Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"To książka, którą powinien przeczytać absolutnie każdy. Bo absolutnie każdy z nas, jeśli tylko przydarzy mu się chwila nieuwagi, może zostać legalnie obrabowany przez cwaniaków z banków i stada wspierających ich specjalistów od perfidnych sztuczek. "Zakazany pieniądz" to znakomity podręcznik przetrwania we współczesnej bankowej dżungli."
Rafał A. Ziemkiewicz
Z tej książki dowiesz się m.in dlaczego banki chcą, abyś miał kartę kredytową, a także dlaczego nie należy powierzać pieniędzy funduszom inwestcyjnym oraz, że nie dostaniesz żadnej emerutury z ZUS. Autorzy, znani dziennikarze ekonomiczni, w przystępny sposób pokazują jak nie dać się nabrać bankom czy funduszom. Piętnują również hipokryzję polityków i ujawniają mechanizmy okradania przez państwo ludzi w majestacie prawa przy pomocy specjalnie tworzonej do tego celu inflacji.
"Zakazana ekonomia" to książka o rzeczach, które nas denerwują. O bezsensach naszej rzeczywistości, a także o obłudzie polityków, którzy starają się utrzymać masy w analfabetyzmie ekonomicznym, aby łatwiej im było wciskać przysłowiowy "kit". W 2004 r. na łamach liberalnego wówczas tygodnika "Wprost" napisaliśmy, że w ciągu 8 lat ZUS splajtuje i będzie konieczne podwyższenie wieku emerytalnego. Dziś piszemy, że to na podwyższeniu wieku do 67 lat się nie skończy. System jest po prostu niewydolny. Naszych polityków nie stać dziś na to, aby powiedzieć ludziom, że w tym systemie będą pracować do 75 roku życia (tę datę podaje m.in prof. Marek Góra ze Szkoły Głównej Handlowej). Nie stać ich również na wdrożenie zdroworozsądkowej alternatywy. W tej książce zawarliśmy parę uniwersalny porad dotyczących rynków finansowych: m.in dlaczego nie należy mieć kart kredytowych czy inwestować w fundusze inwestycyjne obiecujące rekordowe zyski. Staraliśmy się również pokazać i opisać mechanizm działania największych patologii polskiej gospodarki jak podatek inflacyjny, który obecni politycy nakładają na nas co roku, "po cichu". Jest też sporo tekstów pokazujących absurdy życia w "eurosojuzie". Nie ukrywamy, że nie jesteśmy entuzjastami socjalizmu w wydaniu, który serwuje na Unia Europejska.Drogi Czytelniku! Jeżeli dzięki tej książce zaoszczędzisz trochę pieniędzy, to spełni on swoje zadanie. A jeżeli przy okazji, zaczniesz dostrzegać obłudę i kłamstwa kolejnych rządzących Polską ekip, to tym lepiej.
Ze wstępu autorów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 137
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
Niebezpieczne karty
Fundusze dla naiwnych
Dlaczego nie otrzymasz żadnej emerytury z
Dlaczego powinniśmy domagać się podatku po
Dlaczego, gdy rząd broni waluty, to my tra
Dlaczego nie warto grać na Forex?
Dlaczego nie warto w Polsce studiować?
Jak państwo ogłupia nasze dzieci
Jak Ministerstwo Edukacji Narodowej niszcz
Kłamstwo inflacyjne
Bank wszystkich banków
Złoty spisek
Szamani ekonomii
Agencje haraczy
Skąd się biorą pieniądze w polityce?
Czy korporacje będą rządzić światem?
Płatna miłość do unii
Komisarze na wagę złota
Wojna tytoniowa
Biokompromitacja
Choroba tramwajowa
Jak Niemcy budują IV rzeszę
Wstęp
Od ponad dziesięciu lat opisujemy polską rzeczywistość gospodarczą. Przez te lata staraliśmy się w naszej publicystyce podejmować tematy, które ważne są przede wszystkim z punktu widzenia zwykłego Kowalskiego. Np. takim drażliwym tematem jest dzień wolności podatkowej. Jest to dzień, od którego przestajemy pracować na państwo i zaczynamy pracować dla siebie. Nieodmiennie wypada on pod koniec czerwca,czyli dzisiejsi podatnicy są bardziej wyzyskiwani niż niegdysiejsi chłopi pańszczyźniani.
„Zakazany pieniądz” to książka o sprawach, które nas irytują. O niedorzecznościach naszej rzeczywistości, ale także o obłudzie polityków, którzy starają się utrzymać szerokie kręgi społeczeństwa w analfabetyzmie ekonomicznym, aby łatwiej im było wciskać przysłowiowy kit. W 2004 r. na łamach liberalnego wówczas tygodnika „Wprost” napisaliśmy, że w ciągu 8 lat ZUS splajtuje i będzie konieczne podwyższenie wieku emerytalnego. Dziś piszemy, że na podwyższeniu wieku produkcyjnego do 67 lat się nie skończy. System jest po prostu niewydolny. Naszych polityków nie stać na to, aby powiedzieć ludziom, że w tym systemie będą pracować do 75 roku życia (tę datę podaje m.in. prof. Marek Góra ze Szkoły Głównej Handlowej). Nie stać ich również na wdrożenie zdroworozsądkowej alternatywy. W tej książce zawarliśmy parę uniwersalnych porad dotyczących rynków finansowych: m.in. dlaczego nie należy mieć kart kredytowych czy inwestować w fundusze inwestycyjne obiecujące rekordowe zyski. Staraliśmy się również pokazać i opisać mechanizm działania największych patologii polskiej gospodarki jak np. podatek inflacyjny, który obecni politycy nakładają na nas „dyskretnie” co rok.Jest też sporo tekstów pokazujących absurdy życia w eurosojuzie. Nie ukrywamy, że nie jesteśmy entuzjastami socjalizmu w wydaniu Unii Europejskiej.
Drogi Czytelniku! Jeżeli dzięki tej książce zaoszczędzisz trochę pieniędzy, to spełni ona swoje zadanie. A jeżeli przy okazji zaczniesz dostrzegać obłudę i kłamstwa kolejnych rządzących Polską ekip, to tym lepiej.
Jan i Aleksander Pińscy
Niebezpieczne karty
Czy warto mieć kartę kredytową? Nie! To jeden z najdroższych kredytów dostępnych na rynku. Obliczony na ludzkie słabości i nieuwagę. Decydując się na wzięcie karty kredytowej warto mieć tego świadomość.
Banda sępów
„Jesteście bandą sępów żywiących się zwłokami biednych ludzi” – rzucił przedstawicielowi banku prawnik Allan Shore. W ten sposób scenarzyści popularnego w pierwszej dekadzie obecnego stulecia serialu „Boston Legal” nawiązali do afery w Stanach Zjednoczonych, związanej z przemysłem kart kredytowych. Sprawa otarła się wówczas o Kongres. Amerykańskim bankom zarzucano m.in., że celowo dają karty osobom, które nie będą w stanie spłacać zaciągniętego za ich pomocą kredytu i bez uzasadnienia podnoszą posiadaczom kart odsetki i nakładają wysokie karne opłaty. Te same zarzuty można odnieść do większości polskich banków, rozdających obecnie na prawo i lewo karty kredytowe.
Wielkiego skandalu jeszcze nie ma, bo plastikowy dług nie jest u nas aż tak popularny. Ale to się szybko zmienia. Polacy mają około 7 mln kart kredytowych i liczba ta spadła w ostatnich latach o jedną trzecią. To bardzo pozytywny sygnał. W 2008 r. Polacy mieli bowiem 10 mln kart kredytowych, co w przeliczeniu na liczbę mieszkańców, stawiało nas przed m.in. Niemcami, Belgią, Szwajcarią i Francją. Zasada jest prosta: ani państwa, ani ludzie nie mogą wydawać więcej niż zarabiają.
W ciągu ostatnich 30 lat dług przeciętnej amerykańskiej rodziny zaciągnięty kartami kredytowymi (tzw. subprime) wzrósł szesnastokrotnie. Jeszcze w 1980 r. wynosił średnio 518 USD. W 1990 r. – 2700 USD, a obecnie – ponad 8000 USD. Amerykanie pożyczyli „plastikiem” już 1,5 bln dolarów. Dwuipółkrotnie więcej niż wynosi PKB Polski. To właśnie kredyty typu subprime przyczyniły się do wybuchu ogólnoświatowego kryzysu finansowego w 2007 r., ponieważ największe banki w Stanach Zjednoczonych Ameryki przyznawały je praktycznie każdemu.
Pierwszą na świecie kartę kredytową wydał w 1958 r. Bank of America. Wysłano ją do 60 tys. mieszkańców miasteczka Fresno w Kalifornii. Po latach zaciskania pasa mieli skorzystać z tego, że mieszkają w najbogatszym państwie świata. Jeszcze 30 lat temu karta kredytowa była w USA dostępna tylko dla najlepiej sytuowanych. Dzisiaj przeciętne amerykańskie gospodarstwo ma ich osiem. To taki sam symbol amerykańskiego stylu życia jak McDonald’s czy Coca-Cola, tylko że banki oraz firmy zarządzające systemami kart kredytowych (Visa, MasterCard, American Express itp.) osiągają nieporównywalnie wyższe zyski od wspomnianych koncernów. W jednym 2007 r. zarobiły na kartach 30 mld USD. To najbardziej dochodowy sektor w całym amerykańskim systemie finansowym.
Truposze i frajerzy
Jak to możliwe, że karty kredytowe, które często są reklamowane jako darmowe, dostarczają bankom aż takich zysków? Każda karta oferuje pewien okres, w którym zaciągnięty za jej pomocą kredyt nic nie kosztuje. Jeżeli spłacimy go w tym terminie (w wypadku polskich kart – nawet do ponad 60 dni), nie zapłacimy odsetek. Ten okres bezodsetkowy (tzw. grace period) to lep na klientów. Kusi, byśmy wzięli kartę i zaczęli jej używać.
Banki doskonale wiedzą ze sporządzanych statystyk, że przeciętnie połowa klientów (w Polsce prawie 2,25 mln osób, czyli połowa tych, które mają aktywne karty) nie spłaci długu w terminie i zapłaci wówczas wysokie, sięgające nawet 49 proc. (rzeczywista stopa oprocentowania na karcie Visa Platinium Citibanku). To oznacza, że za darmowy kredyt tych, którzy spłacają go w terminie (w slangu bankowców nazywani są truposzami, ponieważ nie przynoszą bankom dochodów) oraz za horrendalne zyski banków płacą ci, którzy spóźniają się ze spłatą (nazywani z kolei frajerami).
Na pierwszy rzut oka wszystko jest w porządku. Ci, którzy płacą wysokie odsetki, podpisali przecież z bankiem umowę, w której wszystkie warunki użytkowania karty kredytowej zostały wyjaśnione. Ale nie wszystkie opłaty pobierane przez polskie banki od posiadaczy kart są zgodne z prawem. Stosowane sztuczki się zmieniają i trzeba na bieżąco studiować regulaminy, aby uniknąć wpadek. Na przykład w 2008 r. 16 na 25 największych banków, oferujących w Polsce karty kredytowe, nakładało na klientów tzw. opłatę za niespłacenie w terminie części zadłużenia (banki wymagają co miesiąc spłacenia co najmniej 3–5 proc. zadłużenia). Zwykle wynosi ona 40–50 zł. Ma ona jednak charakter kary umownej, a takiej, według naszego kodeksu cywilnego, nie wolno nakładać w wypadku zobowiązań pieniężnych. Banki próbują to omijać, pisząc w regulaminach, że to „opłata za obsługę nieterminowego zadłużenia”. O tym, że mają nieczyste sumienie, świadczy fakt, że zwykle oddają pobrane pieniądze tym, którzy się o ich zwrot upomną. Jednak upominają się nie wszyscy. Tych, którzy tego nie robią, przeważnie paraliżuje strach przed „autorytetem” banku. Takie zachowania cechują przeważnie ludzi starszych. Swoje wyobrażenia o funkcjonowaniu banków wynieśli oni z czasów PRL. Nie bez wpływu na zaniechanie roszczeń jest niski poziom kultury ekonomicznej w Polsce.
Tylko dla idiotów
W USA jednym z problemów kredytobiorców jest podwyższanie oprocentowania już po zaciągnięciu długu. Dla banków w Polsce pretekstem do takiej manipulacji są rosnące stopy procentowe. Na przykład, w styczniu 2007 r. dług na karcie kredytowej w Getin Banku i Pekao SA był oprocentowany w wysokości 22 proc. (to nominalna stopa procentowa, czyli bez opłat i prowizji). Do lipca 2008 r. Getin Bank podniósł stawkę do 25 proc., podczas gdy Pekao SA aż do 30 proc.
Tabela taryf i prowizji przeciętnej karty kredytowej ma kilkanaście pozycji. To ułatwia bankom dołączanie do rachunków za kartę opłat, które nie są obowiązkowe. Na przykład jeden z banków, bez zgody klienta, rzekomo po to, by uniknąć zbędnych formalności, dołącza do karty kredytowej nieobowiązkowe ubezpieczenie. Kosztuje ono np. 0,36 proc. zadłużenia, co przy 3000 zł długu daje już 10,8 zł miesięcznie. Niby niewiele, ale gdyby każdy z 300 tys. właścicieli kart kredytowych zapłacił za ubezpieczenie taką kwotę, bank zarobiłby dodatkowo 36 mln zł rocznie.
Innym sposobem kuszenia klientów jest wykorzystywanie różnych wydarzeń do sprzedaży rzekomo promocyjnych kart, które często niczym nie różnią się od tych w standardowej ofercie. Tak było w wypadku ostatnio rozgrywanych w Polsce mistrzostw Europy, ale także z mniej hucznych okazji, jak wakacje. Takie oferty nie różnią się specjalnie albo wcale od standardowych, ale stanowią idealny pretekst, do robienia klientom przysłowiowej wody z mózgu. Zwykle bowiem „oferta specjalna” ogranicza się do prawa uczestniczenia w konkursie czy loterii, w której szansa wygranej jest minimalna.
Zadłużeni do śmierci
Polski rynek kart kredytowych ma najgorsze cechy swojego amerykańskiego odpowiednika. O tym, że nasze banki zamierzają dalej iść tą drogą, świadczą stwierdzenia bankowców, że „najbardziej obiecującym segmentem klientów są tacy, którzy zarabiają 1–1,5 tys. zł miesięcznie”. Istotą biznesu na kartach kredytowych jest bowiem to, by znaleźć jak najwięcej osób, które są zbyt biedne, żeby całkowicie spłacić kredyt, ale zarazem wystarczająco zamożne, by nie zbankrutować.
Wspomniany bohater serialu „Boston Legal” Allan Shore opowiada w jednym z odcinków, że miał kiedyś klienta, którego biznes funkcjonował na podobnej zasadzie, jak biznes kart kredytowych. Ów klient był sprzedawcą heroiny. W obu wypadkach chodzi o dożywotnie uzależnienie klienta. Dlatego wysokość minimalnej miesięcznej spłaty długu z karty kredytowej jest celowo ustalana na niskim poziomie (3–5 proc.). Spłacając tylko taką kwotę, można oddawać dług w nieskończoność (rata jest niższa niż wysokość odsetek). Obrazuje to przykład Amerykanina Marvina Weatherspoona, którego przesłuchiwał Kongres USA przy okazji rozpatrywania ustawy mającej chronić posiadaczy kart kredytowych. W 2000 r. zaciągnął on na karcie dług w wysokości 12 tys. USD. Po ośmiu latach regularnego spłacania zwrócił w sumie 15 tys. USD a miał jeszcze 11,2 tys. USD długu. Nominalne oprocentowanie długu wynosiło 25 proc. rocznie, czyli mniej więcej tyle, ile w naszych bankach. To tylko kwestia czasu, kiedy podobne wypadki będą nagłaśniane w Polsce.
Na razie „karciane długi” nie pogrążyły jeszcze Polaków. Warto jednak przeciwdziałać patologiom, by nie doprowadzić do sytuacji podobnej do tej w USA, gdzie w ciągu ostatnich lat aż 10 mln Amerykanów musiało, ze względu na zadłużenie na kartach, ogłosić bankructwo.
Karta dla psa
Czy należy zdelegalizować karty kredytowe? Oczywiście nie. Dostęp do szybkiego, nawet drogiego bankowego kredytu jest potrzebny. Chociażby po to, aby osoby, które ze względu na nieprzewidziane okoliczności muszą mieć pieniądze, nie były skazane na pożyczanie od gangsterów albo rozmaitych firm pożyczkowych, pobierających jeszcze bardziej horrendalne odsetki.
Tym, którzy orientują się w zawiłościach regulaminowych, karty kredytowe dają szansę na zarobek. Jeżeli bowiem ktoś reguluje należności kartą kredytową, zawsze spłaca na czas zadłużenie a swoje pieniądze trzyma na oprocentowanym koncie, to może miesięcznie zarobić nawet kilkadziesiąt złotych.
Jak rozwiązać problem tych bankowych praktyk? Potrzebne są przepisy, które zobowiążą banki do prezentowania ofert w taki sposób, by klient miał pełną świadomość kosztów, gdy decyduje się zadłużyć. Już nakazanie podawania oprocentowania dużymi cyframi na pierwszej stronie umowy powinno dać wielu Polakom do myślenia. Warto także ograniczyć nachalność rodzimych banków. Nie osiągnęła ona jeszcze co prawda takich rozmiarów jak w USA, gdzie po kilkanaście kart pocztą dostaje w roku nie tylko każdy dorosły, ale także dzieci a nawet psy, bo bankowcy wysyłają je każdemu, czyje imię gdzieś zasłyszą, a adres zdobędą. Choć polskie banki nie mają się czego wstydzić – autorów tego tekstu banki, w których mają konto, kilkakrotnie, mimo odmów próbowały przez telefon namówić do wzięcia karty kredytowej. Gdy to się nie udało, bez naszej zgody, ale w naszym imieniu złożono wniosek o wydanie karty kredytowej i wysłano nam umowę do podpisania. Warto widać próbować. Nawet, jeżeli tylko niewielu da się namówić.
JAK KARTA KREDYTOWA PODBIŁA AMERYKĘ
Kariera kart kredytowych w USA zaczęła się na dobre dopiero na początku lat 80. XX wieku. Wcześniej, we wszystkich stanach, obowiązywały ustawy antylichwiarskie, które nie pozwalały podnieść oprocentowania powyżej ustalonego poziomu. Na przykład w Nowym Jorku było to 12 proc. Kiedy pod koniec lat 70. nastąpił kryzys naftowy a inflacja wzrosła do kilkunastu procent, karty kredytowe zaczęły przynosić bankom straty. Wydawało się, że „plastikowy dług” w USA przestanie istnieć. Citibankowi, jednemu z największych wówczas emitentów kart, groziło nawet bankructwo. Bankom w sukurs niespodziewanie przyszedł Sąd Najwyższy. W grudniu 1978 r. ogłosił, że w wypadku kart kredytowych należy stosować prawo stanu, w którym rozpatrywane są wnioski o ich wydanie, a nie prawo stanu, w którym mieszka posiadacz karty. Wystarczyło więc, że jeden stan zniesie prawo antylichwiarskie, a banki będą mogły umieścić w nim swoje oddziały wydające karty i obciążyć klientów w całych USA dowolnie wysokimi odsetkami. Zarząd Citibanku natychmiast wytypował Dakotę Południową. Stan znajdował się wówczas w bardzo złej sytuacji gospodarczej. Szefowie banku obiecali, że jeżeli zostanie uchylony przepis o maksymalnych, dozwolonych odsetkach, to przeniosą tam swoje centrum kart kredytowych, a wraz z nim trzy tysiące dobrze płatnych miejsc pracy. Bill Janklow, gubernator Dakoty Południowej, nie zastanawiał się długo. Ustawa de facto napisana przez Citibank została przegłosowana przez stanowy parlament w ciągu jednego dnia. W następnym roku podobne prawo uchwalono w Delaware.
Fundusze dla naiwnych
Dlaczego nie powinieneś/nie powinnaś powierzać swoich pieniędzy funduszom inwestycyjnym?
Czy można, prawie nie ryzykując, zarobić w nieco ponad rok kilkanaście milionów złotych? Można. Pomysł jest banalnie prosty. Zastosowali go byli menedżerowie polskich funduszy inwestycyjnych. Założyli własne, niezależne od dużych instytucji finansowych towarzystwa funduszy inwestycyjnych. Wprowadzili system wynagradzania, dzięki któremu pobrali od pieniędzy inwestorów ponad dwukrotnie wyższą prowizję, niż od takich samych pieniędzy odliczyłyby polskie, jedne z najdroższych na świecie fundusze inwestycyjne. W półtora roku od założenia firmy stali się multimilionerami.
Gdy wybucha giełdowa hossa w akcje zaczynają inwestować osoby, które nie mają pojęcia, jak działa giełda i jak wysokie płaci się prowizje. Klientów nowe fundusze liczą w tysiącach. Walą oni drzwiami i oknami do funduszy, a te nie widzą powodu, by obniżać prowizję. Na przyjęty przez polskie fundusze sposób pobierania opłat i dzielenia się zyskiem z klientami Warren Buffett (legendarny, amerykański inwestor giełdowy, przedsiębiorca i filantrop) ma swoje określenie: groteska.
Boom na prywatne fundusze inwestycyjne rozpoczął się w Polsce w 2004 r. Wtedy znowelizowano ustawę o funduszach i obniżono wysokość kapitału potrzebnego do założenia towarzystwa funduszy inwestycyjnych – z 4 mln zł do 600 tys. zł. Wystarczy, że kilku zamożniejszych zarządzających wyłoży oszczędności, i już mogą mieć własny fundusz.
Kilku zarządzających wykorzystało to, że polscy inwestorzy byli niezadowoleni z wysokich opłat pobieranych przez polskie inwestycyjne fundusze akcyjne (średnio 4 proc. wartości oszczędności rocznie). Są one ściągane nawet wtedy, gdy zarządzający powodują straty inwestorów. Dlatego zmniejszyli tę opłatę pobieraną bez względu na efekty zarządzania do 2 proc., dodali natomiast 20-procentową premię dla zarządzających, potrącaną od osiągniętego zysku. To system stosowany przez amerykańskie fundusze hedgingowe. Problem polega na tym, że premia nie jest obliczana wtedy, gdy zarządzający osiągną stopę zwrotu wyższą niż indeks giełdowy (co byłoby właściwym miernikiem umiejętności zarządzających), tylko od całego zysku. Podczas hossy (a taka trwała przez kilka lat na warszawskiej giełdzie od 2003 r.) rynek rośnie „sam z siebie” (w 2003 r. WIG wzrósł o 44,9 proc., w 2004 r. – o 27,9 proc., w 2005 r. – o 33,7 proc., a w 2006 r. – o 41,6 proc.). Zakładając, że fundusz osiągnie tylko taki wynik jak indeks giełdowy WIG (a nie wymaga to wysiłku zarządzającego, wystarczy kupić akcje firm wchodzących w skład indeksu), czyli 41,6 proc., to zarządzający zabrałby najpierw z zysku jedną piątą, czyli 8,32 proc., a następnie jeszcze 1,75 proc. od całych oszczędności. W sumie fundusz zabrałby ponad 10 punktów procentowych z 41,6 proc. zysku, podczas gdy zwykły polski fundusz inwestycyjny, i tak należący do najdroższych na świecie, wziąłby tylko około 4 proc.
Paradoksalnie, osiągnięciu dobrych wyników przez niezależne fundusze inwestycyjne mogą przeszkodzić zbyt wysokie opłaty przez nich pobierane. Prof. William F. Sharpe ze Stanford University, laureat Nagrody Nobla z ekonomii, zauważył, że najlepszym (lepszym od wyników zarządzania z poprzednich lat) prognostykiem stopy zwrotu funduszu inwestycyjnego jest wysokość pobieranych przez niego opłat. Lepiej wybierać fundusze, które pobierają niskie opłaty, niż te, które miały wysokie stopy zwrotu w przeszłości. A skoro ponad 90 proc. polskich funduszy inwestycyjnych nie potrafi w długim okresie nawet przeskoczyć giełdowego indeksu, szansa, że naliczające znacznie wyższe opłaty niezależne TFI tego dokonają, jest znikoma.
Jak zatem inwestować pieniądze skoro chcemy skorzystać z dobrodziejstw hossy, a nie chcemy płacić wysokich prowizji za zarządzanie, ani tym bardziej horrendalnych procentów od zysku wypracowanego de facto przez rynek. Rozwiązanie jest proste. Od kilku lat działają w Polsce fundusze oferujące inwestowanie w indeksy giełdowe. Wybierając inwestowanie np. w Warszawski Indeks Giełdowy (kupujemy akcje spółek wchodzące w jego skład) ponosimy minimalne koszty za zarządzanie (ok. 1 proc.), a jednocześnie mamy ponad 90 proc. szans osiągnięcia lepszego wyniku, niż w innych funduszach inwestycyjnych.
Dlaczego nie otrzymasz żadnej emerytury zZUS-u?
Dzisiejsze dwudziesto-, trzydziesto- i czterdziestolatki zamiast emerytury dostaną od państwa zasiłek socjalny. Obecny system wypłacania emerytur jest zwyczajną piramidą finansową. Uchwalone w 2012 r. podniesienie wieku emerytalnego mężczyzn o 2 lata i kobiet o 7 lat tylko i wyłącznie przedłuży agonię systemu.