Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
335 osób interesuje się tą książką
Przygotuj ostrze. Pokonaj nieumarłych.
W Dominiach martwi nie odchodzą. Ich dusze stają się gwałtowne, niebezpieczne i nieprzewidywalne, chyba że zaklinacz kości oddzieli ducha od jego ziemskich szczątków. Dla Wren zostanie walkyrą – wojowniczką walczącą z marami – jest szansą na umocnienie pozycji w szlachetnym Rodzie Kości i zaimponowanie często nieobecnemu ojcu. Niestety w wyniku sabotażu dziewczyna nie przechodzi próby i zostaje wygnana na Mur Graniczny – ostatnią linię obrony przed pustkowiem zwanym Uskokiem, gdzie okrutni umarli mogą wędrować bez przeszkód.
Zdeterminowana, by odzyskać szacunek swojej rodziny, Wren dostaje szansę na odkupienie, gdy książę Rodu Złota zostaje porwany i zabrany za Mur. Aby udowodnić, że ma wszystko, czego trzeba, by zostać walkyrą, przysięga pokonać Uskok i uratować następcę tronu. Ale żeby to zrobić, jest zmuszona zawrzeć chwiejny sojusz z jednym z porywaczy, który z jakiegoś powodu nienawidzi Dominiów. Co zrobią, gdy się okaże, że za porwaniem kryje się znacznie więcej, niż początkowo sądzili?
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 537
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Bonesmith
Copyright © Nicki Pau Preto 2023
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Nowe Strony, Oświęcim 2025
All rights reserved · Wszystkie prawa zastrzeżone
Redaktorka prowadząca: Sandra Pętecka
Redakcja: Alicja Chybińska
Korekta: Aleksandra Krasińska, Agnieszka Zwolan, Aleksandra Płotka
Skład i łamanie: Michał Swędrowski
Oprawa graficzna książki: Weronika Szulecka
Projekt okładki: Tommy Arnold; Simon & Schuster, Inc.
ISBN 978-83-68402-76-6 · Wydawnictwo Nowe Strony · Oświęcim 2025
Grupa Wydawnicza Dariusz Marszałek
– PRZYGOTUJCIE OSTRZA.
Wszyscy nowicjusze jednocześnie klęknęli w śniegu, trzymając swoje bronie wysoko na dłoniach. Dla walkyry, takiej jak Wren, było to ostrze stworzone z martwej kości. Dla kosarzy – kosa z lśniącej stali.
Słońce zaszło, niebo stało się atramentowoczarne i usiane gwiazdami – wybiła godzina Grabarza. Lada chwila sierp księżyca miał wyjść zza pseudodrzew.
Lada chwila próba miała się zacząć.
Serce Wren waliło ze zniecierpliwienia.
Gałęzie lasu przed nimi były blade i surowe, mające ostre krawędzie wyciągniętych rąk i rozdziawionych ust. Z rozszczepionymi kręgosłupami i połamanymi żebrami.
To przecież nie zwyczajny las. Nazywano go Kościanym Lasem.
Ręce i nogi wyrastały z ziemi, powykręcane i wypaczone. Wygięte i połamane.
Martwe, bezduszne kości.
Nieumarłe, nawiedzone kości.
Głównie ludzkie, owszem, ale należały też do innych stworzeń – reniferów ze strzelistym porożem i potężnych, włochatych mamutów z wygiętymi ciosami. Starożytne kości, pochodzące od nieznanych bestii, znajdowały się tam od zarania dziejów.
Kościany Las stanowił zarówno cmentarzysko, jak i plac treningowy. To tu zaklinacze kości testowali umiejętności, rozszerzali magię… i udowadniali kontrolę nad nieumarłymi.
Teraz, po latach treningu oraz życia w cieniu lasu, Wren miała go przemierzyć i rywalizować w jego próbie.
Lekko uniosła głowę i zmierzyła wzrokiem nowicjuszy klęczących po obu jej stronach. Zebrało się ich łącznie dziesięcioro – każdy ubrany w czerń Rodu Kości i z czarnym smarem rozprowadzonym wokół oczu, sprawiającym, że ich oczodoły wydawały się zapadnięte jak w czaszkach kościotrupów. Widmoświatło pozostawało wystarczająco jasne samo w sobie, ale stawało się oślepiające, kiedy odbijało się od śniegu, więc używali mikstury z wosku i węgla, by stłumić blask. Mazidło to sprawiało także, iż oznaki ich mocy – blade, kościanobiałe tęczówki – wyróżniały się jeszcze bardziej.
Czasami Wren rozprowadzała czernidło dalej, aż do linii włosów, albo malowała nim usta dla dramatyczniejszego efektu, aczkolwiek zazwyczaj nauczyciele kazali jej wytrzeć wargi.
Zdarzało się, że rozprowadzała je po zębach i uśmiechała się szeroko tylko po to, by ich przestraszyć. W Rodzie Kości nie mieli zbyt wiele rozrywek, był to klan sztywny i osamotniony, osiadły na najbardziej wysuniętym na północ skraju Dominiów, więc Wren musiała sobie jakoś radzić.
Lecz nie tej nocy. Dziś musi grać według zasad… choć raz.
Jeśli przejdzie próbę, przez całe życie przyjdzie jej służyć jako walkyra Rodu Kości, w Dominiach, gdzie magia wzbierała z głębi ziemi, a martwi pozostawali wśród żywych – agresywni i nieprzewidywalni – chyba że zaklinacz kości oddzielił ducha od jego ziemskich szczątków. Tak brzmiał obowiązek kosarza.
Ale nie wszystkie duchy odchodziły po cichu, niektóre z nich walczyły, więc zadaniem walkyry pozostawała obrona kosarza przed nieumarłymi.
Bez Rodu Kości duchy opanowałyby te ziemie, sprawiając, że stałyby się niemożliwe do zamieszkania, tak jak wcześniej działo się to przez wieki. Ich zadanie więc to coś więcej niż praca czy powołanie. To konieczność.
Nie oznaczało to jednak, że Wren nie mogła czerpać z niego przyjemności.
W przeciwieństwie do surowych czarnych szat kosarzy walkyry nosiły także kości. Miały je przywiązane do przedramion niczym naramienniki oraz do torsów jako napierśniki, a kościane bronie mocowały do ramion oraz pasków albo ładowały do bandolierów jako artylerię.
Wszyscy mieli ulubioną broń – Wren nosiła na plecach bliźniacze miecze w pochwach, podczas gdy Leif dzierżył szeroki topór zrobiony z zaostrzonej kości miednicy, a Inara cep zakończony kolczastą czaszką.
W skrócie – ubrali się na wojnę. Polem bitwy był Kościany Las, a wrogiem – nieumarli.
Mimo że pewnego dnia mieli stać się sojusznikami, dzisiejszej nocy inni kandydaci na walkyry pozostawali przeciwnikami Wren, jej konkurencją – synowie i córki Rodu Kości oraz jego różnorodne rozgałęzienia czy pochodzące z całych Dominiów nowobogackie szaraki, u których przez przypadek płynęła krew zaklinaczy kości. Otaczali ją kuzyni i dalecy krewniacy, obcy i wyrzutki, nie przyjaciele. Nie rodzina.
Ojciec wytłumaczył jej to podczas jednej z ich rzadkich rozmów: łączyła ich magia, nie miłość. Obowiązek, nie czułość.
Tak wyglądał sposób działania w Rodzie Kości.
Wren ciężko pracowała, skrobała i drapała, by się tu dostać. Uważała się za cholerną najlepszą kandydatkę na walkyrę, jaką jej ród widział od lat, i dzisiejszej nocy udowodni to przed wszystkimi: nauczycielami i instruktorami, lady zaklinaczką Svetlaną Graven – głową Rodu Kości – a przede wszystkim swoim ojcem.
– Pssst – rozległ się głos po jej prawej.
Inara.
Ze wszystkich kuzynów Wren Inara Fell stanowiła największe zagrożenie dla jej pozycji wśród walkyr – i pozostawała jej jedynym godnym przeciwnikiem. Były w tym samym wieku i miały porównywalny wzrost oraz budowę ciała, więc często dobierano je w parę podczas lekcji oraz ćwiczeń, lecz ich podobieństwa na tym się kończyły. Inara miała szorstkie czarne włosy, starannie zaplecione w rzędy ciasnych warkoczy, a jej oczy koloru kości słoniowej, charakterystyczne dla zaklinaczki kości, wyróżniały się wyraźnie na tle jej brązowej skóry. Wren tymczasem miała dzikie kościanobiałe włosy – zawsze skołtunione i potargane – oraz pasujące do nich oczy, a skórę równie bladą i bezbarwną. Inara była zorganizowana, trzymała się zasad i zawsze stawiała się na czas. Wren kierowała się bardziej intuicją, przychodziła i odchodziła, gdy chciała, a zasady uważała bardziej za sugestie niż prawa, których należy się trzymać co do joty.
Obie skakały sobie do gardeł, odkąd tylko Wren pamiętała, ale po dzisiejszej nocy każda pójdzie swoją drogą. Kiedy przejdą próbę, zostaną przydzielone do kosarzy i wysłane w podróż po Dominiach, by odprawiać obrzędy śmierci i walczyć z niebezpiecznymi duchami, pilnując, by zebrano żniwa ze wszystkich umarłych. W przeciwnym wypadku martwi mogą zostać zagubieni i zapomniani na wieki do czasu, aż jakiś bezradny głupiec wykopie ich i wypuści chmarę nieumarłych.
Tak jak stało się to w Uskoku. To właśnie wtedy zaklinacze kości zostali postawieni przed najmroczniejszym wyzwaniem, jakiemu musieli stawić czoła. Ale to właśnie w takich czasach powstawali bohaterowie i legendy jak wuj Wren, Locke Graven.
Pragnęła takiego rozgłosu i pewnego dnia go osiągnie. Najpierw jednak musiała przejść Próbę Kościanego Lasu.
– Zamknij się – mruknęła do Inary, nie odwracając głowy.
Na ogół uwielbiała z kimś szeptać, a w im bardziej nieodpowiednim czasie, tym lepiej, ale dzisiejsza noc pozostawała zbyt ważna dla Wren, by pozwoliła sobie na rozproszenie.
Warunki próby brzmiały prosto: każda para walkyry i kosarza musi przejść bezpiecznie przez Kościany Las i zebrać po drodze żniwa z trzech duchów. Mieli czas do świtu.
Jednak Kościany Las niezbyt dobrze znosił podróżników. Mieszkały tam duchy nigdy niezapadające w sen, nieumarli niezdolni, by odnaleźć spokój.
A co dopiero mówić o żywych.
Wren musiała ochronić kosarza przed agresywnymi duchami i rywalizować z innymi walkyrami przedzierającymi się pomiędzy drzewami. Walkyrami takimi jak Inara, a one nie pragnęły niczego bardziej, niż zobaczyć, jak Wren ponosi porażkę.
– Chcesz sprawić, by zrobiło się ciekawiej? – naciskała kuzynka.
Jak na kogoś, kto wolał się podporządkowywać, okazała się zadziwiająco natarczywa tej nocy.
– Rozmawiam z tobą. – Wren przeciągnęła ostatnie słowo. – Nie sądzę, by ta dyskusja stała się bardziej interesująca.
Tak, Inara stanowiła godną konkurencję… ale była także cierniem w boku Wren i zawsze deptała jej po piętach. Zajmowała drugie miejsce we wszystkim, poza łamaniem zasad.
W tym Wren nie miała sobie równych.
Inara była niewzruszona.
– Może więc sprawisz, by zrobiło się ciekawiej dla niego – mruknęła cicho.
Mówiła do ziemi, obie wciąż klęczały w śniegu, ale Wren usłyszała słowa wyraźnie. Był tylko jeden „on”, którego Inara mogła mieć na myśli.
Zerknęła na ojca.
Lord zaklinacz Vance Graven stał obok swojej matki Svetlany na szczycie podium z resztą sędziów próby. Jako dziedzic Rodu Kości został zobligowany, by poświadczyć pewnym wydarzeniom – niezależnie, czy jego jedyne dziecko brało w nich udział, czy nie.
Skinął do niej najdelikatniej, jak się dało. Aprobata, owszem, ale również przypomnienie.
– Liczę dziś na ciebie – oznajmił zaledwie kilka godzin wcześniej.
Stali wtedy na środku placu treningowego Dworu Szpiku. Białe kościane kolumny wyginały się nad nimi, a pod ich stopami rozciągał się czarny piasek.
– Spraw, bym poczuł się dumny.
Dla Wren brzmiało to niczym wyzwanie. Nie widziała go od trzech miesięcy i była zdeterminowana, by sprawić, aby stał się bardziejniż dumny. Chciała, by z nią został, choćby na krótko.
Uniosła brodę.
– Tak, ojcze.
Przez kilka chwil mierzył ją wzrokiem w ciszy, a potem opornie uśmiechnął się do niej pobłażliwie.
– Powiedzieli mi, że spędziłaś połowę nocy na ścieraniu kościanego pyłu z półek w bibliotece. Dlaczego?
Nie mogła powstrzymać złośliwego uśmieszku. Wzruszyła ramionami.
– Nudziłam się.
Technicznie rzecz biorąc, to prawda. Wspięła się na półki z powodu zakładu, ponieważ nudziła się w czasie lekcji, a kiedy bibliotekarz przyłapał ją na wysokości trzeciego piętra z brudnymi butami opartymi na pierwszym wydaniu Warty Grabarza, sprzątanie stało się karą.
Blade oczy jej ojca poruszały się rytmicznie, jakby czytał między wierszami, co często miał w zwyczaju robić. Za każdym razem, gdy wracał do domu z wizytą, jakkolwiek rzadko się to zdarzało, pytał Wren o jej wszechstronne nauki – i towarzyszące im kary – z powagą, jakby czegoś szukał. Dowodu jej umiejętności? Lub ich braku? Temat był nudny nawet dla niej, więc wydawało się to właściwe, że jej wyskoki powinny go bawić. Przynajmniej tyle mogła zrobić.
Westchnął, poważniejąc, ale w jego spojrzeniu wciąż dało się zauważyć rozbawienie. Wren żyła dla tej iskry. Mimo że nigdy się do tego nie przyznawał, ona słyszała historie o młodym Vansie Gravenie, który był takim samym awanturnikiem jak ona. W zasadzie, biorąc pod uwagę korzenie problemów dziewczyny, on okazał się nawet gorszy.
– Mam nadzieję, że brak snu nie wpłynie na wynik twojej próby – wytknął z odrobiną krytyki.
– Nigdy. – Zdecydowanie pokręciła głową.
Skinął, a potem się odwrócił, by ocenić resztę nowicjuszy kontynuujących ćwiczenia w piaskach treningowych, i już o niej zapomniał.
– W zasadzie – dodała, odzyskując jego uwagę – i tak planowałam nie spać. Wiesz, by przyzwyczaić się do nocnej pory próby, więc bibliotekarz wyświadczył mi przysługę.
Jego usta drgnęły.
– Zgaduję, że to również wyjaśnia, dlaczego spałaś aż do południa i przegapiłaś poranne lekcje?
Wren się rozpromieniła.
– Dokładnie.
Znów skupił uwagę na innych nowicjuszach, między innymi Inarze, dlatego dziewczyna poczuła nagłą potrzebę, by powiedzieć mu o rzeczach, których ostatnio nie schrzaniła.
– Jestem niepokonana w naszych lekcjach sparingu i…
Zaczął mówić wraz z nią, jakby jej nie usłyszał.
– Twoja babka cię obserwuje, Wren. Musisz zachować ostrożność. Uzna jakąkolwiek wymówkę, by cię oblać. – Powrócił do córki wzrokiem. – Nie daj jej ku temu żadnego powodu. Dzisiejszej nocy nie możesz po prostu zdać… Musisz zdać śpiewająco. Rozumiesz?
Teraz, zaledwie chwilę przed Próbą Kościanego Lasu, Wren przechyliła głowę w stronę Inary.
– Co masz na myśli?
Kuzynka uśmiechnęła się, a za nią Ethen – kandydat na kosarza, z którym sparowano ją podczas próby – wymienił spojrzenie z nowicjuszką przypisaną Wren, Sonyą. To nie pierwsze starcie kuzynek, a ich konflikty rzadko kiedy kończyły się bez jakichś przypadkowych szkód. Obaj kosarze zapewne się obawiali, że mogą zostać poszkodowani.
– Wyścig – odpowiedziała Inara, rzucając spojrzenie na drzewa, zanim znów spuściła wzrok. – Kto pierwszy przejdzie przez las, wygrywa.
To już praktycznie pozostawało celem próby. Nie mierzono czasu, ale zakończenie testów jako ostatni nie wyglądałoby dobrze. Wszyscy chcieli być pierwsi, a najbardziej Wren.
– A druga?
Inara odwróciła głowę i zmarszczyła brwi, jakby odpowiedź wydała jej się oczywista.
– Przegrywa.
Wren uśmiechnęła się złośliwie. To wystarczająca motywacja dla nich obu, ale…
– To nie czyni tego interesującym. Planuję wygrać bez względu na wyzwanie.
Kuzynka oblizała usta, wbijając wzrok w ziemię.
– Jeśli wygrasz, dam ci Nocnego Prześladowcę.
To przykuło uwagę dziewczyny. Nocny Prześladowca to rodowy sztylet Fellów, obecnie spoczywający na otwartej dłoni Inary i lśniący w świetle księżyca.
Tak jak ostrze Wren miał długą historię wśród Rodu Kości i przez lata należał do tuzina utalentowanych walkyr – ostatnio do matki Inary, rywalki ojca Wren w szkole i rodzie, tak jak Inara była teraz jej rywalką.
Jak słodka okazałaby się możliwość roszczenia sobie praw do takiej broni? Pokazanie ojcu, że nie tylko zdeklasowała największą konkurencję – i w mniejszym stopniu jego – lecz także posiadała dwa ostrza walkyr?
To coś więcej niż tylko praktyczna broń, to symbol samej hierarchii walkyr – te sztylety reprezentowały ich miejsce wśród Rodu Kości. Nie oddawano ich łatwo i mogły zostać odebrane wyłącznie przez godnego przeciwnika podczas formalnego wyzwania. Albo przez głowę rodu, jeśli posiadacz został uznany za niegodnego.
Nie mogła sobie wyobrazić bardziej wspaniałego sposobu, by się wykazać. By zrobić coś śpiewająco.
Istniał jednak minus tego układu.
– A jeśli ja wygram… – kontynuowała Inara – …ty dasz mi Zgubę Duchów.
Sztylet Wren, a wcześniej sztylet jej ojca, nagle stał się ciężki na jej dłoni, co spowodowało, że ręka zadrżała od jego masy.
Kiedy ta noc dobiegnie końca, albo będzie miała dwa rodowe ostrza… albo żadnego.
Niemniej z zakładem czy bez niego, nie zamierzała przegrać, jak określiła to jej kuzynka, i wykona zadanie jako pierwsza. Ale znów…
Dzisiejszej nocy nie możesz po prostu zdać… Musisz zdać śpiewająco.
– Och, jeszcze jedno – dodała dziewczyna z wyższością kogoś, kto zastawił sidła i był gotowy wyzwolić pułapkę. – Musimy przejść przez Kręgosłup.
Kręgosłup. To najtrudniejsza trasa między drzewami, przecinająca środek terenu, i choć najkrótsza, to także najstarsza i najbardziej nawiedzona, przechodząca przez samo serce Kościanego Lasu.
Ta droga zapewniała natknięcie się na kłopoty, nawet jeśli nie podróżowałyby razem, a miały to robić, więc przez całą trasę wielokrotnie wejdą sobie w drogę. A to powodowało zarówno wiele szans, jak i problemów. Nieważne, jak bardzo Wren lekceważyła reguły, nie zamierzała sabotować Inary, ale jeśli podróżowałyby razem… mogłaby.
I, oczywiście, Inara także mogłaby ją sabotować. Choć to mało prawdopodobne, ponieważ kuzynkę uważano za kochającego zasady pupilka nauczycieli, to jednak miały do czynienia z Próbą Kościanego Lasu. Stawka nigdy nie była tak wysoka.
Zgodzenie się na zakład pozostawało nie tylko ryzykowne oraz lekkomyślne, lecz także uczyniłoby i tak już wymagający test dwa razy bardziej niebezpiecznym.
Dzisiejszej nocy nie możesz po prostu zdać… Musisz zdać śpiewająco.
Wybrzmiało wezwanie rogu, sprawiając, że Wren aż podskoczyła. Uniosła wzrok na księżyc, właśnie teraz jego sierp unosił się nad najwyższymi gałęziami. Poderwała się na równe nogi wraz z innymi, a jej chwyt na sztylecie stał się boleśnie ciasny.
Zerknęła na ojca raz jeszcze, potem jej spojrzenie przesunęło się na Inarę.
– Stoi.
Księżyc rozjaśnił kościane drzewa.
Wszystkie oczy opadły na lady zaklinaczkę Svetlanę. To w końcu ona wezwała ich do broni.
Przygotujcie ostrza.
I to ona znów przemówiła.
– Pokonajcie nieumarłych.
Próba Kościanego Lasu się rozpoczęła.
LAS MIAŁ TRZYDZIEŚCI KILOMETRÓW SZEROKOŚCI i kolejne trzydzieści głębokości. Niektórzy mówili, że starożytni zaklinacze kości to giganci, a ich kończyny były tak długie, jak Wren wysoka – ale bardziej prawdopodobne wydawało się to, że rozciągnęli i wypaczyli kościane drzewa, a to sprawiło, iż rosły wąskie i cieniutkie lub grube jak dęby.
Na tym polegała magia zaklinaczy kości – potrafili wyczuwać, poruszać i manipulować martwymi kośćmi bez dotykania ich. Mogli w promieniu trzech metrów przywoływać je do ręki, sterować ich ruchem w powietrzu czy podnosić kości znacznie cięższe, niż zdołaliby udźwignąć siłą mięśni. Walkyry takie jak Wren nosiły kościane bronie, magia dawała im dodatkową szybkość i siłę, a także precyzyjną dokładność.
Zaklinacze kości potrafili również dostrzec duchowe więzy – włókna łączące ducha z jego szczątkami – połączenia niedostrzegalne przez osoby nienależące do ich rodu.
Jeśli Wren miała być zupełnie szczera, często pozostawały one niewidoczne także dla jej oczu. Sprowadzało się to do treningów i naturalnego talentu – pierwszym się nie przejmowała, wiedziała bowiem, że to domena kosarzy, tymczasem ona miała zostać walkyrą, natomiast bez drugiego po prostu się urodziła.
Kosarze posiadali bardziej delikatny dotyk, potrafili wykryć i opisać każdy guzek czy rowek. Byli lepsi w wyczuwaniu oraz lokalizowaniu kotwicznych kości łączących ducha z ciałem. Mimo że wszystkie kości w martwym ciele zawierały jakiś ślad duszy, ta kotwiczna pozostawała najsilniejsza. Zwykle znajdowała się ona najbliżej rany – powodu zgonu – a w przypadku śmierci spowodowanej chorobą lub starością stawała się to kość najbliższa schorzeniu czy pierwszego zawodzącego organu.
Kotwiczna kość to także najbardziej pożądana rzecz przez fabrykatorów zaklinaczy kości. Ci używali kombinacji narzędzi i magicznego dotyku do tworzenia zbroi, broni oraz talizmanów. Potrafili ukształtować napierśnik z klatki piersiowej, wyryć z kości udowej długi miecz czy sproszkować knykcie w pył. Możliwość wytwarzania własnej broni zdecydowanie wydała się Wren w jakiś sposób atrakcyjna, ale perspektywa zamknięcia w katakumbach Dworu Szpiku na resztę życia już nie.
W związku z tym mogła albo zostać walkyrą, albo zginąć. Ich praca była najniebezpieczniejsza ze wszystkich, a młoda dziewczyna właśnie wyzwania kochała najbardziej.
A dla kandydatki na walkyrę nie istniało większe wyzwanie niż to stawiane przez Kościany Las.
Wypełniały go kości nieumarłych, nawiedzały duchy i znajdował się poza zasięgiem magii zaklinaczy kości, bo ci tylko, walcząc z duszami i pozwalając kosarzom na przecięcie więzi z ciałami, mogli używać szczątki i nimi manipulować. Zaklinacze jednym szybkim ruchem czynili świat bezpiecznym od duchów i zdobywali materiały, by robić to dalej. W końcu dusze niczego nie nienawidziły bardziej niż martwych kości. Te stanowiły pierwszą i najlepszą ochronę przed nimi.
To ciężka praca, ale ktoś musiał ją wykonywać, a Wren czuła się aż nadto szczęśliwa, gdy mogła działać.
Kościany Las pozostawał jednak czymś więcej niż tylko nawiedzonym borem – to labirynt, gęsty i dezorientujący. Wyznaczał granicę ziem Rodu Kości i służył także jako linia obrony, dlatego wypełniały go ciała niedoszłych agresorów oraz intruzów.
A to, że przez las prowadziły szlaki, nie oznaczało, że były one bezpieczne. Wystarczyło zboczyć ze ścieżki, aby znaleźć krótszą lub mniej nawiedzoną dróżkę, i ryzykowało się zgubieniem na zawsze drogi powrotnej.
Wielu nowicjuszy wolałoby podróżować dwa razy dłużej, niż zmierzyć się z duchami zaliczanymi do wyższych od drugiej klas w skali nieumarłych.
Ale nie Wren.
Uśmiechnęła się zadziornie do Inary, zanim ruszyła w stronę kościanych drzew. Sonya podążyła za nią, podczas gdy Inara i jej kosarz – tak jak reszta par z obu stron – zrobiła to samo. Kiedy Wren skierowała się ku wejściu do Kręgosłupa, a kuzynka poszła w jej ślady, pozostali zawahali się i pokręcili głowami, po czym wybrali bezpieczniejsze trasy.
Rozkoszowała się ich powątpiewaniem, ale gdy weszła pomiędzy drzewa, jej czujność i skupienie się wyostrzyły.
Kręgosłup to w rzeczywistości nie ścieżka, lecz raczej dzika trasa wyznaczona starymi smugami czerwonej farby na bladych drzewach. To oznaczało, że Wren i Inara nie szłyby razem, ramię w ramię jak zagubione dzieci z baśni, ale podążałyby za swoimi instynktami i wybierały własną drogę, zawsze kierując się do kolejnego przebłysku czerwieni.
Drogę oświetlał im jedynie księżyc. Przysłaniały go strzeliste kościane gałęzie, trzeszczące i grzechoczące o siebie, poruszane przez nieumarły wiatr, którego Wren nie potrafiła wyczuć, i – oczywiście – przez duchy.
Z pewnością znajdowało się ich tu tysiące. Niektóre świeciły jasno jak słońce, ale ich blask miał upiorny zielonobiały kolor, a inne lśniły delikatnie niczym gasnąca świeca, błagając o uwolnienie. Niektóre zjawy przyjęły postać zaledwie smugi mgły, bez kształtu czy formy – nazywane duchami klasy pierwszej – podczas gdy inne miały niemal cielesną postać, a ich zarys pozostawał ostry i wyraźny – określano je mianem duchów klasy drugiej i wyższych. Nieważne, jak gęste i solidne, nie istniała szansa, by pomylić którekolwiek z żyjącymi. Ich ciała marszczyły się na tym samym nieziemskim wietrze co kości, rysy wydawały się rozciągnięte i zniekształcone, czasami też zapalały się i gasły niczym błyski pioruna. Kręciły się wśród nich także zwierzęta, spadające z nieba nietoperze czy tropiące śnieżne koty, a ich zgraja zlewała się w jedność między drzewami.
Teraz, gdy ją i Inarę dzieliła niewielka odległość, Wren odwróciła się do Sonyi. Zadaniem walkyry było przewodzić, wybrać najbezpieczniejszą drogę i najtrafniejszą strategię, ale najbardziej skuteczne pary pracowały razem w dobrze wyważonej harmonii. Mimo że nigdy nie stała się najlepsza w zadaniach grupowych, próbowała zaangażować Sonyę w proces podejmowania decyzji, by kosarka mogła poprawnie wykonywać pracę.
Przecież jej potrzebowała.
– Jak chcesz to rozegrać?
Istniało wiele różnych strategii do wykorzystania podczas próby. Duchy klasy pierwszej pozostawały praktycznie nieszkodliwe, ale to dlatego, że ich więź z kośćmi była słaba. To utrudniało odnalezienie ich ziemskich szczątków, nawet jeśli to bezpieczniejsze. Im wyżej na skali nieumarłych znajdował się duch, tym bardziej cielesną formę przyjmował – i tym mocniejsza więź łączyła go z kośćmi – ale to także zwiększało niebezpieczeństwo podczas próby zebrania żniw.
Obieranie za cel tych z klasy pierwszej oznaczało miłą, bezpieczną próbę… ale żniwa przebiegłyby wolniej. To nieidealne rozwiązanie w wyścigu, zwłaszcza gdy ten na dodatek dotyczył zakładu z odwieczną rywalką. Z kolei polowanie na bardziej niebezpieczne duchy poszłoby szybciej, ale prawdopodobieństwo błędu i uszkodzenia wzrastało.
Prawdopodobieństwo oblania wzrastało.
To niezbyt powszechne, ale się zdarzało – para kosarza oraz walkyry zgubiła się i poniosła porażkę zaledwie w zeszłym roku – i oznaczałoby kolejny rok nauki w Dworze Szpiku przed rozpoczęciem następnej próby.
Wren na ogół pozostawała fanką chaotycznego podejścia: jak najszybszego przemykania i wybierania celów w locie. Nie lubiła rezygnować z walki, ale jeśli natknęłyby się na zbyt gwałtownego ducha, zostawiłyby go i ruszyły dalej. Jeśli duch okazałby się zbyt słaby, prawdopodobnie nie był wart czasu i wysiłku.
– Zajmiemy się nimi w miarę na bieżąco? – naciskała na Sonyę.
Dziewczyna przygryzała wargę, a niepewność miała wymalowaną na twarzy.
– Unikajmy jedynek i piątek? – Wren wykrzywiła usta w uśmiechu.
Nie trafiłyby na piątkę w Kościanym Lesie. W zasadzie te nie powinny w ogóle istnieć. Tylko na Nawiedzonym Terenie na wschodzie, za Murem Granicznym, kości nieumarłych chodziły wraz z duchami – a to z powodu Uskoku. Najwidoczniej, jeśli kopało się wystarczająco głęboko, tak jak zrobili to zaklinacze żelaza, udawało się wydobyć niespodzianki wszelkiego rodzaju… włączając w to setki zakopanych trupów ociekających mroczną mocą i szczęśliwych, że zostały uwolnione.
Ci chodzący nieumarli – czy też upiory – to dzieło starożytnych zaklinaczy duchów, dawno wymarłego zakonu nekromantów, odrzuconego przez społeczeństwo z powodu używania magii, by rozkazywać i kontrolować nieumarłych. Nawet Wren, mimo że niczego nie kochała bardziej niż dobrej walki, stłumiła dreszcz pojawiający się na samą myśl o nich. Na szczęście cywilizacja zaklinaczy duchów została pogrzebana przez jakiś kataklizm wieki temu i każdy, kto posiadał ich umiejętności, spoczął pod jej gruzami. Niestety tuż przed narodzinami Wren górnictwo zaklinaczy żelaza odkopało ten zagubiony świat łącznie z ich nieumarłymi tworami. To przez Uskok zaklinacze kości w ogóle stworzyli skalę.
Choć myśl, że duchy klasy piątej znajdowały się w Kościanym Lesie, mogłaby ją rozbawić, dziewczyna nie miała najmniejszej ochoty stawiać im czoła dzisiejszej nocy.
Sonya przesunęła spojrzenie ponad ramieniem Wren – w kierunku Inary oraz Ethena – i skinęła głową.
– J-jasne. Tak jak powiedziałaś. Zajmiemy się nimi na bieżąco.
Tak jak kandydaci na walkyry, kosarze również nosili czerń, ale podczas gdy strój Wren składał się z przylegających do ciała grubych, usztywnianych warstw skóry, kosarze nosili długie, zamaszyste szaty ciągnące się po śniegu, które – szczerze powiedziawszy – sprawiały nieco dramatyczne wrażenie. Nie mieli przy sobie żadnej broni poza kosą – zakrzywionym, ręcznym ostrzem używanym do wykonywania ostatecznego cięcia. Każda kość w ciałach zawierała kompleksową sieć linii geomantycznych – to pewnego rodzaju szwy, miejsca, gdzie duch spotykał się z kością, punkty łączące ze sobą obie części czy szczeliny mogące je odseparować. Zajęciem kosarzy pozostawało zidentyfikowanie linii geomantycznych i rozdzielenie ich, by uwolnić dusze.
– Zostań za mną – poradziła Wren i schowała Zgubę Duchów, po czym wyciągnęła jeden z bliźniaczych kościanych mieczy przypiętych do jej pleców. Broń ta zapewniała jej większy zasięg i była lepiej przystosowana do bieżącego zadania.
Gdy obie dziewczyny przedzierały się pomiędzy drzewami, wydawane przez innych dźwięki ucichły, a ich miejsce zajęła pełna napięcia cisza. Nie taka prawdziwa, ale ciężka, przytłaczająca cisza, właściwa dla nieumarłych.
Wren dzięki magii mogła wyczuć kości wokół – szumiały niczym prąd na skórze – a wzrokiem dostrzegała każdą zmianę i ruch, czekając, obserwując…
Kiedy spostrzegła wygiętą rękę – nie, ręce, poskręcane i złączone trzy lub cztery łokcie – pochyliła się niepewnie nad ścieżką i uniosła miecz, sygnalizując, by się zatrzymały.
Zbliżyła się ostrożnie do potwornego drzewa, ale po bliższym przyjrzeniu się stwierdziła, że kości pozostawały martwe, a nie nawiedzone, tak jak oczekiwała. Zostały stworzone dawno temu przez jakiegoś kreatywnego i nieco niezrównoważonego zaklinacza kości. Transformacja, gdy duch wciąż pozostawał złączony ze szczątkami lub przeprowadzona na nieumarłych czy nawet – Wren zadrżała – żywych kościach, była niemożliwa.
– Nie mów mi, że się boisz kilku dodatkowych łokci! – zawołała Inara, obserwując ją spomiędzy drzew.
Kuzynka znalazła się bliżej, niż się wydawało.
Wren uśmiechnęła się sztywno i użyła obu rąk, by opuścić miecz w efektownym manewrze i przeciąć wielołokciowe drzewo za jednym zamachem. Jej ostrze mogło zostać stworzone z tego samego materiału co drzewo, ale naostrzono je oraz utwardzono pod ostrożnym dotykiem fabrykatora i dorównywało twardością stali.
Roztrzaskane kawałki kości posypały się na ziemię wokół jej stóp, zmieszały się ze świeżym śniegiem i stworzyły blade, kruche poszycie leśne, które chrupało i trzeszczało pod nogami.
Chmura kostnego pyłu osiadła na nieskazitelnych czarnych szatach Sonyi.
– Ups – wymamrotała Wren z udawaną troską i wyciągnęła rękę, by strzepnąć kurz.
Kosarka cofnęła się i przewróciła oczami, machając nadgarstkiem, by pył uniósł się z tkaniny i rozproszył w jednej chwili. Wykonała tak delikatny ruch, jakiego zaklinaczka nigdy nie zdołałaby powtórzyć. To właśnie ta subtelność charakteryzowała talent kosarzy, a Wren miała dość przeciętne umiejętności magiczne jak na zaklinaczkę kości i chociaż wykazywała zdolności do wywoływania wybuchów, łagodność czy finezja nie wychodziły jej najlepiej.
Sonya nie była jej koleżanką, ale Wren nie kolegowała się prawie z nikim w Rodzie Kości. Ona miała wrogów, takich jak Inara, i ludzi tolerujących ją, tak jak Sonya. Tylko z ojcem miała jakąś więź emocjonalną, ale jego i tak zawsze brakowało.
Kusiło ją, by pragnąć więcej, i zdecydowanie ulegała temu pragnieniu, kiedy była młodsza: szukała matki – żywej – czy ojca, zdolnego do zostania przy niej. Za każdym razem jednak, gdy ktoś wypełniał dziurę pozostawioną przez rodziców, jej ojciec znów się pojawiał, a ona zapominała o jakimkolwiek zastępstwie, do którego się przywiązała. Prawda wyglądała tak, że chciała czegoś prawdziwego, nawet jeśli to bolało.
O to właśnie chodziło – zdaj śpiewająco i zostań pasowana na walkyrę. Potem wreszcie mogłaby opuścić Dwór Szpiku i podróżować – czasami wraz z ojcem – walcząc z duchami na każdym rogu Dominiów, od Giltmore do Granitowej Bramy i wszędzie pomiędzy.
Właśnie miały ruszać dalej, gdy coś podniosło jej ciśnienie.
Obróciła się akurat na czas, by zobaczyć wznoszącą się srebrnozieloną mgłę. Duch, unoszący się zaledwie krok od nich i mający bezpośrednią drogę do Sonyi, został przyzwany przez ich obecność – przyciągnięty do żywych, tak jak wszyscy nieumarli.
Zniekształcona ręka dotąd trzymała ducha na dystans, ale teraz, gdy leżała w częściach na ziemi, dusza miała pełną swobodę poruszania się po ścieżce. Być może Wren nie powinna rozrąbywać osobliwej gałęzi na kawałki tylko po to, by popisać się przed Inarą…
Nie czekała, by zobaczyć, co mara zrobi później. Szarpnęła Sonyę na bok i zrobiła krok do przodu. Sięgnęła do bandoliery na piersi, aby chwilę później wypuścić garść knykcikostek, a te spowodowały niewielką eksplozję magii, przebiły oraz spowolniły mglistą postać, która wirowała i falowała w powietrzu.
Prawdopodobnie to duch klasy pierwszej – bezcielesny do tego stopnia, że nie stanowił prawie żadnego zagrożenia – ale Wren nie mogła ryzykować, że da się oszukać dwójce czy trójce, jeśli ta jeszcze nie przybrała kształtu. Zaczekała sekundę dłużej, by zobaczyć, do czego się posunie, i ku jej ogromnej satysfakcji duch zaczął zlewać się w coś człekopodobnego, a przynajmniej miał twarz z szerokimi, rozdziawionymi ustami – rozciągniętą i zniekształconą – i długie, powłóczyste kończyny.
– Co myślisz?! – zawołała przez ramię do kosarki.
Podczas gdy ona skupiła się na duchu, uwagę Sonyi przyciągnęło coś niżej. Dziewczyna poszukiwała na ziemi ciała, do którego dusza wciąż pozostawała przywiązana. Kosarka opadła na kolana w śniegu z niewielką łopatą w dłoniach.
Szpadel uderzył w grunt z cichym łupnięciem i rozległ się odgłos skrobania, ale nie minęło wiele czasu, nim Sonya zaczęła przekopywać się przez śnieg oraz glebę gołymi rękami, polegając na dotyku i magicznych zmysłach, by odnaleźć kości.
Wren obserwowała, gorączkowo pragnąc pomóc jej kopać i wszystko przyspieszyć, ale to sprzeczne z najważniejszą zasadą treningu walkyra-kosarz: nieważne, jak pozornie łagodny się wydaje, nigdy nie wolno odwracać się do ducha plecami. Nigdy nie wolno opuszczać gardy.
Dlatego też nie cięła zjawy, tak jak zrobiła to z tą wielołokciową ręką.
Mogła sprawić, aby duch zupełnie zniknął, używając przeciwko niemu swojej broni z martwej kości, lecz takie wytchnienie pozostałoby tylko chwilowe. Nie można określić, jak szybko by powrócił… ani gdzie. Lepiej trzymać go w pułapce w zasięgu wzroku, niż odesłać teraz, by pojawił się za jej plecami lub wylądował na nich.
Więc Wren zrobiła tak, jak ją wyszkolono, i wyciągnęła drugi kościany miecz. Trzymała oba przed sobą niczym nożyce, więżąc duszę między ostrzami. Silniejszy duch stanąłby do walki, ale ten jedynie odpłynął i zawirował w łagodnej, wręcz nudnej groźbie.
Ku uciesze Wren Sonya wydała cichy okrzyk zadowolenia i podniosła zabłoconą kość udową z kupki gnatów leżącej w ziemi.
Kotwiczna kość.
Z uwagą podzieloną między chwiejącego się, cicho drżącego ducha i kosarkę u jej stóp zaklinaczka przyglądała się, jak Sonya kładzie cętkowaną, kremową kość na tle bielusieńkiego śniegu. Jej partnerka wyciągnęła kosę, zamknęła oczy i przebiegła zabłoconymi dłońmi po długości znaleziska jeden, dwa, trzy razy. Za czwartym skierowała broń na niewidzialną linię geomantyczną i złamała kość, czym przecięła więź między duchem a jego doczesnymi szczątkami.
Pojawiło się znajome ssące wrażenie, które rozrzedziło powietrze w płucach Wren, a uderzenie serca później duch zniknął w podmuchu zimnego powietrza i eteru.
Gdy Sonya podniosła teraz już martwą kość i wstała, zaklinaczka oczyściła teren, tnąc powietrze ostrzem, by się upewnić, że nie pozostał żaden byt, a potem zebrała rozrzucone knykcikostki, aby później użyć ich ponownie.
Kiedy to robiła, dostrzegła zjawę między drzewami.
– Jednego już mamy – mruknęła, uśmiechając się z wyższością do Inary. – Postaraj się nadążyć.
IM GŁĘBIEJ WCHODZIŁY W KOŚCIANY Las, tym gęściej rosły drzewa. Gałęzie uderzały o siebie i zaczepiały się o materiał szat Sonyi, a ta swobodnym machnięciem ręki odgarniała kości na bok, podczas gdy Wren wolała trzymać miecze w gotowości, by zniechęcić drzewa do sięgania po nią.
Duchów także roiło się coraz więcej, choć większość z nich należała do klasy pierwszej. Unosiły się w powietrzu niczym mgła albo wirowały na niedostrzegalnym wietrze niczym dym z ogniska. Po drodze adeptki zauważyły coś, co wyglądało na zjawę klasy drugiej, ale ta znajdowała się zbyt daleko od ścieżki i próbowała zwabić je w ciemność niczym błędny ognik. Dostrzegły też ducha klasy pierwszej, świecącego tak jasno, że Sonya musiała odwrócić wzrok do czasu, aż Wren się z nim nie uporała.
Ich następne żniwa nadeszły niemal godzinę później.
Najpierw dostrzegły kości, potem zobaczyły zjawę, więc kiedy jaśniejąca forma, gniewna i agresywna, pojawiła się nagle praktycznie znikąd, zarówno Sonya, jak i Wren – ku zażenowaniu walkyry – odskoczyły, przestraszone.
Wren otrząsnęła się pierwsza i uniosła miecz, ale duch nie okazał nią zainteresowania. Z pewnością za życia był zaklinaczem kości – jego ludzki kształt został obleczony przez wiotki materiał, prawdopodobnie pozostałości po szatach kosarza – i skupił się na Sonyi, mając jasny zamiar, a to sugerowało, że dokładnie wiedział, co zamierzały zrobić. Żniwa mogły zapewniać pokój, ale nieumarli chcieli żyć, tak jak wszyscy.
Kiedy uderzył w miecze Wren z siłą wystarczająco potężną, aby walkyra prześlizgnęła się po brei pod stopami, dziewczyna uświadomiła sobie, że to nie tylko świadomy duch klasy trzeciej. Zjawa potrafiła bowiem wpływać na otaczający świat, a mogły to robić wyłącznie byty klasy czwartej – także nazywane fantomami – lub wyższej.
Gdy duch się zbliżył, Sonya struchlała ze strachu, zaniedbując swoje zadanie.
– Hej! – krzyknęła Wren, na ułamek sekundy odrywając wzrok od agresora, lecz on właśnie tego potrzebował.
Kiedy po raz kolejny rzucił się na jej kościane ostrza, nie zważając na szkody, jakie ten kontakt mu wyrządzał, rozproszona walkyra upuściła jeden z mieczy.
Sonya wrzasnęła ze strachu i zrobiła pospieszny krok do tyłu, gotowa uciec, zapominając o innej podstawowej zasadzie branży śmierci: nigdy nie uciekaj.
Prosta, straszliwa prawda była taka, że duchy klasy trzeciej i wyższych cechowała szybkość. Potrafiły znikać i w mgnieniu oka znów się pojawiać albo przemykać na drugą stronę pola w czasie o połowę krótszym, niż zajęłoby to galopującemu ze wszystkich sił koniowi.
Ucieczka stała się zdecydowanie zbyt niebezpieczna i groziła wbiegnięciem prosto w ducha, co oznaczałoby natychmiastową śmierć lub tak dotkliwy śmierciognił, że z człowieka zostałaby tylko skorupa, nieruchoma i egzystująca w ciągłym bólu, aż wreszcie by się poddał. Wren widziała raz ofiarę takiego ataku – jej ojciec na rozkaz lady zaklinaczki Svetlany wyciągnął ją z łóżka i zawlókł do izby chorych, żeby zobaczyła to na własne oczy. Przed tym bardzo rzadko rozmawiała z babką – teraz też nie zdarzało się to często – i podchodziła do niej z rezerwą oraz strachem.
– Nie mam pewności… – zaczął ojciec, próbując, być może, ochronić Wren, ale Svetlana szybko go uciszyła.
Potem tylko tam stał, milczący i niezachwiany, kiedy kobieta szponiastymi dłońmi chwyciła wąskie ramiona sześcioletniej dziewczynki i zmusiła ją, by pochylała się nad łóżkiem, aż umierający mężczyzna wydał ostatni zduszony dech.
Potem głos jej ojca zdawał się miły, niemal łagodny, gdy przemówił:
– Oto cena porażki w Rodzie Kości.
Teraz Wren nie zawiedzie.
– Sonya! – warknęła, grzebiąc już wolną dłonią w bandolierze.
Kosarka się zatrzymała i skupiła wzrok na drżącej duszy.
– Kości.
Odwracając się do ducha, zaklinaczka posłała więcej knykci w jego stronę, czym wyrwała dziury w jego mglistej postaci, ale atak zdawał się go tylko bardziej rozwścieczyć.
Przeklęła i w porę podniosła z ziemi miecz, by zdążyć obronić się przed następnym uderzeniem. Postać ducha zasyczała i trzasnęła niczym płomienie skropione wodą, gdy naparł na jej ostrza.
Nadszedł czas, aby spróbować czegoś innego.
Zanim duch zdołał przygotować się do kolejnego gwałtownego ataku, Wren przeszła w ofensywę. Zamiast bronić się i chronić, jak trenowano walkyry, ustawiła ciało pod odpowiednim kątem i ruszyła naprzód z wyciągniętymi mieczami. Ruch zmusił zjawę do wycofania i stworzenia dystansu między nią a jej kośćmi.
Duszy się to nie spodobało. Przypominało to wyrwanie ramienia ze stawu – wydawało się nienaturalne i niewygodne.
W odpowiedzi duch zaczął walczyć jeszcze bardziej zażarcie i gwałtownie, ale mogła to znieść. To onaściągnęła na siebie jego gniew i uwagę, pozwalając Sonyi pracować.
Oczywiście ten ruch był ryzykowny. W pobliżu mogły znajdować się inne duchy i czekać, by rzucić się na nie, a walkyry uczono, aby nigdy nie oddalały się od kosarzy dalej niż na wyciągnięcie ręki.
Ale plan zadziałał. Sonya chwyciła za nawiedzoną kość – w tym wypadku okazało się, że to obojczyk – i wykonała cięcie nieco drżącymi dłońmi. Kosa złamała gnat i przerwała linię geomantyczną, a duch zniknął.
Wren wydała z siebie okrzyk zadowolenia, a kosarka wyglądała, jakby miała się pochorować.
– Już niedaleko – oznajmiła zaklinaczka radośnie, wyobrażając sobie kwaśną minę Inary, kiedy ta wręczy jej Nocnego Prześladowcę. Potem pomyślała o twarzy ojca, jaśniejącej dumą, gdy Wren ujmie w dłonie dwa ostrza przed lady zaklinaczką Svetlaną i złoży przysięgę wierności.
Niemal straciła Inarę i Ethena z oczu, ale ona oraz Sonya były już w dwóch trzecich swojego zadania, a nie pokonały jeszcze nawet połowy drogi – ani nie wykorzystały połowy czasu. Sądząc po pozycji księżyca na niebie, do świtu zostały im co najmniej trzy godziny, a próba trwała od około dwóch.
Ku jej zaskoczeniu to Sonya mocno naciskała, aby zrezygnowały z przerwy zaproponowanej przez Wren, znalazły kolejnego ducha i zebrały z niego żniwa – nie żeby walkyrze to przeszkadzało. Im szybciej wykonają zadanie, tym szybciej zyskają możliwość skupienia się na tempie. Gdyby to od niej zależało, szłaby całą noc. Bardzo chciała dotrzeć do centrum boru. Słyszała różne plotki o najgłębszych częściach Kościanego Lasu. Kucharz powiedział, że sam Grabarz – założyciel ich rodu i pierwszy w dziejach zaklinacz kości – „zasadził” tam pierwszą kość w całym lesie. Z kolei stajenny przysięgał, że głęboko wśród drzew znajdował się szkielet smoka i jego duch, z którego nie zebrano żniw, chociaż ojciec Wren się upierał, że to tylko chłopskie przesądy. Nikt nigdy nie widział takiej istoty ani nawet nie istniały żadne zapiski na jej temat. Największe kości, jakie mieli, należały do mamutów i wielorybów. Mimo to walkyra wyobrażała sobie, że walczy z duchem jakiejś potężnej bestii, a potem niesie jej czaszkę do ojca jako ich trzecie i ostatnie żniwo. Spuchła z dumy na samą myśl.
Jak się okazało, ich trzecim żniwem było zwierzę, ale nie tak fantastyczne jak smok. Aczkolwiek łoś miał imponujące poroże wystające z ziemi w miejscu, gdzie odkopała je Sonya.
Duch jelenia był zupełnie spokojny w porównaniu z duszą zaklinacza kości, z którym dopiero się zmierzyły, a chociaż Wren czerpała przyjemność z walki z ludzkimi duchami, odkryła, że zwierzęcy nieumarli działali na nią niemal kojąco. Nie rozumieli życia czy śmierci tak jak człowiek i wydawali się istnieć tak samo jak za życia – bez trwogi ani cierpienia. Oznaczało to także, że ich duchy nie zostawały długo na tym świecie. Większość z nich znikała z upływem czasu – nawet te trzymane jako zwierzęta domowe rzadko kiedy kręciły się dłużej niż kilka miesięcy od chwili, gdy ich zwłoki się rozłożyły – a ponieważ stanowiły niewielkie zagrożenie dla żywych, zaklinacze kości nieczęsto zbierali z nich żniwa. Zamiast tego można je było znaleźć w lasach i na polach w całych Dominiach. Przywodziły na myśl świetliki, starannie omijane przez żywych, aż w końcu gasły samoistnie.
W związku z tym żniwa przebiegły żwawo i chociaż ze zwierzęciem można poradzić sobie równie łatwo, co ze zjawą klasy pierwszej, wciąż liczyło się ono do próby, a Wren nie zamierzała wybrzydzać. Nie, gdy stawka pozostawała tak wysoka. Pomogła Sonyi zapakować ich ostatnią kość – długą, podłużną czaszkę wraz z porożem – do torby kosarki i ruszyły dalej.
Wren się ożywiła, zwycięska i zarumieniona od adrenaliny, kiedy dotarły na polanę. Czy to mogło być centrum Kościanego Lasu? Całe miejsce okazało się zamglone i oświetlone najdelikatniejszą nutą widmoświatła, jakby czający się tu nieumarli byli tak niewiarygodnie starożytni, że istnieli tylko jako najmniejsze cząsteczki, ledwie dostrzegalne gołym okiem.
Zbliżyły się do gigantycznej klatki piersiowej – pozbawione chrząstek kości rozchylały się niczym potworny kwiat sięgający po księżyc. Szczątki musiały należeć do mamuta, ponieważ każde z żeber było dłuższe niż Wren.
W jej środku stała Inara, a Ethen siedział obok niej na pokrytym mchem kamieniu i oboje zajadali się kawałkami ciemnego chleba.
Gdy Wren i Sonya zbliżyły się do nich, kosarz skoczył na równe nogi, rzucając niepewne spojrzenie swojej walkyrze.
Węzeł napięcia, z którego istnienia Wren nie zdawała sobie sprawy, rozluźnił się na ich widok. Ulżyło jej, gdy się dowiedziała, że Inara nie zdołała ich znacznie wyprzedzić – a co więcej, sądząc po dwóch kościach wystających z torby przeciwnika, musieli jeszcze zebrać trzecie żniwa.
– Chodź, Sonya – odezwała się, uśmiechając się zwycięsko, jakby już wygrała. Zapomniała o smoku, skoro nadarzyła się szansa, by ich wyprzedzić, a posiłek mogły zjeść podczas marszu.
Dotarła do drzew po drugiej stronie polany, nie odwracając się ani razu.
Za nią rozległy się kroki, ale Wren dopiero po sekundzie zdała sobie sprawę, że odgłosy się od niej oddalają, a nie zbliżają.
Obróciła się, a Inara zrobiła kilka kroków w stronę Sonyi, aż w końcu zatrzymała się tuż przed nią.
– Masz je? – zapytała kuzynka jej kosarkę, na co ta przytaknęła ze wzrokiem wbitym w ziemię.
– Sonya – odezwała się Wren, marszcząc brwi w zakłopotaniu.
Dziewczyna ją zignorowała.
– Chodź więc – rozkazała Inara.
I ku zaskoczeniu zaklinaczki Sonya posłuchała. Zamiast podejść do swojej partnerki, ruszyła w stronę Inary, omijając krawędzie masywnej klatki piersiowej, i stanęła u boku Ethena.
Wren spojrzała na kuzynkę, uświadamiając sobie, co się działo.
– Co ty sobie wyobrażasz? – zażądała stanowczo odpowiedzi.
Twarz Inary nie zdradzała nic, a zarówno Ethen, jak i Sonya nie chcieli na nią spojrzeć.
– Myślisz, że możesz po prostu… co, wziąć moją kosarkę za zakładniczkę? – Zaśmiała się z niedowierzaniem i pokręciła głową. – Sonya – powtórzyła, zachowując spokojny i rozsądny ton, gdy odezwała się do dziewczyny stojącej za plecami konkurentki. – Jesteśmy prawie na miejscu. Zakończmy to. Cokolwiek ci obiecała, cokolwiek powiedziała… nie jest tego warte. Mogą cię za to wygnać.
Sonya się zawahała, a cień strachu przemknął przez jej twarz, ale Inara wysunęła rękę, by przytrzymać ją w miejscu. Wren zaczęła się zastanawiać, jakiej groźby czy obietnicy użyła Fellówna, żeby przekonać Sonyę, by przeszła na jej stronę. Fellowie byli bogaci i mieli wpływy. Cechowała ich bezwzględność, ale nie głupota.
To tak ryzykowne posunięcie, że niemal graniczyło z bezmyślnością. Trzeba przyznać, że coś takiego mogłaby zrobić Wren, ale Inara…
– W porządku. Po prostu powiem, co się stało, gdy dotrę na miejsce. – Wzruszyła ramionami, mając nadzieję, że wyglądała na bardziej nieprzejętą niż w rzeczywistości.
– Kto ci uwierzy? – zakpiła kuzynka i uśmiechnęła się słodko. – To ja jestem idealną uczennicą i zaklinaczką kości. Ty w tym rodzie jesteś łamaczką zasad, nie ja.
Słuszność tego stwierdzenia wywołała niepokój w piersi walkyry.
Inara uśmiechnęła się szerzej, jakby to zauważyła.
– Biedna Wren – zadrwiła z udawanym współczuciem. – Tatuś będzie taki zawiedziony. Nie dość, że poniesiesz porażkę, to jeszcze oddasz jego cenne ostrze. Jedyną rzecz w tym rodzie, na której naprawdę mu zależy.
– Zamknij się – warknęła, a serce waliło jej w piersi jak młotem. Wyciągnęła Zgubę Duchów i zrobiła krok w stronę kuzynki. – Chcesz tego ostrza? To musisz je wyrwać z moich zimnych, martwych rąk.
– Z przyjemnością – odparła Fell, kładąc rękę na rękojeści Nocnego Prześladowcy.
Kuzynka ją prowokowała, to oczywiste. Dzieliło je kilka metrów i Wren musiała się powstrzymywać, by jej nie zaatakować. Ale chociaż sabotaż rywalki nie pozostawił żadnych widocznych śladów, gdyby Inara wróciła z krwawiącym nosem – albo z czymś gorszym – winą z łatwością obarczono by Graven. Podczas Próby Kościanego Lasu ludzie często wbijali sobie nóż w plecy, ale ci, którzy to robili, okazywali się wystarczająco mądrzy, by naprawdę to zrobić. Sztuczki i pułapki, układy oraz gierki umysłowe – to broń używana przez większość zaklinaczy kości.
Większość, ale nie wszystkich.
Wren schowała sztylet, wzięła powolny, uspokajający wdech, a potem wzięła zamach i mocno uderzyła pięścią kuzynkę w brzuch. Jeśli ta chciała ją zranić w miejscu, gdzie nikt nie zauważy, ona odpłaci jej tym samym.
Fellówna się przewróciła podczas wycofywania się w zaskakującym pokazie tchórzostwa. Wren ruszyła za nią, słysząc szum krwi w uszach.
Jeden krok, potem kolejny, aż nagle – ziemia się pod nią zapadła.
Przestała oddychać, gdy upadła i uderzyła w stertę martwych kości i śniegu. Kiedy początkowy szok minął, ból rozprzestrzenił się po jej ciele, tuzin skaleczeń i zadrapań zaszczypał, a wkrótce z pewnością pojawią się bolesne siniaki. Kaszląc, ostrożnie podniosła się na nogi.
Znajdowała się w niewielkim dole, szerszym mniej więcej o metr od rozpiętości jej ramion, a jego otwór wznosił się kilka metrów ponad jej głową. Pochyły grunt stał się śliski od błota i śniegu, więc gdy Wren próbowała się po nim wspiąć, osunął się i spadł na nią kaskadami… wraz z prawdą.
Inara wykopała dziurę. Wrabiała ją od samego początku – to ona zainicjowała zakład, wybrała trasę, a potem poczekała na jej przybycie. Zwabiła ją, przyjmując cios i odsuwając się niczym pies z podkulonym ogonem tylko po to, by Graven podążyła za nią i stanęła w tym konkretnym miejscu…
– Inara – warknęła, strzepując grudki błota i kości przyklejone do twarzy. W zasadzie wszędzie leżały kości, małe i duże, połamane i w całości, sycąc jej zmysły oraz szumiąc na jej skórze.
Kuzynka pochyliła się nad krawędzią dołu z triumfalnym uśmiechem, chociaż wciąż garbiła się po uderzeniu w brzuch.
– Co mówiłaś? Nie słyszę cię z tej odle… – Zamarła, a sekundę później Wren też to poczuła.
Rozległ się skrzypiący dźwięk, potem dudnienie, a następnie ziemia pod jej stopami znów się rozstąpiła, pociągając za sobą ściany dołu. Inara przeklęła i zatoczyła się do tyłu, kiedy otwór się poszerzył, podczas gdy Wren zasłoniła rękoma głowę, przygotowując się na uderzenie.
Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że wpadła jeszcze głębiej pod ziemię, lądując w jakiejś jaskini, zimnej i zatęchłej oraz nieskalanej śniegiem.
Inara zmrużyła oczy w ciemności, a na jej twarzy malował się szok. Gniew zaklinaczki płonął, ale kuzynka z pewnością nie wykopała pułapki tak głęboko.
– Co mamy teraz zrobić? Nie możemy jej po prostu tam zostawić – wtrąciła nieco piskliwie Sonya.
– Mówiłem ci, że to zły pomysł. – Twarz Ethena stała się kredowobiała.
Oboje byli tchórzami. Inara przynajmniej miała nerwy niezbędne, by zrobić to, co założyła.
– Nic jej się nie stanie – oznajmiła, mimo że jej głos wydawał się nieco zduszony. – Prawda, Graven? Jesteś najlepszą walkyrą naszego pokolenia, czyż nie?
Wren odsłoniła zęby z frustracji. Mówiła to dziesiątki razy każdemu, kto chciał słuchać, a Inarze często prosto w twarz.
– Nie ujdzie ci to na sucho – rzuciła, a strach ścisnął jej żołądek, gdy kuzynka przygotowała się do odejścia. – Mój ojciec…
– Nie jest bohaterem, za którego go uważasz – odpowiedziała cicho Fell. – Do zobaczenia po drugiej stronie. Nie zapomnij przynieść mojego ostrza.
Potem odeszła, a dwoje kosarzy podążyło tuż za nią, zostawiając dziewczynę samą w ciemności z widokiem tylko na gwiazdy, kości i księżyc nieustępliwie pokonujący niebo.
– KURWA! – KRZYKNĘŁA WREN, A SŁOWO odbiło się echem od ścian jaskini i poniosło się w noc. Zacisnęła dłonie w pięści, by powstrzymać ich drżenie.
Nie pomogło.
Kopała, uderzała i pluła, wkurzona na wszystko i wszystkich, ale najbardziej na siebie. Jak mogła na to pozwolić? Znalazła się już w połowie drogi, zwycięstwo miała na wyciągnięcie ręki, a pozwoliła, by pieprzona Inara Fell – wiecznie druga bezwstydna lizuska – odebrała jej wygraną.
Wren zatrzymała się, dysząc. Wpatrywała się w niebo, a księżyc spoglądał na nią.
Wciąż miała czas.
Próba trwała do świtu, a Inara i Ethen musieli zebrać ostatnie żniwa, co dawało Wren szansę na nadrobienie drogi. Musiała jedynie wydostać się z tego przeklętego przez Grabarza grobu, do którego kuzynka jakimś cudem zdołała ją wrzucić.
Przyjrzała się uważniej otoczeniu: otwór znajdował się na wysokości dwukrotnie większej niż jej wzrost, a ziemia stała się zadziwiająco błotnista i mokra od śniegu, który spadł wraz z nią. Nadeszła wczesna zima i mimo że zimno nigdy nie opuszczało Północnych Dominiów, ziemia pozostawała wystarczająco miękka, by Fell zdołała wykopać dziurę i zastawić pułapkę.
Ale jak? Jak zauważyła kuzynka, to Wren uznawano za łamaczkę zasad w Rodzie Kości, a nawet jej nie udało się dostać w pojedynkę do Kościanego Lasu. Czy dziewczynie ktoś pomógł? A jeśli tak, to kto? Jej matka? Ingrid Fell nienawidziła ojca Graven i przez większość życia rywalizowała z nim o władzę oraz wpływy.
Odsuwając te myśli na bok, Wren przejrzała wszystko, co ze sobą zabrała. Miała miecze, sztylet, knykcikostki oraz sakwy kostnego pyłu, ale – żadne zaskoczenie – nie zabrała ze sobą sprzętu do wspinaczki. Na swoją obronę miała to, że ze wszystkich scenariuszy, na jakie się przygotowała, nie wzięła pod uwagę pogrzebania żywcem przez przebiegłą kuzyneczkę.
Wren jednak cechowała zaradność. Wbiła palce w zabłocone ściany dołu, wyczuła odległe mrowienie zakopanych kości i chociaż zewnętrzna warstwa faktycznie okazała się miękka oraz śliska, im głębiej pchała, tym bardziej solidny stawał się grunt. To kopanie sprawiło, że ziemia zrobiła się niestabilna, ale tuż pod powierzchnią gleba pozostawała twarda, połowicznie zmrożona, lecz nie dało się odpowiednio jej chwycić gołymi rękami.
Wren się uśmiechnęła. Dobrze się składało, że miała przy sobie ostrza.
Pierwszy miecz niemal po rękojeść wbił się w błoto, tuż nad prawym ramieniem walkyry. Pociągnęła za niego na próbę, a potem oparła na nim cały ciężar ciała.
Utrzymał się.
Umocowała drugi miecz wyżej, tym razem po lewej stronie. To okazało się trudniejszym zadaniem ze względu na kąt, ale pchała i uderzała w uchwyt, wspomagając się magią, aż i on tkwił wystarczająco stabilnie, by wytrzymać jej ciężar.
Dobrze się wspinała, była lekka i zwinna – udowodniła to na półkach w bibliotece. Najtrudniejsze miało jednak dopiero nadejść. Musiała wyciągnąć i ponownie wbić jedno z ostrzy, zwisając z drugiego. Jeśli chciała dostać się na górę, należało powtórzyć to kilka razy. Mogłaby wetknąć buty w dziury po mieczach, ale to wciąż trudne zadanie.
Gdy się cofnęła, by podziwiać swoje dzieło i wytrzeć śliskie ręce przed wspinaczką, potknęła się o coś. Okazało się, że to nic solidnego ani twardego, jak na przykład kość, czy śliskiego jak stopniały śnieg, ale coś miękkiego i… gąbczastego.
Spojrzała w dół.
To ciało.
Nie przypominało starożytnego i zniszczonego szkieletu. Nie, było świeże… albo przynajmniej świeższe, niż powinno. Zbyt świeże jak na to, gdzie się znajdowało. Zaklinacze kości przestali wyrzucać ciała do Kościanego Lasu dekady temu. Na początku to stanowiło sposób na obronę granic i odpieranie ataków, ale to działo się na długo przed powstaniem Dominiów, gdy dziesiątki władców próbowało przejąć panowanie i kontrolę nad ziemiami. Teraz, w czasach pokoju, takich zabezpieczeń już nie potrzebowano.
Truchło, na które patrzyła Wren, mimo że częściowo zakonserwowane przez zimno, nie mogło leżeć tu dłużej niż kilka lat… maksymalnie pięć.
Ciało pokrywały plamy, twarz wychudła, ale zwłoki nie rozłożyły się zupełnie. Nawet ubranie pozostało całkiem nieźle zachowane; grube warstwy wełny i skóry oraz zabłocone buty sugerowały, że ta osoba musiała od dawna podróżować, zanim tutaj dotarła. Może to zbłąkany podróżnik? Posłaniec? Nic nie wskazywało na jego personalia ani jak się tu znalazł.
Cóż, to nieprawda. Istniał jeden dowód, wskazujący na to, jak ten ktoś trafił do Kościanego Lasu.
Miał roztrzaskany tył czaszki.
To był zdecydowanie zabójczy cios, ale im dłużej Wren mu się przyglądała, tym większy niepokój czuła.
Ten ktoś nie zawędrował do lasu i się nie zgubił– rozbita czaszka stanowiła tego dowód. Został zabity, a ciało wrzucono do jedynego miejsca w Kościanym Lesie, gdzie zwłoki mogłyby zostać niezauważone.
Bez obrzędu śmierci. Bez żniw. Ukryte.
Porzucone, by nigdy nie zostały odnalezione.
Aż do teraz.
Sposób, w jaki ktoś umarł, definiował egzystencję ducha. Spokojna śmierć oznaczała spokojnego ducha. Nudna śmierć ze starości oznaczała starego i znużonego.
Natomiast śmierć na polu bitwy wśród przemocy i nienawiści zostawiała po sobie agresywną, mściwą zjawę.
Ale nie istniało nic bardziej agresywnego czy nienawistnego niż morderstwo z zimną krwią.
Dla Wren stało się jasne, że ta śmierć nie była spokojna czy nudna, a cios w tył głowy oznaczał atak z zaskoczenia – tchórzliwą napaść. Kościany Las to nie pole bitwy… przynajmniej nie był nim dla tych nienależących do Rodu Kości, a ten ktoś na pewno nie pozostawał jego członkiem. Jegomość nie miał przy sobie żadnych kości, nie nosił zbroi i nie posiadał broni, którą dziewczyna mogłaby dostrzec.
Przez chwilę zaklinaczka po prostu stała tam w bezruchu, obawiając się naruszyć trupa bardziej, niż już to zrobiła.
Duchy nie oddzielały się od ciała od razu po śmierci. Ta separacja wymagała czasu. Jak wiele? To zazwyczaj zależało od stanu zwłok, będących swego rodzaju pudełkiem i kamuflażem dla duszy.
Powłoka fizyczna nie tylko więziła ducha, ale też ograniczała umiejętności zaklinacza do wykrywania kości. To jeden z powodów, dlaczego nie mogli oni wyczuwać ani manipulować kośćmi w ciele – odgrywało ono rolę tarczy.
Jednak zwłoki nie musiały być w końcowym stanie rozkładu, by powstał duch. Jeśli kość kotwiczna została odsłonięta – w tym wypadku najprawdopodobniej czaszka, biorąc pod uwagę oczywistą śmiertelną ranę – wtedy duch mógł się oddzielić. A fakt, że jeszcze tego nie zrobił, nie oznaczał, że to się w końcu nie stanie. To z kolei sprawiało, że perspektywa odwrócenia się do niego plecami, by się wspiąć, stała się jeszcze bardziej niebezpieczna.
Niemniej nie mogła nic na to poradzić. Straciła już za dużo czasu.
Gdy się odwróciła, jej spojrzenie przyciągnął blady, jasny błysk w błotnistej ziemi.
Przesunęła kawałek sztywnego, częściowo zamarzniętego materiału i odnalazła pod nim pierścień.
W głowie Wren rozległo się potężne brzęczenie informujące ją, że został stworzony z kości, tylko że… zaklinacze kości nie tworzyli biżuterii.
Ostrożnie go podniosła i obejrzała ornamenty wyryte w gładkiej powierzchni obrączki – kolejna rzecz, której jej ród nigdy nie robił. Na początku uznała je za powtarzający się wzór, ale dziwne kształty i linie okazały się jakiegoś rodzaju glifami, otaczającymi całą obrączkę. Znaki nie dawały jej spokoju. Odnosiła wrażenie, jakby widziała coś podobnego już wcześniej.
Obracając przedmiot w dłoniach, zauważyła niepasujący do reszty grawer: dwa ptaki z rozpostartymi skrzydłami znajdowały się po obu stronach płaskiej ramki, w której mogła znajdować się pieczęć lub klejnot, ale w świetle księżyca błysnęło coś ciemnego i wytwornego.
Środek przypominał metal, zaostrzony kolec. Wystawał z pierścienia niczym gwóźdź z drewnianej deski, a od spodu widniała płaska główka.
Czubek był zbyt mały, by pierścień mógł być bronią, a im dłużej mu się przyglądała, tym bardziej czuła się skołowana. Sposób, w jaki mały czarny kolec przebijał kość, budził jej niepokój. Coś było nie tak.
Wren znała tylko jedno tworzywo lśniące taką czernią.
Metal zaklinaczy żelaza.
Trudno jednak sobie wyobrazić, że rzemieślnicy zaklinaczy kości i żelaza połączyli siły, aby stworzyć taki artefakt.
Rody Żelaza i Kości pozostawały wrogami przez dekady – odkąd zaklinacze żelaza spowodowali powstanie Uskoku. Ojciec Wren szczególnie zażarcie ich nienawidził, ale należało się tego spodziewać. Stał na linii frontu w bitwach, które nastąpiły później, a jego starszy brat Locke – pierwotny dziedzic Rodu Kości – zginął w walce.
Ich rodzina stanowiła jedyną nadzieję Dominiów na powstrzymanie napływu chodzących nieumarłych przybywających z Uskoku, ale zaklinacze kości nigdy nie mierzyli się z takim zagrożeniem. Istniał powód, dlaczego wygnano zaklinaczy duchów – ich nekromancja była nie tylko nienaturalna, lecz także zagrażała przetrwaniu Dominiów. To, co miało zdolność, by ograniczać duchy – ich bezcielesny stan i fakt, że nie mogły się zbytnio oddalić od swoich ciał – zostało zdyskredytowane przez nieumarłych, gdy ci mogli nosić ze sobą własne kości.
Zjawy klasy piątej zawsze fascynowały Wren, gdyż uwielbiała perspektywę przetestowania swoich umiejętności w walce z upiorami, ale – jak przypominali jej w kółko instruktorzy – to nie zabawa. Niezliczeni ludzie zginęli z rąk nieumarłych, włączając w to zaklinaczy kości i żelaza, ponieważ tracili ziemie na wschodzie jedna po drugiej na rzecz stale rosnącego Nawiedzonego Terenu.
W rzeczywistości Mur Graniczny zbudowano po to, by spróbować ocalić Dominia przed najazdem. Była to ogromna struktura, otaczająca wyspę od północy do południa, ale na nieszczęście Rodu Żelaza jego członkowie zostali uwięzieni po złej stronie granicy. Mimo że spowodowali powstanie Uskoku, król zaoferował im przeniesienie się na bezpieczną stronę, ale odmówili.
Potem, zaledwie pięć lat później, zorganizowali powstanie. Byli zdeterminowani, by zniszczyć Mur Graniczny oraz zdobyć zarówno swoje ziemie, jak i miejsce w Dominiach, i to za wszelką cenę. Po raz kolejny król wezwał Ród Kości. Teraz walczyli zarówno z żywymi, jak i nieumarłymi nieprzyjaciółmi, odgrywając kluczową rolę w stłumieniu rebelii oraz obronie granic.
Zaklinacze żelaza zostali zrównani z ziemią, wybito Rycerzy Żelaznej Cytadeli – rodzinę władającą ich rodem – a Ród Kości stracił błyskotliwego dziedzica wraz z setkami innych zaklinaczy.
Wren czasami się zastanawiała, czy wcześniej, przed całą tą walką i śmiercią brata, jej ojciec był inny. Jednak to obejmowało również czasy przed jej przyjściem na świat, więc przypuszczała, że nie miało to już znaczenia, a on i tak nigdy by jej tego nie zdradził.
Nie wspominając, że te rody nigdy się nie lubiły. Lecz tutaj, w głębi terytorium Rodu Kości, znalazł się pierścień przynajmniej częściowo stworzony przez zaklinacza żelaza.
Oczywiście mógł powstać przed Żelaznym Powstaniem i Uskokiem, ale wciąż wydał jej się dziwnym przedmiotem, a ona nie mogła powstrzymać własnej dociekliwości. To wyjątkowo negatywna cecha jej charakteru, jak mówiła jej babka, ojciec i kilku nauczycieli.
Wpatrywała się w biżuterię, a potem schowała ją do kieszeni.
Podniosła się, po czym ruszyła w stronę ściany i swoich mieczy.
Zrobiła zaledwie krok, nim coś zmąciło powietrze za nią. Wiatr niemalże otarł się o kosmyki na jej szyi w najdelikatniejszym muśnięciu zimna na jej spoconej skórze.
Odwróciła się powoli, ledwie mając odwagę oddychać, i stanęła twarzą w twarz z nowo powstałym duchem, unoszącym się w powietrzu nad zwłokami, którym dopiero co się przyglądała.
Dzieliło ich zaledwie pół metra.
Martwe dusze przyjmowały ostatnią postać, jaką miały za życia, nosiły te same ubrania, fryzury i ciało.
Nieważne, jak zniszczone.
Ten duch miał te same znoszone ciuchy, które leżały pod stopami Wren – poplamione jasno świecącymi kroplami krwi. Z tyłu jego głowy wylewało się światło, aż walkyra musiała zmrużyć oczy. Widmoświatło emanowało także z jego oczu – okien duszy czy jakoś tak nazywali je instruktorzy – ale dzięki ranie głowy cała jego twarz stała się rozwartą paszczą o chorobliwie zielonym blasku.
Choć zjawy wyglądały tak jak za życia, to nie poruszały się tak jak żywi.
Nie, rozpędzały się gwałtownie tylko po to, by nagle się zatrzymać, drżąc ze wzburzenia i tłumionej agresji. Pod wieloma względami duchy zachowywały się jak ogień poruszany wiatrem – równie prawdopodobne pozostawało to, że zgasną, jak to, że rozgoreją jasno.
Wren mrugała gorączkowo, przeklinając się za własną głupotę – zarówno za przeszukanie zwłok, jak i za zostawienie kościanych ostrzy parę stóp dalej, poza zasięgiem rąk. Kilkakrotnie szarpnęła je mocno swoją magią, ale znajdowały się na granicy zasięgu jej mocy, a błoto trzymało je niczym zakładników.
Niektóre duchy po uwolnieniu potrzebowały czasu, by zaaklimatyzować się w świecie żywych.
Ale nie ten.
Po chwili bezruchu rzucił się na najbliższy żywy cel – Wren – pędząc naprzód z mrocznym zamiarem jako przerażająca, rozmyta smuga.
Dziewczyna zrobiła jedyne, co w tej sytuacji mogła: krzyknęła i upadła do tyłu.
Duch przeleciał nad nią, mijając jej ciało o centymetry. Impet sprawił, że pomknął w stronę jej mieczy i odciął ją od jej najlepszej broni.
Podniosła się na kolana, trącając kolejne kości.
Nie, nie tylko kości.
Ciała.
W błocie spoczywało ich więcej.
Z przygnębieniem Wren zdała sobie sprawę, że ten gigantyczny dół nie został wykopany tylko po to, by pochować jedne zwłoki. Wykopano go, by pochować ich kilka. A potem, lata później, świeże trupy zostały bezceremonialnie wyrzucone na wierzch.
Trafiła do masowego grobu.
Panika przeszyła jej pierś. Czy Inara na pewno nie zamierzała jej zabić? Nie żeby to miało znaczenie. Niezależnie, czy kuzynka miała taki zamiar, czy nie, walkyra musiała walczyć o życie.
Było ich co najmniej pięć, może około dziesięciu, ale trudno to stwierdzić przez te wszystkie gnaty, które przemieściły się, gdy się zsunęła. Te ciała wydawały się starsze, ich kości zostały połamane i porozrzucane, ale połączone z nimi duchy okazały się wcale nie mniej złowrogie.
Drżącymi rękoma wyciągnęła Zgubę Duchów, ale nie wydawał się on zbyt przydatny.
Inni nieumarli już powstawali i wypełnili jaskinię światłem.
Wren mogła poradzić sobie w starciu z jednym duchem albo z garstką tych z klasy pierwszej czy nawet drugiej, ale biorąc pod uwagę uważne, agresywne spojrzenia odkrytych przed chwilą nieumarłych, miała do czynienia z duchami przynajmniej klasy trzeciej.
Udało jej się kucnąć plecami do ściany jaskini, ale została uwięziona. Po jej lewej znajdowała się porzucona broń i pierwszy duch. Po prawej reszta powoli powstających nieumarłych.
Knykcikostki nie zatrzymałyby duchów, jedynie by je rozzłościły, a kostny pył, mimo że miał te same odstraszające właściwości co każda nienaruszona kość, był znacznie mniej skuteczny. Pył rozpływał się w powietrzu, tworząc słabszą barierę niż prawdziwa kość, i okazywał się najbardziej przydatny w walce jako środek odstraszający. Cechowała go jednak większa uniwersalność i posiadał inne funkcje…
Podczas gdy nieumarli wciąż wirowali i zlewali się w coraz większe świecące widma, ten pierwszy duch rozbłysnął jaśniej, rosnąc w siłę.
Był gotów zaatakować ją po raz drugi, co było zarówno dobre, jak i złe.
Złe, ponieważ, cóż, to duch i wystarczyłby jeden dotyk, by skończyło się to dla niej śmierciogniciem i powolnym, bolesnym umieraniem.
Dobre, ponieważ to oznaczało, że nieumarli odsunęliby się od jej mieczy – i najlepszej szansy na ucieczkę.
Kiedy mara znów się na nią rzuciła, jej rysy stały się zamazane i zniekształcone, a Wren zrobiła przewrót do przodu, by uniknąć ataku po raz kolejny. Ale tylko na chwilę. Ten ruch sprawił, że znalazła się niebezpiecznie blisko innych poruszających się duchów, lecz te jeszcze nie przybrały pełnej postaci.
Dziewczyna podniosła się i podbiegła do nowo zwolnionej przestrzeni po drugiej stronie jaskini, w pobliżu jej mieczy.
Mimo swojej szybkości i nadprzyrodzonych ruchów duchy nie mogły latać ani się wspinać. Pozostawały przykute do ziemi w taki sam sposób jak za życia.
Nie potrzebowała więc pokonać prawie dziesięciu nieumarłych, z którymi została uwięziona, musiała ich jedynie zatrzymać, aby zyskać czas – i przestrzeń – by się wspiąć.
A kostny pył mógł jej w tym pomóc.
Nie spuszczając wzroku z duchów, Wren wyciągnęła sakwę i pośpiesznie wysypała zawartość, tworząc w błocie półkole – ochronną barierę wokół siebie.
Magia pozwalająca duchom istnieć pochodziła z ziemi, więc nie liczyło się to, że unoszą się nad nią, bo wciąż nie potrafiły przekraczać niektórych barier – po pierwsze wody, a po drugie kości. Obie te rzeczy pozostawały zbyt silnie powiązane z życiem, ich natura była dla duchów odpychająca.
To wciąż ryzykowny ruch. Nie mogła się zupełnie otoczyć i odciąć od błotnistej ściany, bo zamierzała się po niej wspiąć, a teoretycznie duch mógł po prostu przez nią przejść i zaatakować zaklinaczkę z drugiej strony. To wymagałoby jednak umiejętności rozwiązywania problemów, a tej nieumarli nie posiadali. Ich ataków nigdy nie cechowała podstępność czy strategia – ale prostota i bezpośredniość.
To nie ułatwiło jej wstania, schowania sztyletu i odwrócenia się do nich plecami.
W głębi duszy czuła, że to niewłaściwe – sprzeczne z treningiem i instynktem – ale Wren musiała wydostać się z tej dziury jak najszybciej.
Wyszarpnęła jeden miecz z ziemi i skoczyła, by chwycić za drugi, po czym się podciągnęła i użyła impetu, aby rozkołysać ciało i znów wbić miecz. Szukała stopami oparcia w błocie, gdy poczuła mrowienie na plecach, a następnie ujrzała migoczące światło. Jeden z duchów zaszarżował na nią i uderzył w barierę z kostnego pyłu, a ta go zatrzymała. Na razie.
Wszystko we Wren wołało, by się odwróciła i spojrzała, ale obawiała się tego, co mogłaby zobaczyć – wszystkie duchy stojące za nią, być może gotowe do ataku. Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała, było potknięcie się, wylądowanie w pyle i przerwanie kręgu. Zamiast tego odetchnęła i wspinała się dalej, wkładając w to całą swoją siłę.
Gdy otwór jaskini znalazł się na wyciągnięcie ręki, zatopiła miecze w ziemi po obu stronach i podciągnęła się, aż zadrżały jej mięśnie.
Palcem lewej stopy odnalazła jedną z dziur po mieczu i to stało się potrzebną podpórką. Wciągnęła się, a potem odepchnęła od mieczy, aż wreszcie sięgnęła krawędzi.