie wydanie opowiadań Edgara Allana Poe w tłumaczeniu Charles’a Baudelaire’a. Otworzywszy jeden z tomów, dowiedziałam się, że jest to pierwsze wydanie, opublikowane w Paryżu w 1857 roku przez wydawnictwo Michel Lévy Frères. Jeśli chodzi o pana Poe, mój ojciec był fanatykiem jego pisarstwa, a ja też uwielbiałam nowele Serce oskarżycielem i Zagłada domuUsherów, toteż uznałam to znalezisko za znak. Zapytałam o cenę książki, a moja łamana francuszczyzna natychmiast zdradziła mnie jako cudzoziemkę. Sprzedawca podał mi cenę, która wydała mi się o sto franków za wysoka, i po długim gestykulowaniu (wywracał kieszenie na lewo, pokazując, że pozbawiam go środków do życia) dobiliśmy targu. Czułam się upojona lekkomyślnością, wydawszy swoje skromne fundusze na kolejną książkę. Kiedy pakował tomy w brązowy papier i obwiązywał je sznureczkiem, usłyszałam, że woła mnie po nazwisku znajomy głos.

– Monsieur Hassan – powiedziałam zaskoczona, gdy jak poprzednio ujął moją dłoń i pocałował ją szarmancko.

Natychmiast się spłoniłam, a bukinista uśmiechnął się znacząco. Potem zaczęli rozmawiać po francusku, a ja nie nadążałam za nimi, lecz przedmiot rozmowy szybko stał się jasny.

– Widzę, że kupiła pani mojego Baudelaire’a – rzekł pan Hassan z szelmowskim uśmiechem.

– Co pan ma na myśli?

– Mówiłem temu tu przyjacielowi, żeby zatrzymał dla mnie to tłumaczenie, ale widzę, że sprzedał je pani… za znacznie wyższą cenę.

Nie umknęła mi aluzja dająca do zrozumienia, że jestem naiwniaczką, która się dała nabrać. Postanowiłam puścić ją mimo uszu.

– Cóż, to nie jest pański Baudelaire, tylko mój – odparłam, biorąc pakiet i zmierzając w stronę swojego hotelu.

– Wobec tego proszę mi chociaż pozwolić zaproponować dziś pani kolację, by powinszować doskonałego zakupu – powiedział, łatwo doganiając mnie długimi krokami.

– Nie, dziękuję. Ne mogę przyjąć tak niestosownego zaproszenia. Nie znamy się.

– Ajjj – sapnął, udając, że otrzymał cios sztyletem w serce. – Ale nie jesteśmy sobie całkiem obcy, a zdaje się, że pani przebywa w Paryżu sama…

– Nie jestem sama – weszłam mu w słowo obronnym tonem. – Zatrzymałam się u… cioci.

– Ach, rozumiem – rzekł i skinął głową, niemal przyznając się do porażki. – Alors, jeżeli zmieni pani zdanie, mademoiselle Opalina – dodał, podając mi wizytówkę – nie zapomnę łatwo tej obrazy, ale szczęśliwie się dla pani składa, że jestem z natury skłonny do wybaczania.

Uchyliwszy kapelusza, zniknął w bocznej uliczce, a ja stałam jak zamurowana, czując wściekłość. Co za krańcowo irytujący, nadęty, arogancki typ. Nie cierpiałam go. A jednak wsunęłam jego wizytówkę do kieszeni, zamiast ją wrzucić do Sekwany.

Tego wieczoru napisałam do mojej Jane jedną z pocztówek, które kupiłam u bukinisty. Wiedziałam, że mogę jej zaufać i że nie zdradzi nikomu mojego miejsca pobytu. Jane należała do tego rodzaju osób, których śmiech słyszy się, zanim się je zobaczy. Uwielbiała spędzać czas poza domem, co jej matka uważała za „niegodne damy”. Bardzo za nią tęskniłam, a pisząc do niej, skracałam dzielącą nas odległość, choćby na krótką chwilę. Starałam się utrzymać notkę na karcie pocztowej w radosnym tonie, z licznymi zdaniami zakończonymi wykrzyknikiem. „Paryż jest cudowny!” Mało oryginalne, ale wymowne. Fantazjowałam, że pewnego dnia mogłaby mnie odwiedzić w tym mieście, gdybym zatrzymała się tu na dłużej. Gdy popatrzyłam na pieniądze, które mi zostały, nie byłam tego zbyt pewna. Musiałam znaleźć sobie jakąś posadę. Postanowiłam, że następnego dnia zajrzę do biblioteki i sprawdzę, czy nie znajdę tam dla siebie zatrudnienia.

Kiedy się rozbierałam do snu, wyjęłam z kieszeni wizytówkę monsieur Hassana.

Armand Hassan

ANTIQUAIRE

14 Rue Molière

Casablanca

Maroc

A więc monsieur Hassan jest sprzedawcą książek z Maroka. To wyjaśniało jego egzotyczny, atrakcyjny wygląd, o ile ktoś gustuje w takich typach, bo sama uznałam, że mnie zdecydowanie nie pociąga. Romanse, których się naczytałam, były pełne historii o młodych kobietach zakochujących się w takich bufonach jak on. Odłożyłam wizytówkę – tym razem do walizki. Podczas gdy powinnam była ją podrzeć i wyrzucić do kosza.

Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.