Zakrzywiona rzeczywistość - Kapczyński Robert - ebook + audiobook + książka

Zakrzywiona rzeczywistość ebook

Kapczyński Robert

4,2

Opis

Zbiór stanowi dziewięć niezwiązanych ze sobą historii, w których bohaterowie zostaną wrzuceni w wir pozornie prozaicznych sytuacji. Rzeczywistość protagonistów na pierwszy rzut oka może wydawać się w istocie typowa, jednakże ich rozwinięcie każdorazowo okazuje się posiadać głębię, której czytelnik nie spodziewa się. Nie bez przyczyny pozostaje fakt, iż zbiór otwierają rozważania nad własną pracą pisarską oraz ceną, jaką ponosi autor w zamian za możliwość popełnienia dzieła doskonałego. Silnie zaakcentowane wątki rodzicielskie, rozważania nad naturą dobra i zła, konfrontacja rzeczywistości – rzekomo dobrze nam znanej – ze zjawiskami ponad naturalnymi, sprawiają, że „Zakrzywiona rzeczywistość” to książka wielowymiarowa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 300

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (10 ocen)
5
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



POSZUKIWACZ SŁÓW

– Kurwa, kurwa, kurwa mać!

Wyrzucałem z regału wielkie powieści, i te mniej znaczące także. Ciskałem słownikami, które przez ostatnie lata przeczytałem od deski do deski. I co mi przyszło z tego czytania? Nic, wciąż pusta w głowie, gdy kursor mruga zawzięcie, czekając na słowo, którego nie potrafię odnaleźć. Kursor migał? Mrugał? Na pewno śmiał się ze mnie!

– Ty skurwielu! – krzyczałem, patrząc wprost na monitor.

Wywróciłem regał, klnąc coraz wymyślniej, coraz głośniej i coraz bardziej zawzięcie. Podszedłem do biurka. Nie potrafiłem opanować złości, dobrze wiedziałem, co za chwilę nastąpi. Który to już laptop w tym miesiącu? Nie myślałem o tym, jeszcze nie w tamtej chwili. Złapałem komputer oburącz, podniosłem go do góry i cisnąłem nim o podłogę. Sprzęt rozpadł się na drobne. Klawisze leżały pośród książek, monitor pokrył się siecią pajęczyn, plastikowa obudowa popękana.

Patrzyłem na zbrukane narzędzie mojej… Mojego? No właśnie, czego? Brakowało mi słowa! Brakowało mi określenia! Mojej pracy? Nie, zbyt mocne słowo. Praca wiąże się z zarabianiem, ja nie mam z tego żadnych pieniędzy! Mojego hobby? Nie pasuje! Więc jak miałbym to nazwać?!

Złość urosła we mnie. Mało zniszczeń, wciąż mało, bym mógł odnaleźć spokój. Zacząłem szukać czegoś, na czym mógłbym wyładować nagromadzone emocje. Wzrok mój spoczął na fotelu, podbiegłem do niego, częstując solidnym kopniakiem. Chyba przesadziłem z siłą, gdyż jak tylko piszczel zetknęła się z siedziskiem, tak nagły ból powalił mnie na ziemię, zapierając dech w piersi, przymykając powieki, dłonie kładąc w miejscu, z którego narastające rwanie rozchodziło się na całe ciało.

Pomimo doznanych obrażeń, odczuwałem ulgę. Złość odeszła, albo schowała się pod łóżkiem, za szafą, czy cholera wie, gdzie jeszcze znalazłaby dla siebie schronienie. W moim przypadku złość jedynie kryła się w różnych częściach domu. „Odeszła” było niewłaściwym słowem. Po cóż miałaby odchodzić? Odchodzenie wiążę się ze znacznym oddaleniem, a mnie gniew ogarniał kilka razy dziennie. Oddalać się, by za chwilę wracać? To nie miałoby sensu.

Podniosłem się, usiadłem. Podciągnąłem nogawkę spodni, niefortunne kopnięcie zaowocowało opuchlizną. W efekcie przez następne dwa dni lekko kuśtykałem. Spuściłem nogawkę. Układałem myśli, przy czym odpowiedziałem sobie na pytanie, na które wcześniej nie miałem ochoty odpowiadać. Połowa maja, a już czwarty laptop roztrzaskany. Dobrze, że przestałem silić się na zakup nowych sprzętów – stare graty z internetowych aukcji, nawet te dawno wycofane z obiegu, zawsze współgrają z Wordem.

Złapałem się za głowę, głośno westchnąłem, wstałem z podłogi. Patrzyłem przed siebie, widziałem własne odbicie w naklejonym na drzwi rozsuwanej szafy lustrze. Dobrze się sobie przyjrzałem. Czy słuszne rościłem sobie pretensje? Czy wyglądałem jak ktoś, kim uparcie chciałem być? Czy poprzez wygląd mogłem to osiągnąć? Starannie przycięte włosy. U dołu krótsze, u góry dłuższe, by móc zaczesać je na bok, wedle starych zwyczajów. Patrzyłem przez zerowe szkła okularów, zupełnie mi niepotrzebnych, wzrok miałem sokoli. W domu chodziłem ubrany na luzie. Spodnie dresowe, obszerna koszulka, klapki, wewnątrz wyłożone puchem, żeby zimą było w stopki cieplej. Niegdyś próbowałem w pełnej krasie zasiadać przed monitorem komputera. A cóż znaczy pełna krasa? A może lepiej byłoby rzec, że w pełnym rynsztunku bojowym? Chyba źle rozumuję. Opiszę ten ubiór, tak będzie najprościej. Otóż przywłaszczyłem sobie pewien styl bycia. Wychodząc z domu ubierałem się w garnitur, bądź, w zależności od pogody, poszczególne jego części. Załóżmy, że jest jesień, pada deszcz, a mnie przychodzi udać się do urzędu, biblioteki? Zostańmy przy bibliotece.

Zanim wyjdę, wyciągam z szafy garnitur. Jeden z czterech, identycznie skrojonych, jednakowego koloru. Wydał mi się on najbardziej pasujący do wyglądu, jaki chciałem stwarzać swoją osobą. Stwarzać? Może pozorować? Cholera, znowu dylemat. A więc zakładam na siebie jeden z czterech garniturów, uprzednio na tors przywdziewając białą koszulę, czarny krawat i kamizelkę. W kieszeni kamizelki umieszczam zegarek na łańcuszku, nowy, aczkolwiek wykonany na podobieństwo starodawnych. Czarne buty, wyglancowane na wysoki połysk, wzuwam na stopy. Przywdziewam płaszcz, nakładam kapelusz. Wszystko w kolorze czarnym, jak garnitur.

W tym ubiorze wyglądam jak uosobienie moich marzeń, moich dążeń. Niestety, tylko wygląd o tym świadczył.

Nadal patrzyłem w lustro. Chciałem przestać, gdzie indziej skierować wzrok, ale nie mogłem. Dalej analizowałem swój wygląd. Pulchna twarz, upstrzona rzadkim zarostem, oczy ni mędrca, ni głupka. Ot, zwykły człowiek. Nos pospolity, usta bez wyrazu, niski gość z gwałtownie postępującą otyłością. Zastanawiałem się, czy wraz z narastaniem tkanki tłuszczowej, rozwija się w moich żyłach choroba miażdżycowa. A może nadciśnienie? Albo rak? W przypadku raka, niewiele pozostałoby mi czasu na pogoń za marzeniami.

Czas… Czas… On nieubłaganie mknął do przodu, a marzenie jakby oddalało się wraz z nim. Czasem… Często, po cóż okłamywać samego siebie? Często myślałem, że nic nie będzie z moich starań. Że moja głowa jest mało bystra. Jeśli nie myślałem w tych kategoriach, to zaczynałem robić sobie wyrzuty, że jakoby wciąż pracuję za mało. Że niewystarczająco się przykładam. A między prawdą a Bogiem, nie robiłem prawie nic innego, jak ściganie marzenia. Tymczasem…

Konkursy? Wszystkie przegrane, bez choćby skromnego wyróżnienia.

Teksty przesyłane do wydawnictw i czasopism, także do tych podrzędnych, spotykały się z zerowym odzewem.

Przy tak dużym zaangażowaniu, powinienem osiągnąć chociażby pomniejszy sukces.

Dziesięć lat, tyle czasu znudziłem… Znudziłem? Złe słowo, gdyż przez ani minutę pisania nie spotkałem się z nudą, znużeniem i tym podobnych stanów. Ale żadne inne słowo nie przychodziło mi do głowy, zatem niech będzie, że znudziłem. Dziesięć lat znudziłem nad kartkami papieru, przed monitorami niezliczonej ilości komputerów, ale i wyświetlaczy telefonów, gdy wena gwałtem wdzierała się do głowy. Być literatem, być sławnym, zostać zapamiętanym na tysiące lat! Mierzyłem wysoko, nie będąc nawet na pierwszym stopniu idących daleko w górę schodów. Może część tej drogi miałbym już za sobą, gdyby nie mały, choć właściwie wielki szkopuł.

Zaznaczę, że wymyślałem całkiem dobre opowieści. Daleko im do twórczości mistrzów, aczkolwiek przyciągały oko. Szkoda, że wyłącznie jako pomysł.

Przejdźmy do meritum. Mój problem to niemożność znalezienia właściwego słowa. Rzecz, która na co dzień spotyka każdego z ludzi. Któż w rozmowie nie zamilkł nagle, gdy przyszło mu określić rzecz, czynność, nietuzinkowym słowem, bądź po prostu słowem powszechnie znanym, lecz akuratnie niedającym się odnaleźć w pamięci. I już chyba lepiej zamilknąć, poczekać na podpowiedź ze strony rozmówcy, czy też oczekiwać nagłego olśnienia, niżeli mówić „ten”, to”, „tamten”, i tak dalej. Ale pisząc nie można liczyć na podpowiedź z jakiejkolwiek strony.

Czułem się rozdarty, a że pośpiech, gonitwa za marzeniem nakazywała pisać, więc pisałem, nie wiedząc nawet, czy wyraz był tym właściwym, dobrze użytym.

Patrzyłem na bałagan. Znów miało mi przyjść sprzątać pokój do późna w nocy, zaś rano wysłuchiwać narzekań szefa, współpracowników, wielce niezadowolonych z mojej pracy. Za dużo tego, jak na jednego człowieka. Pochyliłem się, by zacząć porządkować powstały bajzel. Kilka klawiszy, część plastikowej obudowy laptopa, tkwiły już w mojej dłoni. Rozejrzałem się za foliową torbą. Kosz, nie tak dawno jeszcze mieszczący się pod biurkiem, bodajże tydzień wcześniej roztrzaskałem o ścianę. Pochyliłem się, by zajrzeć pod łóżko, zaglądałem w szuflady. Nie znalazłem nic, co by nadało się na zastępstwo śmietnika.

Chuj z tym sprzątaniem.

Zegarek oznajmił mi, że jeszcze nie tak późno. Widocznie szło mi coraz gorzej, skoro kończyłem pisać o coraz wcześniejszych godzinach. Odrzuciłem zawartość lewej ręki, rozsunąłem drzwi szafy, wyjąłem wyjściowy ubiór. Trzeba było mi się napić, koniecznie.

***

Pół godziny, zazwyczaj tyle czasu zajmowało mi przygotowanie się do wyjścia z domu.

Włosy pokrywałem lakierem, nigdy nie dopuszczałem do tego, by wiatr targał nimi we wszystkie strony. Koszulę prasowałem przed każdym założeniem, jak i spodnie, u których podkreślałem kant. Później marynareczka lądowała na ramionach, buciki na stopach. Oczywiście uprzednio sprawdzałem ich połysk, w razie potrzeby pastując i polerując. Jako ostatnia część wystroju, lądował na mojej głowie kapelusz.

Nie śpieszyłem się, pisarz winien wieść spokojne życie, na wszystko znajdywać czas.

Wieczór był ciepły, ubiór zdecydowanie nie współgrał z pogodą. Może nie założyłbym chociaż marynarki, ale bardzo chciałem poczuć się jak literat, zwłaszcza po tak sromotnych porażkach, okupionych gniewem nie do powstrzymania, i pieniędzmi, które już wydałem na komputery, i które dopiero przyjdzie mi wydać na kolejne .

Po raz enty będę zmuszony zaciągnąć debet na koncie. A zaczynając przygodę z piórem, miałem nadzieję, że najdalej za rok zarobię pierwszy grosz. Czegoż to ja nie chciałem sobie za niego kupić! Ekstrawaganckie pióro, eleganckie buciki z prawdziwej skóry. Wiele takich drobnych wydatków zaplanowałem z okazji pierwszego sukcesu, lecz najbardziej zwariowany wydał mi się pomysł wydania kasy na prostytutki. Cała noc z kilkoma kobietami jednocześnie, najlepiej, żeby były biseksualne. Tymczasem minęło dziesięć lat, a pisanie w dalszym ciągu przynosiło straty.

Spocony i zmęczony doskwierającym upałem, dotarłem na miejscu po przejściu ledwie kilku ulic. Zwróciłem uwagę, jak zawsze, na szyld. Miejscami obdarty z farby, co dzień jakby bardziej wyblakły. Kiedyś jego kolory całkiem zatracą możność przyciągania oka. Lecz to wcale nie szyld zwabiał ludzi, a magiczne wnętrze. Chociaż było to siedlisko meneli i szubrawców, miało w sobie coś niezwykłego. Nie mogłem zaprzestać jego odwiedzin od ponad dziesięć lat.

Bar był ze mną od samego początku, od pierwszego kroku w pisarskiej podróży. W zasadzie to w tym miejscu zrodziła się myśl o tworzeniu własnych tekstów, bodajże przy szóstym piwie, gdzie nazajutrz wspomnienie nie było całkiem wyraźne.

Piętnaście, dokładnie tyle miałem lat, gdy po raz pierwszy przestąpiłem próg, przez który przechodząc, nogę trzeba było unieść nieco ku górze. Niejeden pijus upadł na ryj przy wejściu, bądź wyjściu. Z zębów wybitych wskutek upadków mógłbym zrobić różaniec. Oczywiście nie ze swoich zębów.

Raz jeden, jeden jedyny, sam zaryłem twarzą w bruk. Obeszło się bez ubytów stomatologicznych. Od tamtego zdarzenia, gdy zamiast mnie, wyło z radości całe stado żuli, nauczyłem się odpowiednio stawiać stopy, nawet przy największych pijackich baletach.

Może takiego wstydu musiałbym się najeść jako pisarz? Może wtedy mój warsztat uległby zmianie na lepsze?

– Cześć, Will! – słyszałem od samego wejścia.

Słowa wypowiadał barman, a za nimi podążyły oczy kilkunastu stałych bywalców baru. Ręka za ręką unosiły się ku górze. Niezgodny, bełkotliwy chór witał mnie serdecznie.

– Dzień dobry – odpowiedziałem grzecznie, nieznacznie podnosząc kapelusz, każdemu z osobna kłaniając się uniżenie.

W Warszawie, w tak wielkim mieście, można pozostać anonimowym, lecz w takich miejscach, nie da się skryć swojej osoby w cieniu tajemnicy.

– Ostatnio coraz częściej nas odwiedzasz. Zaczynam się martwić o mojego najschludniejszego gościa – powiadał staruszek za kontuarem, bardziej żartując, aniżeli mówiąc serio.

Co do najschludniejszego klienta miał rację. Od kilku lat ubrany wyłącznie w garnitur, zawsze miły, zawsze grzeczny, i przede wszystkim spokojny. Niezaczepiający i nie odpowiadający na zaczepki, siedzący cichutko przy którymś z bocznych stolików.

– Wódeczka, Will?

Odpowiedziałem skinieniem głowy. Pół litra i kieliszek uderzyły w kontuar. Zgarnąłem je, kładąc dwa banknoty dwudziestozłotowe w zamian.

– Will, jest środek tygodnia, nie przesadź z piciem, nie chcę stracić ulubionego bywalca – słyszę za plecami.

Stary poczciwy Janek.

– Will…

– Obiecuję – odpowiadam.

Nim doszedłem do stolika, jeszcze kilkukrotnie słyszałem, mniej lub bardziej wyraźnie, nawołujące, znajome głosy. Will, Will, Will, rozlegało się dookoła.

Co oznaczał zmyślny pseudonim, jak i to, ile dla mnie znaczył, wiedziałem tylko ja. Will, William, William Faulkner. Literat nad literatów, niedościgniony ideał.

Will…

Gdyby choć połowa jego talentu spłynęła na mnie w związku z przywłaszczeniem imienia, byłbym w światowej czołówce pisarzy.

Zasiadłem przy jedynym wolnym stoliku, ciesząc się, że takowy znalazłem. Z nikim nie chciałem dzielić tego wieczoru, pragnąłem samotności. Postawiłem na blacie niepełną już flaszkę. Jedną trzecią gorzały rozlałem po kieliszkach znajomych mord, łapczywie spoglądających na butelkę, aby, jak tylko spotka się nasz wzrok, zmienić wyraz oczu na błagalny.

Zawsze wykazywałem nadmierną wrażliwość wobec ludzkiego nieszczęścia.

Wreszcie mogłem napić się w spokoju. Nalałem kieliszek, wypiłem. Powtarzałem czynność trzykrotnie, z każdą sekundą odczuwając coraz większy spokój. Spokój, tego także potrzeba pisarzowi. Czy dlatego ci najwięksi zapijali się na umór? W tym tkwi sekret? Próbowałem pisać po pijaku. Piłem o każdej porze dnia, po kilka godzin, zawsze przy pisaniu. Pisałem nawet tutaj, w barze, wzbudzając tym niemałą sensację. Pytali, co też robię z tym piórem, co piszę, dlaczego piszę, i wiele innych. Rozpierała mnie duma, lecz wyłącznie w kwestii udzielania odpowiedzi na pytania. Zabrzmi to zabawnie, ale wyobrażałem sobie, że bar jest wyszukanym lokalem, do którego tłumnie zdążają pisarze, a jeszcze tłumniej dziennikarze i fani.

Jak miał się alkohol w zestawieniu z pisaniem? Nijak. Wciąż słowo „rozwarte” biło się z „rozszerzonym”, „mały” z „niewielkim”, „rozgorzały” z „rozpalonym”. Przykładów mógłbym wymieniać bez liku. Nie zrobiłem najmniejszego postępu, zacząłem się wręcz cofać. Zdania były bardziej nieskładne, wyrazy mało wyszukane, fabuła mdła, mało oryginalna. Prostota biła po oczach. A trzeba by jeszcze wspomnieć o ciągłym wyczerpaniu organizmu wskutek nadużywania alkoholu i wszechobecnego kaca. Po trzech miesiącach umysł wyjałowił się z pomysłów, wyczerpanie udzieliło się na ciele i duchu. A jak schudłem. W tym czasie powstało pięć opowiadań, pięć gniotów, od poprzednich tekstów jeszcze mniej wartych.

Przestałem pić pisząc, lecz piję nadal. Piję dla spokoju i rozrywki, i może jeszcze, by zagłuszyć wewnętrzny głos, niezbyt przychylnego zresztą.

„Nie tobie przeznaczone być pisarzem”. „Literat z ciebie żaden”. „Szkoda twojego czasu”. „Lepiej zajmij się pożyteczniejszym zajęciem”.

Trudno walczyć z tak wielką krytyką.

Po raz któryś już tego dnia, rozmyślałem nad sposobami, mogącymi realnie wpłynąć na poprawę mojego warsztatu. Myślałem, próbowałem myśleć, lecz w głowie miałem pustkę. Wypiłem kolejne dwa kieliszki. Na co liczyłem? Że rozwiązanie moich problemów tkwi głęboko we mnie i wraz z alkoholem uderzy do głowy? W bezowocnej medytacji nawet taka niedorzeczność była na wagę złota. Uśmiechnąłem się do niej, nalałem kolejny kieliszek.

Byłem już dość pijany, wszystko dookoła cieszyło mnie do przesady. Bezzębny Krzysztof, a raczej jego rozbrajający uśmiech, przypominający klawisze starego fortepianu. Żółty, czarny, żółty, czarny, i tak dalej. Jąkający Mietek, który wypiwszy za dużo, nie potrafił się wysłowić. Jego mowa stawała się wtedy mieszaniną bezsensownie brzmiących sylab. Czesław już od dobrych dziesięciu minut leżał na podłodze, za chwilę miał się zeszczać i, jak co wieczór, wylecieć z baru zełgany przez właściciela. Tutaj zawsze można było liczyć na poprawę humoru i zapomnienie. Właśnie, zapomnienie. Chyba każdy z tu obecnych chciał o czymś zapomnieć. Domyślałem się, że chodzi o przegrane życie, rozczarowanie, i zapewne niejedną jeszcze tragedię. Owe spostrzeżenie powinno mnie zasmucić, bo jeśli tak ochoczo przesiadywałem pośród tych ludzi, czy jakoby nie byłem jednym z nich? Nie! Stanowcze nie! Miałem jasno wytyczony cel, a tacy ludzie, ludzie mający marzenia, priorytety, może i trwają w zawieszeniu, lecz nie są przegranymi, dopóki dążą do spełnienia. Wiem, że mógłbym pójść na wojnę, wiem, że wróciłbym z niej cały. Przeżyłbym najokrutniejsze kataklizmy, wyszedłbym cało z każdego wypadku. Miałem cel! A on był mi tarczą, zbroją i orężem!

– Walcz – szepnąłem i wypiłem wódkę.

Pod to postanowienie ułożyłem dalsze rozmyślania. Nowe nadzieje na przyszłość rodziły się jedna za drugą. Cudownie było mi wizualizować w głowie własny sukces, być w dwóch miejscach jednocześnie. Ttu, w barze, i gdzieś w świecie, z wyższością patrzeć na ludzi podobnych do mnie, na ludzi głodnych sukcesu, od nich oddalonego o wiele lat, bądź w ogóle nieosiągalnego. Wszyscy oni wpatrzeni we mnie, niby w postać świętego. Uderzenie gazety o stół rozmyło projekcję cudownych obrazów. Byłbym się zdenerwował, gdyby nie życzliwy głos barmana.

– Will, nie śpimy! Poczytaj trochę. To świeża, dzisiejsza gazeta. Może znajdziesz w niej inspirację na nowy tekst. Pamiętaj, dwadzieścia pięć procent odpalasz mnie.

– Dziękuję – odpowiadam radośnie, jak gdyby periodyk rzeczywiście był tym, bez czego nie mógłbym się akurat obejść.

Nie miałem zamiaru czytać, lecz przez grzeczność kartkowałem prasę, wodząc oczyma po zdjęciach bez skupiania na nich uwagi. Warstwę tekstową pomijałem zupełnie, dziennikarski język był zbyt, jak na moje gusta, drętwy i ograniczony.

Podniosłem wzrok znad tekstu. Staruszek zza kontuary przyglądał się mi, a gdy nasze oczy się spotkały, powiedział głośno, na tyle, by nie zagłuszyć, lecz tylko przedrzeć się przez gwar pijackich rozmów, że jeśli dobrze poszukam, to na pewno znajdę coś ciekawego. Tyle entuzjazmu i pogody ducha w jednym człowieku. Nie widziałem, żeby kiedykolwiek był zasmucony, niewyraźny, tym bardziej zły. Nawet gdy klął na najgorszą klientelę, nie dało się tego odebrać jako obelgi. Musiałem przeczytać coś dla świętego spokoju. Bardziej mojego, niżeli sędziwego staruszka. Chłop po prostu martwił się o mnie, nie mogłem zrobić mu przykrości. Przeczytać pierwszy lepszy artykuł, a wychodząc, zagadnąć barmana, poruszyć temat w nim zawarty. Tak chciałem postąpić.

„Czarny protest w Warszawie”. Gówno.

„Prezydent nie zawetował ustawy…”, kurwa, nie da się tego czytać, już od samych nagłówków można dostać mdłości .

„Wielkie wydarzenie w teatrze narodowym”, znowu sztuka o sraniu i szczaniu.

„Kolejna powieść, kolejny sukces”. Na tym artykule zawiesiłem oko.

Czytałem wnikliwie. Zarys powieści zachęcał do sięgnięcia po nią. „Piąta powieść Izabeli Borysiuk, która, jak poprzednie cztery, osiągnie miano bestsellera”, tak sądził pan dziennikarz. „Zabij mnie, jeśli potrafisz”, ciekawie, bardzo ciekawie brzmiał tytuł. Ale kim była Izabela Borysiuk?

Doczytałem artykuł do końca, nie był długi, krótka notka. Zapragnąłem wywiedzieć się czegoś więcej o pisarce. Wydarłem tekst gazecie, starannie złożyłem go na cztery i schowałem do portfela. Wybiegłem z baru, po drodze rzucając podziękowaniem w uśmiechniętą, usianą zmarszczkami twarz.

***

Po godzinie truchtałem już po centrum handlowym.

Byłem zmęczony, pijacka zadyszka nie pozwalała płucom zaczerpnąć dostatecznej ilości powietrza. Kaszlałem, urywałem oddech w połowie, chwilami wręcz się dusiłem, przez co w Empiku stałem się niemałym widowiskiem.

„Ma pan astmę?”, pytali, a wychwyciwszy nosami odór alkoholu, odchodzili na bok, uciekali, zupełnie jak od trędowatego.

Przeszedłem wzdłuż wszystkie regały, od nowości, po klasykę, po drodze zahaczając o literaturę piękną, kryminały, sensację, fantastykę. Że też nie sprawdziłem, co wyszukiwarka Google mówi o twórczości pani Izabeli, bądź nie poprosiłem o pomoc w poszukiwaniach – błądziłbym znacznie mniej, albo wcale . W końcu odszedłem od kasy z pięcioma powieściami. Noc zapowiadała się być długą. Była bardzo długa, a jeszcze bardziej burzliwa.

***

Wschód słońca zastał mnie zapatrzonego w książkę. Od samego początku czytania zachwycałem się konstrukcją zdań, użytymi w niej słowami. Niekiedy trudnymi do odczytania, innym razem śmiesznymi, gdy wypowiedziało się je na głos. Podczas czytania łapałem się na rozmyślaniu nad tym, co muszę zrobić, jak ułożyć swoje życie, by kiedyś, jak Izabela, pisać, zapierać dech w piersi czytelnika, wzbudzać w nim podziw, wszystko to, co we mnie powodowała jej twórczość. Trochę przeszkadzało to w lekturze, po skończonej kontemplacji musiałem wracać do miejsca, z którego oderwałem się od fabuły.

W międzyczasie, w Internecie, zasięgnąłem trochę informacji na temat Borysiukowej. Na pierwszy rzut wziąłem wygląd. Blondynka, jasność włosów biła po oczach. W pierwszej kolejności to właśnie włosy zwróciły moją uwagę, gdy wyświetlacz telefonu przedłożył mi całą masę jej zdjęć. Wybrałem jedno, skupiłem się na nim do przesady. Gładkości skóry twarzy nie zakłócał szczery uśmiech. Na licu nie mogłem się doszukać ni jednej zmarszczki, a gdyby takowa się znalazła, niewątpliwie byłaby dziełem przypadku. Takiej cery, takiej kobiety, czas nie naznacza w sposób widoczny, przeżytych przez nią lat nie odgadniesz wyłącznie patrząc, a przekonałem się o tym, gdy liczby oznajmiły mi jej dokładny wiek. Zgrabna, delikatna od pasa w górę postać, wręcz krucha. Biodra zaokrąglone, w linii poziomej wystające poza barki. Bladą skórę odkrywały nieskryte pod ubraniami części ciała. Wspomniana twarz, szyja, głęboki dekolt sukienki, część nóg, od kolan po kostki, wskazywały, że większość dnia, jeśli nie cały, spędza w domu. Musiało mieć to związek z pisaniem.

Borysiuk miała za sobą pięćdziesiąt cztery wiosny, a zaczęła pisać w wieku czterdziestu lat.

Dość późno, pomyślałem. Zaraz ucieszyłem się, że wszystko przede mną. Nim wydała pierwszą powieść, wygrała kilka konkursów literackich, co otworzyło jej drogę do wydawnictw.

Jeden cytat Izabeli w szczególności przypadł mi do gustu. „Pisanie, to nie jest produkcja taśmowa, każde słowo, zdanie, postacie, fabuła, muszą być starannie przemyślane”.

Jej książki nie ukazywały się co roku, a co trzy lata. Był to dowód, że nie mówiła, byle mówić, a prawdę szczerą przekazywała w wywiadach.

Do samego rana czytałem, prawie przyswoiłem debiutancką powieść Borysiukowej. Nie zauważyłem, kiedy minęło alkoholowe otępienie. Kiedy kac je zastąpił, ani kiedy minął. Gdyby nie budzik, pewnie i świt umknąłby mojej uwadze.

Nie śpieszyłem się ze wstawaniem z łóżka i nie śpieszyłem się nigdzie. Brak snu trochę mi ciążył, zwłaszcza na powiekach i wszelkich próbach skoncentrowania uwagi. Rozkojarzony podszedłem do biurka, gdzie wczoraj wieczorem ułożyłem garnitur. Po drodze nadepnąłem na rozczłonkowaną klawiaturę laptopa. Nawet jedna „kurwa” nie wymknęła mi się z ust. Ten dzień to początek nowego życia, jak nigdy przedtem, miałem dążyć do wyznaczonego celu. Czym wobec tego mogło być trochę plastiku na dywanie? Poza tym zabawnie było wyobrażać sobie słowa, jakie wystukały moje stopy po kilku krokach.

Celowo wstałem o stałej porze. Chciałem uniknąć pytań ze strony rodziców, głupich uwag. „Znowu olewasz robotę, w końcu cię wyrzucą”. Nie zdążyli, sam się wyrzuciłem. Chociaż szef jeszcze o tym nie wiedział – ale dla świętego spokoju wypadało zachować ten fakt w tajemnicy przed zgredami, toteż byłem zmuszony udawać, że jak co dzień wychodzę, i jak co dzień wracam. Koniec z pracą. Czy definitywnie? Na pewno na najbliższy czas. Nałożyłem więc na ciało garnitur, do plecaka wrzuciłem niedoczytaną powieść, jak i tę wydaną w drugiej kolejności. W kuchni mama podała mi śniadanie, uprzednio przez nią przygotowane. Pocałowałem ją w policzek i wyszedłem.

Nie słyszałem już skargi, że nawet nie raczyłem wypić herbaty.

***

Trzy dni upłynęły mi na łonie natury, w parku. Oczywiście spędzałem w nim ten czas, który musiałbym poświęcić na pracę. Pierwszego dnia poszedłem do lekarza i wyprosiłem zwolnienie chorobowe. Tydzień, niby dużo, jednak wobec moich planów to niewiele. Niech się dzieje, co chce, ale zawsze jakiś grosz wpadnie do kieszeni, w dodatku bez potu i wysiłku.

Pogoda sprzyjała plenerowemu czytelnictwu. Słoneczko świeciło intensywnie, a rozłożyste korony drzew chroniły przed zgubnym wpływem upału. Jak mi się znudziło siedzieć, kładłem się, jak już znudziło się leżeć, siadałem. Pod ręką miałem piwo, a gdy jedno się kończyło, sięgałem po następne, a czego nie wypiłem w parku, dopijałem w domu. Dwa dni chodziłem pijany jak bąk, nie wiedzieć, czy bardziej z radości, czy też za sprawą działania alkoholu. Myślę, że jedno i drugie pomieszało się z sobą, tworząc optymistyczny odjazd.

Dwa dni upłynęły mi na baletach. Czytałem oczywiście, czytałem dużo. Na trzeci dzień miałem zaplanowane zakończenie przygody z twórczością Izabeli Borysiuk. Tego dnia nie wypiłem ani kropli alkoholu, przynajmniej do czasu, w którym miało się odbyć ważne dla mnie spotkanie.

Przeczytałem ostatnią, piątą powieść. Zamknąłem książkę, zerknąłem na zegarek. Przed spotkaniem chciałem zajrzeć jeszcze do domu, odświeżyć się, lecz czasu już nie było w zanadrzu. Wrzuciłem do ust trzy pastylki gumy miętowej, twarz opłukałem wodą z butelki. Dwa głębokie wdechy wypełniły mi płuca. Przytrzymałem w nich powietrze, wypowiedziałem życzenie i ruszyłem ku przeznaczeniu.

***

Tłum ludzi zebrał się przed Światem Książki.

Gdybym przewidział, gdybym, kurwa, był przewidywalny, kupiłbym składane krzesełko, i zamiast w parku, tutaj, przed wejściem, usadowiłbym swoje cztery litery. Albo z parku poszedł do domu i tam należycie przygotował ciało i umysł. Być pierwszym, bądź ostatnim, cała reszta umknie jej oczom, nie zapisze się w pamięci. A ja koniecznie chciałem zostać zapamiętany. Cóż, nie mogłem być pierwszy, więc pokręciłem się po okolicy i na spotkanie udałem się jako ostatni.

Cztery godziny spędziłem na wpatrywaniu się w wystawy okolicznych sklepów. Nie liczyłem, ile razy ustawiałem się w szeregu i opuszczałem go. Co rusz przychodzili inni, głodni zobaczenia pisarki ludzie.

Odchodziłem i przychodziłem. Zostało ostatnich dwadzieścia minut spotkania. Ustawiłem się na samym końcu, przykrótkiej już kolejki. Miałem nadzieję, że wreszcie będę ostatni. Z każdym krokiem serce biło mi szybciej, ręce drżały, a głos zatracał się do tego stopnia, że gdy znalazłem się przed stoiskiem z twórczością Izabeli Borysiuk, nie słowami, a palcem wskazałem książkę, którą pragnąłem jej podsunąć pod pióro. Zakupiony przed kilkoma dniami egzemplarz tej samej powieści tkwił w plecaku. Ostatnie stronice musiały jeszcze odbijać blask moich zachwyconych oczu, lecz nie wypada przychodzić na spotkanie autorskie z nabytą kiedyś książką, koniecznie trzeba ją kupić na miejscu, musi pachnieć drukiem.

Pięć osób stało przede mną. Słyszałem już głos pisarki, która nie wdawała się w dyskusje, krótkim zdaniem witała zasiadającego naprzeciw niej fana, pośpiesznie pytała o wpis, a gdy ten zaczynał przemawiać, ona natychmiast uwieczniała jego słowa na pierwszej stronie, w międzyczasie podanej powieści.

Nastała moja kolej. Jeśli zachowałbym się jak…? No właśnie… Jak przed zasiadający? No, kurwa, jak ci przede mną… Gdybym, jak oni, dał opanować się onieśmieleniu, zapewne zostałbym szybko odprawiony z krótkim wpisem, wymuszonym uśmiechem, chcianym dowidzenia, które wcale nie wyrażałoby pragnienia ponownego spotkania, a jedynie ulgę.

Podszedłem do stolika, w ręku trzymałem książkę. Izabela przywitała mnie mrugnięciem powieki, następnie patrzyła, ale nie w jakiś szczególny sposób, lecz jak na przechodnia, który, przez czas potrzebny na minięcie się z nim, wydaje się nam ciekawy. Nagle popatrzyła na mnie inaczej, jak gdybyśmy rzeczywiście minęli się na ulicy i zdali sobie sprawę, że się znamy, nie wiedząc jednak skąd. Częste wrażenie, które bardzo szybko niknie, jak tylko człowiek zajrzy w dalsze obszary pamięci. I przy tym spotkaniu nie było inaczej. Izabela przestała mrużyć oczy w sposób przenikliwy, przylgnęła plecami do oparcia krzesła, przybrała posągową pozę, pełną wzniosłej doniosłości, jaką może się cechować wyłącznie człowiek powszechnie znany i ceniony.

Przez kilka sekund milczeliśmy. Dokładnie przyjrzałem się źrenicom, tęczówkom, brwiom, rzęsom Izabeli. Nigdy nie widziałem oczu tak mądrych. Nawet u ludzi bardzo wykształconych. Oczu tak szczerze przepraszających, jednocześnie proszących o prędkie zajęcie miejsca, bez zbędnych słów i nikomu niepotrzebnych formułek, zwłaszcza jej. Przełknąłem ślinę, powieść przytuliłem do piersi, na podobieństwo matki tulącej własne dziecko, i bez jakiegokolwiek namysłu rozchyliłem wargi. Zza nich, niby szarańcza, wyfrunęły słowa.

– Znam panią od bardzo niedawna, ledwie trzy dni temu zacząłem czytać pani pierwszą powieści. Dziś przeczytałem ostatnią. W zasadzie chciałem powiedzieć, że jestem pod ogromnym wrażeniem pani talentu, warsztatu, jakiego nie sposób dostrzec u ówczesnych twórców. Ale zachwyt pani talentem to jedno, zachwyt pani osobą to drugie. Jest pani taka piękna, pani oczy… Mógłbym zakochać się w nich, mógłbym je wielbić, pisać o nich wierszem i prozą, a pomysłów na ich uwiecznienie dla przyszłych pokoleń, dla ludzi, którzy nie widzieli ich piękna, nie kochali, nie mógłbym zrealizować na przestrzeni jednego życia, nawet gdyby trwało ono przeszło sto lat. Więc i w przyszłym życiu musiałbym zakochać się w pani oczach, bądź kochać nieprzerwanie, z przerwą na oglądanie ich, gdzie trwałbym w tęsknocie, w oczekiwaniu na ponowne pani narodziny, bądź poszukiwaniu pani, gdybyś na świat już przyszła. Pozwoli mi pani zakochać się w nich?

Nastała chwila milczenia, choć trafniej byłoby rzec, zaskoczenia. Izabela patrzyła na mnie z lekko rozchylonymi ustami. Kilka razy zadrgały jej wargi, lecz żadne słowo nie mogło się z nich wydostać. Ja także nie mogłem zdobyć się na przerwanie dość krępującej sytuacji.

Zdziwienie zaczęło zamieniać się w radość, skupiony wzrok rozpromieniła tęcza uśmiechu. Właśnie tak, wpierw jej oczy zaczęły uśmiechać się do mnie, dopiero później usta. Wstała, siłą wydarła mi powieść z rąk, rzuciła na stół. Jej twarz przybrała tajemniczy wyraz, przebiegły wręcz. Wzięła torebkę i wciąż patrząc na mnie, powiedziała:

– Ten egzemplarz podpiszę w innym miejscu.

Odeszła od stołu, udała się do wyjścia, nie mówiąc nic więcej.

Poszedłem za nią, bo czyż jej słowa nie były swego rodzaju zaproszeniem?

***

Dogoniłem Izabelę dopiero dwie ulice dalej. Chyba nawet celowo trzymałem się z tyłu. Dokładnie przyjrzałem się każdemu jej kroku. Poruszała się szybko i dość lekko. Bezszelestnie stawiała stopy, żadnego szurania, obcas nawet raz nie zastukał o chodnik.

Cień. Tak, pisarz jest jak cień. Bądź duch, lub też odbicie własne z innego wymiaru, w którym człowiek osiąga pełnię doskonałości. Tylko jak wytłumaczyć obecność lepszego siebie w świecie pełnym niedoskonałości? A może tamten wymiar zamieszkują wyłącznie pisarze? Jakim tam byłem człowiekiem? W innym wymiarze, ja i ona, musieliśmy być sobie równi, tam nie mogła dzielić nas żadna przepaść, nie było murów, wysokich płotów, które trzeba by obchodzić, bądź przeskakiwać. Dzięki tej myśli poczułem się pewniej.

Zatrzymała się przy jednej z droższych restauracji w mieście, a ja w portfelu miałem ledwie pięćdziesiąt złotych. Za taką kwotę, nie wiem, czy dostałbym choćby dwie szklanki wody, a jeśli tak, to zapewne z kranu. Pomacałem kieszeń w pełnym roztargnienia geście, pot wystąpił mi na czoło. Debet na karcie płatniczej w zeszłym tygodniu osiągnął wyżyny. Byłem w kropce, cudownie jawiący się wieczór stawał się snem, w dodatku koszmarem, a przecież noc była jeszcze zbyt odległa, by śnić.

– Nie martw się, chłopcze, czasy dżentelmenów minęły bezpowrotnie. Ja zapłacę za nas. Sprawiłeś mi przyjemność swoją przemową, więc jestem tobie winna kolację – rzekła Izabela, śmiejąc się niemo między każdym słowem.

Jaka ona piękna, a jaka szczęśliwa.

Podbiegłem do wejścia, otworzyłem drzwi, skinieniem głowy zaprosiłem ją do środka. Przechodząc obok musnęła dłonią moje udo. Niby przypadkowo, lecz w tym dotyku nie sposób było nie odczuć ukrytego celu. Może to forma zwalczania nieśmiałości? Jakiś stary, zamierzchły już sposób?

Gdybym to ja, zwykły śmiertelnik, nic nieznacząca wesz, z drugą, równie nic nieznaczącą osobą, przestąpili próg tej restauracji, zapewne odesłano by nas na ulicę. Lokal wypełniony po brzegi, wszystkie stoliki zajęte, lecz gdy tylko zjawił się kelner, zrozumiałem, kim i ile znaczy osoba pokroju Izabeli Borysiuk.

– Stolik, jak zwykle, czeka na panią – rzekł kelner i zaprowadził nas do osobnego pomieszczenia, znacznie mniejszego od głównej sali.

Mieściły się tam cztery stoliki, lecz ustawione z wyraźnym odstępem. Mogłem się tylko domyślać, że taki układ ma na celu zaskarbienie jak największej dyskrecji dla ekskluzywnej klienteli. A więc w takich miejscach kryją się osoby publiczne, celebryci. Któż z nas widział kiedykolwiek kogoś sławnego między zwykłymi ludźmi? W restauracji? W kinie?

Zajęliśmy stolik, nakryty wyłącznie białym obrusem, bez świec, kwiatka i innych ozdób. Wystarczyły niespełna dwie minuty, by pojawiły się na nim intensywnie pachnące bzy – stały prezent dla pisarki od właściciela restauracji, jak się dowiedziałem chwilę później od samej Izabeli. Za kelnerem z bzem podążali inni, z kilkoma gatunkami win, każde schłodzone indywidualnie, z tacą doń specjalnie dobranych przysmaków – raj dla podniebienia. Próbowaliśmy każdego wina, pozostawiając jedynie trzy, po czym Izabela poprosiła, by zostawiono nas samych.

O winach nie wiedziałem praktycznie nic. Piłem je kilka razy, ale były to wyłącznie tanie, marketowe trunki. Przed oczyma miałem alkohole z różnych stron świata, z różnych gatunków winogron, o różnym stopniu dojrzałości. Nim pierwszy kieliszek wypełnił się do połowy krwistoczerwonym trunkiem, zostałem częściowo zapoznany z prawidłami, jakimi rządził się świat win.

Dwie butelki opróżnione co do ostatniej kropli, dwie tace z zakąskami wyjedzone do najmniejszego okruszka, a ja wciąż byłem głodny alkoholu i jedzenia. Teraz już wiedziałem wszystko o winach, a Izabela w taki sposób skwitowała długą lekcję.

– Wiedza, przede wszystkim wiedza, to ona ratuje nas przed popełnianiem głupstw. Dzięki niej dokonujemy właściwych wyborów. Całe życie trzeba się uczyć, nigdy nie przestajemy być uczniami, czasem lepszymi, czasem gorszymi, lecz najważniejsze, to mieć tego świadomość. A ty, jakim jesteś uczniem?

– Mądre słowa. Ze mnie uczeń jest marny. Nie uważam na lekcjach, życie nie jest dla mnie łaskawe. Ciągłe sprawdziany, a ja ciągle nieprzygotowany. Chyba potrzebuję korepetycji – kończę wywód najszerszym z uśmiechów.

Izabela zaśmiewa się głośno, rozumie, co mi chodzi po głowie.

– Jak ci na imię, bystry chłopcze?

– Will.

– Will? Przecież to niepolskie imię, a ty jesteś młody, ale nie aż tak, by nowocześni rodzice nadali ci angielskie imię. Gdybym spotkała kogoś takiego dwadzieścia lat później, kogoś w twoim wieku, uwierzyłabym, że to nie wymysł, nie przydomek, a dziwaczność rozumowania. Ja także lubię Faulknera – powiada, a ja zdziwiony wyjawiam swoje prawdziwe imię.

– Maciej.

– Maciej… Dla mnie będziesz Williamem. Zgadzasz się?

– Tak.

William brzmiało by banalnie w innych ustach, moich także, natomiast „William”, Izabela wypowiadała z taką powagą, że…

Poczułem się jak pisarz.

– A więc, Williamie, przeczytałeś pięć moich tworów w niecałe trzy dni. Godne to podziwu, doprawdy. Pochlebiasz mi tym wyczynem bardziej, niżeli wywodem na temat moich oczu. Chociaż nie będę ukrywała, że sprawiłeś mi wielką przyjemność owym komplementem. Jestem kobietą, a takie słowa są dla nas ważniejsze od wszystkiego. Od kwiatów, pieniędzy, sławy, urody. Kwiat zwiędnie, pieniądz szybko się wyda, sława przeminie, niekiedy prędzej od urody, a po tym, co powiedziałeś, zostanie piękne wspomnienie, Williamie, a ja już zadbam, żeby było bardziej zapamiętałe, bo przecież i po kwiatach, i pieniądzach, i sławie, i urodzie, także pozostaje coś w pamięci, lecz nie jest już to tak urocze, jak słowa i jego następstwa.

– Trochę się gubię, wybacz, alkohol zrobił już swoje – zaśmiała się. – O czym to ja mówiłam… Ciii, nie przerywaj. Powiem to inaczej, chociaż wierzę, że wiesz, co mam na myśli. Ująłeś tymi słowy moje serce. Słowa przeobraziły się w dłoń, pochwyciłeś nią serce i nadal trzymasz. Gratuluję, Williamie. Dopijmy tę ostatnią butelkę wina i chodźmy stąd.

Wyszliśmy z restauracji wyraźnie upojeni alkoholem. Nim podjechała po nas zamówiona przez kelnera taksówka, zatoczyliśmy się kilka razy, niby przypadkiem wpadając na siebie, za każdym razem przywierając jedno do drugiego na kilka sekund. Raz na dłużej przytrzymałem Izabelę, chciałem ją pocałować, ona mnie także, lecz akurat w owej chwili podjechała taksówka. Lecz nic nie zostało stracone, gdyż dwadzieścia minut później tonęliśmy w objęciach, ledwie przestępując próg jej domu. Tak się śpieszyliśmy, że żadne z nas nie pomyślało o zamknięciu drzwi wejściowych.

– A jeśli któryś z sąsiadów nas widział? – zapytałem po kilku chwilach, całkiem poważnie zatroskany.

– Mnie już nic nie popsuje wizerunku w ich oczach. Jestem zepsuta, oni to wiedzą, a zdanie innych ludzi mam w dupie, o tutaj. – Wypięła pośladki i wskazała miejsce właściwe dla pobytu zdań innych ludzi. – Nikt tutaj nie zwraca na mnie uwagi, zbyt często przyprowadzam mężczyzn.

Chwilę później układaliśmy się w łóżku, dopasowywaliśmy jedno do drugiego na wiele różnych sposobów. Zmięliśmy całą pościel, raz nawet sturlaliśmy się na podłogę. Wiedziała czego chce, czego oczekuje od mężczyzny i potrafiła od niego to wydobyć. Było zabawnie, było przyjemnie. Cenne doświadczenie dla młodego człowieka, który dotychczas skupiał się wyłącznie na przyjemności.

Alkohol wyparował całkowicie, byliśmy trzeźwi, nieznośnie trzeźwi. Trzeźwość nam ciążyła, niby wyrzut sumienia. Scałowaliśmy z ust posmak wina, nawet oddech już nim nie zionął.

– Pójdę zmyć z siebie cały nasz seks, a ty, proszę, zrób nam drinki. W lodówce jest wódka, są cytryny. Pół szklanki wódki, do niej dodaj soku z połowy cytryny. Zrób sobie to samo. Pyszności, powiadam ci. A jeśli chcesz czegoś innego, znajdziesz i coś innego, ręczę za to swoim cyckiem – powiedziała, energicznie potrząsając piersią.

Pocałowała mnie w usta i wyszła z pokoju.

Duży dom, czego nie zauważyłem przy okazji przyjazdu. Śmieszne, bo dom naprawdę był okazały. Nim trafiłem do kuchni, zajrzałem do trzech pokoi i obszernej biblioteki, z biurkiem przy oknie. Na widok ostatniego pomieszczenia dreszcz przebiegł mi po plecach. Miejsce pracy pisarza z krwi i kości, pisarza, który osiągnął sukces. Korciło mnie, ażeby zostać już wyłącznie tam, lecz bez zgody Izabeli było to niemożliwe. Wątpiłem, by wyraziła chęć obnażenia swojego serca, duszy, umysłu, najgłębszych zakamarków wyobraźni, nowo poznanemu, obcemu człowiekowi.

Wyszedłem czym prędzej, nieco zawiedziony, pomimo tego, iż wiedziałem, że za kilka, może kilkanaście chwil miałem wrócić tu ponownie, już bez obawy o nakrycie mnie na przeczesywaniu biurka, przeglądaniu zawartości regałów, bez obawy o ewentualne rozgniewanie się mojej… Kochanki?

O takiej lodówce mógłby zamarzyć każdy alkoholik. Wódki, wina, likiery, piwo. Piwo napojem pisarza? Czy może tylko środkiem na uśmierzenie bólu głowy, po poprzednim dniu ciężkiej harówki? Rozbawiło mnie moje poczucie humoru, rozbawiło dogłębnie, tak mocno, że gdy wróciłem z gotowymi już drinkami, Izabela, ubrana wyłącznie w bieliznę, z nogami szeroko rozstawionymi, tak szeroko, że myszka wymknęła się zza materiału, zapytała, co mnie tak śmieszy. Nie odpowiedziałem na pytanie. Jedną szklankę podałem wprost w jej rękę, wyciągniętą w moją stronę z zachłannie rozczapierzonymi palcami. Wypiła zawartość szkła za jednym zamachem. Chwilę odczekałem, nim sam opróżniłem szkło do dna. Musiałem mieć pewność, że nie rozpozna smaku, którego wcale nie powinno tam być. Nie rozpoznała.

Piliśmy jeszcze przez jakiś czas, nie sposób było określić go precyzyjniej. Izabela to świetna kobieta, doborowy towarzysz do rozmowy, przy kimś takim czas traci na znaczeniu, poczucie upływających minut, godzin, zaciera przyjemność wynikająca z obcowania. W końcu powieki Borysiukowej stały się ciężkie. To opadały, to wnosiły się. Oporna kobieta, a może odporna? Oporna na działanie środków nasennych, odporna na sen. Już samo przebywanie w przybytku pisarza, w murach przesiąkniętych fantazjowaniem, w tynkach, które słyszały wiele słów, nakręcało mój umysł.

Znajdywałem słowa!

Głowa Izabeli opadła na moje ramię. W ostatniej rundzie walki ze snem usiadła mi na kolanach i szczebiotała jak podlotka. Zabawnie działają tabletki w zestawieniu z dużą ilością alkoholu. Odłożyłem do łóżka bezwładne ciało, ułożyłem je w wygodnej dla oka pozycji, nakryłem kołdrą. Nie siliłem się na pocałunki w czoło, zbędne „dobranoc”. W stopy paliła mnie żądza zgłębienia sekretu Izabeli, sekretu jej warsztatu pisarskiego. Musiałem go poznać!

Przejrzałem każdą półkę, nie pominąłem ani jednej pozycji literackiej. Niektóre książki otaczała spora warstwa kurzu, inne mniejsza, i właśnie przez wzgląd na ten stan, nie mogłem pozwolić sobie na ich wyciąganie i przeglądanie. Każdą książkę, tytuł i autora, zapisałem w moim podręcznym notesie. Pracowałem w zastraszająco szybkim tempie.

Biblioteka spisana, przyszła kolej na przegląd biurka. Zaglądałem do szuflad, znalazłem tam zeszyty, przejrzałem ich zawartość. Były to rękopisy starych powieści, jak i teksty zupełnie mi obce. Może to opowiadania, za które zdobywała nagrody, a może nowe, jeszcze niepublikowanie treści. Uderzyła mnie poprawność pisowni, bezbłędnie skonstruowane zdania, dosłownie czekające, by je przepisać i oddać do druku bez jakichkolwiek poprawek. Dało się zauważyć także pośpiech, koślawe litery, rękę goniącą myśli.

Cudowny widok.

Na blacie biurka stał laptop z podniesionym do pionu ekranem. Nadusiłem enter, wyświetlacz rozbłysnął, nieznośną o tej porze doby, paletą barw. Urządzenie nie było zabezpieczone hasłem, przejrzałem zawartość dysku twardego, nie znalazłem w nic ponad przepisaną w Wordzie zawartość zeszytów.

Żółte karteczki samoprzylepne, wszędzie było ich pełno. Dookoła laptopa, pod nim, każdy rant mienił się bladożółtą barwą. Przez to mebel zatracił swój pierwotny wygląd, gładka powierzchnia przetworzonego dębu porosła osobliwą sierścią. Wybryk natury podsycał we mnie ciekawość. Przeczytałem sporą część, jak się okazało w trakcie przeglądania, notatek do nowej powieści. Odlepiałem po kolei każdą z nich, po przeczytaniu natychmiast umiejscawiając z powrotem, dokładnie w tym samym miejscu. Kartki były ponaklejane według prostego schematu. Im dalsze odklejałem, tym więcej wiedziałem o fabule utworu.

Studiowanie treści karteczek dobiegło końca. Przyszła kolej na dalszą penetrację sekretów Izabeli.

Na podwyższeniu, usytuowanym na skraju mebla, przeciwlegle do zasiadającego w skórzanym fotelu, piętrzyły się zeszyty – niezapisane, nieskalane słowem, czyste, niewinne wręcz. Zdawały się oczekiwać na jakąś myśl, pomysł, zdawały się błagać o to, by ubrudzić je atramentem, poplamić, zrobić cokolwiek, zapisać w nich choćby i najgłupsze, najbardziej bezsensowne zdanie w dziejach świata. Pragnęły przyjąć do siebie niezliczoną ilość morderstw, cały komisariat stróżów prawa, poszukujących sprawców przestępstw, jak i morze niegodziwości i rozpusty. Lecz nie tylko złe historie chciały przygarniać. Było w nich także miejsce na szczęście. Na romanse, na miłość zwykłą, i tę niespotykaną w życiu prawdziwym, na trudne wybory, które zawsze są trafne, na czas narodzin i czas umierania. W rękach miałem każdy z tych zeszytów, a każdy żądał ode mnie czego innego. Jakiż wielki przypływ weny nawiedził moją głowę, a zeszyt, który najgłośniej do mnie przemawiał, został opatrzony w pokrętne pismo. Ot sześć, siedem wersów dla każdego pomysłu. Do zapisu użyłem każdego z wielu piór. Jeden pomysł, jedna strona. Jeden zapis, jedno pióro.

Samych piór mnogo leżało na biurku, od bardzo drogich, po najtańsze, które wcale nie wymagają od ręki szczególnych umiejętności, by pisać nimi bez szpecenia papieru kleksami. W skład pomocy piśmienniczej wchodziły także ołówki, linijki, mazaki jaskrawych barw. Ilość, jakość, wszystko zostało zanotowane.