Zapiski myśliwego i inne opowiadania - Iwan Turgieniew - ebook

Zapiski myśliwego i inne opowiadania ebook

Iwan Turgieniew

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zapiski myśliwego, klasyczne dzieło literatury rosyjskiej, to cykl opowiadań i szkiców połączonych zamiłowaniem autora do polowań, która to pasja jednak tak naprawdę stanowi jedynie literacki pretekst do pełnej celnych obserwacji i zjadliwej satyry analizy rosyjskiego ducha z połowy dziewiętnastego stulecia. Podczas podróży przez Rosję autor spotyka wiele oryginalnych typów ludzkich: chłopów i ekscentrycznych właścicieli ziemskich, lekarzy i komorników, zaniedbywane żony i pozbawione uczuć matki. Jak opisał to sam autor, „moje utwory są o prostych Rosjanach, najdziwniejszym i najbardziej niesamowitym ludzie na świecie”. Charakterystyczne dla późniejszej twórczości Turgieniewa empatyczne zrozumienie inności i wyobcowania, podkreślenie niepowtarzalności i wyjątkowości każdej istoty ludzkiej bez względu na jej status i pochodzenie oraz mistrzowskie opanowanie dialogu w połączeniu z trafną diagnozą okrucieństwa i arogancji klas panujących składają się na prawdziwy artyzm tych krótkich utworów, które już w momencie publikacji uznano za wybitne

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 332

Oceny
4,1 (9 ocen)
2
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jermołaj i młynarka

Wybraliśmy się ze strzelcem Jermołajem wieczorem na „ciąg”… Ale może nie wszyscy czytelnicy wiedzą, co to jest ciąg. Posłuchajcie więc, moi drodzy.

Na kwadrans przed zachodem słońca, na wiosnę, wchodzicie do zagajnika ze strzelbą, ale bez psa. Wyszukujecie sobie miejsce gdzieś przy samym skraju, rozglądacie się, sprawdzacie kapiszon, mrugacie porozumiewawczo do towarzysza. Minął kwadrans. Słońce zaszło, ale w lesie jest jeszcze jasno, powietrze czyste, przejrzyste, ptaki świergocą, młoda trawka lśni wesołym, szmaragdowym blaskiem… Czekacie. W lesie ściemnia się stopniowo, purpurowe światło wieczornej zorzy powoli przesuwa się po korzeniach i pniach drzew, podnosi się coraz wyżej i wyżej, przechodzi od niskich, niemal nagich gałązek ku nieruchomym, zasypiającym wierzchołkom… Oto już i same wierzchołki pogasły, rumiane niebo nabiera barwy granatu. Zapach lasu się nasila, lekko powiało ciepłą wilgocią, wiatr, który wpadł między drzewa, zamiera obok was. Ptaki zasypiają, ale nie wszystkie naraz, lecz według gatunków: oto już umilkły zięby, potem rudziki, zaraz po nich trznadle. W lesie zapada zmrok. Drzewa zlewają się w wielkie czerniejące masy, na granatowym niebie nieśmiało mrugają pierwsze gwiazdy. Wszystkie ptaki śpią. Jeszcze tylko żołny i dzięcioły sennie poświstują… Ale i one już umilkły. Jeszcze raz tylko zadzwonił nad wami głos pliszki, krzyknęła przeciągle wilga, słowik zakląskał po raz pierwszy. Wasze serce dręczy się oczekiwaniem i nagle, ale tu już zrozumieją mnie tylko myśliwi, nagle w głębokiej ciszy rozlega się szczególnego rodzaju krakanie i syczenie, słychać miarowy łopot szybkich skrzydeł i słonka, pięknie pochylając swój długi dziób, płynnie wylatuje zza ciemnej brzozy prosto na wasz strzał.

To właśnie znaczy „stać na ciągu”.

I tak ja i Jermołaj ruszyliśmy na ciąg… Ale przepraszam państwa, wpierw muszę zapoznać was z Jermołajem.

Wyobraźcie sobie człowieka lat czterdziestu pięciu, wysokiego, chudego, z długim i cienkim nosem, wąskim czołem, szarymi oczami, nastroszonymi włosami i szerokimi, drwiącymi wargami. Człowiek ten i zimą, i latem chodził w żółtawym, nankinowym kaftanie niemieckiego kroju, ale przewiązanym pasem, nosił niebieskie szarawary i czapkę z barankiem, którą podarował mu, w chwili dobrego humoru, zrujnowany dziedzic. Do pasa przytraczał sobie dwa worki, jeden z przodu, zręcznie podzielony na dwie połowy, na proch i śrut, a drugi z tyłu, na zwierzynę; pakuły Jermołaj wyjmował z własnej czapki, najwyraźniej nie do zdarcia. Za pieniądze, które dostał za sprzedane ptactwo, mógłby bez problemu kupić sobie ładownicę i torbę, ale nigdy, przenigdy nie pomyślał o podobnym zakupie i nadal ładował strzelbę na starą modłę, budząc zdumienie widzów sztuką, z jaką unikał niebezpieczeństwa rozsypania czy też zmieszania śrutu z prochem. Strzelbę miał jednorurkę, z krzemieniem, która miała przy tym nieprzyjemny zwyczaj „kopania”, z tego powodu prawy policzek Jermołaja zawsze był pulchniejszy od lewego. Jak udawało mu się trafiać z tej strzelby — nie wiadomo, a jednak zawsze trafiał. Miał też charta, Waleta, zdumiewające stworzenie. Jermołaj nigdy go nie karmił. „Jeszcze bym psa karmił! — rozważał. — Pies to mądre bydlę, sam sobie pożywienie znajdzie”. I rzeczywiście: chociaż Walet zdumiewał najbardziej nawet obojętnego przechodnia swą chudością, to jednak żył, i to długo, a chociaż cierpiał biedę, ani razu nie przepadł i nie przejawiał chęci opuszczenia swego pana. Kiedyś, za młodych lat, nie pokazywał się dwa dni, porwany miłością, ale otrząsnął się wkrótce z tego szału. Najbardziej charakterystyczną cechą Waleta była jego niepojęta obojętność wobec wszystkiego na świecie… Gdyby nie chodziło o psa, użyłbym słowa: rozczarowanie. Zwykle siedział, podwijając pod siebie kusy ogon, ściągał brwi, wzdrygał się od czasu do czasu i nigdy nie uśmiechał. (Wiadomo przecie, że psy umieją się uśmiechać, i to bardzo ładnie). Był wyjątkowo brzydki, toteż nigdy żaden sługa dworski nie przegapiał okazji, żeby wykpić złośliwie jego wygląd, jednak wszystkie te drwiny, a nawet kopniaki Walet znosił z zimną krwią. Zwłaszcza kucharze używali sobie na nim, z krzykiem i przekleństwami rzucając się w pogoń, gdy on, powodowany słabością właściwą nie tylko psom, wsuwał swój głodny pysk przez uchylone drzwi kusząco ciepłej i pachnącej smakowicie kuchni. Na polowaniu bywał niezmordowany i miał dobry węch, ale jeśli zdarzyło się tak, że dogonił rannego zająca, to już i zjadał go ze smakiem, aż do ostatniej kosteczki, gdzieś w chłodnym cieniu, pod krzaczkiem, w należytej odległości od Jermołaja, który wymyślał mu we wszystkich znanych i nieznanych dialektach.

Jermołaj należał do jednego z moich sąsiadów, ziemianina starej daty. Tacy ziemianie nie lubią ptactwa błotnego i wolą drób. Tylko w wyjątkowych wypadkach, w dniu urodzin, imienin i wyborów, kucharze staroświeckich ziemian przystępują do przyrządzania ptaków długodziobych i, wpadając w podniecenie właściwe Rosjaninowi, który sam dobrze nie wie, co robi, wymyślają do nich tak kunsztowne przyprawy, że goście z ciekawością i uwagą przypatrują się podanym daniom, ale nie mają odwagi ich skosztować. Jermołaj miał przykazane raz na miesiąc dostarczać do dworskiej kuchni cztery cietrzewie i kuropatwy, a poza tym mógł żyć, gdzie chce i z czego chce. Wyrzekli się go jako człowieka niezdatnego do żadnej roboty, „ladaco”, jak mówią u nas w Orle. Prochu i śrutu, rzecz jasna, mu nie dawano, kierując się tymi samymi zasadami, wedle których on nie karmił swojego psa. Jermołaj był człowiekiem przedziwnym: beztroski jak ptak, rozmowny, roztargniony i z pozoru niezgrabny, bardzo lubił wypić, nie usiedział na miejscu; chodząc, powłóczył nogami i kołysał się z boku na bok i tak, kołysząc się i powłócząc, mógł przejść w ciągu dnia sześćdziesiąt wiorst. Przytrafiały mu się najróżniejsze przygody: nocował na bagnach, na drzewach, na dachach, pod mostami, nieraz siedział zamknięty na strychu, w piwnicy i w szopie, tracił strzelbę, psa, najniezbędniejsze części garderoby, bywało, że bito go mocno i długo, a jednak po jakimś czasie wracał do domu w ubraniu, ze strzelbą i psem. Trudno było go nazwać człowiekiem wesołym, choć prawie zawsze był w dobrym nastroju i generalnie zakrawał na dziwaka. Lubił sobie pogwarzyć z dobrymi ludźmi, zwłaszcza przy kieliszku, ale nawet to niedługo: zdarzało się, że wstawał i odchodził. „Dokąd ty, do licha, idziesz? Noc przecie!” „A do Czaplina”. „A po kiego licha wleczesz się do Czaplina dziesięć wiorst?” „Żeby tam u chłopa Sofrona przenocować”. „A nocuj tutaj!” „Nie, tak się nie da”. I pójdzie Jermołaj ze swoim Waletem w ciemną noc, przez krzaki i wyboje, a chłop jego, Sofron, nawet go do chaty nie wpuści, a jeszcze nie daj Boże po karku mu nakładzie, że niby czemu budzi uczciwych ludzi! Za to nikt nie mógł dorównać Jermołajowi w sztuce łowienia ryb na wiosnę, w czasie przyboru wód, wyjmowania raków rękami, tropienia zwierzyny, wabienia przepiórek, podrywania jastrzębi, wynajdywania słowików „o tonach leśnej fujarki” lub „z kukułczym trelem”… Jednego tylko nie umiał: tresować swoich psów, brakło mu cierpliwości. Miał też żonę, do której chodził raz w tygodniu. Mieszkała ona w lichej, rozpadającej się chatce, radziła sobie, jak mogła, i nigdy nie wiedziała, co będzie jeść jutro, i w ogóle klepała biedę. Jermołaj, ten beztroski, dobroduszny człowiek, dla żony był okrutny i twardy, w domu stawał się groźny i surowy, i biedna kobieta już sama nie wiedziała, jak mu dogodzić, drżała pod jego wzrokiem, za ostatni grosz kupowała mu wódki i z czcią przykrywała go swoim własnym kożuchem, gdy on, po pańsku rozwalony na piecu, zasypiał snem bohatera. Ja sam nieraz zauważałem w nim nieświadome przejawy posępnego okrucieństwa i nie podobał mi się wyraz jego twarzy, gdy dobijał postrzelonego ptaka. Ale Jermołaj nigdy nie bywał w domu dłużej niż dzień, a przy ludziach znów stawał się „Jermołką”, jak go przezywali w promieniu stu wiorst i jak on sam siebie niekiedy nazywał. Najostatniejszy sługa dworski czuł swoją wyższość nad tym włóczęgą i może właśnie dlatego traktował go życzliwie, a chłopi początkowo z przyjemnością ganiali go i łapali, jak zająca w polu, ale potem puszczali z Bogiem, a kiedy już raz poznali dziwaka, nie ruszali go, nawet dawali mu chleba i zaczynali z nim rozmowę. I tego właśnie człowieka wziąłem sobie na strzelca, i tym razem poszedłem z nim na ciąg do dużego zagajnika brzozowego nad brzegiem Isty.

Wiele rosyjskich rzek ma, podobnie jak Wołga, jeden brzeg górzysty, drugi łąkowy; Ista również. Ta niewielka rzeczka wije się nadzwyczaj wymyślnie, sunie jak wąż, nawet przez pół wiorsty nie popłynie prosto, i miejscami, jeśli patrzeć ze stromego pagórka, widać ją chyba na dziesięć wiorst z jej groblami, stawami, młynami, ogrodami otoczonymi żarnowcem i bujnymi sadami. Ryb w Iście jest zatrzęsienie, zwłaszcza karpi głowaczy (w upały chłopi wyjmują je spod krzaków gołymi rękami), małe bekasy ze świstem przelatują nad kamienistymi brzegami, poprzecinanymi zimnymi, przejrzystymi strumyczkami, dzikie kaczki wypływają na środek stawów i rozglądają się ostrożnie, czaple sterczą w cieniu, w zatoczkach pod urwiskami… Staliśmy na ciągu z godzinę, zabiliśmy cztery słonki i chcąc przed wschodem słońca znów spróbować szczęścia (na ciąg można wychodzić również rankiem), postanowiliśmy przenocować w pobliskim młynie. Wyszliśmy z zagajnika, zaczęliśmy schodzić z pagórka. Rzeka toczyła swe granatowe fale, powietrze gęstniało, ciężkie od nocnej wilgoci. Zastukaliśmy do bramy. Psy zaszczekały na podwórku. „Kto tam?” — rozległ się ochrypły, zaspany głos. „Myśliwi; puść na nocleg”. Odpowiedzi nie było. „Zapłacimy!” „Pójdę, powiem gospodarzowi… Cicho, przeklęte! Że też kary na was nie ma!” Słyszeliśmy, jak parobek wchodzi do chaty, wkrótce potem wrócił do bramy. „Nie — mówi — gospodarz nie kazał puszczać”. „Dlaczego nie?” „Boi się, wyście myśliwi, jeszcze nie daj Boże młyn podpalicie, macie przecie naboje”. „Co za bzdury!” „U nas tak w zeszłym roku młyn spłonął; nocowali handlarze bydła i jakoś widać ogień zaprószyli”. „No jakże to, bracie, przecie nie będziemy nocować na dworze!” „A to już jak sobie chcecie…” I poszedł, tupiąc butami.

Jermołaj posłał za nim kilka niemiłych słów. „Chodźmy do wsi” — powiedział w końcu z westchnieniem. Ale do wsi były dwie wiorsty. „Zanocujemy tutaj — zdecydowałem. — Noc ciepła, młynarz za pieniądze wyda nam trochę słomy”. Jermołaj zgodził się; znów zaczęliśmy stukać. „Czego tam znowu? — rozległ się głos parobka. — Powiedziałem przecie, że nie wolno!” Wyłuszczyliśmy mu, czego chcemy. Poszedł naradzić się z gospodarzem i razem z nim wrócił. Furtka skrzypnęła, pojawił się młynarz, człowiek wysoki, z tłustą twarzą, byczym karkiem, dużym i okrągłym brzuchem. Przystał na moją propozycję. Sto kroków od młyna stała nieduża, odkryta ze wszystkich stron wiata. Zanieśli nam słomy i siana, parobek postawił na trawie przy rzece samowar i kucając, zaczął mocno dąć w rurę. Węgielki rozżarzyły się i oświetlały jego młodą twarz. Młynarz pobiegł budzić żonę, w końcu sam zaproponował, bym przenocował w chacie, ale wolałem zostać na świeżym powietrzu. Młynarka przyniosła nam mleka, jajek, ziemniaków i chleba. Wkrótce zagotował się samowar i zaczęliśmy pić herbatę. Nad rzeką unosiła się mgła, wiatru nie było, wokół krzyczały derkacze, od strony młyńskich kół dobiegał słaby szum, to krople spadały z łopat i woda sączyła się przez stawidła upustu. Rozpaliliśmy niewielkie ognisko; gdy Jermołaj piekł w popiele ziemniaki, ja przysnąłem. Obudził mnie cichy, stłumiony szept. Podniosłem głowę, przed ogniem, na odwróconym cebrze, siedziała młynarka i rozmawiała z moim strzelcem. Już przedtem, po jej sukience, ruchach i rozmowie poznałem kobietę dworską, nie chłopkę i nie mieszczankę, ale dopiero teraz przyjrzałem się uważniej jej rysom. Wyglądała na trzydzieści lat, chuda i blada twarz zachowała ślady urody, zwłaszcza spodobały mi się jej oczy, duże i smutne. Oparła łokcie na kolanach, złożyła twarz na rękach. Jermołaj siedział tyłem do mnie, dokładając szczapki do ognia.

— W Żełtuchinej znów pomór — mówiła młynarka. — U ojca Iwana obie krowy padły… Zlituj się, Panie!

— A jak wasze świnie? — zapytał Jermołaj.

— Żyją.

— Podarowalibyście mi prosiątko.

Młynarka pomilczała trochę, potem westchnęła.

— A z kim jesteście?

— Z panem, kostomarowskim dziedzicem.

Jermołaj dorzucił do ognia kilka gałązek jedliny, od razu zaczęły potrzaskiwać, gęsty, biały dym walił mu prosto w twarz.

— A czego twój mąż nas do chaty nie puścił?

— Boi się.

— Widzicie go, brzuchacza… Arino Timofiejewno, kochanieńka, przynieś szklaneczkę wódki!

Młynarka wstała i zniknęła w ciemności; Jermołaj zaśpiewał półgłosem:

Kiedy do miłej chodziłem,

Całe podeszwy znosiłem…

Arina wróciła z niewielką karafką i szklanką. Jermołaj wstał, przeżegnał się i wypił duszkiem.

— Lubię! — dodał.

Młynarka znów przysiadła na cebrze.

— A co, Arino Timofiejewno, widzę, że ciągle chorzejesz?

— A chorzeję.

— A czemu tak?

— Kaszel po nocach męczy.

— Pan chyba zasnął — powiedział Jermołaj po chwili milczenia. — Ty do medyka nie chodź, Arino, tylko gorzej będzie.

— A ja nie chodzę.

— Przyjdź do mnie kiedy w odwiedziny.

Arina spuściła głowę.

— Ja wtedy żonę na tę okoliczność przegonię — mówił dalej Jermołaj. — Prawdę mówię!

— Lepiej byście pana obudzili, Jermołaju Piotrowiczu, widzicie, ziemniaki już się upiekły.

— A niech śpi — rzucił obojętnie mój wierny sługa. — Nabiegał się, to i śpi.

Zakręciłem się na sianie, Jermołaj wstał i podszedł do mnie.

— Ziemniaki gotowe, pan dziedzic zechce wstać.

Wyszedłem spod wiaty, młynarka wstała i chciała odejść; zagadnąłem ją.

— Dawno młyn dzierżawicie?

— Drugi rok idzie od dnia Świętej Trójcy[1].

— A twój mąż skąd jest?

Arina nie usłyszała mojego pytania.

— Skąd twój mąż? — powtórzył Jermołaj, podnosząc głos.

— Z Bielewa. Bielewski mieszczanin.

— A ty też z Bielewa?

— Nie, ja dworska… byłam.

— Czyja?

— Pana Zwierkowa. Teraz jestem wolna.

— Którego Zwierkowa?

— Aleksandra Siłycza.

— Nie byłaś czasem pokojówką u jego żony?

— A skąd pan wie? Byłam.

Spojrzałem na Arinę ze zdwojoną ciekawością i współczuciem.

— Znam twego pana — powiedziałem.

— Zna pan dziedzic? — zapytała półgłosem i spuściła wzrok.

Muszę czytelnikowi opowiedzieć, czemu z takim współczuciem patrzyłem na Arinę. W czasie mego pobytu w Petersburgu poznałem przypadkiem pana Zwierkowa. Zajmował dość ważne stanowisko, uchodził za człowieka wykształconego i energicznego. Miał żonę, grubą, sentymentalną, płaczliwą i złą, przeciętną i trudną w pożyciu istotę, był też synalek, istny paniczyk, rozpieszczony i głupi. Powierzchowność pana Zwierkowa nie wzbudzała sympatii: z szerokiej, niemal kwadratowej twarzy zerkały mysie oczka, wystawał duży, spiczasty nos z zadartymi nozdrzami, podstrzyżone siwe włosy tworzyły szczotkę nad pomarszczonym czołem, cienkie wargi bez ustanku poruszały się i uśmiechały ckliwie. Pan Zwierkow stał zwykle na rozstawionych nogach, wsuwając tłuste ręce do kieszeni. Kiedyś zdarzyło nam się jechać razem za miasto karetą; zaczęliśmy rozmawiać. Zwierkow, człowiek doświadczony i energiczny, zaczął mnie nawracać „na słuszną drogę”.

— Pozwoli pan, że mu powiem… — zapiszczał w końcu — wy, młodzi, sądzicie i wnioskujecie o wszystkich sprawach na oślep i niewiele wiecie o swojej ojczyźnie. Rosji, moi panowie, nie znacie, ot co! Czytacie tylko niemieckie książki… Teraz, na ten przykład, mówi mi pan to i owo, to znaczy o służbie dworskiej. Dobrze, nie przeczę, wszystko to bardzo pięknie, tylko że pan ich nie zna, nie wie pan, co to za ludzie! (Pan Zwierkow głośno wytarł nos i zażył tabaki). Pozwoli pan, że opowiem mu pewną anegdotkę, może pana zaciekawi. (Pan Zwierkow odchrząknął). Wie pan przecież, jaką mam żonę, przyzna pan, że lepszą od niej kobietę znaleźć trudno. Jej pokojowe mają nie życie, ale raj na ziemi. Jednak moja żona przyjęła zasadę: nie chce za pokojówki mężatek. A bo to i prawda, jak się zaczną dzieci, to, owo, czy taka pokojowa może dogodzić swojej pani jak należy, pamiętać o jej przyzwyczajeniach? Ona już do tego głowy nie ma, o czym innym myśli. Trzeba przecie brać rzeczy po ludzku… No więc przejeżdżamy pewnego razu przez naszą wieś, było to lat temu, jakby to panu powiedzieć, żeby nie skłamać, piętnaście. Widzimy, że starosta ma córkę, śliczną dziewczynę, miała nawet coś takiego przymilnego w obejściu. Żona mówi do mnie: „Koko — tak mnie, widzi pan, nazywa — weźmy tę dziewczynę do Petersburga, podoba mi się, Koko…”. Ja jej na to: „Ależ weźmiemy, z przyjemnością”. Starosta, oczywiście, padł nam do nóg, sam pan rozumie, nie spodziewał się takiego szczęścia… A dziewczyna, wiadomo, popłakała sobie z głupoty. Bo to z początku rzeczywiście ciężko, dom ojcowski i w ogóle, nic dziwnego w tym nie ma. Jednak szybko do nas przywykła, najpierw oddaliśmy ją do garderoby, tam ją uczyli oczywiście… I co pan powie? Dziewczyna robi zdumiewające postępy, żona moja po prostu za nią przepada, hołubi i wreszcie, pomijając inne, wybiera ją sobie na pannę służącą. I trzeba jej oddać sprawiedliwość, takiej pokojówki moja żona stanowczo nigdy przedtem nie miała: usłużna, skromna, posłuszna — wszystko, czego tylko można żądać. Za to żona moja zanadto ją psuła: stroiła, jedzenie wydzielała z pańskiego stołu, poiła herbatą… Wszystko, co tylko można sobie zamarzyć! I tak służyła u mojej żony przez dziesięć lat. Aż wreszcie pewnego pięknego dnia, niech pan sobie wyobrazi, wchodzi Arina — bo tak miała na imię — nieproszona do mojego gabinetu i do nóg mi pada. Powiem panu otwarcie, że tego nie znoszę. Człowiek nie powinien nigdy zapominać o swojej godności, nieprawdaż? „Czego chcesz?” „Dobrodzieju, Aleksandrze Siłyczu, dopraszam się łaski”. „Jakiej?” „Pozwólcie mi wyjść za mąż”. Przyznam się panu, że byłem zdumiony. „A czy ty wiesz, głupia, że pani innej pokojowej nie ma?” „Będę pani służyć jak i wprzódy”. „Bzdury! Bzdury! Pani zamężnych pokojówek nie trzyma!” „Małania może przyjść na moje miejsce”. „Proszę nie rezonować!” „Jak pan dziedzic każe…” Przyznam się panu, że osłupiałem. Muszę też powiedzieć, że taki już ze mnie człowiek: nic mnie tak nie obraża, pozwolę sobie zauważyć, nie oburza do głębi, jak niewdzięczność… Panu przecież nie muszę tego tłumaczyć, sam pan wie, jaka jest moja żona — anioł wcielony, czysta dobroć… Największy łotr by się nad nią użalił! Przegoniłem Arinę; myślę sobie, w końcu się opamięta, nie chciało mi się wierzyć, że można być tak złym, odpłacać tak czarną niewdzięcznością! I co pan myśli? Pół roku później znów przychodzi do mnie z tą samą prośbą. Tu już przyznaję, wygnałem ją w gniewie, zagroziłem nawet, że powiem żonie. Byłem oburzony! I proszę sobie wyobrazić moje zdumienie: jakiś czas potem przychodzi do mnie żona, cała we łzach, wzburzona tak, że aż się wystraszyłem. „Co się stało?” „Arina…” Pan rozumie… wstydzę się powtórzyć. „Nie może to być! Któż taki?” „Lokaj Pietruszka”. Wybuchnąłem. Taki już ze mnie człowiek — nie lubię półśrodków! Pietruszka, cóż… jego winy tu nie ma. Ukarać można, ale według mnie on nie winien. Arina… no co, no co tu jeszcze można mówić? Ma się rozumieć, od razu kazałem ją ostrzyc, ubrać w co najgorsze i wysłać na wieś. Żona moja straciła doskonałą pokojówkę, ale co było robić, niepodobna przecie tolerować w domu takich nieporządków. Chory członek lepiej uciąć od razu. No i niech pan sam osądzi, zna pan przecie moją żonę, no przecież to, to, to… No przecie to anioł! Przywiązała się do Ariny — i Arina wiedziała o tym i nie wstydziła się!… No? Niech pan sam powie, co? Zresztą o czym tu mówić! Tak czy siak, innej możliwości nie było. Mnie, szczerze powiem, na długo zmartwiła, wręcz obraziła niewdzięczność tej dziewczyny. Niech pan mówi, co chce — próżno by szukać w tych ludziach serca, uczuć! Wilka zawsze ciągnąć będzie do lasu… Nauka na przyszłość! Ale ja chciałem panu tylko dowieść…

I pan Zwierkow, nie kończąc zdania, odwrócił głowę i zawinął się mocniej w swój płaszcz, mężnie tłumiąc wzburzenie.

Czytelnik rozumie teraz zapewne, czemu z takim współczuciem patrzyłem na Arinę.

— I dawno wyszłaś za młynarza? — zapytałem ją w końcu.

— Dwa lata.

— A co, pan ci pozwolił?

— Wykupiono mnie.

— Kto?

— Sawieli Aleksiejewicz.

— A kto to taki?

— Mój mąż. (Jermołaj uśmiechnął się pod nosem). A czy pan dziedzic panu o mnie mówił? — dodała Arina po chwili milczenia.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć na jej pytanie.

— Arina! — zawołał z oddali młynarz. Dziewczyna wstała i odeszła.

— Dobry człowiek ten jej mąż? — spytałem Jermołaja.

— Niczego sobie.

— A dzieci mają?

— Mieli jedno, ale zmarło.

— A cóż to, aż tak się spodobała młynarzowi? Duży wykup za nią dał?

— Tego nie wiem. Ona się trochę na piśmie zna, w ich zawodzie to… tego… przydaje się. Pewnie się spodobała.

— A ty dawno ją znasz?

— Dawno. Chodziłem czasem do jej państwa. Do dworu stąd niedaleko.

— I lokaja Pietruszkę znałeś?

— Piotra Wasiliewicza? Znałem, a jakże.

— I gdzie on teraz jest?

— W rekruty poszedł.

Pomilczeliśmy.

— A ona chyba niezdrowa? — spytałem jeszcze Jermołaja.

— Takie to i zdrowie… Jutro będzie dobry ciąg. Nie zaszkodziłoby panu dziedzicowi przespać się odrobinę.

Stado dzikich kaczek przeleciało nad nami ze świstem, słyszeliśmy, jak wylądowało na rzece nieopodal. Ściemniło się już zupełnie, zrobiło się chłodniej, w zagajniku zakląskał słowik. Zakopaliśmy się w sianie i zasnęliśmy.

[1] Dzień Zesłania Ducha Świętego, zwany też Pięćdziesiątnicą, potocznie – Zielone Świątki (przyp. tłum.).

Kryształowa woda

Dostępne w wersji pełnej

Lgow

Dostępne w wersji pełnej

Bieżyńska Łąka

Dostępne w wersji pełnej

Dwaj ziemianie

Dostępne w wersji pełnej

Śpiewacy

Dostępne w wersji pełnej

Piotr Piotrowicz Karatajew

Dostępne w wersji pełnej

Schadzka

Dostępne w wersji pełnej

Czertopchanow i Niedopiuskin

Dostępne w wersji pełnej

Koniec Czertopchanowa

Dostępne w wersji pełnej

Turkoce!

Dostępne w wersji pełnej

Las i step

Dostępne w wersji pełnej

Trzy spotkania

Dostępne w wersji pełnej

Pieśń triumfującej miłości

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © for this edition by

Zysk i S-ka Wydawnictwo, 2013

All rights reserved

Projekt graficzny okładki

Agnieszka Herman

Wydanie I w tej edycji

ISBN 978-83-7785-396-2

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com