14,99 zł
Fenton Foxworthy spędza czas na hulankach i uwodzeniu mężatek. Wywołał o jeden skandal za dużo, i w drodze do rodowej posiadłości został ciężko pobity. Schronienia udziela mu Rebeka, córka pastora. Z oddaniem opiekuje się rannym, przekonana, że ten młody mężczyzna jest następcą jej emerytowanego ojca. Fenton i Rebeka szybko stają się sobie bliscy. Gdy ojciec Rebeki przyłapuje ich na pieszczotach, Fenton po raz pierwszy postępuje jak człowiek honoru i prosi o rękę ukochanej. Zdradza też swą tożsamość, jednak Rebeka jest zbyt zakochana, by kierować się rozsądkiem. Wkracza w pełen blichtru świat londyńskiej elity, w którym nie potrafi się odnaleźć. Jest nieszczęśliwa, ale Fenton wpada na pomysł, jak przywrócić jej radość życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 281
Tłumaczenie:Janusz Maćczak
Na schodach zadudniły kroki i po chwili drzwi komnaty sypialnej otworzyły się gwałtownie. Foxworthy usiadł w łóżku, kołdra osunęła mu się do bioder. Popatrzył najpierw na ręce gościa, lecz nie dostrzegł w nich broni. Podniósł wzrok ku twarzy swojego kuzyna Andrew, na której widniał ponury wyraz.
– Tylko nie przeklinaj – uprzedził. – Nie znoszę tego.
– W takim razie to twoja jedyna cnota, do tego całkiem nowa – odparł Andrew.
– Pracuję nad poprawą mego charakteru.
– Najwyższa pora. Wyglądasz, jakbyś od tygodnia hulał i nie zmrużył oka.
– Lekkie oznaki znużenia na moim obliczu sprawiają, że damy zlatują się, by mnie pocieszyć. To mi całkiem dogadza.
– Właśnie usłyszałem o twojej drobnej eskapadzie.
Foxworthy skinął głową.
– Uroczy epizod, którego nie zapomnę – powiedział.
I wnioskując z miny kuzyna, wątpił, by ktokolwiek pozwolił mu o tym zapomnieć. Jednakże w tym momencie po prostu nie potrafił przywołać go z pamięci. Pamiętał tylko, że ubiegłego wieczoru wiele tańczył. Postanowił zatańczyć kolejno z wszystkimi obecnymi na balu kobietami i ocenić, co najbardziej ujmuje go w każdej z nich. Potem lady Havisham, krępa i zadziorna jak dziewka z oberży, oznajmiła, że potrafi wypić więcej niż on. Było to poważne wyzwanie, jako że zaczął o wiele wcześniej od niej. Ostatecznie uznała się za pokonaną i złożył pocałunek na czubku jej koku siwych włosów. Powiedziała, że chciałaby mieć wnuka równie bystrego i przystojnego jak on.
Teraz przycisnął dłoń do łupiącej bólem głowy.
– Ta kobieta musiała ukradkiem wlewać swoje kolejki do torebki.
– Oświadczyłeś się.
– Naprawdę? – Zajrzał kuzynowi w oczy, by się przekonać, czy nie żartuje. – Lady Havisham?
Nie mógł sobie wyobrazić, by okazała się na tyle głupia, żeby się zgodzić.
– Nie pamiętasz? – rzucił Andrew i kopnął w podstawę kolumienki baldachimu łóżka, która ani drgnęła.
– W tej chwili nie bardzo – przyznał Fox.
Podźwignął się z pościeli i ból przeszył mu kolano. Utykając, podszedł do lustra.
– Oświadczyłeś się Millicent Peabody – oświecił go Andrew. – Przyklęknąłeś przed nią na kolano w obecności sześciorga świadków.
Fox uśmiechnął się, przypomniawszy to sobie.
– No tak. To była całkiem romantyczna scena. Żałowałem tylko, że nie mam czerwonej róży, ale nie planowałem tych oświadczyn.
Teatralne przyklęknięcie wypadło efektownie, ale przypłacił je bólem kolana i nie był pewien, czy było warto.
Andrew prychnął i odwrócił się od niego.
– Więc dlaczego wciąż musisz to robić?
Fox przyjrzał się sobie w lustrze.
– Rzeczywiście wyglądam, jakbym potrzebował kielicha.
– Dlaczego przy wszystkich gościach balu oświadczyłeś się pani Peabody? – zapytał Andrew i podszedł bliżej, czekając na odpowiedź.
– Mąż Millicent Peabody zachowywał się jak podlec – wyrzucił z siebie Fox. – Wcześniej opowiadał wszystkim w sali do gry w karty, że nie może znieść, jak bardzo zaniedbała się po urodzeniu dzieci. Pani Peabody to urocza kobieta, a jej mąż jest zbyt głupi, by pojąć, jaki skarb poślubił, i ugania się za wszystkimi spódniczkami w mieście.
– Bzdura – odparł Andrew i spochmurniał. – Robisz to, aby pisano o tobie w gazetach. Uroiłeś sobie w swoim nasiąkniętym alkoholem mózgu, że musisz rywalizować o rozgłos z lordem Byronem.
– Muszę przewyższyć Byrona – poprawił go z uśmiechem Fox. – Te oświadczyny przyprawiły nawet o łzy wzruszenia jedną z debiutantek.
– Fox – rzekł cicho Andrew – ile razy oświadczałeś się zamężnym kobietom?
– Nie liczy się ilość oświadczyn, lecz jakość.
– Ile razy publicznie prosiłeś mężatki o rękę? – powtórzył Andrew, podnosząc głos.
– Nie mogę oświadczać się pannom. Sprawiłbym im przykrość, nie pojawiając się na ślubie. Oświadczanie się zamężnej kobiecie ma znacznie więcej sensu.
– Dla wszystkich z wyjątkiem jej męża.
Fox obciągnął koszulę.
– Ta myśl może nawet przemknęła mi przez głowę, lecz ją pominąłem. Jest zbyt błaha, bym miał się nią kłopotać.
– Rozumiem twój zamysł. Pan Peabody czuje się skompromitowany i zamierza cię zabić. Jeśli mu się powiedzie, twoje nazwisko znów trafi do prasy. Doskonały plan. Powinieneś był wpaść na niego już przed laty.
Fox obejrzał się przez ramię na kuzyna.
– Zapewniam cię, że wiadomość o moim zgonie znalazłaby się na pierwszych stronach gazet i zagościłaby tam dłużej niż tylko przez dzień czy dwa. Temu wydarzeniu poświęcono by wiele miejsca na łamach prasy.
– Mógłbym nakłonić moją żonę, żeby narysowała karykaturę ciebie oświadczającego się znowu nawet po śmierci.
– O ile w zaświatach są zamężne kobiety. W co ogromnie wątpię. – Fox nalał wody do miednicy, zmoczył myjkę i przycisnął do twarzy. – Dopilnuj, żeby Beatrice dobrze uchwyciła mój uśmiech. Pragnę, aby zapamiętano mnie wiernie.
– Także ze zmarszczkami?
Foxworthy delikatnie osuszył twarz ręcznikiem i sięgając po grzebień, znów zerknął w lustro. Ani jednej zmarszczki. Nawet przy kącikach oczu. Znieruchomiał i wpatrzył się w swoje odbicie. Nagle wydał się sobie pustą karykaturą człowieka. Cisnął grzebieniem w lustro i odwracając się, usłyszał, jak uderzył z brzękiem o szklaną taflę.
– Obracasz się w wytwornym towarzystwie, przyciągając do siebie damy – powiedział Andrew. – Zachowujesz się, jakbyś chciał dowieść ich mężom, że wybrałyby ciebie, gdybyś pierwszy poprosił którąś o rękę.
Fox odwrócił się gwałtownie do kuzyna i wbił w niego wzrok.
– Bo tak by było. Jednak nie ze względu na moje przymioty, tylko na odziedziczony majątek. Na tym polega przewaga spadkobiercy fortuny. – W jego głosie zabrzmiała szorstka nuta. – Ale wszystkie te moje oświadczyny nie mają znaczenia. Ani dla tych kobiet, ani dla ich mężów, ani dla mnie.
– Co najmniej trzej mężczyźni w tym mieście zagrozili publicznie, że cię zabiją. Nie będzie ci do śmiechu, jeśli któryś uzna, że uśmiercenie ciebie jest warte nawet ryzyka zawiśnięcia na stryczku.
– Mówią tak tylko ze względu na wymogi konwenansu. Muszą się oburzać i grozić mi, lecz w rzeczywistości nie przejmują się moim postępowaniem – odparł Fox.
Zacisnął powieki. Kobiety są kapryśne i nieprzewidywalne, a ich mężowie to tchórze. Otworzył oczy. Śmietanka towarzyska zaczynała go nudzić nie mniej niż wieś.
– Nie zapomniałeś tej kobiety, która niemal doprowadziła cię do ołtarza, kiedy byłeś młody – rzekł Andrew.
Zdjął z lakierowanego stojaka na ubrania kamizelkę powieszoną tam przez służącego i rzucił kuzynowi. Fox chwycił ją i odparł z uśmiechem:
– Jej rezygnacja z tego zamiaru to najlepsze, co kiedykolwiek mi się przydarzyło.
– Owszem, wówczas tak myślałeś. Ale nie teraz.
– Zapewniam cię, że nie żywię do niej żadnych uczuć. Życzę jej wszystkiego najlepszego, co może dostać za pieniądze męża. W pewnym sensie jestem żonaty z niemal połową kobiet w Londynie. Widuję je od czasu do czasu i nie muszę z nimi mieszkać. Moi rodzice postępują tak samo wobec siebie i są całkiem szczęśliwym małżeństwem.
Andrew przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu.
– To przyzwoite kobiety. Nie zasługujesz na żadną z nich.
– Muszę ci przyznać rację – rzekł Fox. Popatrzył na kuzyna. – Tonę w kłopotach.
Ich rozmowę przerwało pukanie do drzwi.
– Wejść! – krzyknął Fox.
Wszedł lokaj i podał mu na tacy dwa listy. Fox wstał, wziął jeden z arkusików i rozwinął. Liścik był od lady Havisham. Ostrzegała go, że Peabody’ego rozwścieczyły oświadczyny złożone jego żonie. Na drugiej kartce rozpoznał charakter pisma ojca. Rodziciel zapowiadał, że go odwiedzi, gdyż chce obejrzeć jego nowego wierzchowca.
– Naprawdę zamierzam prowadzić zdrowy tryb życia – mruknął Fox, czytając liścik. – Złożę niezapowiedzianą wizytę w wiejskiej rezydencji ojca, ponieważ on przebywa obecnie w Bath, szukając nowego pastora do parafii, a wkrótce zjawi się w Londynie. Wstąpię do mojej ulubionej oberży w pobliżu ojcowskiej posiadłości. – Cisnął kartkę z powrotem na tacę. – Dołącz ten liścik do pozostałych – polecił lokajowi i odprawił go.
Tak będzie najlepiej dla wszystkich zainteresowanych, uznał. Ojciec nie uważał za zabawne jego ciągłych oświadczyn ani żadnych innych postępków.
Potrząsnął głową.
– Mam nadzieję, że piwo w oberży poprawi mi nastrój.
Andrew przytaknął i podniósł się z krzesła.
– Oznajmię wszystkim, że wyjeżdżasz na wieś. Może zanim wrócisz, ich uwagę przykuje już ktoś inny. – Umilkł na chwilę. – Wiadomo powszechnie, że Peabody jest podstępny i mściwy.
Fox zbył te słowa machnięciem ręką i znów popatrzył w lustro. Spojrzenie własnych przekrwionych oczu wydało mu się martwe. Jakby nikt i nic go nie obchodziło. Andrew się mylił. Nie zmierziła go idea małżeństwa, lecz ten londyński światek, a podróżował już wystarczająco wiele, by wiedzieć, że nigdzie nie istnieje żaden lepszy.
– Tylko nie daj się zabić, oświadczając się jakiejś wiejskiej dzierlatce – ostrzegł go kuzyn.
– Masz na to moje słowo – odrzekł Fox. – Opuszczam Londyn i na jakiś czas zniknę z oczu opinii publicznej. Nie zamierzam się nikomu oświadczyć… – przerwał i zastanowił się – chyba, że lady Havisham. Dla niej uczyniłbym wyjątek. – Zachichotał do siebie. – Wątpię, czy potraktowałaby poważnie małżeńską przysięgę.
– A ty?
– Czy ja traktuję cokolwiek poważnie?
– Być może brandy – rzucił Andrew i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Fox wpatrywał się w nie przez chwilę. Nawet niezbyt lubił kuzyna. Dorastali razem i w młodości przeżyli wspólnie sporo przygód. Ale teraz byli już mężczyznami, a Andrew się ożenił i zdawał się zawsze przebywać myślami gdzieś indziej. Fox potrafił to zrozumieć. On sam poświęcał tylko część uwagi swoim hulankom. Jego ostatnie oświadczyny były przedstawieniem odegranym dla rozproszenia nudy – i w dodatku oklepanym.
Musiał wyjechać z Londynu. Miał wrażenie, że przesiąka tutejszym odorem hipokryzji. Zwłaszcza własnej hipokryzji, fałszywych uśmiechów i gierek mających sprawić, by jego nazwisko pojawiło się w gazetach.
Ciągle czuł się tak, jakby uwierał go dokuczliwie okruch żwiru w bucie.
Wiejska rezydencja, przypominająca atmosferą grobowiec, będzie doskonale pasowała do jego nastroju, zwłaszcza pod nieobecność ojca. Najpierw jednak musiał polecić, by wysłano tam skrzynkę brandy. Może nawet dwie albo trzy. Ojciec nie będzie zachwycony, gdy wróciwszy do posiadłości z nowym pastorem, zastanie wszystkich służących podpitych.
Nazajutrz rano Foxworthy zignorował płaszcz z cienkiego jedwabiu pozostawiony dla niego przez lokaja i wszedł do garderoby. Odszukał podniszczone brązowe ubranie bardziej odpowiednie do pobytu na wsi. W tym jednym zgadzał się z opinią ojca. Nie nadawał się do wiejskiego życia, podobnie jak nie pasowały do tego jego ulubione stroje.
Nie zaczekał na powóz. Pragnął doświadczyć poczucia siły, jakie daje konna jazda.
Wyszedł z domu i ugryzł trzymane w ręku jabłko. Stajenny podał mu wodze Rusty’ego. Fox pogładził konia po pysku i podsunął mu jabłko. Rusty schrupał je i popatrzył na niego, a on poskrobał go za uchem.
Wkrótce jechał już w kierunku wiejskiej okolicy. Pochylił się do przodu i poklepał Rusty’ego po szyi. Wierzchowiec w odpowiedzi zastrzygł uchem.
Galopując, Foxworthy rozglądał się wokoło. Czuł na twarzy dotyk ciepłych promieni słońca. Mijał na drodze służących niosących kosze, a także napotkał kilka powozów.
W swoim londyński domu czuł się stale rozdrażniony. Zapewne z powodu wszystkich tych balów i bezsensownych rozmów, jakie prowadził. Do diabła, czasami miał dosyć dźwięku własnego głosu. Wszystkich tych gładkich słówek i banalnych opinii, jakie wypowiadał. Damy otaczały go gromadnie, a on wciąż mówił i zastanawiał się, dlaczego go nie spoliczkują. Lecz one chichotały, a on wygadywał kolejne bzdury.
Siodło zaczynało uwierać Foxa, a Rusty już nie stawiał tak dziarsko uszu, gdy pozostawiwszy za sobą zgiełk Londynu wjechali na drogę, skąd tylko jeden zakręt dzielił ich od posiadłości ojca. Foxworthy był rad, że droga nie zmieniła się w grzęzawisko. Na niebie gromadziły się ciemne burzowe chmury. Miał nadzieję, że pogoda nie uwięzi go na długo w ojcowskim domu. Rześkie chłodne powietrze szczypało go w twarz.
Spostrzegł na drodze ślady gęstsze niż zwykle. Gdy uniósł głowę, ujrzał mężczyznę w starym kapeluszu z szerokim rondem opadającym na twarz. Nieznajomy stał, trzymając w jednej ręce wodze wierzchowca, a w drugiej laskę.
– Hej! – zawołał mężczyzna.
Fox zauważył, że jego strój jest uszyty u świetnego krawca. Rozpoznał złote guziki. Już je kiedyś widział.
Kopyta Rusty’ego zadudniły o podłoże i zanim Fox zdołał go zawrócić, czyjeś uderzenie pałką trafiło konia w zad. Rusty rzucił się do przodu. Stojący przed nimi mężczyzna w ubraniu ze złotymi guzikami uniósł laskę. Koń pędził wprost na niego, ale mężczyzna odstąpił na bok, zamachnął się laską i rąbnął Foxa tak mocno, że pękła. Inny cios pałką dosięgnął Foxa, gdy spadał z konia. Zwalił się ciężko na ziemię i zobaczył za sobą drugiego napastnika, a także tamtego pierwszego, który biegł ku niemu, ściskając w rękach złamaną laskę.
Obydwaj mieli zamaskowane twarze i Fox uznał to za zły omen.
Rebeka chwyciła liść kolczastego krzewu i ostrożnie odsunęła na bok długą gałąź, uważając, by nie pokłuć sobie palców. Ruszyła naprzód ścieżką, a wtedy jeden z kolców drasnął jej skórę, gdy gałąź gwałtownie wróciła do poprzedniej pozycji. Rączka niesionego koszyka ześlizgnęła się z jej ramienia, ale jajka w nim się nie stłukły, zawinięte w gałganek. Rebeka spojrzała na ramię, wypatrując krwi, lecz dostrzegła na skórze tylko białą rysę po zadrapaniu.
Szła dalej ścieżką, słuchając śpiewu zięby. Wiedziała, że pani Berryfield będzie wdzięczna za jajka. Wyobraziła sobie, jak jej dzieci świergoczące niczym głodne pisklęta sięgają brudnymi rękami do koszyka, żeby sprawdzić, co przyniosła. Będą rozczarowane, gdy się przekonają, że tylko jajka. Ale każdy robi, co w jego mocy. A Rebeka była pewna, że dzięki przyniesionym jajkom uzyska od pani Berryfield obietnicę udziału w niedzielnych nabożeństwach.
Jajek było mniej o tej porze roku, gdy pogoda się popsuła i nadeszły chłody. Rebeka schroniła się przed wiatrem pod drzewami rosnącymi wzdłuż drogi. Nadciągały ciemne chmury. Miała nadzieję, że zdąży wrócić do domu przed deszczem. Przekroczyła drogę, zamierzając pójść krótką ścieżką do lasu i dotrzeć do najdalej położonego gospodarstwa dzierżawcy na ziemiach należących do starego hrabiego.
I wtedy zobaczyła na ziemi kłębek ubrania. Nikt nie zostawiał tak tobołka z rzeczami do prania. Podeszła o krok bliżej i przyjrzała się uważnie.
Brązowe włosy, nadal gładko uczesane. Ale nie pasowały do tego człowieka leżącego bezwładnie twarzą w dół. I spostrzegła krew, też brązową, zaschniętą.
Stała nieruchomo, jak sparaliżowana.
Kolejny pogrzeb do odprawienia przez jej ojca. Kolejna wdowa, która potrzebuje pociechy i kogoś, kto wysłucha jej skarg. Rebeka nie miała ochoty podejść bliżej, by się przekonać, czy to pan Greaves, czy pan Able. To jedyni znani jej mężczyźni o włosach tego koloru, tylko że ich sterczały zawsze bezładnie spod kapeluszy. Ale musiała się zorientować, kim jest zmarły. Rodzina powinna się dowiedzieć.
Nieboszczyk jęknął cichutko, a zaskoczona Rebeka upuściła koszyk.
– Panie Greaves? Panie Able? – zawołała głosem, który nawet w jej uszach zabrzmiał zgrzytliwie.
Mężczyzna się nie poruszył.
Podeszła jeszcze o krok. Leżący nie odpowiadał. Ojej, zapomniała jeszcze o panu Renfro, a on ma ośmioro dzieci!
– Panie Renfro? – wymamrotała drżącym głosem.
Milczał jak grób. Będzie musiała odwrócić go twarzą do góry, a wzdragała się na samą myśl o dotknięciu pana Renfro, nawet martwego. Śmierdział zawsze gorzej niż spocony koń pociągowy. Nie miała pojęcia, jak pani Renfro może to znosić.
Zacisnęła zęby i z determinacją ruszyła naprzód.
Pośród trawy widniały bose stopy mężczyzny. Ukradziono mu buty. Drżąc, rzuciła spojrzenie na ścieżkę w obawie, że ktoś może ją obserwować. Ptaki nadal śpiewały i wiał lekki wietrzyk. Podeszła blisko i czubkiem buta trąciła ubłocony palec stopy mężczyzny.
– Przepraszam – powiedziała.
Będzie musiała go dotknąć. Mężczyzna nie powinien dotykać kobiety, o ile nie są małżeństwem, ale ta zasada nie obowiązywała w drugą stronę.
Uklękła na ziemi, wzięła głęboki wdech i pchnęła mężczyznę w ramię, żeby go odwrócić. Ani drgnął. Spróbowała ponownie i wtedy spostrzegła jego wzrost. To nie pan Greaves ani pan Able. Pan Renfro przewyższał futrynę drzwi i musiał się schylać, wchodząc do domu, ale ten nieznajomy był o wiele delikatniejszej budowy.
Pochyliła się nad nim. Nawet powalany ziemią i ubłocony nie śmierdział jak pan Renfro. Dotknęła nagiej szyi nad kołnierzykiem i wyczuła zimno skóry.
Zamiast znów pchać nieznajomego, sięgnęła przez jego plecy, chwyciła jedną ręką materiał koszuli przy barku, a drugą przy biodrach i pociągnęła. Obrócił się na plecy, a ona z rozpędu upadła. Na widok jego twarzy zamknęła oczy i dwukrotnie odetchnęła głęboko, zanim zdołała znów spojrzeć. Miał złamany nos i paskudnie wybitą szczękę. A jego oczy… nie wiedziała, czy kiedykolwiek uda mu się w ogóle je otworzyć. Twarz była tak zmasakrowana, że mogłaby należeć do pana Renfro, pana Greavesa albo pana Able’a. Miał na sobie tylko batystową koszulę i spodnie. Resztę ubrania skradziono – albo zdjęto, żeby zamarzł na śmierć.
Jego powieka drgnęła i uniosła się nieznacznie. Rebeka nie wiedziała, czy mężczyzna rzeczywiście widzi ją szparką oka. Potem sięgnął ręką i dotknął jej nadgarstka.
Nie miała pojęcia, co zrobić. Ujęła jego palce. Zacisnął dłoń, po czym rozluźnił chwyt.
– Muszę sprowadzić pomoc – powiedziała. – Muszę. Zaraz wrócę. Znajdę jakiś wózek.
Znów ścisnął jej dłoń. Nie chciała zostawić go samego, ale musiała. Teraz otworzył obydwoje oczu. I mogłaby przysiąc, że mrugnął do niej, zanim przymknął powieki.
Ale nie chciała, żeby umarł tutaj, pośród krzaków jeżyn. Właściwie nie chciała też, żeby umarł na plebanii, jednak to nie będzie pierwszy tutejszy zgon.
Wstała, zdjęła płaszcz i okryła nim nieznajomego, a potem puściła się biegiem, mamrocząc pod nosem modlitwę.
Najlepszym rozwiązaniem będzie dotarcie do domu pana Renfro. On zdoła zanieść tego człowieka na plebanię i bez trudu naprostuje mu nos, czego jej ojciec nie potrafiłby zrobić. Któryś z synów pana Renfro może pomóc. Ciało nieznajomego trzeba doprowadzić do porządku przed pochówkiem.
Nie był pewien, czy leży w łóżku, czy w trumnie.
Bzyczenie. Pszczół albo much. Nie, to głos kobiety. Zdenerwowanej. Fox nie otworzył oczu, by zobaczyć, kto mówi. Czuł się zanadto obolały, żeby go to obchodziło. Jeżeli zamierzają go zabić, miał nadzieję, że się pospieszą.
Znów rozległ się kobiecy głos, a potem męski. Ale męski brzmiał łagodniej. Był zatroskany, a nie gniewny czy agresywny.
– Dowiedziałem się, kim on jest – przemówił znów mężczyzna. – Rozmawiałem ze służbą w domu hrabiego. Zawiadomiłem ich, że w okolicy grasują przestępcy, a tutaj mamy ich ofiarę.
– Kto to jest? – spytała kobieta.
– No cóż, pani Pritchett nie chciała mi tego powiedzieć, ale hrabia przysłał im list z poleceniem, żeby przygotowali pokój dla… nowego pastora. Uprzedził, że mają się go spodziewać lada dzień.
– Och, ojcze…
– Posłuchaj, Rebeko. Hrabia po prostu chce tego, co najlepsze. Nie martw się tak.
– Nie martwię się.
W pokoju zapadła cisza. Nic się nie działo. Potem zaszeleściło ubranie, ktoś podszedł i przystanął u boku Foxa, który spróbował otworzyć oczy.
– Czy jesteś nowym pastorem? – zapytał łagodny głos.
Pomimo spowijającej go ciemności Foxworthy zorientował się, że kobieta pochyliła się nad nim. Poczuł zapach liliowych perfum i świeżo ugotowanej owsianki. Nie znał tej kobiety.
Ale nawet woń jego ulubionych kwiatów nie złagodziła bólu zmasakrowanej twarzy. Bolały go powieki i nie mógł ich całkiem otworzyć. Pragnął tylko odpocząć. Musi jej to powiedzieć.
Rozchylił usta, by przemówić. Ból zdławił jego słowa. Oddech boleśnie wyrwał się z płuc do gardła i nawet myślenie przyprawiało o okropne łupanie w głowie. Z trudem zacisnął w pięści materiał prześcieradła. Pragnął odpocząć.
Lecz nie był w stanie wypowiedzieć nawet początku tego słowa. Nie mógł do niej przemówić. Jego ciało napięło się od wrażenia, że kości zderzają się ze sobą i pękają.
Odpocząć. Pragnę odpocząć, ale wszystko tak strasznie mnie boli. Znów nie zdołał wydusić ani słowa i tylko bezradnie poruszył głową.
– Przytaknął – odezwała się kobieta.
Nie dbał o to, za kogo ona go bierze. Głowa bolała go bardziej niż kiedykolwiek, gdy budził się skacowany po dwudziestu czterech godzinach żłopania brandy. Teraz było gorzej. Chciał poprosić o brandy. Naprawdę chciał. Pragnął im powiedzieć, że zapłaci sto funtów za zacną brandy, która wypłucze mu z ust smak krwi. Albo przynajmniej sprawi, że o nim zapomni.
– Jego Hrabiowska Mość już od jakiegoś czasu mówił mi, że powinienem odejść na emeryturę. Rebeko, oboje wiedzieliśmy, że ma nadzieję znaleźć nowego pastora – rzekł głęboki męski głos. Po chwili zadudnił ponownie: – Powiedział przed wyjazdem, że to jeden z powodów jego podróży. Mogliśmy się tego spodziewać.
– Wiem – odparła kobieta.
Fox zorientował się, że wcześniej rozebrano go, umyto i odziano w workowatą nocną koszulę. Kobieta znów się pochyliła, dotykając łóżka i przy tym potrącając Foxa. Poczuł ból przeszywający głowę i zamarzył o solidnej porcji brandy. Pamiętał, że gdy pałka trafiła go w twarz, zanim zemdlał, usłyszał trzask pękających kości.
– Ojcze, czy mogę mu dać trochę mleka? – spytała kobieta.
Nie! – chciał krzyknąć. Brandy!
– Wylej trochę na myjkę i wsącz mu do ust.
Uniósł nieco dłoń z rozcapierzonymi palcami na znak, że nie chce mleka.
– Chyba ma ochotę na mleko. Spójrz, sięga ręką po szklankę – powiedziała kobieta.
Z wysiłkiem podniósł dłoń do ust i je zasłonił.
– Nie jest spragniony – orzekł mężczyzna. – Ale przecież powinien coś pić.
– Prawdopodobnie i tak nie zdołałby przełknąć. Dajmy mu odpocząć.
– Zapewne sprawiłoby mu przyjemność, gdybym poczytała coś z modlitewnika.
– Owszem – zabrzmiał męski głos z nieco dalszej odległości. – Pismo Święte zawsze przynosiło mi pociechę w potrzebie.
Usłyszał szuranie krzesła przysuwanego do łóżka i znów poczuł woń lilii. Nie otwierając oczu, sięgnął ku tej kobiecie, lecz jego dłoń chwyciła coś innego. Książkę.
– Och, ojcze, on tego chce! Chyba zacznę od kazania na styczeń i dojdę aż do obecnego miesiąca – oświadczyła kobieta.
Była jesień i Fox pomyślał, że znalazł się w piekle. A jeśli spotkała go kara za wszystkie występki, jakie popełnił, nieprędko opuści to miejsce.
– Wydaje mi się, że on tego nie dożyje – odezwał się mężczyzna – A jeśli umrze, znajdzie się w lepszym świecie.
Nie! Wolę wrócić do Londynu. To w gruncie rzeczy wspaniałe miasto. Popełniłem błąd, opuszczając je, pomyślał Fox. Zakręciło mu się w głowie i odruchowo uchwycił się pościeli.
– Ostrzegę sąsiadów, że w okolicy grasuje kilku rzezimieszków – oznajmił mężczyzna.
– Czy powiadomisz służących hrabiego, że… nowy pastor jest tutaj?
Mężczyzna westchnął głęboko.
– Tak. Powiem im, że lepiej go nie przenosić i że otaczasz go troskliwą opieką. Wiesz o leczeniu tyle samo, co aptekarz.
– Nauczyłam się od matki.
– Zauważyłaś, że w godzinie potrzeby poszukał pociechy w religii? W tym zmasakrowanym ciele mieszka święte serce. Łatwiej przyjdzie mi się wycofać, gdy wiem, że zastąpi mnie zacny, uczciwy człek. Myślę jednak, że czeka mnie jeszcze wiele nabożeństw do odprawienia.
– Owszem, ojcze. I będziesz mógł go uczyć, pomagać mu.
Przez chwilę panowała cisza, a potem mężczyzna powiedział:
– Pastorze, z niecierpliwością czekam, aż odprawisz nabożeństwo.
Fox, wciąż z zamkniętymi oczami, pomyślał, że rzeczywiście mógłby wygłosić całkiem niezłe kazanie o tym, dlaczego nie należy pożądać żony swego sąsiada.
Usłyszał odgłos oddalających się kroków.
– Zamknij za mną drzwi na zasuwę – rzekł mężczyzna na odchodnym. – Na wypadek, gdyby któryś z tych złoczyńców zamierzał tutaj wrócić i dokończyć swojego niecnego dzieła.
Fox zapadł w drzemkę, z której co jakiś czas wyrywał go dźwięk kobiecego głosu czytającego z modlitewnika. Słuchanie tych nauk było równie przyjemne, co odczytywanie listów od ojca. Zawierały mniej więcej tego samego rodzaju napomnienia i pouczenia. Ale przynajmniej bez towarzyszącego im zawsze żądania, by poślubił jakąś cnotliwą niewiastę i wreszcie się ustatkował.
Potem usłyszał szelest zamykania książki i szuranie odsuwanego krzesła. Znów dobiegła go woń lilii. Spróbował zwrócić ku tej kobiecie głowę, ale wydawała się zbyt ciężka, by mógł nią poruszyć. Kobieta nachyliła się nad nim i delikatnie odgarnęła mu włosy z czoła.
– Wyglądasz już lepiej.
Wciąż miał zamknięte oczy. Delikatnie pogładziła go po policzku, a potem się odsunęła.
– Spałeś cały dzień. Myślę, że powinieneś się obudzić. Obawiam się, że jeśli teraz znów zaśniesz, już nigdy nie odzyskasz przytomności.
To nie zależy ode mnie, pomyślał.
– Trzeba cię będzie ogolić. Ojciec chyba zdoła to zrobić. Ale bardzo trzęsą mu się ręce.
Wyobraził sobie brzytwę przy swoim gardle i wydał niski pomruk. Nie potrafił się zmusić do otwarcia oczu.
Poprawiła pościel i przy tym potrąciła go lekko. Wzdrygnął się z bólu.
– Och, wybacz. Nie zamierzałam cię urazić.
Poczuł, że czubkami palców musnęła jego brwi, najpierw jedną, potem drugą.
– To jedyna nieporaniona część twojej twarzy – wyjaśniła.
Odprężył się pod wpływem tego pieszczotliwego dotyku. Po chwili przycisnęła chłodne usta do jego czoła i owionął go jej łagodny, kobiecy zapach.
– Mam nadzieję, że leży ci się wygodnie.
Poruszył nogami i nie poczuł żadnego nowego bólu. Potem poruszył lewą ręką. Daremnie spróbował zacisnąć dłoń w pięść. Przypomniał sobie, że tą ręką sparował cios pałką.
Był całkiem pewien, że mógłby chodzić. Nogi go słuchały. Ale nie sądził, by zdołał przemówić. Spróbował, lecz poczuł w gardle piekący ból. Zrezygnował, gdyż kosztowało go to zbyt wiele wysiłku.
Gdyby ta kobieta wcisnęła mu w dłoń pióro, na pewno udałoby mu się, nawet bez otwierania oczu, napisać polecenie, żeby przewieziono go do posiadłości jego ojca. Spróbował zrobić ręką kolisty ruch naśladujący pisanie, ale kobieta chwyciła ją i unieruchomiła.
– Leż spokojnie.
Zdołał nieco unieść powieki. Jednak szparkami oczu zobaczył tylko niewyraźne cienie. I zarys kobiecych piersi. Ten widok sprawił mu niekłamaną przyjemność.
– Bogu dzięki – powiedziała i spostrzegł, że złożyła dłonie. – Otworzyłeś oczy.
Do licha. Powieki znów mu opadły. Do licha.
Lecz potem unaocznił sobie to, co przed chwilą zobaczył. Jędrne piersi pod zblakłym, spranym materiałem sukni. Całe jego ciało zapragnęło obudzić się do tego widoku i dokonało tego.
Nie mógł się uśmiechnąć, gdyż sprawiłoby mu to zbyt wielki ból. Ale ogarnęło go zmysłowe podniecenie i pomyślał, że gdyby jego ciało miało zostać rozdzielone na dwie części i tylko jedna mogłaby pozostać sprawna: głowa albo męskość – z ochotą wybrałby to drugie.
Zalała go fala ulgi, opływając wspomnienie widoku tych piersi.
Kobieta wilgotną szmatką delikatnie otarła mu twarz. Potem usiadła na krześle obok łóżka. Odwrócił się na tyle, że zobaczył modlitewnik w jej dłoniach. Sięgnął po niego lewą ręką.
Włożyła mu książkę w dłoń. Chwycił ją i przycisnął do boku. Ta kobieta będzie musiała go dobić, żeby mu ją odebrać. Nie zamierzał usłyszeć już ani jednego więcej słowa z tego modlitewnika.
Rebeka przyjrzała się nieznajomemu. Tak mocno chwycił modlitewnik. Pierś zafalowała jej ze wzruszenia. Początkowo Rebeka wzdrygała się, widząc jego poranioną i posiniaczoną twarz, ale już przywykła do tego widoku. Matka opowiedziała jej kiedyś baśń o kobiecie, która zakochała się w gargulcu, i teraz Rebeka potrafiła zrozumieć, jak niewiasty z miasteczka mogą znosić pieszczoty swoich nieokrzesanych mężów. Dostrzegają ich poczciwe serca kryjące się pod szorstką powierzchownością.
Znów popatrzyła na niego. Przyciskał do boku modlitewnik tak bardzo mu drogi. Przygryzła usta i ostrożnie pogładziła jego dłoń. Ręce miał silne, ale nie stwardniałe od fizycznej pracy, gdyż zajmował się ludźmi i ich zbawieniem, a nie bydłem czy uprawą roli.
Nigdy jeszcze nie była tak blisko żadnego mężczyzny. Uniósł lewą rękę i ujął jej dłoń.
Wzięła głęboki wdech, pochyliła się nad nim i spytała:
– Wygodnie ci?
Poruszył głową i przymknął oczy na odrobinę zbyt długo, by mogło to oznaczać potwierdzenie.
– No cóż, przypuszczam, że nie. Wszystkie te rany muszą ci okropnie dokuczać.
Teraz ścisnął jej dłoń na znak potwierdzenia i ogarnęło ją współczucie. Przysunęła się bliżej.
– Mogę do ciebie mówić?
Znów delikatne ściśnięcie. Tym razem nie zdołała się powstrzymać i je odwzajemniła. Jej dłoń była taka drobna w jego dłoni. Drugą ręką pogładziła go po kłykciach. Miała wrażenie, że już nie są dla siebie obcy.
– Nazywam się Rebeka Whitelow. Mam dwadzieścia trzy lata. W wieku dwunastu lat straciłam matkę. Wciąż za nią tęsknię, każdego dnia. Wiele pomagała ludziom. Teraz ja staram się ją naśladować. Spełniam codziennie jeden dobry uczynek… z wyjątkiem niedziel – wyszeptała. – Niedziela to dzień odpoczynku.
Poprawiła mu poduszkę pod głową i mówiła dalej:
– Nikt nie wie o moich dobrych uczynkach ani o dniu wytchnienia od nich. Gdyby ludzie się dowiedzieli, poczuliby się urażeni, myśląc, że traktuję to tylko jako wypełnianie obowiązku. Lubię pomagać, ale lubię też w niedzielę odpoczywać. To mój dobry uczynek wobec samej siebie.
Znów wygładziła poduszkę. Nie mogła się powstrzymać i pogłaskała go po włosach. Uścisk jego dłoni zelżał. Zerknęła na niego i przekonała się, że nie usnął, lecz przygląda się jej.
– Ojciec mówi, że większość ludzi spędza tyle czasu na wyczekiwaniu okazji do uczynienia czegoś wyjątkowego, wspaniałego, że nie dostrzega drobnych spraw, takich jak potrzeba wyplewienia chwastów w ogrodzie starszego sąsiada – powiedziała i zmarszczyła nos.
Przysłuchiwał się jej. Spostrzegła, że ilekroć się poruszała, podążał za nią wzrokiem.
– Nie sądzisz, że ojciec postąpił roztropnie, ucząc mnie dostrzegania wartości drobnych uczynków? Pokazując, że dobro nie ogranicza się do wielkich czynów, lecz można je praktykować codziennie?
Zadała to pytanie, aby się przekonać, czy nieznajomy zdoła odpowiedzieć. Zamknął oczy i krótko ścisnął jej dłoń. Odniosła jednak wrażenie, że nie w pełni podzielał jej opinię.
– Och, proszę, uwierz, że nie lekceważę większych spraw. I nie myśl, że się chełpię. Wybacz, jeśli tak to zabrzmiało.
Chciała wyswobodzić rękę, lecz jej nie puścił. Pogładził kciukiem jej palce i w sercu Rebeki zakwitła nadzieja.
Już dawno postanowiła, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Tylko raz zachwiała się w tej decyzji, dla Samuela Wilsona. Wprawdzie nie darzyła go gorącym uczuciem, ale był krzepki, najprzystojniejszy w miasteczku i zawsze uczestniczył w niedzielnych nabożeństwach. A potem ożenił się z tą oberżystką. Owszem, Trudy była ładna, jeśli gustuje się w takim nieco wulgarnym typie urody. I nigdy nie sznurowała porządnie trzewików. A nosiła spódnice na tyle krótkie, by można to było zauważyć. Mężczyźni zdawali się uważać to za urocze.
Rebeka pogodziła się z tym, że mężczyźni w miasteczku byli dość kiepskimi kandydatami na męża, i po ślubie Samuela przestała zwracać na nich uwagę. Oni zaś odnosili się do niej zawsze z szacunkiem, ale trzymali się na dystans, jakby z obawy, że może ich zrugać za ordynarny język.
Kiedy inne dziewczęta flirtowały, ona opiekowała się matką. Niejeden raz podsłuchała, jak rodzice rozmawiali o jej zamążpójściu. Matka uskarżała się przed ojcem, że młodej kobiecie w miasteczku trudno znaleźć odpowiedniego mężczyznę, zwłaszcza po tym, jak wielu z nich zginęło, walcząc z Napoleonem.
Matka wielekroć przestrzegała ją, że jeśli chce kontynuować dobre uczynki, musi znaleźć mężczyznę szczerze oddanego dobru, gdyż tylko taki to zrozumie.
I oto teraz niewykluczone, że spoglądała na swego przyszłego męża. Pastor niewątpliwie potrzebuje żony, która będzie opiekowała się kobietami z miasteczka. Ale nie należy przedwcześnie dzielić skóry na niedźwiedziu…
– Czy jest ktoś, kogo powinniśmy zawiadomić o twoim wypadku? – spytała.
Nie zareagował ściśnięciem jej dłoni. Rebeka nachyliła się bliżej i przyjrzała uważnie jego twarzy.
– Nie ma nikogo takiego? – upewniła się.
Przez moment myślała, że może skonał, gdyż znieruchomiał i przestał oddychać. Ale potem otworzył oczy i ujrzała w nich jakiś zimny błysk.
– Wybacz, jeśli przekroczyłam dopuszczalne granice i byłam nazbyt wścibska – wyszeptała.
A wtedy on delikatnie, pieszczotliwie pogładził jej dłoń i ten gest wzbudził w Rebece potok ciepłych uczuć. Lecz po chwili przeszyło ją poczucie winy na myśl, że ten mężczyzna być może jest na świecie samotny jak palec, a ona mu o tym przypomniała. Może żadna kobieta nigdy nie spojrzała z uczuciem w jego stronę, ponieważ nie dostał jeszcze parafii i nie mógłby utrzymać żony. Teraz zaś, gdy stało się to już możliwie, zmasakrowano mu twarz nie do poznania.
Rebeka była pewna, że po zagojeniu się ran będzie wyglądał lepiej, jednak mocno wątpiła, czy kiedykolwiek stanie się urodziwy, z wyjątkiem ładnych włosów.
Wzięła grzebień leżący przy łóżku i zaczęła delikatnie go czesać, co przyniosło jej ukojenie. Zastanawiała się, jak by to było zostać jego żoną. Małżonkowie mogą rozmawiać o… wszystkim. I żadne z nich już nigdy nie jest samotne.
Może gdyby się bardzo postarała, ten mężczyzna po wyzdrowieniu obdarzy ją uczuciem. Upewniłaby go, że jego wygląd nie ma dla niej znaczenia. Że nade wszystko ceni jego dobroć. Mogłaby nauczyć się kochać jego zdeformowaną twarz.
Przyjrzała mu się uważnie i nagle coś sobie uświadomiła.
– Nie wiem nawet, jak się nazywasz – powiedziała.
Jego usta drgnęły, ale potem ścisnął jej dłoń i skrzywił się. Położyła drugą rękę na kołdrze nad jego sercem.
– Nieważne – rzekła. – Powiesz mi później, pastorze.
Wbił w nią wzrok, a ona odruchowo cofnęła rękę. Wyczuła, że znów przekroczyła granicę, choć nie wiedziała, w jaki sposób.
Tytuł oryginału: Redeeming the Roguish Rake
Pierwsze wydanie: Harlequin Mills & Boon 2018
Redaktor serii: Grażyna Ordęga
Opracowanie redakcyjne: Grażyna Ordęga
© 2018 by Liz Tyner
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2020
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin Romans Historyczny są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A. Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B, lokal 24-25
www.harpercollins.pl
ISBN 9788327647443